Irena Cieślińska Tomasz Ulanowski
[ external image ]
Środek nazywany jest ''viagrą dla kobiet'' dojrzałych i w okresie menopauzy (SPROUT PHARMACEUTICALS/REUTERS)
Amerykański Urząd ds. Leków (FDA) zatwierdził do sprzedaży w USA pierwszy lek na poprawę kobiecego libido. Wcześniej dwukrotnie odmawiał jego rejestracji.
W USA nowy lek nazywa się Addyi (to nazwa handlowa, substancja czynna, którą zawiera Addyi, to flibanseryna). Produkuje go amerykańska firma Sprout Pharmaceuticals. Zainteresowane kobiety powinny łykać różową - a jakże - pigułkę raz dziennie przed snem.
- Z powodu potencjalnie groźnej dla zdrowia interakcji z alkoholem lek będzie można kupić tylko na receptę przepisaną przez niektórych lekarzy i tylko w specjalnie certyfikowanych aptekach - ostrzega dr Janet Woodcock z FDA. - Pacjentki i ich lekarze powinni przed decyzją o korzystaniu z Addyi rozważyć wszystkie przeciwwskazania i ryzyko z nimi związane.
Możliwe skutki uboczne zażywania flibanseryny to zawroty głowy, nudności, senność, ale też bezsenność, suchość w ustach, omdlenia oraz bardzo obniżone ciśnienie krwi. Wcześniej FDA zarzucał też lekowi - pomyślanemu jako specyfik zwalczający depresję - niewielką skuteczność. Amerykański Urząd ds. Leków nie poinformował, dlaczego w końcu zdecydował się zarejestrować różową pigułkę.
Pięć udanych stosunków w miesiącu
Flibanseryna jest środkiem skierowanym do kobiet przed menopauzą, które cierpią z powodu nieodczuwania pożądania seksualnego. Problem ten dotyka blisko 7 proc. pań.
Statystycznie rzecz biorąc, pigułka zwiększa częstość udanych stosunków o... jeden miesięcznie. Kiedy jednak przyjrzeć się dokładniej wynikom badań klinicznym, które Sprout Pharmaceuticals musiała zlecić przed rejestracją Addyi, to skuteczność leku wygląda już o wiele bardziej różowo.
Kobiety, którym podczas badań z podwójną ślepą próbą (ani one, ani naukowcy nie wiedzieli, kto otrzyma substancję czynną, a kto placebo) podawano prawdziwy lek, twierdziły, że przeżyły pięć satysfakcjonujących zbliżeń w miesiącu. W grupie kontrolnej, która otrzymywała placebo, było to 3,7 stosunku. Przed rozpoczęciem badań kobiety z obu grup cieszyły się udanym seksem średnio 2,5 razy w miesiącu. Jak z tego wynika, kuracja flibanseryną zwiększyła liczbę stosunków o 2,5 w miesiącu, z czego 0,8 trzeba przypisać efektowi placebo. Jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę to, że jakikolwiek efekt zauważyło 40-60 proc. pacjentek, to wyjdzie nam statystyczny wzrost o jeden stosunek miesięcznie.
Warto jednak zaznaczyć, że kobiety, które okazały się podatne na lek, odczuły jego działanie znacznie mocniej. Aż jedna czwarta z nich doświadczyła czterech lub więcej udanych zbliżeń w miesiącu.
Te dane wyglądają jeszcze bardziej kolorowo, jeśli przypomnimy, że średnia częstość stosunków spada wraz z wiekiem. W Europie i USA ludzie młodsi uprawiają seks średnio cztery razy w miesiącu. A starsi już tylko dwa-trzy razy.
Jak działa flibanseryna?
Addyi działa inaczej niż słynna viagra (nazwa chemiczna - sildenafil). Niebieska pigułka sprzedawana od końca lat 90. przez amerykańską firmę Pfizer była wymyślona jako lek na serce. Okazało się jednak, że lepiej działa na męską erekcję (przy okazji warto wspomnieć, że może wywołać liczne niepożądane skutki uboczne, np. wymioty, biegunkę, utratę słuchu, wzroku, kołatanie serca, omdlenia, a także... bolesną, długotrwałą erekcję). Viagra powoduje rozszerzenie ciał jamistych prącia, dzięki czemu krew może do nich napłynąć i wywołać wzwód. Żeby lek, który przyjmuje się od kilku do jednej godziny przed stosunkiem, zadziałał, mężczyzna musi być jednak wcześniej podniecony.
Z kolei flibanseryna ma u kobiet podniecenie wywołać. Zamiast działać na mechanikę organizmu, wpływa na jego psychikę. Po jej zażyciu spada w mózgu poziom serotoniny, a rośnie dopaminy - neuroprzekaźników, które regulują m.in. poczucie szczęścia. Wiadomo np., że kiedy jesteśmy zakochani, mamy w mózgu mniej serotoniny, a więcej dopaminy.
Stare powiedzenie mówi, że mężczyzna zawsze chce, a kobieta zawsze może. Problemy w życiu seksualnym biorą się m.in. z tego, że mężczyzna rzadko może, a kobieta często nie chce. Obie pigułki - niebieska viagra i różowa Addyi - mogą więc wspólnie pomóc w przezwyciężeniu męsko-damskich problemów.
Marcin Kowalski
Bimber ze śliwej pachnie jak francuska brandy, a rozbiera człowieka jak czysty spirytus (ma wszak 70 procent). Podobno smakował też premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi. Miejscowi opowiadają, jak to jego wysłannicy przyjeżdżali do Łącka czarnymi wołgami i kupowali śliwuchę na skrzynki
- Byli u nos roz do roku, zawse pzed Bozym Narodzeniem - Józef Wnęk z podłąckiej Kiczni dobrze wspomina wizyty partyjnych dygnitarzy. Kicznia jest obsypana sadami. Ale o tej porze roku drzewa już puste - śliwy zakisza się w beczkach.
Zgarbiony Wnęk siedzi w swej siwej marynarce i spodniach od dresu na poszarzałej ławce przed bezimiennym spożywczakiem i popija piwo z puszki.
- O cym chcecie godać? - pyta.
- O śliwowicy.
- Jesień idzie. Moze o jesieni? Zoboccie, jak wierchy złocieją. To ciekawse jak śliwowica.
- Nie o jesieni, ale o śliwowicy.
- A nie jesteście z milcyji?
- Jesteśmy z gazety. A policja goni za śliwowicę?
- Teroz to juz chyba ni. Piorun ich tam wi. Ale kajdyś gonili. Mojego kuzyna Antka, tyz z Kiczni, pognali przed sądy. Wściekli się po Gierku. Bo Gierek i ci, co wceśniej byli, to lubili śliwowicę. A tych następnych porugało.
Teraz za bimber nikt nie goni, za to my ścigamy tych, co lipną pędzą
Ten zimny styczniowy dzień, kiedy zamknęli Antka i kilku innych górali, starsi mieszkańcy Łącka dobrze pamiętają. Był rok 1986. Milicjanci przyjechali przed świtem z kilku stron: od Limanowej, Łącka, Nowego Targu. Ruszyli na chałupy.
- Wychodzić! - krzyczała milicja. - Otwierać stodoły!
Kuzyn Józefa Wnęka miał pecha. Milicjanci znaleźli kilka litrów bimbru w ceberku, na strychu.
Proces górali z Łącka był pokazowy, zaczął się już dzień po zatrzymaniu. Wyrok na Antka: osiem miesięcy więzienia i grzywna.
Wójt Franciszek Młynarczyk, który jeszcze w latach 80. zasiadał na urzędzie naczelnika, przyznaje, że nie tylko Antek i złapani z nim mieli kłopoty przez śliwowicę.
- Zamykali całe lata, oj, zamykali - mówi smutno. - I na kolegia prowadzili. A ilu pałką dostało!
- A teraz? - pytam.
- Teraz spokój. Za śliwowicę nikt nie goni, za to my ścigamy tych, co lipną pędzą. Na ruskim spirytusie. Ja swoich gości przestrzegam: nie kupujcie za tanio, bo to podejrzane. Za pół litra dobrej śliwowicy trzeba zapłacić najmniej 35 złotych.
Jak złapali tego oszusta, wszyscy płakali ze szczęścia
- Taką zmorę mieliśmy w Czarnym Potoku, ćtery kilometry od Łącka - opowiada mi Władysław Jędraczka z Kiczni.
- W Potoku lali royala od Ruskich, a do tego jakiś zapach śliwkowy. Pakowali butelki w kartoniki i taki jeden to sprzedawał. Panie! U mnie letnicy byli i od niego kupili liter. Na szczęście tylko się posrali. Ale powiedzieli, ze już śliwowicy nie ruszą, bo niedobra. A to najzdrowsy trunek. Po nim nie ma kaca. No, ale jakoś szczęśliwie policyja wytropiła oszusta. Nawet w gazetach o tym napisali. Wsyscy w Kiczni cytali i płakali ze szczęścia. Bo nom psuł renomę. Teroz chyba siedzi.
- A po ile u pana śliwowiczka?
- Nie mom.
- Nie wierzę. Swojemu nie sprzedacie?
- A jaki ty swój?
- Mój dziadek pochodzi z Łącka.
- A jak się nazywo? - wtrąca się żona gospodarza.
- Plechta.
- Wiktor? O Jezu! Toć ty kuzyn jesteś! Mój dziadek i Wiktora ojciec to byli bracia! Siadojcie. Będzie chleb, będzie i śliwowica.
Cyrankiewic spytoł - a Łącko tyz zalejemy?
Górale mówią, że dzięki śliwowicy gmina Łącko ocalała.
- Prawda? - pytam Wnęka.
- Prowda. Z Warszawy, jesce w casach partii, wpadli na pomys, zeby zaloć wodą wsyćko dookoła. Chodziło im o to, coby powodzi nie było. I chcieli budować taki wielki zbiornik na spuścizne z Dunajca i z górskich potocków. A premier Cyrankiewic spytoł: "A Łącko tyz zalejemy?". A ci z ministerstwa mu powiedzieli: "Zalejemy, a jakze". Cyrankiewic walnął pięścią w stół i pedzioł: "Głupiś, i widać, ze śliwowicy nigdy nie piłeś". I zmienili plany. Zapora jest, ale w Corstynie, pięćdziasiąt kilometrów stąd. A nie w Jazowsku.
Wójt Młynarczyk widział plany zalania Łącka. - Stało na nich jasno: początek zapory w Jazowsku - mówi. - Gmina Łącko cała pod wodę. Nie wiemy dokładnie, dlaczego zaporę przeniesiono. Ale są dowody na to, że Cyrankiewicz lubił śliwowicę i troszczył się o naszą gminę. Coś w tym musi być.
Wychodzi po 32 półlitrówki na głowę, licząc niemowlęta
Miejscowi mówią, że patronem trunku jest ksiądz Jan Piaskowski, który proboszczował w Łącku jeszcze za austriackiego zaboru. Mój dziadek, Wiktor Plechta, rocznik 1919, urodzony i wychowany w Łącku, wspomina: - O księdzu w domu mówiło się jak o wielkim człowieku. Co powiedział, było święte. Dlaczego powiadają, że to właśnie on jest ojcem śliwowicy? Jak święty Franciszek kochał naturę. W ludziach zaszczepił miłość do jabłonek i śliw. Krążyły nawet takie legendy, że grzesznikom w konfesjonale nakazywał sadzenie drzew zamiast pokuty. Przez kilka lat jego proboszczowania gminę obsypały sady. I do dzisiaj Łącko z nich słynie.
Ks. Piaskowski sadził śliwy, ale trunku by nie było, gdyby nie Sa-muel Grossbard, żydowski przedsiębiorca, który w 1913 roku wybudował gorzelnię w miejscu, gdzie dzisiaj stoją stragany i odbywają się słynne na całą Małopolskę jarmarki.
Dziadek Wiktor:
- Produkował wódki owocowe, a największą sławę zyskała śliwo-wica.
Wójt Młynarczyk: - To nie była jakaś tam fabryczka. Z dokumentów wynika, że rocznie Grossbard sprzedawał 20 tys. litrów. Tak było do września 1939 roku. Wybuchła wojna, Niemcy zniszczyli gorzelnię, ale miejscowi doskonale zapamiętali recepturę. I przenieśli produkcję do swoich gospodarstw.
- Ile śliwowicy produkuje się teraz?
Młynarczyk na chwilę zawiesił głos. Próbuje się wymigać: - Tego nie da się obliczyć.
- Chyba jakoś można - drążę.
- Mówią, że ze stu kilogramów śliwek wychodzi osiem litrów dobrej śliwowicy.
- A ile śliwek idzie na bimber w gminie Łącko?
- W jeden dobry sezon w okolicy można zebrać i tysiąc ton.
- Ile z tego na bimber?
- No... czasem wszystko.
Wychodzi 80 tysięcy litrów śliwowicy rocznie! Gmina liczy niecałe 5 tysięcy mieszkańców - po 32 półlitrówki bimbru na głowę, niemowlęta i starców nie wyłączając!
- Na szczęście przynajmniej połowa przydomowej produkcji idzie na sprzedaż - śmieje się Młynarczyk. - Miałbym problem z rządzeniem tak pijaną gminą.
Jakby to było legalne, to pana by tutaj nie było
Górale nie piją jednak - poza wyjątkami - czystej śliwowicy.
- Czystą piją cepry - opowiada Józef Wnęk. - Mylą bimber z wódką. Nie roz widziołem, jak trzy dni chodził taki osołomiony, bo się na cystą śliwuchę zucił. A to nic dobrego. Trza pić z herbatką.
Doc. Zofia Szromba-Rys, etnolog z krakowskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, interesowała się góralskim biesiadowaniem.
- Śliwowica to nie jest zwykły bimber - mówi. - To produkt bardzo ważny dla tych, którzy go wytwarzają.
Za czasów PRL-u, kiedy półki sklepowe świeciły pustkami, była traktowana jako dar. Jeżeli do Łącka przyjechali goście z nizin, dostawali w prezencie butelkę śliwowicy. Wtedy butelki nie miały jeszcze - jak dziś - kolorowych etykiet. Ale ten bimber gościł na wielu warszawskich i krakowskich salonach jako atrakcja wieczoru. Górale byli dumni, że mają śliwuchę, i ci, którzy byli nią obdarowywani, mogli czuć się wyjątkowo.
Była to także doskonała, poręczna łapówka i towar wymienny.
Po 1989 roku wiele się zmieniło.
Dziś śliwowica jest atrakcją turystyczną i dodatkowym zarobkiem. Pojawiły się etykiety, kapsle, górale drukują nawet własne banderole, a na nich małe śliweczki. To oczko puszczone do klientów i urzędu skarbowego - akcyzy oczywiście nikt nie płaci. Pędzenie śliwowicy jest nielegalne, choć tolerowane przez władze.
W sklepach i kioskach na ryneczku można kupić, poza śliwowicą wyciąganą spod lady (35 zł), naklejki na butelki (50 gr), złoty sznurek i lak do pieczętowania szyjek (złotówka za metr sznurka, lak gratis), drewniane flaszki (20 zł), futerały na "pół basa" udające książkę (od 65 do 200 zł), drewniane pudełka na butelki wyrzeźbione z jednego nieokorowanego pieńka (250 zł).
Przed sklepami, na chodniku, sprzedawcy wystawiają beczki i aparaturę do pędzenia - cena zestawu ok. 300 zł bez parnika, w którym gotuje się zacier.
Za parnik - metalowy kocioł z paleniskiem i wylotem, przez który ulatują drogocenne opary skraplające się w postaci bimbru - trzeba dopłacić dwie setki.
- W okolicznych wsiach ludzie zbierają śliwy i gotują zacier, a Łącko wyspecjalizowało się w produkcji sprzętu - przyznaje wójt. - Zarabiamy też na całej otoczce: robimy pamiątki i tak dalej. Nie kryjemy się z tym. Od lat 60. trwały zabiegi, żeby śliwuchę zalegalizować, i prawie się udało, gdy ministrem rolnictwa był Gabriel Janowski. Wystawił promesę na produkcję kilku tysięcy litrów, ale ostatecznie Ministerstwo Finansów zażądało zbyt wysokiej akcyzy, żeby się góralom opłacało. Pół litra musiałoby kosztować ze sto złotych. Kto by to wtedy kupił? Skończyło się tym, że nasi pędzą nielegalnie, jak dawniej, ale nikt się nie czepia. Dopóki nie jesteśmy w Unii, będzie spokój. A tak w ogóle, to powiem panu: po co legalizować? Jak by to było legalne, to by stało na półkach we wszystkich sklepach i pana by tu nie było.
Rozkoszny zapach cofa mnie o dwa kroki
Czerniec. Kilometr od Łącka w kierunku na Szczawnicę, 639 mieszkańców według najnowszego informatora gminy Łącko. Tradycyjnie parkujemy pod sklepem spożywczym, gdzie trzech panów siedzi pod płotem na oponach wkopanych w ziemię. Przyglądają się naszej rejestracji.
- Sukocie kogoś? - pyta jeden.
- Szukam kogoś, kto robi śliwowicę.
- A po co?
- Bo chcę napisać reportaż o śliwowicy.
- A nazwisk nie podos?
- Nie.
- A skąd mom ci wierzyć?
- Swoich nie oszukam.
- A jaki ty swój?
- Z Łącka pochodzi mój dziadek. Z pół wsi to moja rodzina.
- A jak się nazywa ta twoja rodzina?
- Faron i Plechta.
Przez następne kilka minut wymieniam wszystkich znanych mi Faronów i Plechtów, w końcu wielki chłop w starym swetrze i gumowych butach oznajmia: - Swój!
Wsiada na traktor i ruszamy w górę wsi.
Krętymi drogami jedziemy dobre pół godziny. W końcu traktor parkuje na podwórzu obok drewnianego domku.
- Pogodomy i wsyćko pokaze, ale musicie litra śliwowicy kupić.
- Niech będzie.
Siadamy w kuchni. Mój przewodnik (zgodnie z umową jego nazwisko pozostanie między nami) znika na kilka minut, po czym wraca z trzema butelkami pod pachą. Na każdej z flaszek inna naklejka - na jednej "Żytnia", na innej "Krakus", na trzeciej "Lodowa". A w każdej - śliwucha.
Dwie butelki gospodarz pakuje do reklamówki, jedną stawia na stole. Odkręca nakrętkę, z szuflady wyciąga szklane urządzenie do mierzenia promili.
- Ile woltów powinna mieć śliwowica? - pyta.
- Mówią, że 70 - odpowiadam.
- Od 65 do 75. Słabsa to lura, a za mocna tyz niedobra. Musi być akurat, żeby śliwę było cuć.
Szklane urządzenia pokazuje siedemdziesiątkę.
- Jest idealnie - gospodarz wyraźnie zadowolony stawia na ogniu czajnik z wodą. - Będzie góralska herbatka - mówi.
Czekając, aż się woda zagrzeje, idziemy przez śliwkowy sad do ziemianki. Wchodzimy do środka - w drzwiach pajęczyny, w środku fruwają tysiące małych, uciążliwych muszek. - Czują śliwy - mówi mój przewodnik. - Ale do zacieru nie przenikną. Jest przykryty.
Rzeczywiście - w ciemnym pomieszczeniu pod ścianą stoją trzy wielkie drewniane beczki. Śmierdzi sfermentowanymi śliwkami. Muszek jeszcze więcej niż w przedsionku. Gospodarz odkrywa wieko, zapach cofa mnie dwa kroki. - Pięknie pachnie - wzdycha góral i wsadza głowę do beczki. Kilka razy głęboko wciąga powietrze, podwija rękawy wełnianego swetra i wkłada ręce aż po łokcie w owocową maź.
- Urabia się - gospodarz wyciąga ręce, przez dłonie cieknie fioletowy sok. - Jeszcze miesiąc i będzie bimberek.
cbsp.policja.pl
[ external image ]
Policja zlikwidowała mobilne laboratorium narkotyków (fot. cbsp.policja.pl)
W podwarszawskim Błoniu policjanci z CBŚP zatrzymali 40-letniego chemika, który w mobilnym laboratorium produkował narkotyki. W domu obok znaleziono prawie tonę odczynników chemicznych, 18 kg amfetaminy i 150 tys. zł w gotówce.
Jak twierdzą policjanci zlikwidowana fabryka w Błoniu była pierwszym w kraju mobilnym laboratorium do produkcji narkotyków. Do naczepy ciężarówki wystarczyło tylko przyłączyć wodę i prąd. Podczas wspólnej akcji CBŚP i wydziału realizacyjnego KSP zatrzymano na gorącym uczynku 40-letniego Krzysztofa J. Okazało się, że wcześniej pracował dla grupy przestępczej, został skazany, a cztery lata temu po wyjściu z więzienia wrócił do "zawodu".
[ external image ]
Chemik był w trakcie produkcji kolejnej porcji syntetycznego narkotyku. W domu obok laboratorium znaleziono 18 kg świeżo wyprodukowanej amfetaminy i 1,6 litra w postaci płynnej. Z takiej ilości można wyprodukować około 100 kilogramów narkotyku do dalszej dystrybucji. Jego wartość rynkowa to ok. miliona złotych.
Policjanci znaleźli też dwa kg marihuany, ponad 300 g kokainy, 2,5 tys. tabletek ekstazy, 150 tys. zł w gotówce oraz luksusowe samochody marki BMW i Volvo.
[ external image ]
40-letni Krzysztof J. był poszukiwany od czterech lat, czyli od momentu, kiedy policjanci zlikwidowali największe laboratorium amfetaminy w Polsce. Wtedy w miejscowości Czarny Las ujawnione zostało laboratorium grupy przestępczej, gdzie zabezpieczono 40 ton substancji i odczynników chemicznych, a także broń palną i znaczne ilości amfetaminy i kokainy. W tym czasie Krzysztof J. uniknął zatrzymania i ukrywał się. Wystawiono za nim dwa listy gończe.
[ external image ]
W Mazowieckim Wydziale Zamiejscowym Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w Warszawie chemikowi postawiono zarzuty dotyczące posiadania znacznych ilości narkotyków. Grozi mu kara do 12 lat pozbawienia wolności.
[ external image ]
Duża fabryka mefedronu zlikwidowana w Wołominie
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
W Wołominie policja odkryła laboratorium, w którym wytwarzany był mefedron. Znaleziony na miejscu narkotyk wart był na czarnym rynku ok. milion złotych. Zatrzymanemu na miejscu mężczyźnie grożą co najmniej 3 lata więzienia
Odkrycie nielegalnej fabryki narkotyku poprzedziła kilkutygodniowa operacja wydziału do walki z przestępczością narkotykową. Po ustaleniu prawdopodobnego miejsca produkcji policja weszła na teren jednej z wołomińskich posesji. Na miejscu zabezpieczono prawie 14 kg mefedronu.
[ external image ]
[ external image ]
Budynek był specjalnie przygotowany do produkcji narkotyku. Znajdowały się w nim termostaty, grzałki, sterowana elektrycznie czasza grzewcza i odczynniki chemiczne. Zainstalowano w nim też specjalny roletowy system podnośników reaktorów z mieszaninami, który usprawniał produkcję.
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
Podczas operacji policji do nielegalnej fabryki wszedł mężczyzna. Radosław B. został zatrzymany na miejscu i doprowadzony do Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga. Usłyszał zarzuty posiadania narkotyków i wytwarzania znacznej ilości substancji psychotropowej. Grożą mu co najmniej 3 lata więzienia.
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
Dla jednych było to miejsce prawdziwej Wolności, Miłości, Demokracji, Równości i Braterstwa, dla innych - siedlisko dekadencji, przestępczości, narkomanii, rozpusty i zła
Latem 1971 roku przewrócili płot na rogu Prinsessegade i Refshalevej w kopenhaskiej dzielnicy Christianshavn, opodal budynku dziś nazywanego szarym gmachem. Wtedy budynek nie miał nazwy, bo kto by nadawał imiona opuszczonym powojskowym ruderom. Armia wyszła z baraków dwa lata wcześniej, rozległy teren starych koszar zdążył porosnąć zielskiem, więc się utarło, że ci, którzy pierwsi obalili płot, szukali kawałka zieleni i terenów zabaw dla dzieci.
W tym samym czasie w duńskim Charlottenborgu trwała wystawa-festiwal, gdzie hipisi i ekolodzy, anarchiści, castryści i maoiści, squattersi i alternatywiści z Ruchu Nowego Społeczeństwa, słowem - luzacy wszelkich gatunków, jakie wyhodowała era dzieci-kwiatów, wystawiali sztuki teatralne i happeningi, drukowali zaangażowane gazety. To w Charlottenborgu zrodził się pomysł, żeby zająć opuszczone baraki.
Nikt się nie przejmował, że koszary były własnością ministerstwa obrony. Wszak w młodych głowach kotłowała się rewolucyjna gorączka. Jakie miało znaczenie bezprawne zajęcie wojskowych baraków, skoro chcieli zmienić świat? Domy stały puste, bezużyteczne, jakby zapraszały, by w nich zamieszkać. W starych barakach miało się narodzić Nowe.
Młodzież (choć nie tylko) zaczęła przechodzić na drugą stronę zwalonego płotu. Nie był to jednorazowy szturm, ale raczej powolne przeciekanie, trwające kilka tygodni. Tak powstało Wolne Miasto Christiania, znana na cały świat kilkusetosobowa społeczność, zgodnie zwana przez christiańczyków i otoczenie "eksperymentem społecznym". Lecz dla jednych było to miejsce prawdziwej Wolności, Miłości, Demokracji, Równości i Braterstwa, dla innych - siedlisko dekadencji, przestępczości, narkomanii, rozpusty i zła.
Mikołaje i Indianie
Na błękitnej ścianie wymalowano rozłożyste, zielone drzewo, a tam, gdzie podtrzymujące dach belki układają się w ostry trójkąt, siedzi w pozycji kwiatu lotosu uśmiechnięty, pulchny Budda. Patrzy na szary szczyt bliźniaczego baraku, a dalej - na solidne, mieszczańskie kamienice na skrzyżowaniu Prinsessegade z Badsmandsstraede, i na skręconą jak skorupka ślimaka wieżę kościoła Zbawiciela z wyprowadzonymi na zewnątrz schodami.
Tak to widziałem, sklejając obraz z opowieści przyjaciół, zdjęć, plakatów i pocztówek. Byłem pewien, że za drewnianym łukiem wymalowanym w gołębie i ozdobionym napisem "Welcome to Christiania" zaczyna się lepszy świat.
[ external image ]
Coście zrobili przeciwko wojnie w Wietnamie? W czym pomogliście ludowi Salwadoru? Czy są u was ruchy ekologiczne przeciwko elektrowniom jądrowym i wycinaniu tropikalnych lasów? - pytał mnie Mika, wysoki, łysawy brodacz, gdy opowiadałem mu o polskich Październikach, Marcach, Grudniach i Sierpniach. A kiedy pukałem się w czoło, odpowiadał: - Czy tylko wy macie prawo do walki i nieszczęścia, wyłączność na współczucie i zainteresowanie świata?
Lubiłem z nim rozmawiać, choć drażnił, opowiadając, że z przekonań jest "prawie marksistą-leninistą". Za to bawił niekonsekwencją, dowodząc, że "prawie marksiści-leniniści" najlepiej się czują w Kalifornii, pośród hipisowskich komun, oraz tu, w sercu Kopenhagi.
Wtedy znów kreśliłem kółka na czole i mówiłem: - Mika, Christiania żyje, bo za jej płotem nie ma marksizmu.
Ale Mika, którego doświadczenie z realnym socjalizmem sprowadzało się do smaku omleta z dżemem w ekspresie relacji Gdańsk-Warszawa, wzruszał ramionami: - U was jest stalinizm. Prawdziwa rewolucja dokona się tu.
Szczęśliwie zachowały się kawałki filmów z tamtych czasów. Złożono je do kupy w dokumencie "Masz moje serce, Christianio", bez zbytniej troski o obiektywizm, za to tak, by ilustrowały ówczesny stan ducha zrewoltowanej młodzieży.
Więc z jednej strony policja wynosi squattersów z opustoszałych domów w Christianshavn, szarpie opierających się, w zaparkowanych sukach widać plastikowe tarcze. Wycieczkowy autobus jedzie po Prinsessegade, a przewodniczka opowiada zaciekawionym Japończykom o anarchistycznej enklawie mieniącej się Wolnym Miastem, która w rzeczywistości ma więcej wspólnego z występkiem niźli z wolnością. Film mówi, jak opresywne społeczeństwo broni się przed Nowym. A kilka ulic dalej młodzi ludzie sprzątają i budują, selekcjonują śmieci (pomysł na ekologiczne rozdzielanie szkła, papieru i odpadków organicznych działał tam wiele lat wcześniej, nim wprowadziły go służby miejskie), wstawiają wybite szyby, w zapuszczonych barakach montują prymitywne ogrzewanie. Nikt nie oczekuje zapłaty, a mimo to praca wre, miasto rośnie jak na drożdżach, jego mieszkańcy promienieją szczęściem, a dzieci śpiewają radosne piosenki o Christianii. Trwają próby teatralne, dzieją się pierwszomajowe happeningi, ktoś maluje psychodeliczne obrazy, rockowe zespoły wykrzykują teksty o tym, że świat zewnętrzny jest przeciw wolności. Długie włosy, dżinsy, kwieciste sukienki. Równość, wolność, braterstwo. Ruch, radość, zaangażowanie, szczęście. Jak na propagandowych kronikach podpierających tezę, że niemożliwe staje się możliwe.
Ale wystarczy zapytać kogoś, kto pamięta tamten czas, na przykład Billa, Amerykanina, który zamienił uniwersytecką katedrę na życie w Christianii, żeby w propagandzie dojrzeć cząstkę prawdy. - Życie w Christianii było trudniejsze niż na zewnątrz, tyraliśmy od świtu do nocy, nie mieliśmy pieniędzy, materiałów budowlanych. Ale liczyło się, że realizujemy Marzenie, które dotąd nigdy i nigdzie się nie udało. Los dał nam szansę, by stworzyć to, o czym gadaliśmy przez całe lata sześćdziesiąte.
Mika znakomicie odnalazł się w klimacie Christianii. Podobała mu się wyrosła ze wspólnej pracy demokracja Wolnego Miasta, rządzonego przez zgromadzenie wszystkich mieszkańców i wiece poszczególnych dzielnic, gdzie decyzje zapadały w wyniku ogólnej zgody, a jeden głos sprzeciwu mógł obalić każdą uchwałę. Rozumiał przesłanie alternatywnych teatrów i kabaretów wykpiwających samozadowolenie zachodniego świata. Świetnie czuł bunt, który nakazywał wybrać pokryte centymetrowym pyłem, zdeptane trawniki między sypiącymi się barakami zamiast dostatnich ulic Kopenhagi. - Nie da się żyć wśród tych zakłamanych, nudnych burżujów - mówił. A kiedy pytałem dlaczego, to odpowiadał, że w mieszczańskim świecie polityka, pieniądze i pęd ku karierze zabiły wszystko, co mogłoby cieszyć.
Bo w świecie Miki, tak samo jak w Christianii, ważne było, że kilka lat wstecz policyjne pałki zakończyły rewoltę paryskiego Maja. Na farmie w Woodstock zebrały się tysiące młodych ludzi, by poczuć siłę płynącą z muzyki i bycia razem. Wielkie mocarstwo zrzucało bomby na mały azjatycki kraj, a indiańscy chłopi uprawiali marne poletka za pieniądze, które z trudem starczyłyby w państwach dostatku na parę dżinsów.
Za to - tak sądził Mika, bo tak wówczas myślała zrewoltowana młodzież - nikt w świecie burżujów, rozdrażnionych łomotem rocka i hasłem "make love, not war", nie przejmował się biedą w Salwadorze, za to co dwa lata zmieniano tam samochody, co ranek wiązano krawaty, by brać udział w wyścigu szczurów. A gdzieś na obrzeżach żyli ci, którym start w wyścigu nie wyszedł albo nie chcieli startować, albo mieli długie włosy i nosili kwieciste spodnie, albo palili hasz, albo robili coś, co ogółowi jednak nie pasowało.
Czy w wojnie i w bombach, w poletkach, w wyścigu szczurów, który słabych wyrzucał na margines, była sprawiedliwość? Nie. Dlatego Mika, którego jeden pradziad był żydowskim kupcem w Helsinkach, a drugi - fińskim lekarzem wierchuszki radzieckich rewolucjonistów (podobno leczył samego Lenina, a mimo to skończył żywot w jednym z podarchangielskich łagrów), musiał się zbuntować.
Lisę poznałem niedawno, gdy siedziała na progu zielonego, drewnianego domu przy jednej z bocznych uliczek Wolnego Miasta, z kubkiem herbaty w dłoniach. Jest w Christianii od początku; takich jak ona została może pięćdziesiątka: - W Kopenhadze nie mogłam znaleźć taniego mieszkania. W Christianii wszystko było puste. Dlaczegóż nie miałam tu wejść?
Wtedy domek nie był jeszcze zielony, nie miał wypieszczonego ogródka, maleńkiej szklarni, nie było w nim wiekowego pieca na drewno. Lisa miała około dwudziestki, w brzuchu - o czym jeszcze nie wiedziała - nosiła dzieciaka, i nie podobało się jej, że skoro jest młoda i myśli zupełnie inaczej niż pokolenie rodziców, od razu musi być na aucie.
- Nie chciałam ganiać za forsą, ubierać się w eleganckie kostiumy i każdego wieczoru sprawdzać stan konta; brzydziło mnie to przeżarte, burżujskie społeczeństwo, egoistyczne, ślepe i głuche. Za to chciałam rozmawiać, działać, naprawiać, być sobą i między takimi jak ja; wtedy nas, christiańczyków, łączyło więcej niż dziś, choć i dziś nie wyniosę się stąd za żadne skarby. Miałam poczucie, że nasza energia może wiele zmienić, mieliśmy pomysły, życie to była sztuka.
Gdy w roku 1973 w Kopenhadze odbywało się spotkanie państw NATO, przebrani za żołnierzy aktorzy alternatywnego teatru Solvognen - Słonecznego Wozu - zajęli siedzibę duńskiego radia. Kto słuchał radia, był przez kilka godzin pewien, że Dania znalazła się pod NATO-wską okupacją.
Rok później, by wesprzeć amerykańskich Indian, którzy akurat protestowali w Wounded Knee, przebrani Indianie z Christianii urządzili na centralnym placu Kopenhagi antyamerykański happening. W Danii bawiła akurat delegacja z Waszyngtonu, więc "Indian" rozgoniono, a Lisa jeszcze dziś pyta, czy w demokratycznym państwie można za udział w politycznym happeningu aż tak mocno bić.
Ale najmocniej wryła jej się w pamięć Gwiazdka '74. Maszerowała rozświetlonymi ulicami Kopenhagi w tłumie Świętych Mikołajów zorganizowanych przez happenerów z Solvognen. Ludzie taszczyli świąteczne zakupy, okutane w zimowe kurtki dzieci biły brawo i przyglądały się ciekawie, gdy Mikołaje wchodzili do sklepów. - Zmieszaliśmy się ze sklepowymi Mikołajami, podchodziliśmy do półek, rozdawaliśmy towary kupującym. Zaczęło się, gdy zorientowała się ochrona. Łapali Mikołajów, ale często trafiali na tych wynajętych przez sklepy. Zresztą któregokolwiek Mikołaja złapali, to i tak dzieciaki rzucały się, by go uwolnić. Ludzie brali od nas prezenty, myśląc, że to prawdziwe gwiazdkowe podarki (zresztą my rozdawaliśmy je naprawdę), potem musieli oddawać, ogłupiali, ale i roześmiani. Takiego zamieszania nie widziałam już nigdy więcej.
W happeningu szło o to, by z zapchanych sklepów zabrać towary, a potem rozdać je biednym i bezdomnym. Ale też - by pokazać, że takiego dostatku nie sposób skonsumować, więc może należałoby się nim podzielić. Dziś Lisa nie jest przekonana, czy odważyłaby się wejść w przebraniu do sklepu, ściągać z półek jedzenie, ubrania, zabawki, ładować do wora, a potem rozdawać przypadkowym ludziom lub nieść do Christianii na wigilię - kolację dla dwóch tysięcy bezdomnych, którzy z całej Kopenhagi zostali zaproszeni do Wolnego Miasta. I czy takie "uspołecznianie rzeczy" było aby moralne. Lecz mówi: - Nie spróbujesz naraz dziesięciu rodzajów masła, nie możesz nosić naraz 15 marek spodni, na co komu to wszystko, ten dostatek, którego nie sposób przetrawić. Człowiek nie może być niewolnikiem rzeczy. Przebraliśmy się za Mikołajów, bo Wielkie Żarcie, zredukowanie życia do bezsensownej konsumpcji, to pułapka, z której trzeba się wyzwolić. Może naiwnie wierzyliśmy, że wyzwolenie jest o krok. Ale tysiące bezdomnych, którymi winno opiekować się państwo, a którzy każdego roku przychodzą na świąteczną kolację do Christianii, bo państwo nie zrobi im wigilii, to nie utopia, lecz konkret.
Próbowano ich rozegnać już w pierwszych latach istnienia Wolnego Miasta, grożono rozebraniem baraków. Wówczas zorganizowali pierwszomajowy pochód, nieśli czerwone flagi z sierpem i młotem, i zadeklarowali, że za każdy zburzony barak postawią trzy inne. Pewien deputowany pytał w duńskim parlamencie, kto zgodził się na bezprawne zajęcie państwowej własności, kto stoi za młodzieżową rewoltą, i czy Wysokiej Izbie to rozbestwienie, wandalizm i brak poszanowania elementarnych norm społecznych nie przypomina początków hitlerowskiej okupacji.
Konserwatywny rząd wyznaczył datę likwidacji Christianii na 1 kwietnia 1976 roku. 1 kwietnia nie stało się nic; parlament uznał, że lepiej tolerować Wolne Miasto, niż ryzykować barykady na Prinsessegede. Sprawa Christianii trafiła do Sądu Najwyższego. Sąd wydał wyrok przeciwny komunie, który pozostał na papierze. Takie podchody trwały przez dwie dekady.
Wielu christiańczyków uważa, że nie rozgoniono ich, bo od pierwszych miesięcy w barakach mieszka kilkaset osób, w tym wiele dzieci, oraz że alternatywna część społeczeństwa Danii zawsze wspierała ideę Wolnego Miasta. Kapele rockowe przeznaczały dochody z wydanych płyt na Christianię, spektakle Solvognen zyskiwały sympatię "normalnych", Muzeum Narodowe opublikowało album o sztuce tworzonej w Wolnym Mieście. Niektórym urbanistom podobało się, że bunt młodych uchronił kawałek zieleni przed zastawieniem nowymi blokami. A na dodatek Christiania zawsze miała w radzie Kopenhagi swojego przedstawiciela wybranego w "burżujskich" wyborach. Pierwszą radną była dziewczyna z alternatywnej Listy Kobiet; podczas posiedzeń karmiła niemowlę, co większości się nie podobało, lecz byli i tacy, którzy w karmieniu piersią nie widzieli nic zdrożnego.
Na początku lat siedemdziesiątych w duńskiej debacie publicznej pojawił się termin "blod Christiania landing" - "miękkie lądowanie Christianii". Oznacza, że ktoś woli przykucnąć w kryjówce, ukryć twarz w dłoniach, żeby tylko nie dostrzec problemu, a wówczas problem, jaskrawy i dobrze widoczny, choć może nie pierwszej wagi, rozwiąże się sam, rozejdzie po kościach, zniknie z wokandy i nikt nie zauważy, że kiedyś istniał. Choć Christiania drażniła, Da-nia uznała, że najlepiej będzie, gdy przymknie oczy. I choć dziś oczu nie przymyka, bo Wolne Miasto wtopiło się w krajobraz, termin pozostał.
Ale rację ma również Lisa, gdy mówi: - Uważaliśmy, że duńskie społeczeństwo jest konserwatywne, staroświeckie, a przez to represyjne, ale - widać to po latach - właśnie społeczeństwo nas obroniło. Gdy przebraliśmy się za Mikołajów, polubiono nas. Gdy policja pobiła "Indian", a zdjęcia z happeningu trafiły na pierwsze strony gazet, zyskaliśmy współczucie.
Lisa uważa, że to sztuka uratowała Christianię.
Wyrzucić ćpunów i dealerów
Gdy w końcu tam pojechałem, ściana granicznego domu wydała mi się mniej błękitna, drzewo - mniej zielone, Budda - smutniejszy. Po ścieżkach wydeptanych w zachwaszczonych trawnikach wiatr gnał zmięte papiery, zapici lub upaleni haszem Eskimosi z Grenlandii kiwali się w rytm jego podmuchów. Na głównej, szerokiej ulicy stały rzędy stołów i zydli, a na nich leżały zgniłozielone tabliczki haszyszu. W głębi, obok potężnego, zapuszczonego domu nazwanego "Music Machine", w pobliżu seledynowego baraku, który dziś zdobi rysunek królewny żabki palącej jointa, były jeszcze ślady po zajętym przez ćpunów drewnianym budynku. Spalił go pewien christiańczyk, żeby narkomani nie mieli gdzie koczować, i, mimo że skazano go za to na cztery lata więzienia, w Christianii był niemal bohaterem. Wolne Miasto lizało rany zadane przez heroi-nę i wojnę motocyklowych gangów.
Leonard Olschansky opowiada, że mieszka tu od początku i od początku miał swoją pracownię tuż obok uśmiechniętego Buddy. Ale to niemożliwe, bo wtedy koło Buddy nie było miejsca na malarstwo, tylko na hasz, a później heroinę; Leonard ma 76 lat, więc dajmy mu prawo do omyłek.
Jego pradziad był adiutantem carskiego generała, póki reumatyzm nie odebrał mu władzy w dłoniach. Wtedy wyjechał do Francji, w Paryżu poszedł do cyrku, a tam zobaczył woltyżerkę Julię. Zaczął pracować przy koniach (na coś przydało się adiutantowanie generałowi) i miłością do zwierząt zdobył miłość pięknej Julii.
- Mieli czterech synów - opowiada Leonard. - Jeden był wielkim artystą cyrkowym w Ameryce, lecz zgłupiał od sławy, zwitkami dolarów przypalał hawańskie cygara. Dwóch zagubiło się gdzieś w świecie. Czwarty przyjechał do Danii; to mój ojciec. Ojciec miał artystyczną duszę i ciężką rękę; być może dlatego wiele lat później prawie pięćdziesięcioletni Leonard wybrał życie luzaka w Christianii. Na deskach starych wózków towarowych, na małych płócienkach i wielkich płótnach maluje cyrkowe namioty, niezdarne słonie, ryczące lwy i zgrabne woltyżerki oraz dziesiątki takich samych twarzy, różniących się tylko kolorem uśmiechu. Uznano go za wspaniałego samouka, prace Olschansky'ego trafiają do wielu galerii, a on ciągle jeździ na starym rowerze, całe dnie przesiaduje w pracowni sinej od słodkiego dymu, ćmi fajkę, maluje cyrk, sprzedaje obrazy według wielkości i nie narzeka, że kilka ulic dalej kosztują kilkadziesiąt razy więcej. A turystom, którzy nie chcą kupować, rozdaje reprodukcje rozmiaru dużych pocztówek.
Rodzinne opowieści Leonarda nabierają barwy w zależności od liczby wypalonych fajeczek (raz pradziad jest adiutantem, raz - carskim oficerem, nawet - polskim powstańcem), ale kilka elementów jest niezmiennych: Petersburg, Paryż, Christiania, heroina. Gdy mówi o heroinie, wspomnienia zamieniają się w złość.
Do dziś dziwią się, jak to w ogóle było możliwe. Przecież happeningi teatru Solvognen działy się ledwie wczoraj, raz w tygodniu obraduje zgromadzenie wszystkich mieszkańców i samorządy dzielnic, pracują warsztaty, szkoła i przedszkola, kwitnie alternatywna scena muzyczna, kabarety i teatry przeżywają prawdziwy boom. A mimo to Wolne Miasto ginie.
Hasz był tu zawsze obecny jako nieodłączny składnik Utopii. Lecz nagle okazało się, że razem z haszem płynie do Wolnego Miasta rzeka heroiny.
- Narkomani ciągnęli do nas zawsze - opowiada Leonard. - Ale było i tak, że kiedy policja czyściła kopenhaskie ulice z ćpunów, mówiła im: chcecie grzać, grzejcie w Christianii, albo nie damy wam spokoju. Mieli nas za miejski śmietnik, ściek całej północnej Europy.
Leonard powiada, że christiańczycy próbowali współpracować z policją, lecz dla policji hasz i heroina to były narkotyki zakazane przez prawo. Dla ćpunów żądali metadonu i programów terapeutycznych. Policja żądała porządku. Raz po raz w Wolnym Mieście pojawiały się kilkudziesięcioosobowe patrole uzbrojone w pałki i tarcze, z okien koszarowych baraków leciały kamienie, bo christiańczycy byli przekonani, że to wojna z nimi, a nie z heroiną. Rosła liczba przestępstw, zajęte przez ćpunów domy popadały w ruinę, Christiania zamieniła się w targowisko kradzionych rzeczy i miejski bajzel, pełen prostytutek-heroinistek. - W końcu stało się jasne - mówi Leonard - że my i ćpuny nie możemy obok siebie żyć.
- Jedna z naszych zasad to wyrzeczenie się przemocy - wyjaśnia Bill. - Inna, że twarde narkotyki nie mają tu wstępu. Ale wtedy musieliśmy wybrać: wolimy przemoc czy heroinę. Inaczej się nie dało.
W roku 1979 zgromadzenie Wolnego Miasta uchwaliło blokadę przeciw heroinie. Pilnowano przejść i płotów, by nikt zaćpany ani żaden dealer nie wszedł na teren Wolnego Miasta. Nocami słychać było wrzaski narkomanów rozpaczliwie szukających działki. Łamiących abstynencję wyrzucano; to właśnie wtedy spłonął barak, by ćpuny nie miały gdzie spać.
Za dystrybucją heroiny stały motocyklowe gangi. Jeden z nich - nazwali się Bullshit - obiecał, że wyczyści Christianię z narkomanów i dealerów. Zamieszkali na terenie Wolnego Miasta, zorganizowali patrole. Gdy uważali, że powinni bić, bili. Nikt nie protestował.
Bullshit wyrzucili z Christianii wszystkich, których tylko podejrzewali o kontakt z twardymi narkotykami. Tyle że z czasem już nikt nie wiedział, kto rządzi w Christianii, patrole gangu czy Zgromadzenie. Za to wszyscy wiedzieli, że Bullshit okradają ćpunów i dealerów, a narkotyki sprzedają gdzieś na Jutlandii.
Wiadomo, że poszło o narkotyki, lecz nie wiadomo, kto zaczął; może Bullshit weszli w drogę Hell's Angels, a może było na odwrót. Na początku lat osiemdziesiątych w całej Skandynawii rozgorzała wojna między gangami: - Tego, co się działo, nie można porównać nawet z Chicago czasów Ala Capone - opowiada Bill. - Capone miał pistolety, a oni rakiety, karabiny maszynowe. Dasz wiarę, że kiedy Anioły ustaliły, że jeden z ważnych Bullshit został przymknięty przez policję, ostrzelali więzienie z broni przeciwpancernej? Tłukli się ze dwa lata. Anioły zdrowo dostały po dupie, ale nasi Bullshit szczęśliwie jeszcze bardziej. I w ten sposób pokój powrócił do Christianii.
Bill zna chyba wszystkich dealerów na Pusherstreet, teraz schowanej w głębi miasta, choć nie sposób jej ominąć, gdy spaceruje się po Christianii. Wymienia uściski dłoni z tymi od marokańskiego haszu, od rosyjskiego, indyjskiego, afgańskiego. Mówi, że gdyby na Pusherstreet pojawił się handlarz heroiny, dostałby takie baty, jak nigdzie na świecie. Podobnie jak człowiek ubrany w motocyklową kurtkę z symbolem gangu na plecach.
Bill wie, że nad dystrybutorami christiańskiego haszu stoją wielcy bossowie. Oraz że niektórzy z dealerów noszą broń wbrew christiańskim zasadom. Lecz tu udało się skutecznie odizolować miękkie narkotyki od twardych, co nie wyszło nigdzie na świecie. No, może w holenderskich coffee shops.
Granicę wyznacza LSD, narkotyk w Christianii zakazany. Po legalnej stronie jest haszysz i marihuana. Po nielegalnej wszystko inne: heroina, kokaina, speedy. Także ekstazy, modne w dyskotekach techno. Zgromadzenie Christianii uznało, że od ekstazy ludzie dostają świra.
- Nie było już heroiny, nie było ćpunów, lecz w dalszym ciągu coś działo się nie tak - opowiada Lisa. - Przy głównym wejściu, pod Buddą, zawsze kręcił się tłum dealerów haszu, hałaśliwy, niekiedy namolny, agresywny. Wtedy my, kobiety z Christianii, postanowiłyśmy coś zrobić, bałyśmy się, że złe czasy szybko powrócą. Zwołałyśmy zebranie wspólnoty, żeby uchwalić zamknięcie głównego wejścia. To było jak senny koszmar; dobrowolnie zagrodzić miejsce, przez które pierwszy raz weszłam do Christianii. Ale nie było innego wyjścia.
Kiedy Dania święciła dzień niepodległości, przed oczami śmiejącego się Buddy zaczęto układać podkłady kolejowe. Zbudowano barykadę, która wygląda jak umocnienie zdolne zatrzymać najcięższe czołgi. Lisa powiada, że wówczas w christiańskich kobietach była taka wewnętrzna siła, że nikt nie miałby odwagi sprzeciwić się budowie wału. A Bill dodaje: - Nie umiem rozstrzygnąć, czy to dobrze, czy źle, że gdyby zjawił się u nas handlarz heroiny, zostałby ciężko pobity. Ale wiem, że inaczej się nie da.
Pudełko na cygara
Gdy przyjechałem tu ostatnim razem, nie znalazłem błękitnej ściany i uśmiechniętego Buddy. Zdjęto drewniany łuk. Wejście, niegdyś symbol Wolnego Miasta, zamknięto na zawsze. Dziś wchodzi się z boku, od Prinsessegede, wprost na kolorowe pojemniki na śmieci. Jeśli skręci się w prawo, po kilkudziesięciu metrach będziemy przy pracowni Leonarda. W lewo - baraki mieszkalne. Na wprost targowisko i Pusherstreet: zapach palonej marihuany, elektroniczne wagi, a na nich grudki haszu, kakofonia słów wypowiadanych w językach całego świata. Trzy kroki dalej Opera, gdzie niegdyś ćwiczył słynny Solvognen (teraz jest tam biuro informacyjne), knajpa Woodstock, a obok Łąki Pokoju, gdzie raz jeden drużyna Wolnego Miasta grała w piłkę z drużyną policjantów, można dojść do Nemolandu: drewniane stoły, tuborg z beczki albo piwo zmieszane z żywicą konopi. Dalej na wprost wysoki ziemny wał z napoleońskich jeszcze czasów, który nigdy nie miał okazji wykazać swojej wojennej przydatności, a za wałem spokojne wody kanału.
Jeśli z Pusherstreet pójdziemy lekkim skosem, miniemy warsztaty kowalskie, zakład renowacji starych pieców, sklep z rowerami, gdzie za wielkie pieniądze można kupić słynne rowery Pedersena (konstrukacja z 1900 roku, wysoka rama zespawana przemyślnie z kilku rurek, ręcznie szyte siodełko i napinające je pasy, ale i najbardziej nowoczesne przerzutki), szpital, fryzjera, salon piękności, łaźnię i świątynię lamaistyczną, zamkniętą na cztery spusty, bo lama okazał się alkoholikiem i utracił uczniów. Niedaleko jest przedszkole, niewielka stajnia z wybiegiem dla koni, kino.
Kiedyś była jeszcze szkoła, lecz została zamknięta. Nie tyle ze względu na poziom nauczania, ile na wyposażenie techniczne. Szkoła miała prawo do państwowych dotacji, lecz część rodziców, którzy lekceważą państwo, nie chciała się zgodzić na ich przyjęcie. - U nas wszystkie decyzje są rezultatem konsensusu; głosujemy tylko po to, by poznać rozkład opinii. Gdy ktoś jest przeciw dotacjom, nie możemy ich wziąć - mówi Bill.
Za to najpiękniej jest nad kanałem - tam Christiania wygląda jak cicha wioska - obok Bananowego Domu, postawionego przez niemieckich cieśli, Opery z Sydney, zwanej tak od skośnych dachów, i UFO stojącego na wystających z wody palach, gdzie drzwi strzeże zwodzona kładka, a cała energia pochodzi z baterii słonecznych umieszczonych w oknach. Taniej byłoby pociągnąć do UFO zwykły kabel, nawet pod dnem kanału, ale w drewnianym spodku mieszkają zażarci ekolodzy, więc zrobili coś, co się zupełnie nie opłaca, ale jest zgodne z ideą.
Niedaleko od UFO jest wegetariańska knajpka Morgenstedet w baraku odnowionym własnym sumptem, jak wszystkie domy w Christianii. Domy się sypią, w remonty trzeba włożyć wiele wysiłku i niemało pieniędzy, a tych w Christianii zawsze brak. Wspólnota mogłaby brać dolę od handlarzy haszyszu, ale nie bierze, bo w świetle duńskiego prawa byłby to udział w przestępstwie zorganizowanym, a więc gra niewarta ryzyka. Z każdym rokiem przy christiań- skich domach trzeba pracować coraz ciężej.
W knajpce pracuje Ania. Urodziła się, gdy z Christianii wyrzucano ćpunów. Jest przedszkolanką, ma talent do języków - zna fiński, szwedzki, angielski, niemiecki, rosyjski i polski. W Wolnym Mieście pracuje w weekendy, zarabia grosze, choć w słoneczne soboty i niedziele przed ogródkiem Morgenstedet ustawiają się długie kolejki, roboty ma po pachy, ale - powiada - woli to od uganiania się za szmalem.
Knajpka jest wspólną własnością, choć na dobrą sprawę nie należy do nikogo, bo jeśli ktoś odchodzi, nie może odsprzedać swojego miejsca, a wspólnota pracujących przyjmuje kogoś innego, z takim samym prawem do pracy i do zysków. Zysk - to też zła kategoria, bo Morgenstedet to miejsce spotkania, tu ma być miło, bez stresów i rywalizacji, więc zysk jest niepotrzebny, zbyt mało wart, by ryzykować utratę atmosfery.
Na początku wystarczało pudełko po cygarach, gdzie od czasu do czasu ktoś wrzucał jakieś pieniądze; dzielono je według potrzeb, bez planu, bo kto mógł zaplanować wydatki, skoro nie planowano wpływów. Lecz Wolne Miasto rozrastało się, więc zgromadzenie uchwaliło, że konieczny jest budżet z prawdziwego zdarzenia. Zwłaszcza że po rozmowach z władzami Kopenhagi w latach dziewięćdziesiątych christiańczycy doszli do wniosku, że lepiej się "znormalizować", niż ryzykować wieczne burze. "Znormalizować", czyli przyjąć do wiadomości, że baraki są jednak własnością ministerstwa obrony, oddaną im w użytkowanie, płacić za prąd i wodę (nie płacili przez 20 lat i nikt im nie odciął mediów; według Duńczyków to dowód na "blod Christiania landing"), za wywóz śmieci, za koncesje na sprzedaż alkoholu, a nawet jakieś lokalne podatki.
- Każdy z nas powinien płacić co miesiąc tysiąc koron za prawo mieszkania w Christianii, a sklepy, warsztaty i knajpy jeszcze czynsz, koszty wody, energii, VAT - opowiada Bill. - Nic nie płacą handlarze z Pusherstreet, bo gdybyśmy brali od nich pieniądze, byłoby to traktowane przez władze jako udział w przestępstwie. Ale większość dealerów mieszka tutaj, kupują w naszych sklepach, jedzą w naszych restauracjach, więc ich pieniądze jakoś do nas trafiają.
Knajpy, sklepy i warsztaty regularnie płacą należności, a ludzie nie. Bill nieraz był świadkiem rozmów, gdy jakiś zdeklarowany anarchista żarł się z "idealnym obywatelem" (- To taki gość - mówi Bill - który rozumie, że mieszkanie tu nakłada jakieś obowiązki) na zgromadzeniu budżetowym.
- Nie płacę, bo nie będę utrzymywać przedszkola dla twojego dzieciaka - krzyczy anarchista.
- To pieniądze nie tylko na przedszkole, ale na wodę i prąd - odpowiada idealny obywatel.
- Powinienieś się cieszyć, gdy nam wyłączą prąd - odpowiada anarchista. - Taki z ciebie ekolog, a zgadzasz się, żeby dym z elektrowni zatruwał moje i twoje powietrze.
Dlatego Bill uważa, że życie w Christianii też męczy, tylko inaczej niż na zewnątrz.
- Czasem wracam do domu i myślę, że ludzie to najgłupsze, najbardziej złośliwe istoty na świecie - mówi Lisa, która przez kilka posiedzeń zgromadzenia swojej dzielnicy nie mogła uzyskać zgody na ogrodzenie ogrodu, bo jakiś anarchista mówił, że jeśli w Christianii nie ma przywilejów wynikających z własności, to nie powinno być symboli własności, czyli płotów. - Ale tu mieszkam, muszę traktować poważnie nasze reguły. Chodziłam i przekonywałam, wreszcie ten wariat się zgodził.
- Christiania co roku płaci Danii 6 milionów koron - mówi Bill. - Za to, jak każda wspólnota, powinniśmy dostawać subwencje, choćby na remont domów, które są duńską własnością. Połowa christiańczyków uważa, że powinniśmy brać dotacje, jedna czwarta nie ma zdania, a reszta nie uznaje Danii i nie chce od niej nic, więc nie bierzemy ani korony.
- A ty byś wziął?
- Kiedyś nie, teraz tak. Mieszkam tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie ma "wszystko albo nic". Już wiem, że stan domów w Christianii jest najważniejszy, a na to potrzebujemy pieniędzy większych niż nasz budżet.
Niedzielny poranek, garstka ludzi wychodzi z kościoła Zbawiciela. Christiania śpi; tu wstaje się koło południa. A mimo to za chwilę uliczki zaludnią się, na ławkach siądą starsze, nobliwe panie, pojawią się dziecięce wózki; "normalni" przyszli na spacer. Chodzą po Pusherstreet, między budami handlarzy, lecz bez namolnej ciekawości, pozwalającej odróżnić Duńczyka od turysty. W porze obiadu w restauracjach, o wiele tańszych niż w Kopenhadze, nie będzie wolnego stolika. Gdy Wolne Miasto wreszcie wstanie, trudno będzie poznać, kto jest stąd, kto obcy.
Przeszkadza tylko haszysz, choć niekiedy podnoszą się głosy, by palaczy haszu tolerować tak, jak toleruje ich Holandia. Z powodu haszyszu "porządna" Dania nie bywa w Christianii wieczorem, a jeśli już, wtedy uważniej rozgląda się wokół. A jednak ci, którzy w Christianii kupują haszysz, też w znakomitej większości przychodzą z Danii, Pusherstreet pracuje 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, z przerwą na jeden strajk; zorganizowano go kilka lat temu, w proteście przeciw akcjom policji, które tak naprawdę nie są dziś zbyt dotkliwe.
Kiedyś ci z zewnątrz uważali, że Christiania to przystań zbuntowanych odmieńców, groźna, bo obca, niezrozumiała, czasami agresywna. Potem - że to ściek dla narkomanów, więc lepiej obchodzić ją z daleka. Od kilku lat Wolne Miasto jest oswojonym fragmentem Kopenhagi. Zwłaszcza po "normalizacji", gdy w zamian za spokój przestało żyć na cudzy rachunek. Już nie kole w oczy, nie wywołuje emocji, w przeszłość odpłynęły zakusy, by baraki zburzyć. Christiania zmieniła się, ale tak samo zmieniła się Dania; dziś bardziej przyzwalająca i wyrozumiała. Podstarzałych hipisów, ekologów, punków, anarchistów, feministki, działaczy ruchów gejowskich - wszystkich można dziś znaleźć za płotem Wolnego Miasta. Pobliskie nieruchomości kosztują niewiele mniej niż w eleganckich dzielnicach. W końcu blisko stąd do centrum, a sąsiedztwo nie uchodzi za najgorsze.
- Kiedyś Christiania była rynkiem towarów skradzionych w Kopenhadze - wspomina Lisa. - Nie podobało mi się to, lecz myślałam, że paserstwo jest nieusuwalnym elementem naszego krajobrazu. Dasz wiarę, że dziś nie kupisz u nas skradzionych rzeczy.
- Na jakimś międzynarodowym spędzie - opowiada Bill - duński minister kultury mówił swoim kolegom po fachu: "Przyjedźcie do Kopenhagi, zobaczycie Małą Syrenkę, lunapark Tivoli, Christianię".
Billowi nie przeszkadza, że w jakimś sensie stali się znaczkiem firmowym stolicy Danii. Więc Bill już nie walczy, tylko żyje, nie walczy Lisa ani Leonard. Bo i świat za christiańską barykadą zmienił się tak, że walczyć zbytnio nie ma z kim. To już nie ta Dania sprzed 30 lat ani nie to samo społeczeństwo; można być poza Christianią, ale żyć prawie jak w Christianii, i nikogo to nie rusza. Kiedyś przyszli tu z marzeniami, które w znacznej mierze zrealizował świat zewnętrzny. A że niedoskonale, z oporami, nie w stu procentach? Zdążyli się nauczyć, że sto procent i doskonałość nie istnieje. "Take it easy", "nie przejmuj się" (słychać to w Christianii co krok) nabrało, uważają, pełniejszego znaczenia. Wielu założycielom Christianii zdążyły urodzić się wnuki. Średni wiek mieszkańca Wolnego Miasta to 40 lat. Hipisom posiwiały włosy.
Ale ci, którzy zaniżają średnią wieku, zawsze znajdą pole do walki. Kilka lat temu prowadzili kampanię przeciw wspólnej Europie - Dania w pierwszym referendum odrzuciła traktaty z Maastricht - choć przecież nie przeszkadza im Wspólnota, tylko hordy wygarniturowanych urzędników z Brukseli. Policji nie lubią jak kiedyś; w pojedynkę może pojawić się w Christianii tylko funkcjonariusz z wydziału zabójstw. A w knajpach i na ścianach straganów z haszyszem wiszą ulotki krytykujące WHO i FAO, agendy ONZ zajmujące się zdrowiem i pomocą żywnościową. - Czy ty wiesz - pytają blond chłopcy z dredami jak u rodowitych Jamajczyków - ile wiosek środkowej Afryki można byłoby wyżywić za pensje tych zasranych biurokratów?
- No właśnie, czy ty to wiesz? - pyta Bill, lecz w jego głosie nie usłyszałem tej śmiertelnej powagi, a za to delikatną ironię.
- A ty to wiesz? - spytałem Billa.
- Kiedyś z pewnością wiedziałem - odrzekł.
Artur Domosławski
Dzielnice nędzy, narkobiznes, przemoc gangsterów i policji w Rio de Janeiro opisuje Artur Domosławski
Lesław Maleszka
Zielone listki herbaty pojawiły się na naszym kontynencie pod koniec XVI w. przywiezione przez kupców portugalskich.
Przypadek sprawił, że wkrótce zrobiły niezwykłą karierę - przez blisko dwa stulecia herbaciany biznes przynosił Anglii aż 5 proc. PKB! Cóż, ludzie musieli coś pić. Nie mogła to być woda nieprzegotowana (choroby) ani alkohol w dużych ilościach (z wiadomych względów), a herbata i kawa miały tę dodatkową zaletę, że zawierają pobudzający łagodnie alkaloid.
Handel herbatą zmonopolizowali Anglicy. Twardo usadowili się w Kantonie - a trzeba pamiętać, że aż do lat 20. zeszłego wieku Chiny były jedynym plantatorem herbaty, Kanton zaś - jedynym portem, z którego eksportowano ów towar. Pod koniec XVII w. Brytyjczycy ostatecznie wyparli konkurentów holenderskich. Odtąd przeszkadzali im już tylko przemytnicy i piraci.
Wielkie ekspedycje morskie - także te szlakiem herbacianym - zmieniały ducha naszej cywilizacji. "Ta sama odwaga, która pozwoliła ówczesnym astronomom odrzucić tradycyjny pogląd o Słońcu krążącym wokół Ziemi, sprawiała również, że żeglarze gardzili władzą na lądzie. Przenikliwi Europejczycy odbywający śmiałe podróże (...) codziennie umacniali się w przekonaniu, że tradycyjna wiedza nie ma żadnej wartości dla ludzi w ich sytuacji. Czy była to koncepcja podobna do tej, która zrodziła się w umysłach reformatorów religijnych? (...) Czy sceptycyzm stanowił tak znaczący element transatlantyckiej ekspansji, że stał się charakterystyczną cechą mieszkańców krajów atlantyckich zachowaną pod wieloma względami do dzisiaj?".
Herbata jest bohaterką tylko jednej z opowieści, jakie znajdziemy w fascynującej książce Hobhouse`a. Pozostałe traktują o chininie, cukrze (w trzcinie i buraku), bawełnie, ziemniaku i kokainie. W trakcie lektury proponuję szczyptę ostrożności - autor chwilami zbyt jednostronnie chwali mieszkańców Trzeciego Świata, a zbyt krytycznie traktuje Europejczyków - ale zaręczam: czyta się to znakomicie.
2001 r.
Z profesorem Jerzym Vetulanim, farmakologiem rozmawia Sławomir Zagórski.
- Panie Profesorze, siedliśmy do tej rozmowy przy kawie. To pewnie nie pierwsza Pana filiżanka dzisiaj? Czy jest Pan uzależniony od kawy?
- Nie, nie jestem. Ale bardzo wiele osób jest. Kawa, a konkretnie zawarta w niej kofeina, to najczęściej stosowana na świecie substancja psychotropowa o pewnym potencjale uzależniającym. Co ciekawe, kofeina nigdzie nie jest traktowana jak narkotyk - negatywnie. Może z wyjątkiem pewnych grup Hindusów, którzy nie stosują żadnych używek, a więc także kawy czy herbaty.
- A jak się zorientować, czy ktoś jest uzależniony od kawy?
- Wystarczy zapytać. Uzależnienie od kofeiny jest stosunkowo słabe. Jeśli ktoś powie: "Ja nie mogę funkcjonować bez kawy", to znaczy, że naprawdę funkcjonować może, tylko będzie trochę bardziej senny, mniej energiczny. Co ważniejsze, rezygnując z kawy, nie będzie odczuwać żadnych objawów odstawienia, żadnego głodu, co najwyżej senność.
Głód narkotyczny to symptom prawdziwego, silnego uzależnienia. Łączą się z nim niekontrolowane zachowania poszukiwawcze, gdy substancji, od której się uzależniliśmy, brakuje. Nikt nie porzuci rodziny ani nie będzie narażać życia po to, by zdobyć porcję kawy. Natomiast jest wielu ludzi, którzy w zdobycie kawy są gotowi włożyć sporo wysiłku. Pamiętamy to świetnie z okresu, kiedy kawa była na kartki.
- W jaki sposób naukowcy definiują dziś pojęcie "narkotyku"?
- Narkotyk to określenie popularne i przy okazji dość mylące. Tak mówi się np. o LSD czy o heroinie, ale również o niewinnym eterze czy chloroformie, czyli o wziewnych środkach usypiających. Stąd się bierze np. pojęcie "pacjent w narkozie".
Narkotyk można zdefiniować jako substancję uzależniającą. Z tym że narkotyk to nazwa krótka i łatwa, a substancja uzależniająca - długa i niewygodna. W Ameryce nikt nie mówi "addictive substance" tylko "drug". A przecież "drug" w języku angielskim oznacza także dowolny lek, z aspiryną włącznie.
Istnieje też policyjna definicja: narkotyk to coś, co jest na liście substancji zakazanych. Niestety, takie postawienie sprawy przyczyniło się do wyprodukowania wielu nowych niebezpiecznych substancji uzależniających. No bo w chwili, gdy na listę wciągnięto np. amfetaminę, natychmiast robiono jej pochodną, podobnie działającą, ale jeszcze legalną. Potem taką pochodną też wciągano na listę i tak dalej. Kres temu wyścigowi położyła dopiero amerykańska Komisja ds. Żywności i Leków, sporządzając szerszą, bardziej ogólną listę substancji uzależniających.
- Kiedy ludzie po raz pierwszy zetknęli się z narkotykami?
- W neolicie, a więc dobrych kilka tysięcy lat przed naszą erą. Aldous Huxley, autor głośnej książki "Nowy wspaniały świat", twierdzi, że zanim człowiek został rolnikiem, już był farmakologiem. Ludzie zbierali rośliny ze względu na ich własności lecznicze. To była cała skomplikowana wiedza, pozostająca w gestii zielarzy, czarownic.
Wydaje się więc, że już w neolicie natrafiono na pewną substancję, która dawała poczucie błogości i ukojenia. Chodzi o tzw. somę, o której mowa jest w księgach wedyjskich. Naukowcy przypuszczają, że owa legendarna soma to był po prostu wywar z naszego, świetnie wszystkim znanego, muchomora czerwonego (Amanita muscaria). Okazuje się, że na glinianych naczyniach z neolitu można odnaleźć motywy zdobnicze przypominające układ blaszek tego grzyba. A wywar z muchomora służy po dziś dzień za narkotyk Ajnom i Czukczom, mieszkańcom dalekiej Syberii.
Pierwszy dobrze udokumentowany ślad używania narkotyków pochodzi sprzed trzech i pół tysiąca lat. Otóż na sumeryjskich tabliczkach doszukano się informacji na temat opium. Z tego samego mniej więcej czasu pochodzi też zapis o stosowaniu haszyszu w Chinach. O ile jednak muchomor, konopie, które są źródłem haszyszu, i mak, z którego robi się opium, mają ograniczony zasięg geograficzny, o tyle kolejny narkotyk, na jaki natrafili nasi przodkowie - alkohol etylowy - można wyprodukować nieomal ze wszystkiego. Z kobylego mleka, z fermentujących owoców, a nawet - jak to się robi czasem w Indiach - z wnętrzności zwierzęcych i wobec tego alkohol znany był niemal wszędzie, na całym świecie.
- Poza obszarami Ameryki Północnej, zajmowanymi dziś przez Stany Zjednoczone i Kanadę.
- Tak, to prawda. Na to, jak robić alkohol, nie wpadły tylko dwie znane nam kultury - kultura Ameryki Północnej, co jest zadziwiające, gdy weźmie się pod uwagę, jak bardzo była bogata i rozległa, oraz polinezyjska. To, co stało się z Indianami Ameryki Północnej, jest ponadto klasycznym przykładem, jak dewastujący może być wpływ nieznanego narkotyku na nieprzygotowane do niego społeczeństwo. Wprowadzenie alkoholu walnie przyczyniło się do zniszczenia kultury Indian.
- Czy to znaczy, że z narkotykiem - takim jak np. alkohol - społeczeństwa muszą się najpierw zżyć, oswoić, ponieważ inaczej mu ulegną?
- Tu nie chodzi wyłącznie o czas potrzebny na oswojenie się. Kiedyś zażywanie narkotyków, w tym alkoholu, podlegało silnej, i co ważniejsze, bardzo skutecznej kontroli społecznej. W kulturach pierwotnych narkotyków używano w sposób ściśle zrytualizowany. Stosowano je w celach obrzędowych, religijnych, militarnych, a nie rekreacyjnych. Z punktu widzenia biologii miało to wyraźny sens. Chodziło o jednoczenie, o cementowanie grupy lub o stymulację, o zwiększenie sprawności, np. przed walką. Sprawiało, że rosły szanse na przeżycie takiej grupy. Podobno Berserkowie - wojownicy wikingów - pili przed walką specjalny napój z grzybów i jagód leśnych, po którym dostawali szału. Wyli, gryźli własne tarcze, a gdy już ruszyli do ataku, zabijali wszystkich - swój czy obcy - a po zwycięskiej bitwie (bo zawsze zwyciężali) trzeba było ich po prostu zabić, bo do niczego innego już się nie nadawali.
Inny, lepiej znany przykład z bliższych nam czasów to słynni ze swoich skrytobójczych mordów asasyni - tajny zakon muzułmańskiej sekty izmailitów, założony pod koniec XI w. w Persji. Mówiono, że przed walką wprowadzali się w trans narkotyczny za pomocą haszyszu, chociaż obecnie się sądzi, że palenie haszyszu było raczej nagrodą po udanej akcji.
Dawniej ludzie nie bardzo mieli czas, by stosować narkotyki w celach rekreacyjnych. Co prawda naukowcy nie są też zgodni co do tego, ile czasu człowiek kiedyś miał dla siebie. Są badacze, którzy twierdzą, że życie naszych przodków było sielskie i anielskie. Ja nie bardzo w to wierzę. Ponadto wydaje się, że istniało bardzo silne tabu na stosowanie substancji psychotropowych poza ściśle określonymi sytuacjami.
- Czy są na to jakieś dowody?
- A np. takie tabu przechowywane do dziś w naszej pamięci: większość ludzi nadal sądzi, że nie ma gorszego grzyba od wspomnianego muchomora czerwonego. Przecież to nieprawda. Jest tyle silniej trujących grzybów, chociażby jego bliski kuzyn, muchomor sromotnikowy - Amanita phalloides. Ale w pamięci naszego gatunku wyryta jest informacja właśnie o muchomorze czerwonym. Bo jego stosowanie poza rytuałem to było kiedyś tabu. Zrobisz coś wbrew tabu - umrzesz.
- Twierdzi więc Pan, że pierwsze ludzkie doświadczenia z narkotykami miały pozytywny charakter?
- Tak. Co więcej, fakt, że ludzkość od początków swej historii paliła, jadła, wdychała i wstrzykiwała sobie substancje psychotropowe, świadczy moim zdaniem o tym, iż stosowanie czegoś, co poprawia nastrój, jest istotną potrzebą człowieka jako gatunku, a ponadto o tym, że właśnie w skali gatunku przez długi czas nie zmniejszyło to naszego, oszałamiającego przecież, sukcesu ewolucyjnego.
- Ale sytuacja się odwróciła. Dlaczego nasze dzisiejsze doświadczenia z narkotykami są tak złe?
- Bo ludzie zaczęli używać narkotyków w celach rekreacyjnych, na zawołanie. To nie kapłan wydziela ci je na zebraniu, tylko sam ukradkiem kupujesz i zażywasz. Sposób użycia środków oddziałujących na psychikę wyłamał się z ryzów i skończyły się efekty dobre, a zaczęły negatywne.
- Jak jednak do tego doszło?
- Narkotyki wymknęły się spod kontroli z kilku powodów. Przede wszystkim dzisiejsze narkotyki działają znacznie silniej od tych używanych dawniej. Dlaczego? Bo są znacznie lepiej chemicznie przystosowane i czyszczone niż kiedyś. Dawne napoje alkoholowe przypominały niskoprocentowe piwo, a w najgorszym razie wino. W zwykłym procesie fermentacyjnym człowiek nie jest w stanie uzyskać więcej niż 13-15 procent alkoholu. Jednak od czasów, kiedy Arabowie w średniowieczu wynaleźli destylację (wcześniej znano ją tylko w Chinach), zaczęły się pojawiać alkohole mocne, działające znacznie silniej.
Podobnie rzecz się miała z kokainą. Kiedyś kokaina była zwykłym składnikiem pożywienia. Andyjscy górale żuli sobie rano liście koki, tak jak my pijemy poranną kawę, żeby się dobudzić. W ubiegłym stuleciu korsykański lekarz Angelo Mariani wpadł na pomysł, żeby liście koki wkładać do wina i robić w ten sposób pobudzający napój kokainowo-alkoholowy. Produkował tzw. Vin Mariani i sprzedawał go jako eliksir życia w aptekach. W Europie i w USA napój cieszył się ogromnym wzięciem. Dość powiedzieć, że Mariani dostał za swój wynalazek z rąk Piusa IX order papieski za zasługi dla ludzkości. Niestety, nieco później ludzie nauczyli się krystalizować kokainę i zażywać ją przez śluzówkę nosa, czyli po prostu wąchać. No i wreszcie wymyślono, że kokaina nadaje się do palenia. Dziś, paląc lub wąchając kokainę, niesłychanie łatwo uzależnić się i równie łatwo przedawkować ze śmiertelnym skutkiem.
Morfina też najpierw stosowana była doustnie. Ludzie popijali wywar z makówek, który zawierał niewielkie ilości tego narkotyku. Potem mleczko makowe palono jako opium. Czystą, znacznie silniej działającą morfinę udało się uzyskać w roku 1805. A blisko sto lat później w wyniku drobnej modyfikacji chemicznej uzyskano jej pochodną - heroinę, która stosowana dożylnie działa jeszcze szybciej i silniej, szybciej też uzależnia.
Tak naprawdę poważne kłopoty z narkotykami zaczęły się w XIX wieku, kiedy postęp chemii spowodował, że zaczęto syntetyzować substancje wpływające na psychikę.
- Czy to było od początku zamierzone poszukiwanie czystych, silnie działających narkotyków?
- Nie. Na niektóre substancje, jak np. na LSD, natrafiono zupełnie przypadkowo. Albert Hofmann, szwajcarski chemik, kiedyś podczas powrotu do domu z laboratorium zjadł kanapkę, nie umywszy rąk, i... odleciał. Kiedy po kilku godzinach doszedł do siebie, zorientował się, że wpadł na trop niezwykle silnego halucynogenu. Zdarzyło się to w roku 1948.
Narkotyki często najpierw pojawiały się jako leki i dopiero później odkrywano ich działanie uzależniające. Tak też było z niezwykle groźnym narkotykiem - amfetaminą. Zsyntetyzowano ją jako lek przeciw astmie. Ludzie od dawna używali podobnego leku na astmę, zwanego efedryną. Kłopot polegał na tym, że efedrynę uzyskiwano z rzadkiego, rosnącego wyłącznie w Chinach krzewu - Ephedra vulgaris. Poszukiwano więc środków zastępczych i tak właśnie wyprodukowano amfetaminę. Stosowano ją dość powszechnie w latach 30., ale prawdziwą karierę zrobiła dopiero w czasie II wojny światowej. Okazało się, że jest to związek, po którym się nie chce spać, i zaczęto dodawać go do czekolady dla lotników odbywających długie nocne loty. Robili tak zarówno Niemcy i Japończycy, jak i Anglicy. Stany Zjednoczone co prawda nie wprowadziły czekolady z amfetaminą dla swoich lotników, ale amerykańscy i angielscy żołnierze siedzieli często w tej samej bazie i przecież nikt koledze nie odmówił czekoladki, która dobrze działa.
Najgorzej na amfetaminie wyszli Japończycy. Wyprodukowali jej w czasie wojny tyle, że po zakończeniu działań nie wiedzieli, co zrobić z zapasami. Zaczęli więc propagować amfetaminę, mówiąc, że poprawia samopoczucie. Do czego to doprowadziło? Blisko jedna piąta młodych Japończyków w latach 1946-1948 uzależniła się od amfetaminy.
- Dziś znamy też inne leki, od których można się uzależnić.
- Owszem. Na przykład leki nasenne - jak luminal - czy uspokajające - jak nasze relanium czy elenium - mają bardzo silny potencjał uzależniający.
Ale rozprawiając o negatywnych skutkach narkotyków, raczej nie myślimy dziś o osobach łykających pigułki nasenne i nie potrafiących już bez nich zasnąć, tylko o ludziach uzależnionych od kokainy czy heroiny.
Wróćmy jednak do pytania, dlaczego narkotyki wymknęły się spod naszej kontroli. Stało się tak, ponieważ zmienił się nie tylko cel stosowania, sposób pobierania i siła narkotyków, a więc ich potencjał uzależniający. Zmienił się również stosunek społeczeństwa do brania narkotyków. Kiedyś było na to przyzwolenie, dziś takiego przyzwolenia nie ma. Tymczasem same narkotyki nie są rzeczą złą. Złe jest uzależnienie.
- Ale przecież mówiąc "narkotyk", od razu myślimy o uzależnieniu.
- Zgoda. Ale czy można powiedzieć, że sam alkohol jest zły? Nie. Zły jest alkoholizm. Tak samo morfina nie jest złem, złem jest morfinizm. Zło tkwi w nas, a nie w substancji.
- Gdzie szukać w człowieku tego zła? Dlaczego ludzie ulegają narkotykom?
- Człowiek jest tak skonstruowany, że ma potrzebę pobudzania układu nagrody w mózgu. W ludzkim mózgu można wyróżnić trzy wielkie systemy funkcjonalne. Jeden odpowiada za czuwanie i sen, drugi za pamięć i rozumowanie, a trzeci to właśnie ów układ nagrody. Steruje naszym zachowaniem - za dobre nagradza, za złe karze.
W jaki sposób udało się odkryć istnienie tego układu?
- Decydujące były tu prace Oldsa i Millera na szczurach. Olds badał, jak elektryczne drażnienie mózgu wpływa na zachowanie szczura. Skonstruował specjalny przyrząd składający się z dźwigni, przewodu elektrycznego oraz cieniutkiej elektrody, którą wprowadzano do mózgu zwierzęcia. Aby doszło do podrażnienia, szczur musiał sam nacisnąć na dźwignię. I okazało się, że szczur ewident-nie lubi drażnienie pewnych okolic mózgu - naciska dźwignię raz za razem, do upadłego. Naukowcy stwierdzili, że zwierzęciu najbardziej się podobało, gdy elektroda znajdowała się w części mózgu zwanej podwzgórzem. Ten eksperyment rozpoczął całą lawinę prac nad poszukiwaniem ośrodków przyjemności. Dziś wiemy, że tych ośrodków jest sporo. Istnieją już całe mapy przyjemności i euforii w mózgu. Wiemy też, że substancją, która bierze udział w wymianie informacji pomiędzy komórkami układu nagrody, jest przede wszystkim dopamina. Wydzielanie dopaminy sprawia, że robi się nam przyjemnie. A człowiek chce, żeby mu było przyjemnie, więc powtarza zachowania, które zostały nagrodzone uczuciem przyjemności.
- Różnym ludziom różne rzeczy sprawiają przyjemność.
- Stosunkowo najwięcej doznań dotyczy zachowań pokarmowych - smaczne/niesmaczne. Jeść musimy i mózg nagradza nas za to. Ale ma pan rację - repertuar zachowań, które powodują wydzielanie dopaminy i dostarczają przyjemnych doznań, jest bardzo szeroki. Dla niektórych może to być poszukiwanie nowości, dla innych uprawianie ryzykownych sportów, np. wspinaczki. Są ludzie, dla których szczególnie wysoką nagrodą jest praca twórcza. Są też tacy, którzy upajają się poczuciem władzy. Na tej liście jest też oczywiście seks. Układ nagrody ma przede wszystkim zapewnić sukces reprodukcyjny. Naszym biologicznym celem, tak jak celem każdego gatunku na Ziemi, jest przekazywanie genów. I układ nagrody w gruncie rzeczy jest nie po to, żeby człowiekowi było miło, tylko żebyśmy byli efektywni w przekazywaniu genów następnemu pokoleniu.
- Ale czy nie jest tak, że nagrody, o jakie stale zabiegamy, z czasem powszednieją? Że coraz trudniej nas zadowolić?
- Każda nagroda składa się z dwóch składowych, związanych z pobudzeniem innej części układu nerwowego - z poszukiwania przyjemności i jej konsumowania. Układ dopaminowy związany jest z oczekiwaniem. To nam nigdy nie powszednieje - wciąż szukamy nowej podniety. Druga składowa - konsumpcja - wiąże się z tzw. autonomicznym układem nerwowym i powszednieje. Flirt jest okresem dopaminowym, natomiast podczas kopulacji włącza się układ autonomiczny. I właśnie dlatego kopulacja powszednieje, a flirt nie. Zawsze milej jest flirtować i szukać nowych wrażeń.
Ci, którzy palili papierosy, wiedzą, że po pewnym czasie pali się nie dla przyjemności. Ale sięga się po papierosa, bo wciąż jest oczekiwanie. Spodziewamy się czegoś dobrego, a potem guzik. Tak samo jest z telewizją. Skaczę po kanałach, szukam, na ogół nic nie znajduję, ale wciąż liczę, że na następnym kanale będzie coś ciekawego.
- W pewnym momencie poszukiwanie staje się więc ważniejsze niż zaspokojenie.
- Tak. Robimy coś dla samej przyjemności szukania. Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go. Flirt może być znacznie bardziej podniecający niż konsumpcja. To łączy się z tzw. efektem Coolidge'a. John Calvin Coolidge, trzydziesty prezydent Stanów Zjednoczonych, zwiedzał kiedyś wraz z żoną fermę drobiu i podobno doszło wówczas do następującego zdarzenia. Pani prezydentowa zapytała swojego przewodnika: - Czy to dobrze, że na 25 kur przypada tylko jeden kogut? - Ależ, proszę pani - odparł przewodnik - ten kogut i 25 kur to akurat to, co trzeba. Wszyscy są szczęśliwi. - O, to ten kogut potrafi 25 razy z rzędu... - zamyśliła się pani Coolidge. - Czy byłby pan łaskaw powtórzyć to panu prezydentowi? Kiedy wiadomość dotarła do prezydenta, ten odrzekł: - To ciekawe, ale proszę pana, czy ten kogut zawsze z tą samą kurą? - Ależ skądże, za każdym razem z inną. - Czy byłby pan łaskaw powtórzyć to pani Coolidge? - powiedział prezydent.
Mężczyźni są stale gotowi do nowych miłosnych podbojów, zapominając, że nawet najpiękniejsza kobieta nie da im więcej, niż ma, ale ciągle się spodziewają, że to będzie coś niezwykłego.
- Powiedział Pan, że człowiek musi stale stymulować swój układ nagrody. Taka jest nasza biologia. A jak na ten układ działają narkotyki?
- Pobudzają go. Naśladują w sposób sztuczny naturalne przyjemności. Układ nagrody normalnie reaguje na bodźce, które są dla nas korzystne. A zrobienie sobie zastrzyku z heroiny korzystne nie jest. Narkotyki pasożytują na naturalnych układach przyjemnościowych w mózgu. To jedno wielkie oszustwo.
- Ale przecież my mamy także swoje własne, naturalne substancje odurzające, np. produkowane w mózgu endorfiny. A skoro natura wymyśliła wewnętrzne narkotyzowanie się, to może branie narkotyków nie jest całkowicie sprzeczne z naturą?
- Nie, to zupełnie inna historia. Na prawdziwą przyjemność i na wydzielenie się naszej własnej kokainy (tak można bowiem traktować naturalną dopaminę) musimy sobie zapracować np. energicznym seksem, co jest czynnością przyjemną i zdrową. Jeśli zamiast tego robimy sobie zastrzyk z amfetaminy, a potem mówimy, że przeżyliśmy "totalny orgazm", oszukujemy samych siebie. Nasz organizm odbiera sygnał: "Czuję się doskonale, to jest właśnie to, czego potrzebuję". A to było mamidełko, fałszywe uczucie szczęścia.
- A może układ nagrody u niektórych z nas jest trochę źle wyskalowany? Naturalne czynniki, które zapewniają odczuwanie przyjemności, niektórym nie wystarczają. Takim ludziom narkotyki kompensują ów brak i to oni są szczególnie podatni na niebezpieczeństwo, jakie niosą uzależnienia? I ci ludzie wcześniej czy później i tak na coś trafią. Na piwo, papierosy, heroinę, ale trafią. Mój redakcyjny kolega, alkoholik, napisał niedawno na łamach "Magazynu": "Kiedy tylko popróbowałem alkoholu, od razu wiedziałem, że to jest to".
- Są ludzie, u których układ nagrody działa wyraźnie nieprawidłowo. Na ogół takie patologie są bardzo destrukcyjne. Powodują np. bulimię, anoreksję, zaburzenia psychoseksualne. Są też ludzie, u których układ nagrody rzeczywiście zachowuje się tak, jakby był gorzej wyskalowany, i to oni prawdopodobnie łatwiej wpadają w szpony nałogów.
- Wielu ich jest?
- Stosunkowo niewielu. Proszę popatrzeć na alkoholików. Prawie każdy z nas miał kontakt z alkoholem. Wielu ludzi używa alkoholu. Znacznie mniej ludzi go nadużywa. A jeszcze mniej się od niego uzależnia.
- Można być uzależnionym od alkoholu i nie zdawać sobie z tego sprawy?
- Można. Sporo ludzi nie chce się przyznać do uzależnienia. Są dwa typy alkoholizmu - nazywane umownie męskim i kobiecym. Kobiecy to raczej picie samotne (jeden, dwa długie drinki wieczorem), duże poczucie winy, że się pije, poczucie, że się jednak jest uzależnionym i chęć zerwania z nałogiem. Mężczyźni natomiast piją grupowo, zupełnie się tego nie wstydzą i bardzo często nie zdają sobie sprawy, że są uzależnieni. W każdej chwili mogę rzucić - mówi alkoholik. Tymczasem tak nie jest. Uzależnienie traktuje się dziś jak nieodwracalną chorobę mózgu.
- Czy to znaczy, że ci ludzie do końca życia będą narkomanami?
- Tak.
- A czy zwierzęta też oszukują swój układ nagrody jak ludzie? Czy poszukują narkotyków?
- Tak. Moim ukochanym przykładem są osy, które rzucają się na sfermentowane śliwki. Robią to z własnej woli i piją do zupełnego upojenia.
Są zwierzęta, które mając do wyboru kilkuprocentowy alkohol i wodę, wyraźnie wolą alkohol. Wyjątek stanowią niektóre hodowlane linie szczurów, które stronią od etanolu. Dość szczególnie zachowują się jeże. Zwykle piją wodę, ale od czasu do czasu mają chętkę na alkohol i wtedy już piją na umór, zataczają się. Potem prawdopodobnie mają kaca i "przysięgają", że nigdy nie tkną alkoholu, i przez parę dni znów piją tylko wodę. A potem cała historia się powtarza.
Zwierzęta mają jednak zwykle bardzo trudny dostęp do substancji, które sprawiają przyjemność.
- Dlaczego narkotyki mają tak silne działanie destrukcyjne?
- Bo wywołują spustoszenie w sferze psychicznej. Człowiek uzależniony nie jest w stanie kierować swoim zachowaniem. Liczy się tylko zdobycie następnej dawki. Ponadto np. morfina, heroina i opium wyraźnie obniżają odporność organizmu, a amfetamina wywołuje psychozy amfetaminowe, które trudno odróżnić od schizofrenii.
- Czy naukowcy są dziś w stanie określić, kto jest bardziej narażony na uzależnienie? Czy wiadomo, jakie są fizjologiczne podstawy różnej odporności na narkotyki?
- Wygląda na to, że skłonność do narkomanii, podobnie jak skłonność do gier hazardowych, do podejmowania ryzyka czy do występowania tzw. zespołu Tourette'a (chorzy podrygują, mają tiki nerwowe, mamroczą obsceniczności, wygłupiają się, szczekają), wiąże się z defektem pewnego receptora dopaminy, tzw. receptora D2. U różnych ludzi cząsteczka ta ma nieco inną budowę. Udało się wykazać zależność pomiędzy budową receptora D2 a tym, czy ktoś łatwiej uzależnia się od amfetaminy i kokainy.
Skłonność do narkomanii to w ok. 30 proc. sprawka genów związanych z receptorami D2, w 30 proc. innych, nie znanych jeszcze genów, reszta to wpływ środowiska. To rozgraniczenie między genami a środowiskiem jest zresztą trudne. Wiadomo np., że dzieci alkoholików są częściej alkoholikami niż dzieci chowane w zdrowych rodzinach. Ale w jakim stopniu ważą tu geny, a w jakim środowisko?
- Czy są narkotyki, od których można uzależnić się po zażyciu jednej dawki?
- Nie. W grę musi wchodzić uczenie. Trudno np. uzależnić się od nikotyny po pierwszym papierosie. Wiele osób na początku wymiotuje. Piwo też rzadko smakuje za pierwszym razem.
- Ale czy bywa tak, że pierwszy kontakt z narkotykiem, np. pierwszy papieros z marihuaną, może być bardzo przyjemny?
- Może, o ile ktoś wcześniej palił papierosy i jest przyzwyczajony do niemiłego wdychania dymu. Ale marihuana nie powoduje uzależnienia.
- Czy to znaczy, że marihuana w ogóle nie jest narkotykiem?
- Jest, ale podobnie jak kofeina, bardzo słabym. Nie ma żadnych objawów głodu przy odstawieniu. Marihuana jest moim zdaniem nieszkodliwa. Szkodliwość zaczyna się dopiero wtedy, gdy w grę wchodzi prześladowanie palących marihuanę. Ja w ogóle uważam, że nielegalność i penalizacja przywiązują do narkotyków.
- Na zasadzie owocu zakazanego?
- Owszem. Również na zasadzie, że stres zwiększa siłę uzależniającą narkotyku.
- Czy są na to jakieś dowody?
- Tak, robiliśmy i my takie eksperymenty na zwierzętach. Okazało się, że amfetamina działa znacznie silniej na szczury poddawane stresowi niż nie stresowane. Doświadczenie innych badaczy polegało na podawaniu szczurom heroiny, a potem odstawieniu narkotyku. Zwierzęta początkowo go poszukiwały - biegały nerwowo po klatce, węszyły, popiskiwały - potem, po paru dniach, uspokajały się. Wystarczyło jednak raz kopnąć uzależnionego niegdyś szczura prądem po łapach, by wróciły zachowania poszukiwawcze.
Sądzę, że nadmierna surowość w wychowaniu i penalizacja często przynoszą tragiczne skutki.
- Czy marihuana jednak nie prowadzi do innych, znacznie bardziej szkodliwych narkotyków?
- Może tak się dziać dlatego, że uczymy się jednej rzeczy nielegalnej. Jeżeli marihuanę kupowałbym w sklepie, nie popełniałbym wykroczenia. To tak, jakby powiedzieć, że piwo prowadzi do alkoholizmu. Myślę, że mało osób zaczynało od innego napoju alkoholowego niż piwo. Ale czy to znaczy, że picie piwa prowadzi do alkoholizmu?
Zobaczmy, co się dzieje przed szkołami. Czym się handluje? Marihuaną, amfetaminą, kokainą. Wódkę i papierosy można kupić w pierwszym sklepie za rogiem. Dealerstwo, sprzedawanie narkotyków - to powinno być tępione. A skąd się bierze dealerstwo? Właśnie z nielegalności.
- Światowa Organizacja Zdrowia niedawno opublikowała raport porównujący skutki używania alkoholu, marihuany i nikotyny. No i zdaniem ekspertów marihuana okazała się najmniej szkodliwa. Kiedy poprosiliśmy o komentarz na ten temat lekarza z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii, powiedział, że mimo wszystko bałby się legalizacji marihuany w Polsce, bo nie jesteśmy z tym narkotykiem zżyci tak, jak np. Amerykanie. Czy zgadza się Pan z takim poglądem?
- Dawniej ludzie też porównywali szkodliwość różnych narkotyków. Na przykład w Anglii w XIX w. powstała specjalna Liga Antyopiumowa. To za jej sprawą wysłano delegację lekarzy do Indii, by przekonać się, jak tragiczne są skutki nałogowego palenia opium. Tymczasem lekarze po powrocie do Europy oświadczyli, że palenie opium wcale nie jest gorsze niż picie dżinu w Anglii i że jest wręcz dobre dla żołnierzy, którzy muszą odbywać dłuższe marsze, że pozwala dobrze znosić chłody w nocy.
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że alkohol jest znacznie gorszy od marihuany. To jedyny narkotyk, po odstawieniu którego można umrzeć. Tego nie ma nawet po heroinie, chociaż oczywiście przedawkowanie heroiny może być śmiertelne.
Ale dziś każda wypowiedź na temat narkotyków jest strasznie naładowana emocjami politycznymi. Jak ktoś powie: "Wprowadźmy narkotyki" - to jest postmodernistą, sługusem Zachodu. Jak powie: "Zakazać" - tępakiem i konserwatystą. Myślę, że nasze społeczeństwo zniosłoby legalizację marihuany bez żadnych negatywnych następstw.
Popatrzmy na Holandię, w której to uczyniono. Nic się tam gorszego nie stało.
Z narkotykami jest jak z jabłkiem. Samo jabłko jest w porządku, natomiast jako owoc zakazany budzi ciekawość i niezdrowe zachowania, a w końcu kłopoty. Co trzeba robić? Nie kraść, lecz negocjować. Tak powinna zrobić Ewa. Z Panem Bogiem negocjował Lot, bił się Jakub. Można się dogadać i z władzami.
Proszę tylko nie sądzić, że ja kogokolwiek namawiam na narkotyki albo próbuję je wybielać. Twierdzę, że uzależnienie się od czegokolwiek, a zwłaszcza od leków, jest rzeczą bardzo niedobrą. Uważam, że narkomania jest najgorszą rzeczą, obok infekcji HIV i rozległego wylewu krwi do mózgu, jaka może się człowiekowi przytrafić. Natomiast nie wszystko, co jest związane z substancjami zmieniającymi psychikę, musi być ipso facto rzeczą niedobrą.
- Czy legalizacja marihuany doprowadziła do zmniejszenia jej spożycia?
- Z opublikowanego niedawno raportu w "Science" wynika, że spożycie się wprawdzie nie zmniejszyło, ale również nie wzrosło. Mam jednak wrażenie, że wiele raportów na temat narkotyków jest albo utajnianych, albo troszeczkę przekłamanych. Właśnie dlatego, że w grę tu wchodzą różne postawy ideologiczne. Ponadto za tym wszystkim kryje się wielki biznes. Nie chciałbym broń Boże powiedzieć, że to są ogromne imperialistyczne pieniądze, które chcą nas, Polaków, rozłożyć. Ale gdybym sam był właścicielem wytwórni amfetaminy, a jeszcze chętniej koncernu kokainowego, to najmarniej 30 procent dochodów poświęcałbym na lobbing, żeby przypadkiem narkotyków nie legalizować. Nawet na głupim alkoholu państwo zarabia krocie. Kiedy zaczynałem pracę naukową w Polsce, instytucje państwowe kupowały alkohol po 3 zł, a w sklepie sprzedawano go za 70 złotych. Jeśli państwo ma taki zysk na legalnej sprzedaży alkoholu, to jaki mógłby być zysk nielegalny?
Była taka książka Roberta Palusińskiego "Narkotyki - przewodnik". Jedyna książka popularnonaukowa, za którą autor dostał rok i trzy miesiące więzienia. W tej książce mówiono o marihuanie i halucynogenach. Palusiński przedstawił tezę, która bardzo mi się podobała, że w społeczeństwie zawsze są ludzie, którzy chcą to społeczeństwo naprawić. Szukają złej rzeczy i na tę złą rzecz się burzą. Kiedyś były to nadmiernie bogate stroje albo wyzywający strój kobiet, kiedy indziej onanizm. W XIX wieku rozpętano przecież potworną kampanię przeciwko onanizmowi. Dzieci kładziono spać ze związanymi rękami. Mówiono, że lepiej byłoby chłopczykowi czy dziewczynce rączkę obciąć, żeby tylko zdrowie moralne uchować. Twierdzono, że to powoduje uwiąd rdzenia, choroby psychiczne. A potem ludzie doszli jednak do wniosku, że jest to zjawisko mieszczące się w ramach fizjologii, popularne i nie niosące za sobą żadnych tragicznych konsekwencji. Palusiński twierdzi, że takie same argumenty, jakich kiedyś używało się przeciwko onanizmowi, teraz wysuwa się przeciw marihuanie. Wymyśla się mnóstwo zarzutów, często nie sprawdzonych, w poczuciu, że się walczy o moralnie słuszną sprawę.
- Jest więc Pan za legalizacją marihuany. A co z twardymi narkotykami?
- Jestem generalnie przeciw absolutnym zakazom. Zgodziłbym się na kokainę, ale jako Vin Mariani, a nie w formie cracku. To coś jak piwo i wino, ale nie spirytus. Opowiadam się też za znacznym złagodzeniem restrykcji używania morfiny jako leku. No i dopuściłbym do obrotu amfetaminę jako lek na przemęczenie, tak jak to miało miejsce w latach sześćdziesiątych.
Uważam, że dobra kontrola społeczna zażywania substancji mogących powodować uzależnienie jest skuteczniejsza od policyjnej. Pamiętamy przecież, jaki był efekt prohibicji w Ameryce. Z punktu widzenia medycznego to było dobre posunięcie, ale straty społeczne znacznie przewyższyły zyski medyczne.
- No dobrze, ale tej kontroli społecznej dziś nie ma. Mówił Pan, że działała ona skutecznie przede wszystkim w społeczeństwach pierwotnych.
- To prawda, choć dziś też widać jej ślady. W niektórych rejonach Polski wciąż obowiązuje zwyczaj picia z jednego kieliszka. Chłopy przepijają do siebie, ale kiedy starsi zauważą, że młodzi coś piją za szybko, zwalniają tempo i przetrzymują kieliszek. I nikomu nie wolno powiedzieć: "No dziadku, pijcież prędzej". Ale kontrola społeczna spożywania alkoholu jest łatwiejsza niż np. w wypadku heroiny. Tam wszystko odbywa się w zamkniętym gronie, po kryjomu.
- Gdyby miał Pan ostrzec młodych ludzi, powiedziałby Pan: "Nigdy nie próbuj narkotyków"? Chyba wiele osób sięga po nie z czystej ciekawości?
- A skąd się w ogóle wzięły narkotyki? Z ciekawości! Ja bym powiedział tak: młody człowieku, znacznie bezpieczniej jest w ogóle tego nie używać. Stroń od narkotyków nielegalnych, dlatego że to cię wciąga w coś bardzo niebezpiecznego, m.in. właśnie dlatego, że to jest nielegalne. Spotykasz się wtedy ze złymi ludźmi. Strzeż się jak ognia wdychania kleju, to bardzo niebezpieczne. Pamiętaj - uzależnienie jest rzeczą fatalną i nie wiadomo, czy właśnie ty nie wpadniesz. Nie mamy na razie żadnych metod, by sprawdzić, czy jesteś bardziej, czy mniej odporny na narkotyk. No i nie pal tytoniu, bo przyjemność po papierosach jest niewielka, a uzależnienie wyjątkowo silne.
Trzeba być bardzo dojrzałą osobą, jeśli chce się próbować narkotyków. Niektóre osoby czują taką potrzebę.
- Ma Pan na myśli artystów? Gdyby nie narkotyki, nie mielibyśmy niektórych dzieł sztuki.
- Są ludzie, którzy lubią eksperymentować, i są tacy, którzy tego nie znoszą. Witkacy lubił, zapisywał i to go strasznie bawiło. Jak byłem dwunastolatkiem, to przeczytałem artykuł w "Problemach" o tym, że po narkotykach "widzi się" bicie dzwonu. Widać dzwon i rozchodzące się z niego fale. Bardzo mnie to zafrapowało. Potem się dowiedziałem, że pod wpływem narkotyku może dojść do zaburzeń percepcji i te zaburzenia mogą być ciekawe z punktu widzenia artystycznego.
Huxley twierdzi, że człowiek filtruje wrażenia odbierane poprzez zmysły, a narkotyki te filtry rozluźniają i dlatego widzimy lub słyszymy więcej. Mnie to nie przekonuje. Wydaje mi się, że narkotyki raczej ograniczają doznania, wycinają pewne fragmenty wrażeń, mogą jednak dzięki temu doprowadzić do tworzenia wolnych skojarzeń, analogicznych do tych w marzeniach sennych.
Pytał pan o twórców. Z badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych wynika np., że procent alkoholików wśród literatów jest znacznie wyższy niż w całej populacji. Natomiast naukowcy nie piją albo piją umiarkowanie i nie stosują narkotyków. Przy rozumowaniu dedukcyjnym narkotyki są fatalne. Moi amerykańscy przyjaciele prowadzili kiedyś poważne dyskusje po marihuanie. Wydawało im się, że dochodzą do ważnych konkluzji, że odkrywają nowe światy, tyle że rano niewiele już z tego pamiętali. Postanowili więc następnym razem nagrać wszystko na magnetofon. I jak już to zrobili i następnego dnia przesłuchali kasetę, okazało się, że najmądrzejszą rzeczą, jaką powiedzieli, jest to, że śmierć jest końcem wszystkiego. Ale pewne mistyczne doznanie z tym związane było takie, jakiego normalnie nie można osiągnąć.
- Witkacy nie dokonałby tego, czego dokonał, gdyby nie narkotyki?
- Niektóre obrazy na pewno by nie powstały. Świat po meskalinie widzi się inaczej. Podobnie jest z chorymi na schizofrenię - zdrowy człowiek tak by nie namalował.
- Podobno zrobiono lek, oznaczony kryptonimem R0-154513, dzięki któremu można w ciągu minuty z osoby zupełnie pijanej zrobić osobę trzeźwą. Doktor Piotr Popik z pańskiego Instytutu pisze, że tego leku nigdy nie będzie w aptekach z powodów prawnych i etycznych. Dlaczego?
- Nasz stosunek do narkotyków jest - jak mówiłem - silnie uwarunkowany poczuciem moralności. Z tego wynika, że pijany powinien odcierpieć. Ale R0-154513 powoduje, że umysł pracuje prawidłowo, natomiast wszystkie medyczne konsekwencje picia alkoholu - np. wpływ na wątrobę, na komórki nerwowe - pozostają. Obawiano się, że ludzie będą jeszcze bardziej nadużywali alkoholu. Będą pić na umór, a potem zażyją tabletkę i spokój. Dostrzegam wyłącznie medyczne powody, by nie dopuścić tego leku, nie etyczne.
- Słyszałem, jak Pan sam opowiadał na wykładzie, że jako student zażywał amfetaminę. Był Pan świadom niebezpieczeństwa?
- Nie bardzo. Brałem ją wyłącznie po to, by nie spać. To tak, jakbym wypił kilka kaw. W latach 60. psychedryna, czyli amfetamina, była dosyć popularnym, dostępnym w aptekach lekiem. Kiedy uczyliśmy się do egzaminów, szliśmy do lekarza i on nam przepisywał psychedrynę. Lek wszystkim pomógł i nikt się nie uzależnił. Jak mało wiedziano o potencjale uzależniającym amfetaminy, świadczy fakt, że pierwszą tabletkę stymulanta (była to metamfetamina) dał mi mój mistrz, profesor Tadeusz Chruściel, obecnie jeden z największych fachowców w dziedzinie uzależnień i stanowczy, nieprzejednany wróg wszelkich narkotyków.
- A później nie kusiło Pana, żeby spróbować czegoś innego, np. halucynogenów? Jest Pan farmakologiem, zna Pan mechanizmy działania tych substancji.
- Bałem się. Bardzo szybko uzależniłem się od papierosów, choć zacząłem palić stosunkowo późno - w wieku 18 lat - ale może dlatego dość łatwo wyplątałem się z tego nałogu. Jak chciałem mieć swoje pobudzenia, to pływałem na małej żaglówce w czasie burzy. Wycieczka, zmęczenie, zwiedzanie nowych krajów, podróż do Indii - to były rzeczy, które pobudzały mój układ nagrody.
- Czy to prawda, że halucynogeny typu LSD w ogóle nie uzależniają?
- Tak rzeczywiście jest. Choć po to, by uzyskać ten sam efekt, trzeba wciąż zwiększać dawki. Organizm przyzwyczaja się do halucynogenu, np. u szczura otrzymującego systematycznie LSD, do wywołania pełnego efektu potrzebna jest dawka stukrotnie większa niż u zwierzęcia stykającego się po raz pierwszy z tą substancją.
- Czy to znaczy, że zażywanie LSD jest zupełnie bezpieczne?
- Nie. W większej dawce związek ten może wywołać psychozę. I dlatego w latach 60. żywo interesowała się nim armia. Rozważano, czy nie byłaby to idealna broń chemiczna wywołująca natychmiastową schizofrenię w obozie przeciwnika. Ponadto LSD może nieoczekiwanie wywołać tzw. flashback. Nagle, bez brania leku, człowiek ponownie przeżywa wizje, tak jakby wziął lek przed chwilą. Jeśli stanie się to np. w czasie prowadzenia samochodu, nietrudno o tragedię.
- Jaki narkotyk stwarza teraz największy problem na świecie?
- Nikotyna, potem alkohol. Przede wszystkim dlatego, że są powszechnie dostępne. W USA szacuje się, że z paleniem związanych jest 500 tys. zgonów rocznie, z piciem 100 tys., a z kokainą 2 tys. Kokaina i amfetamina powodują pewną śmierć, jeśli człowiek ma je przy sobie np. w Singapurze i go na tym przyłapią. Prawdopodobnie rodzice dzieci, które wpadły w nałóg, sądzą, że metody singapurskie są - przynajmniej w stosunku do dealerów - jak najbardziej na miejscu, żeby ochronić społeczeństwo przed narkomanią.
- A Pana zdaniem, jak powinno się z nią walczyć?
- Zanim dojdzie do pierwszego kontaktu - trzeba tłumaczyć, czym są narkotyki. Powiedzieć, że rzecz jest znacznie mniej atrakcyjna, niż się wydaje, i mówić głośno o zagrożeniach. Ale jeśli się narkotyki wyłącznie odsądza od czci i wiary, to raczej budzą one zainteresowanie jako owoc zakazany. Trzeba wyrabiać odpowiednie postawy - np. przez ruch harcerski, czy oazowy. I zobaczyć, że harcerze naprawdę nie piją i nie palą. Niestety, nie wszyscy harcerze tak postępują. Osoby, które już zażywają narkotyki, ale jeszcze nie są uzależnione, powinny być poddane psychoterapii. Najtrudniej jest pomóc osobom uzależnionym. Tacy ludzie potrzebują zarówno leczenia farmakologicznego, jak i silnego wsparcia psychicznego.
- Czy ludzie uwolnią się kiedyś od narkotyków?
- Wizja przyszłości Huxleya mówi o tym, że substancje podnoszące nastrój będą pobierane standardowo, że będzie to na porządku dziennym. Nasz mózg jest tak skonstruowany, że będzie stale poszukiwał przyjemności. I jeżeli to może być przyjemność na skróty, dostępna z wykorzystaniem substancji chemicznej, bez wysiłku, człowiek będzie tego szukał. Toteż walka z substancjami uzależniającymi jest w gruncie rzeczy beznadziejna, jeżeli stawiamy sobie fundamentalistyczny cel całkowitej ich eliminacji.
- Na szczęście są przyjemności, od których się nie uzależniamy.
- Tak. Większość z nas nie uzależnia się ani od seksu, ani od pracy.
- A czy możliwe jest wyprodukowanie substancji zapewniającej przyjemność, ale przy tym nieszkodliwej? Czy farmakolodzy szukają czegoś takiego?
- Nie szukają. Taka substancja natychmiast spowodowałaby uzależnienie, tymczasem leków o potencjale uzależniającym robić nie wolno. Tego typu prace nie są dziś finansowane.
[ external image ]
Od pięciu lat Michael, 30-letni nowojorczyk, przez dziesięć miesięcy w roku podróżuje po całym świecie. Przez dwa - przycina marihuanę na plantacji w północnej Kalifornii. - Wierz mi, to najlepiej płatna praca sezonowa na świecie - opowiada. - Dziennie zarabiam na czysto od 150 do 400 dolarów, czasem udaje mi się dobić nawet do 600.
Kalifornijskie plantacje dają co roku pracę 250 tysiącom osób. Większość to tzw. trimmigranci (od ang. "to trim" - przycinać), którzy pracują nielegalnie w czasie marihuanowych żniw.
Nowy skarb Sierra Madre
- Siedzimy pod kafejką już trzeci dzień - narzeka 22-letni Urugwajczyk, który po sezonie przepracowanym na Ibizie postanowił dorobić w Kalifornii. Kawiarnia uchodzi w okolicy za trimmingowy "job center". Na drzwiach znajduje się jednak duży napis, że osoby, które będą pytały o pracę na terenie lokalu, zostaną wyproszone.
Bo choć w Kalifornii 20 lat temu zalegalizowano marihuanę na użytek medyczny, większość towaru z 50 tysięcy farm konopi wciąż trafia na czarny rynek.
- Kiedyś ludzie wieszali sobie na szyi nożyczki, ale teraz to podobno w złym guście. Jeśli siedzisz tu z plecakiem przez cały dzień, to oczywiste jest, że szukasz pracy - mówi Czech z długimi dredami. - Ktoś podjeżdża, rozmawia z tobą chwilę, a jak mu się spodobasz, to pyta: "Czy chcesz mi pomóc na farmie?". Ładujecie plecak na jego pikapa i jedziecie - dodaje. 32-letni Radek przyjechał tu ze swoją dziewczyną Lenką. Lenka skończyła Akademię Sztuk Pięknych w Pradze. Siedzi cichutko przy stoliku i rysuje postać dumnego Indianina do projektu o wymierających plemionach świata. W Kalifornii oboje są pierwszy raz. O trimmingu opowiedzieli im znajomi. Dostali od nich mapkę z kafejkami, w których najlepiej szukać pracy. I miejscami nad rzeką Yuba, gdzie szukający pracy trimmigranci rozbijają obozowiska.
Pod kafejką pośredniakiem siedzą też Francuzi, Hiszpanie i Kanadyjczycy, dwóch Niemców, Chilijczyk oraz Angielka. - Cały dzień łapiemy okazję, jeździmy bez celu po okolicy, poznajemy ludzi - Kanadyjczyk zdradza kolejny sposób na znalezienie pracy. - Każdy kierowca doskonale wie, po co tu przyjechaliśmy. Nawiązujemy kontakty, dajemy numer telefonu, a kierowcy obiecują, że dadzą znać, jeśli oni albo ich sąsiedzi będą kogoś potrzebować - mówi. Dodaje, że pracy można szukać także na festiwalach Hardly Strictly Blue Grass w San Francisco, na Symbiosis Gathering w Oakdale oraz na Broken String w Sacramento. To imprezy w okolicy, na które przyjeżdża wiele osób z branży.
Wszyscy podkreślają, że nie powinno się rozmawiać na ten temat wprost, szczególnie za pośrednictwem maila czy portali społecznościowych. Przede wszystkim nie używa się takich słów jak "marihuana", "farma", "praca". "Czy możesz pomóc mi na północy?", "Jestem w San Francisco i chcę pojechać na północ, może masz dla mnie jakiś kontakt?" - to wystarczy, by odpowiedni ludzie wiedzieli, o co chodzi. - W tym biznesie wszystko opiera się na wzajemnym zaufaniu - mówi Radek. - Farmerzy chętniej dają pracę ludziom, którzy już u nich pracowali albo są polecani przez znajomych.
- Ludzie przyjeżdżający tu co roku mają zaprzyjaźnione farmy, a podcinanie marihuany jest ich jedynym źródłem dochodu. W dwa miesiące zarabiają tyle, ile w swoim kraju przez rok - mówi 24-letni Niemiec, który przyjechał tu vanem z kolegą. - Vana kupiliśmy w kwietniu w Kanadzie. Najpierw zbieraliśmy grzyby w Kolumbii Brytyjskiej, potem czereśnie. Praca się skończyła i zjechaliśmy tu na sezon marihuanowy - dodaje, że za zarobione pieniądze chcą pojechać aż do Argentyny. Mają nadzieję, że wystarczy im przynajmniej na roczną podróż.
- Przed Kanadą pracowałem jako barman w Berlinie. Ciężko w ten sposób zaoszczędzić na podróże. A zawsze chciałem zobaczyć Amerykę Południową - mówi jego kolega. - O tej pracy usłyszeliśmy od znajomych. W Kanadzie po prostu pytaliśmy ludzi i udało się. Mam nadzieję, że tu będzie podobnie.
Radek z Czech przed przyjazdem do Kalifornii pracował jako kucharz. Jest także didżejem i producentem muzycznym. Chciałby zajmować się tylko muzyką, ale z tego się nie utrzyma.
- Ja też mam już dość harowania całymi dniami, by wieczorem usiąść do tego, co chcę naprawdę robić - dodaje Lenka. - Pracę w Kalifornii traktujemy trochę jako stypendium artystyczne - śmieje się. Po zakończeniu sezonu planują wrócić do Czech.
Francisco z Urugwaju chce zarobić na kurs instruktora nurkowania, jedna z Francuzek - nauczyć się sztuki tatuażu, reszta zarobione pieniądze chce przeznaczyć na podróże.
To dzielenie skóry na niedźwiedziu przerywa właścicielka kawiarni. - Nie możecie siedzieć przez cały dzień, zamawiając tylko jedną kawę. Idźcie tam, na parking, tam też możecie popytać o pracę - mówi. Nikogo nie dziwi, że wie, po co tu siedzimy. Bo czego innego mogą szukać młodzi ludzie z całego świata w tej maleńkiej miejscowości, w której wszyscy mieszkańcy się znają?
Jak hipisi zdobyli Dziki Zachód
Szacuje się, że kalifornijskie plantacje zaspokajają 79 proc. popytu na konopie w USA. W "Emerald Triangle", czyli hrabstwach Humboldt, Mendocino i Trinity, marihuana pojawiła się na początku lat 70., kiedy zaczęli się tu sprowadzać hipisi z San Francisco. Uprawie marihuany sprzyjały żyzne gleby i odpowiednie temperatury. Wraz z rozwojem ruchu hipisowskiego popyt rósł, podaż zaś malała, bo USA pomogły rządowi meksykańskiemu likwidować tamtejsze plantacje. Meksykańską marihuanę zaczął zastępować lokalny kalifornijski cannabis. Hipisi bogacili się, kupowali ziemię, powiększali plantacje. Dziś marihuanę uprawia tu już ich drugie i trzecie pokolenie, a kalifornijska odmiana, sinsemilla, ma opinię jednej z najlepszych na świecie.
Mówi się, że każdy w tym regionie ma bezpośredni lub pośredni kontakt z marihuanowym biznesem. Według dziennikarki Emily Brady, plantatorzy i ich pracownicy - stali lub sezonowi - stanowią około jednej piątej mieszkańców tych hrabstw. Z uprawy marihuany pochodzi jedna czwarta dochodów regionu.
Wyjęci spod prawa
- Tu jest obozowisko hipisów, tam kilka rodzin mieszka w camperach, pod tym daszkiem z prześcieradeł śpią "hobos" - czyli tak zwani brudne dzieciaki, które włóczą się po kraju i podróżują pociągami towarowymi na gapę - Michael, który jako trimmer pracuje co roku, podrzucił nad Yubę mnie, Czechów i Francisca z Urugwaju. - Wszyscy czekają na pracę, czasami śpią tu nawet miesiąc. Zapewne wszyscy w końcu coś znajdą - dodaje.
Mówi, że świat za tak zwaną Redwood Curtain ("Kurtyną Redwood" - parkiem narodowym w Kalifornii) rządzi się zupełnie innymi prawami.
- Tu, w hrabstwie Humboldt, lokalna stacja radiowa KMUD podaje komunikaty, jeśli helikoptery policji antynarkotykowej pojawią się w okolicy. Nożyczki do podcinania marihuany znajdziesz w każdym sklepie, najczęściej wyeksponowane tuż przy wejściu. A tutejsze dzieci każde nożyczki nazywają "fiskarsami", od nazwy firmy, która produkuje nożyczki do trimmingu - opowiada Michael, kiedy już rozbiliśmy namioty i siedliśmy nad brzegiem rzeki. - Wszyscy wiedzą, co tu się dzieje. Z początkiem października w amerykańskiej prasie pojawiają się nagłówki "Trimmigranci zalewają Kalifornię, by pracować przy przetwarzaniu marihuany", "Sezonowi pracownicy przybywają do hrabstwa Humboldt".
Powstaje serial "The High Country" o życiu trimmerów na farmie marihuany. W 2013 roku wyszła książka "Humboldt: Life on America's Marijuana Frontier" dziennikarki Emily Brady, która spędziła rok z farmerami, by zrozumieć świat plantatorów konopi. Opisuje w niej m.in. historię lokalnego policjanta, który mimo że osobiście jest przeciwko nielegalnym uprawom, niejednokrotnie broni lokalnych plantatorów marihuany przed złodziejami.
- Policjanci to dobrzy ludzie, miejscowi. Wiedzą, że dobrobyt całej okolicy zależy od farm marihuany - mówi Michael i dodaje, że jeśli ktoś zamyka nielegalne farmy, są to policjanci antynarkotykowi, ludzie z zewnątrz.
Wcześniej policjantów widzieliśmy pod kafejką. Uśmiechnęli się do nas, jakby doskonale wiedzieli, co tu robimy. - Nie liczcie jednak na to, że policja pomoże wam, gdyby były jakieś problemy na farmie. To jest biznes wyjęty spod prawa. W takich miejscach wszystko się może wydarzyć - dodaje Michael.
- Słyszałem o plantacjach, gdzie właściciele spacerują z kałachami. Oraz o farmerze, który zamykał pracowników na noc na klucz w stodole, bo bał się, że ukradną mu towar - opowiada Radek.
- Byli też ludzie, którzy zainwestowali w bilety lotnicze z Europy, przepracowali dwa miesiące, a na koniec szef im nie zapłacił i kazał spadać - dodaje Michael. - No bo co mu zrobisz? Pozwiesz go? Przecież pracowałeś nielegalnie na wizie turystycznej, do tego na nielegalnej farmie marihuany!
Michael wyjmuje z samochodu karton piwa Sierra Nevada i podaje nam po jednym. - Możecie tu spotkać trzy rodzaje pracodawców: hipisów, rednecków i tweakerów. Rednecki to farmerzy, zazwyczaj prości ludzie, zwykle uczciwi, ale może się wam trafić jakiś rasista albo inny cham lub cwaniak - mówi - Są też tzw. hipnecks - czyli dzieci hipisów, którzy przybyli tu w latach 60. i 70., by uprawiać marihuanę. Mają na imię Moon albo Rainbow, ale niech to was nie zmyli, to już zwykłe rednecki. Najbardziej problematyczni mogą okazać się tweakerzy, czyli osoby uzależnione od metaamfetaminy. To w większości szaleńcy, ale mimo że może nie wyglądają za dobrze, trafiają się wśród nich także uczciwi ludzie - wyjaśnia.
Dodaje, że rozmawiając z potencjalnym pracodawcą, trzeba być niezłym psychologiem, by w kilka minut ocenić, czy można mu ufać. - W tym czasie musicie zadać kilka podstawowych pytań. Ile i kiedy płaci - lepiej, żeby wypłacał dniówki. Gdzie będziecie spać - najczęściej trzeba mieć namiot, który rozbija się na jego farmie. I kto płaci za jedzenie - najczęściej płaci właściciel, czasem organizuje się zrzutkę, ale wtedy warto poprosić o wyższe wynagrodzenie.
Wynagrodzenie trimmera zależy od ilości funtów przyciętej przez niego marihuany. Za funt, czyli mniej więcej 454 gramy, kilka lat temu płacono 250 dolarów, do niedawna - 200, teraz zarobki spadły nawet do 150.
- Stawki zależą od ceny rynkowej marihuany, a ona jest coraz niższa, dlatego że coraz więcej osób uprawia konopie. W latach 80. funt konopi był wart podobno więcej niż funt złota, w latach 90. sprzedawano go za 6 tysięcy dolarów. W tym roku przed sezonem kosztował już tylko 1800 dolarów, w sezonie ceny mogą spaść do 1200. Przyjęło się, że dla trimmera idzie z tego ok. 10 proc. Nie dajcie jednak sobie zapłacić mniej niż 150 dolarów. To teraz "najniższa krajowa" - radzi Michael. Mówi, że ilość wyrobionych funtów zależy od wielu rzeczy - jakości i rodzaju marihuany, dobrych nożyczek, własnej techniki, koncentracji i samodyscypliny. - Na początek pewnie będziecie robić funt dziennie, ja dochodziłem czasem do trzech albo nawet czterech. Ale to wtedy, gdy spałem po cztery godziny - chwali się, skręcając jointa.
- Dziękuje, nie palę - odmawia Lenka, kiedy Michael podaje jej skręta. - I nie piję alkoholu. Gdybym jednak miała coś wybrać, wybrałabym marihuanę, na pewno mniej szkodzi.
Radek bierze od Michaela jointa i głęboko się zaciąga - Myślę, że nasze wnuki nie będą mogły zrozumieć, dlaczego kiedyś marihuana była nielegalna. Będą myśleć o tym, jak my dzisiaj o paleniu czarownic na stosie - śmieje się.
- Legalizacja marihuany to przecież najlepszy sposób na rozprawienie się z przestępczością narkotykową - skręta przejmuje Francisco. - W Urugwaju pozwolono na uprawianie konopi na użytek własny. Prezydent José Mujica uznał, że ta ustawa będzie skuteczniej walczyła z uzależnieniami i gangami dilerów niż policja i wojsko.
Lenka dużo czasu spędziła w Meksyku, gdzie w wojnie narkotykowej w latach 2007-14 zginęło ponad 160 tysięcy cywilów (więcej niż w tym czasie w Iraku i w Afganistanie łącznie). - Gdy Kalifornia przejęła od Meksyku większość marihuanowego biznesu, zmniejszyła się przestępczość związaną z marihuaną. Dlatego nie czuję się, żebym robiła coś złego, pracując na farmie konopi, nawet nielegalnej - wyznaje Lenka. - Inna sprawa, że kartele narkotykowe w Meksyku wzięły się do przemytu do USA heroiny i metaamfetaminy, a w wojnie narkotykowej wciąż giną ludzie.
Eldorado
- Studiowałem botanikę, byłem najgorszym studentem na roku. Profesor mnie strofował, mówił, że z takim podejściem nigdy nie znajdę pracy i że on w ogóle nie wie, co ja będę robił po studiach. Więc odpowiedziałem, że założę farmę marihuany. I tak zrobiłem. Zarabiam najwięcej ze wszystkich kolegów z roku - śmieje się 34-letni Bill. Siedzimy na werandzie jego ogromnego domu z widokiem na jezioro. Bill postawił go za pieniądze z marihuany. - Wtedy to był raczej żart, ale zamienił się w samosprawdzającą się przepowiednię. Po moim dowcipie znajomy przysłał mi artykuł o tym, ile zarabiają właściciele farm marihuany w Kalifornii. Podczas gdy średni roczny dochód zwykłego rolnika w USA to 35 tysięcy dolarów rocznie, plantator sprzedający konopie na czarnym rynku może zarobić 100 tysięcy. To były średnie zarobki, wyczytałem, że niektórzy dochodzą nawet do 2 milionów - opowiada Bill.
Wsiadamy na quada, Bill pokazuje mi farmę. Ma ją od siedmiu lat, wcześniej pracował u innych, by nauczyć się zawodu i zarobić na własną plantację. Do Kalifornii przyjechał z Arizony, gdzie się urodził i studiował.
Jeździmy po lesie należącym do Billa. Co chwilę między drzewami natrafiamy na małe grządki z marihuaną. Każda liczy od 12 do 20 dwumetrowych krzaków, gdzieniegdzie są też pojedyncze niższe rośliny w materiałowych donicach. - Uważaj, lepiej tam nie podchodź, to poison oak (sumak jadowity) - Bill wskazuje na krzaki, między którymi rośnie jeden z krzaczków konopi. - Jak go dotkniesz, dostaniesz swędzącej wysypki. Wyjaśnia, że nie pozbywa się rośliny, bo jest doskonałym kamuflażem. Policyjne helikoptery do namierzania plantacji używają m.in. detektorów promieniowania elektromagnetycznego, a tak się składa, że poison oak jest na nich nie do odróżnienia od marihuany.
- To wyzwanie: jak sprawić, by rośliny były niewidoczne z helikoptera, a jednocześnie miały odpowiednie nasłonecznienie. Niektórzy plantatorzy sadzą marihuanę w kukurydzy, inni przypinają na gałęziach materiałowe kwiatki. Sporo osób uprawia marihuanę w publicznych lasach, ale tam jest ona narażona na kradzieże. Ja uważam, że wystarczą małe poletka ukryte na zalesionym zboczu - Bill opowiada, że nigdy nie miał problemów z policją, chociaż kilka razy helikoptery przelatywały bardzo nisko nad jego ziemią. - Kiedyś byli tu policjanci i pytali, czy mamy pozwolenie na uprawę. Wedle prawa mogliśmy mieć z moją dziewczyną łącznie 12 krzaczków, na własny użytek. A mieliśmy kilkaset. Skończyło się na pokazaniu pozwolenia, nikt nie wszedł na plantację, żeby je policzyć - mówi. W części gospodarczej jego plantacji stoją dwa metalowe kontenery. - Zatrudniam trzy osoby, które zajmują się pracami ogrodowymi. Nawożą i podlewają rośliny. Gdy kwiatostany są już duże, ścinają gałęzie i przynoszą je tutaj, by przeschły. Po trzech-czterech dniach są gotowe do trimmingu - mówi Bill.
W sezonie Bill zatrudnia 15 trimmerów, których zadaniem jest oddzielenie cennych kwiatostanów od liści i gałęzi. Trimmerzy siedzą pod daszkiem z plandeki. Każdy podcina marihuanę w trzymanym na kolanach tzw. trim-binie, czyli dwupoziomowym plastikowym pojemniku przypominającym prostokątną miednicę. Górna część ma na dnie gęste sitko, dzięki któremu do dolnej części spada kif, czyli sproszkowany haszysz - żywica konopi indyjskiej. Bill chce, by go zostawiać, ale na niektórych farmach trimmer może go wziąć. Do trimmera należy także cały haszysz, który zbiera się na jego palcach. Bill pozwala pracownikom palić marihuanę ze swojej plantacji. - Warto z tym uważać, "weed"może nie wpływać dobrze na szybkość i jakość twojej pracy. Ja sam nie palę, dzięki temu skupiam się na robocie - mówi.
Na niektórych gałęziach są większe kwiatostany, na niektórych mniejsze. - Fajniej pracować z większymi, bo są cięższe. Niepisana zasada fair play mówi jednak, że nie wolno sobie gałęzi wybierać - mówi Bill. - "Cherry picking", czyli wybieranie sobie co ładniejszych okazów, spali cię w oczach współpracowników. A przecież dobra atmosfera w pracy jest najważniejsza - dodaje.
Billowi bardzo zależy na atmosferze, bo, jak mówi, szczęśliwy pracownik to pracownik wydajny. Lodówkę stale uzupełnia darmowym piwem, raz na jakiś czas zarządza też przerwę na "beer shotguna", czyli szybkie picie piwa w kółku. Czasem przywozi pizzę albo cały bagażnik fastfoodowego jedzenia z Taco Bell albo z Jack in the Box.
Za garść dolarów
- W przerwach w pracy gramy w rugby, frisbee albo w zombi podchody - opowiada Jenni, 23-letnia Niemka pracująca na farmie.
Większość trimmerów ma nie więcej niż 28 lat. Ponad połowa jest ze Stanów. Poza tym są: Austriak, Australijka, Anglik, dwoje Niemców oraz Kanadyjczyk z Quebecu.
- Trzeba mieć dużo samodyscypliny, żeby tu nie imprezować i skupić się na pracy - dodaje Jenni. - Nie ma stałego harmonogramu. Każdy wstaje i kładzie się spać, kiedy chce. Zaczyna i kończy pracę, kiedy ma ochotę.
Sama na początku pracowała nocami, a w ciągu dnia spała. - To był efekt jet-lagu, nie mogłam się przestawić z czasu europejskiego na kalifornijski. Ale miało to też plusy - pracowałam sama, słuchałam audiobooków z telefonu, nikt mnie nie rozpraszał ani nie krytykował za "cherry picking" - puszcza oko. - Praca jest dość monotonna, ale lubię ją. Trzeba usuwać nasiona oraz małe gałązki. Kwiatostany nie mogą być za duże, najlepiej, żeby nie były wyższe niż kciuk. Nad mniejszymi niż paznokieć w ogóle się nie pracuje. Drobinki idą do osobnego worka. Nazywamy je "bees". Nie wiem, czy oznacza to "pszczółki", czy "towar klasy B". To właśnie z "bees" możemy skręcić sobie jointa - wyjaśnia. Przycięte kwiatostany wkłada się do podpisanej imieniem plastikowej torby. - Umieszczamy na niej także nazwę szczepu marihuany. Teraz pracujemy nad OG Kush, dlatego na torbie jest napisane "Jenni, OG" - pokazuje mi worek do połowy wypełniony kształtnymi, zbitymi kwiatostanami przypominającymi miniaturowe drzewka umieszczane na makietach architektonicznych. - Po zakończeniu pracy ważymy torby i dostajemy pieniądze. Tu stoi waga, możemy na bieżąco kontrolować postępy w pracy - kładzie torbę na wadze - Ponad półtora funta. Od wczorajszego wieczora. Całkiem nieźle.
- Jakieś minusy pracy na farmie? - pytam.
- Zaczęło robić się już naprawdę zimno, temperatura nocami spada do zera. Pracujemy w rękawiczkach. Za kilka dni planujemy przenieść się z pracą do stodoły. Jest tam ciemniej, ale przynajmniej cieplej - mówi - Najgorzej jest w nocy, w namiotach. Bill przyniósł nam dzisiaj koce i stare ubrania, może będzie cieplej.
Jenni pracowała już w wielu miejscach. Na poprzedniej farmie miała przykrą przygodę. - Przepracowałam już cały tydzień, kiedy w środku nocy obudziła mnie zimna lufa pistoletu przy głowie. Właściciel był pijany, groził mi śmiercią. Kazał mi jak najszybciej wynosić się z jego ziemi. Wszystko dlatego, że ktoś powiedział mu, że jestem lesbijką. Krzyczał, wygadywał okropne rzeczy, wyzywał mnie, byłam przerażona. Szybko spakowałam się i uciekłam. Szłam przez las dwie godziny, sama, w środku nocy. Ułożyłam się do snu gdzieś pod drzewem, a rano złapałam stopa do najbliższej miejscowości. Oczywiście nie zobaczyłam żadnych pieniędzy za tydzień pracy - opowiada. Dodaje, że innemu chłopakowi, który teraz pracuje u Billa, także nie zapłacono. - Wpadła policja, spalili krzaki, aresztowali właściciela. Trimmerom pozwolono odejść bez konsekwencji. Ale i bez pieniędzy. To wciąż jest trochę Dziki Zachód. Ale przeważnie praca na plantacji to po prostu nuda i ból pleców.
Jenni na farmie Billa znalazła się przez... couchsurfing, czyli serwis, gdzie ludzie oferują podróżnikom darmowe noclegi u siebie w domu.
- Jeśli ktoś jesienią szuka noclegu tu, na północy, to raczej oczywiste, że przyjechał za pracą. Z rekomendacji na profilu mogę się więcej o nim dowiedzieć: na przykład czy to uczciwy człowiek. To lepsze niż jeżdżenie po okolicy i przywożenie do pracy zupełnie obcych ludzi - mówi Bill. - Podejrzane osoby zdarzają się zarówno wśród pracodawców, jak i trimmerów. Słyszałem o pracownikach okradających farmy, a także o donoszeniu policji na farmera, jeśli spóźniał się o dzień z wypłatą. Kilka razy w sezonie słyszy się też o morderstwach na plantacjach - opowiada.
Ostatni zachód słońca
- Mimo że to Stany Zjednoczone zaczęły wojnę z narkotykami, w ostatnich latach widać coraz większe rozluźnianie tych przepisów - mówi Jeff, 70-letni hipis i szanowany w okolicy plantator.
W stanach Waszyngton, Oregon, Alaska i Kolorado marihuanę zalegalizowano już na użytek rekreacyjny. Można ją kupić na podobnych zasadach co alkohol. Trzeba mieć 21 lat, a ilość kupionego towaru nie może przekroczyć jednej uncji (28 gramów). W Kalifornii od 1996 roku dozwolony jest jej medyczny użytek, pozwolenie wydaje lekarz pierwszego kontaktu. Jako podstawę do leczenia marihuaną kalifornijskie prawo podaje listę chorób (z których pacjenci najczęściej powołują się na bezsenność, stany lękowe i bóle miesiączkowe). - Z pozwoleniem możesz kupić marihuanę w specjalnych punktach, jest ich już ponad 1200 w całym stanie, więcej niż Starbucksów czy McDonaldów! - mówi Jeff.
Ceny zaczynają się w okolicach 10 dolarów za gram. Marihuana na czarnym rynku wciąż jest tańsza niż w legalnym obrocie. Średnia cena uncji medycznej marihuany w Kalifornii to 299 dolarów, podczas gdy na ulicy można ją kupić za 218 dolarów (w Waszyngtonie różnica jest mniejsza - 238 legalna, 210 na czarnym rynku).
Pacjentom z pozwoleniem kalifornijskie prawo zezwala na posiadanie 8 uncji suszu, a także na uprawę własną - można mieć sześć dorosłych roślin albo 12 mniejszych. Niektóre hrabstwa mają swoje własne przepisy, Mendocino na przykład zezwala na 25 krzaczków.
Jeff zna kilka osób, które uprawiają marihuanę na cele medyczne. On sam ma trochę więcej niż dozwolona liczba roślin, a cały jego towar trafia na czarny rynek. Mówi, że to prostsze, bo medyczna marihuana musi spełniać wiele norm. - Preferuje się tę uprawianą w pomieszczeniach, a to bardzo kosztowne. Rośliny muszą być stale naświetlane, to pożera mnóstwo energii - mówi.
Jego sąsiad ma większą plantację, legalną. Wynajmuje pokoje ludziom, którzy mają pozwolenie na marihuanę i w razie czego zaświadczą, że część jego roślin należy do nich. - Kiedyś się nie przejmował, miał o wiele więcej roślin, niż mógł. Teraz urodził mu się syn i nie chce ryzykować - opowiada Jeff. Sąsiad swoją marihuanę też sprzedaje nielegalnie.
Do Jeffa przyjeżdżają zaufani kupcy z San Francisco. Żeby zarobić więcej, Jeff stara się wyhodować konopie wcześniej i sprzedać je jeszcze przed sezonem. - Rośliny zaczynają kwitnąć, kiedy noc staje się dłuższa niż 12 godzin. Ja je trochę oszukuję i zasłaniam im światło - wyjaśnia.
Marihuanowy sezon trwa od początku października do końca listopada. Wraz z marihuaną rozkwita cała okolica. Przyjeżdżają z koncertami zagraniczne gwiazdy, a bilety wyprzedają się błyskawicznie. Są imprezy na rozpoczęcie i zakończenie sezonu trimmingowego. Jeff z własnych środków organizuje lokalne "marihuanowe dożynki". Impreza odbywa się w lokalnym centrum kulturalnym, jest scena na świeżym powietrzu, gra kapela, jest także konkurs na najlepsze zioło. - Lokalni plantatorzy często się przechwalali, że ich towar jest najlepszy. Postanowiłem więc, że to sprawdzimy, ustanawiając "marihuanowy puchar". Sprawdzamy nasze szczepy w laboratorium. Jest też konkurs palenia trawy przez jury - Jeff pokazuje mi kilka zdjęć z imprezy.
Uprawą marihuany zajmuje się od niemal 40 lat, przez cały ten czas mieszkał w przyczepie kempingowej na swojej posiadłości. - Wcześniej nie miałem potrzeby życia w luksusie, ale jestem coraz starszy i marzę o postawieniu domu. Na razie jednak nie mogę sobie na to pozwolić. Większość tego, co zarobię, idzie na spłacenie mojego długu za wypadek, który przydarzył mi się 12 lat temu. Obciąłem sobie palec na farmie, helikopter zabrał mnie do szpitala na operację. Nie byłem ubezpieczony, więc kosztowało mnie to ponad 100 tysięcy dolarów.
Jeff co roku zatrudnia na farmie siedmiu trimmigrantów. Znajduje ich pod kawiarnią pośredniakiem. Kupuje im jedzenie, ale gotują sobie sami w polowej kuchni. Śpią w namiotach, mają też do dyspozycji jedną przyczepę kempingową oraz zbity z desek prysznic na podwórku.
Kilka lat temu wśród trimmigrantów popłoch wywołało urządzenie o złowieszczej nazwie triminator - maszyna do podcinania konopi. Strach okazał się bezpodstawny. - Pożyczyłem kiedyś na jeden dzień tę maszynkę - opowiada Jeff, pokazując na YouTubie działanie urządzenia. - To był koszmar, co ona robiła z moją marihuaną! Przecinała kwiatostany w połowie, obcinała to, co spokojnie mogło zostać. Straciłem na tej zabawie sporo dobrego towaru, który maszyna zakwalifikowała jako śmieci.
Jeff przyznaje jednak, że "złota epoka trimmingu" powoli się kończy. Z jednej strony z roku na rok przyjeżdża coraz więcej trimmigrantów, którzy godzą się na coraz niższe stawki. Z drugiej - coraz więcej osób uprawia konopie, przez co ich cena spada. Plantatorzy spodziewają się, że dużo zmieni także planowana legalizacja rekreacyjnej marihuany w Kalifornii.
Referendum w tej sprawie ma odbyć się 8 listopada. Według ostatnich sondaży za opowie się 60 procent uprawnionych. Legalizacja marihuany ma zmniejszyć przestępczość okołonarkotykową i przynieść zyski stanowi. Na zalegalizowaniu w 24 stanach medycznej i rekreacyjnej marihuany budżet USA zyskał w 2015 roku 5,4 miliarda dolarów.
Jeff obawia się jednak, że po legalizacji plantatorzy na funcie zarobią zaledwie 500 dolarów, czyli trzy-cztery razy mniej niż obecnie na czarnym rynku. Wielu plantatorom nie podoba się, że hodując konopie legalnie, będą musieli płacić podatki od zarobków. I boją się, że na konopiach zaczną zarabiać potentaci, a nie miejscowi farmerzy.
- W czasach prohibicji alkohol produkowało kilkadziesiąt tysięcy małych nielegalnych destylarni, teraz niemal cały rynek należy do kilku wielkich korporacji. To samo może stać się z marihuaną - przewiduje Jeff.
Spowolnienia w gospodarce regionu obawia się wielu mieszkańców "Emerald Triangle". Na samochodach z miejscowymi rejestracjami można zobaczyć naklejki z napisem "Save Humboldt County - Keep Pot Illegal" ("Ocalcie hrabstwo Humboldt, zachowajcie nielegalną maryśkę").
- Czarny rynek jeszcze przez jakiś czas się utrzyma, tak długo jak marihuana będzie nielegalna w innych stanach. Tam będą trafiać nasze konopie. Ale za jakiś czas kalifornijski Green Rush stanie się historią, podobnie jak kiedyś Gold Rush - mruga do mnie Jeff i bierze ze stołu harmonijkę ustną. Zaczyna grać rzewną melodię. Nad jego farmą zachodzi słońce. W oddali wyją kojoty.
Imiona bohaterów zostały zmienione
Mariusz Agnosiewicz
[ external image ]
Spis treści:
Historia konopii
Informacje o narkotyku
Działanie
O skutkach czyli o przekleństwie
Szkodliwość fizyczna
Szkodliwość psychologiczna
a) Teoria syndromu amotywacyjnego
b) Teoria eskalacji
O skutkach przemilczanych
a) porównanie z alkoholem i papierosami
b) marihuana jako lek
Dlaczego więc nielegalna?
O prohibicji
Co przemawia za legalizacją?
Wypowiedzi
Marihuana jako element kultury
Epilog
Historia konopii
"Radziłem mu [...],iżby siemię konopne w kieszeni
nosił i po trochu spożywał. [...] Od tej pory tak mu
się dowcip zaostrzył, że i najbliżsi go nie poznają.
[...] Bo w konopiach oleum się znajduje, przez co i
w głowie jedzącemu go przybywa.[...] trzeba co
najwięcej wina pić: oleum, jako lżejsze będzie na
wierzchu, wino zaś, które i bez tego idzie do głowy,
poniesie ze sobą każdą cnotliwą substancję."
Zagłoba
Konopie znane są od niepamiętnych czasów. [ 1 ] W Chinach używane prawdopodobnie już 8500 lat temu (do wyrobu ubrań i powrozów), wzmiankowane były w pismach sprzed 5500 lat temu. W indyjskiej księdze Ahterva-Vedzie sporządzonej ok. 4000 lat temu Cannabis indica występuje jako jedna z pięciu świętych roślin. O konopiach pisał Herodot (V w. p.n.e.) opisując kraj Scytów. Występowały one w pismach rzymskich, galijskich, ruskich, krzyżackich, etc.
Haszysz stosować mieli osławieni przez krzyżowców morderczy Asasyni [ 2 ], których nazwa pochodzi prawdopodobnie od al-hasziszijjin ('zjadacze haszyszu', haszyszowcy), którzy swoich mordów dokonywać mieli 'na haju'. Zdaje się jednak, że jest w tym więcej legendy niż prawdy historycznej (tym bardziej, że haszysz raczej gasi niż wzmaga agresję). [ 3 ] Również sufi [ 4 ] mieli do swoich praktyk stosować czasami haszysz (ich wtajemniczonych nazywano hasziszijjin).
Konopie uprawiali ojcowie demokracji amerykańskiej — J. Waszyngton i T. Jefferson. I jak wnioskujemy z pamiętników Waszyngtona — bynajmniej nie tylko w celach przemysłowych [ 5 ]. Jak wiemy ze zwierzeń Billa Clintona, poszedł w ślady swoich wielkich poprzedników już w latach szczenięcych.
Informacje o narkotyku
Marihuana (inne określenia: ganja, grass, czyli trawa, Mary-Jane, czyli maryśka i in.) to wysuszone kwiatostany i końce pędów konopii [ 6 ] zawierające substancje psychoaktywne.
Marihuana zaliczana jest do tzw. narkotyków miękkich, czyli takich, które nie powodują biologicznego uzależnienia. Zażywana jest w różnych formach (m.in. reefer, czyli papieros z marihuaną, zwany też joint, skręt; lufka, czyli szklana lufka papierosowa nabita w szerszej części marihuaną; fajki wodne, woda w roli swoistego filtra; jako 'przyprawy' do innych potraw [ 7 ]) i odmianach (m.in. skun, czyli konopie maczane w różnych preparatach, np. w LSD, opium, eterze — to najczęściej spotykana odmiana skrętów na naszym rynku).
"Konopie są wyjątkowym narkotykiem. Trudno jest je dokładnie farmakologicznie sklasyfikować, ponieważ ich działanie jest tak różne. W zależności od warunków mogą one działać jako środek pobudzający, uspokajający, znieczulający lub lekko halucynogenny. Mają pozornie wspólne cechy z innymi narkotykami, ale ogólnie rzecz biorąc, różnice pomiędzy konopiami a innymi narkotykami są bardziej uderzające niż podobieństwa. Pod względem składu chemicznego konopie stanowią substancję wyjątkowo skomplikowaną. Podstawowe składniki aktywne to kanabinoidy — grupa związków, które, aby nie komplikować sprawy, nazywamy THC. Jest to skrót pochodzący od słowa tetrahydroksykanabinol, który wydaje się być najważniejszym składnikiem psychotropowym. Moc narkotyku jest różna w zależności od rośliny, z której pochodzi, przy czym czynniki genetyczne odgrywają tu ważną rolę. Mocniejsze konopie wyrastają zazwyczaj z nasion roślin, które zawierały dużo THC [ 8 ]. Roślinę tę można wyhodować z odpowiednich nasion na większości terenów o klimacie umiarkowanym i w Anglii i Kanadzie wyhodowano konopie o dość dużej mocy." (Narkotyki — przewodnik)
Działanie
Marihuana działa przede wszystkim na psychikę. Wzmaga reakcje osoby na bodźce zewnętrzne (prowadząc głównie do intensyfikacji przyjemności). W umiarkowanych dawkach nie wytwarza czegoś typowego dla innych narkotyków, czyli halucynacji. Nie jest źródłem przeżyć, lecz wzmaga reakcje danej osoby (stąd np. nie powinno się jej palić w stanach depresyjnych, gdyż może je spotęgować). Mózg, na który działa haszysz, spowoduje normalne zjawiska typowe dla danej osoby, tyle, że w większym nasileniu.
Człowiek nigdy nie uwolni się od przeznaczonego mu fizycznego i moralnego temperamentu: haszysz będzie zwierciadłem dla jego impresji i prywatnych myśli — szkłem powiększającym, to prawda, ale tylko odzwierciedleniem.
Tak więc nie można ustalić obiektywnego odziaływania tego narkotyku, gdyż będzie ono zawsze miało charakter indywidualny. W wielu opisach pojawia się jednak najczęściej:
wesoły nastrój, śmiech, poczucie absurdu; największy banał może się wydać niezwykle interesujący i zabawny
euforia
zwiększona wrażliwość np. na muzykę, która staje się czymś jakby żywym (daje ona wówczas szczególnie intensywne i przyjemne wrażenia, ale mroczna może przerazić)
zanik agresji
spowolnienie i zaburzenia wypowiedzi (choć jednocześnie palący marihuanę staje się bardziej aktywny i rozmowny...)
zmniejszają się zahamowania
raczej nie pojawia się zniekształcanie percepcji, lecz jej rozszerzanie. Jednak może się zmienić postrzeganie czasu, który zwalnia.
osłabienie koncentracji (nie wsiadać za kierownicę)
wielki apetyt, zwłaszcza na słodycze
suchość w ustach
przyspieszone tętno
rozleniwienie
Muzyka, jedzenie, seks [ 9 ] wydają się o wiele bardziej przyjemne i intensywne niż bez marihuany, jednak palący pozostaje w ścisłym kontakcie z rzeczywistością. "Muzycy są przekonani, że grają swobodnie i w natchnieniu, gawędziarze że są bardziej dowcipni i interesujący, kochankowie że ich seksualne zdolności i doznania są mocniejsze niż zwykle, a pisarze że ich wyobraźnia nie zna granic." Erich Goode, amerykański socjolog, podkreślił, że prawie wszystkie przedstawione efekty działania konopi są fanaberyjne w swej naturze — człowiek staje się "wesoły, śmieszny, pełen euforii, odprężony, hedonistyczny, zmysłowy, nierozsądny i zdecydowanie niepoważny".
Na języku polskim uczyliśmy się być może o zjawisku tzw. synestezji, która pojawia się w niektórych artystycznych duszach. Warto więc wiedzieć, że marihuana jest głównym źródłem owego zjawiska (z pewnością może je wywołać). Synestezja polega na wzajemnym przenikaniu się wrażeń zmysłowych, dźwięk przybiera kształty, kolor zyskuje zapach, etc. W tym stanie Gautier Nota biograficzna, członek Club des Haschishchiens [ 10 ], pisał o wazonie z kwiatami: "Mój słuch stał się cudownie czuły. Naprawdę słyszałem dźwięki kolorów. Z ich błękitów, zieleni i żółci docierały do mnie dźwięki o doskonałej wyrazistości" Zapewne samą synestezję Gautiera można na polskim poznać i się nią zachwycać, tudzież analizować. Co poeta miał na myśli? — pyta pani od polskiego. Wówczas trzeba zachodzić w głowę i cudować: o co mu do cholery chodziło? Cóż on chciał wyrazić? On nie chciał niczego wyrazić, ani niczego na myśli głębszego nie miał. Pisał o swym 'haju' i się nim zachwycał...
Przy większych dawkach:
mogą się pojawić stany lękowe
zaburzenia pamięci
duża dawka marihuany, zwłaszcza zażyta doustnie, wywołuje stan delirium, z nieodłącznym poczuciem chaosu, halucynacjami i przywidzeniami
O skutkach czyli o przekleństwie
Warto rozważyć przesłanki jakie mają być przyczyną delegalizacji marihuany. O jej szkodliwym oddziaływaniu możemy się dowiedzieć z różnych źródeł — od kościelnego Licheńskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Osobom Uzależnionym do Gazety Wyborczej. Posługuje się przede wszystkim poniższym arsenałem:
Marihuana niszczy psychikę, wpływa destrukcyjnie na mózg, osłabia pamięć, prowadzi po dłuższym czasie do uzależnienia, wpływa na debilizm i w ogóle czyni całą moc negatywnych skutków
tzw. teoria eskalacji, czyli zwiększa szansę na przejście do cięższych narkotyków
tzw. teoria syndromu amotywacyjnego — odejście od 'normalnego' życia w społeczeństwie. Zanik zainteresowań, aktywności, oderwanie od życia, etc.
demoralizuje, zwiększa przestępczość
Czas przyjrzeć się tym argumentom, w świetle badań.
Szkodliwość fizyczna
Marihuana nie powoduje fizycznego uzależnienia organizmu [ 11 ]. Nie ma głodu narkotycznego, ani wzrostu zapotrzebowania organizmu. Praktycznie nie można jej przedawkować. "Konopie są jednym z najmniej toksycznych narkotyków znanych człowiekowi i nie ma dowodów, aby ktokolwiek zmarł w wyniku przedawkowania." (Narkotyki — przewodnik) Przyjmowana jest do organizmu poprzez dym spalanej trawy. Tym samym powoduje w tym zakresie podobne skutki (zanieczyszcza płuca) jak palenie papierosów (zawiera m.in. substancje smoliste). Jednak jest ona mniej trująca niż takie używki jak alkohol czy nikotyna! "W wyniku niedawno opublikowanego badania chronicznych palaczy konopi z Kostaryki pojawiła się niepokojąca sugestia, jakoby palacze konopi, również palący papierosy, mieli zdrowsze drogi oddechowe niż osoby, które paliły wyłącznie papierosy (jest to zgodne z tym, co stwierdzają czasami palacze konopi cierpiący na astmę; palenie konopi łagodzi ich ataki astmy). Wynik ten jest zaskakujący i należy do niego podchodzić z pewną ostrożnością z powodu ograniczonego charakteru badań kostarykańskich, lecz autorzy sugerują, że palenie konopi może w pewnym stopniu chronić przed szkodliwym wpływem dymu tytoniowego." (Narkotyki — przewodnik)
Niemniej jednak pojawiają się 'naukowe ekspertyzy', w których dowodzi się szkodliwości marihuany. Oczywiście nie jest ona zupełnie nieszkodliwa. Jakaż substancja przez nas spożywana nie ma jakichś skutków 'ubocznych'. Wszystko jest nafaszerowane 'chemią' (biznes), syntetyzowane i w jakimś stopniu szkodliwe. Podaje się więc fakty, że marihuana wpływa na to czy owo, nie dodając jednak, że są to na ogół skutki nadmiernego spożycia narkotyku. Jak wiadomo to co w nadmiarze jest szkodliwe w umiarkowanych ilościach może mieć zgoła przeciwne działanie. Czyż sól nie poprawia smaku? Proszę jednak zjeść kilogram soli. Będzie jeszcze więcej pola do opisywania negatywnych skutków niż przy nadużyciu marihuany (dla porównania — marihuany nie da się praktycznie przedawkować). A jakież pole do porównań z alkoholem…
Co więcej, pojawiają się nawet głosy, że nie tylko ma ona pewne niekorzystne oddziaływanie na organizm, ale wręcz sieje "spustoszenie w komórkach mózgu" (tak — kościelny ośrodek z Lichenia). "W celu zrozumienia pochodzenia poglądu, że konopie powodują uszkodzenie mózgu, musimy przyjrzeć się mechanizmom kierującym pracą naukową. Choć badania naukowe są procedurą racjonalną, naukowcy pozostają równie ludzcy, omylni i nieracjonalni jak każdy z nas. Kiedy dążenia i emocje naukowca są dostatecznie silne, mogą one wpłynąć na jego pracę, prowadząc do pożądanych przez niego wniosków. W nazistowskich Niemczech istniał pęd do znajdywania 'naukowych dowodów' na genetyczną niższość Żydów. W stalinowskiej Rosji mieliśmy niesamowity przypadek T.D. Łysenki, którego całkiem bezpodstawna teoria dziedziczności na wiele dziesięcioleci zdominowała naukę rosyjską (...) To zjawisko, choć na mniejszą skalę, stale występuje w nauce i w ostatnich latachpsychologowie zaczęli badać, w jaki sposób działa taki 'efekt eksperymentatora'. Istnieje pewna liczba naukowców o głęboko zakorzenionej potrzebie wykazania, że konopie są złym i niebezpiecznym środkiem odurzającym." (Narkotyki — przewodnik)
Szkodliwość psychologiczna
Wraz z dłuższym i częstym zażywaniem może wystąpić uzależnienie subiektywne (psychiczne) — czyli przyzwyczajenie i pożądanie przyjemnych doznań, jakie wywołuje palenie. Zależy to jednak od indywidualnej psychiki i od rozmiarów zażywania, od sytuacji osobistej i zawodowej. Podobnie jak z alkoholem — można używać regularnie racjonalizując ilość spożywania, chroniąc się przed możliwością nałogu. Czasami jednak sytuacja życiowa bądź słaba wola wpływa na przekroczenie umiarkowanych ilości, tworząc sytuację grożące bezpośrednio uzależnieniem (w tym przypadku nie ma wprawdzie takiego nasilenia pozytywnych doznań, jednak jest zapomnienie i możliwość fizycznego uzależnienia)
Teoria syndromu amotywacyjnego. Mówi się ponadto o zerwaniu więzi z rzeczywistością, popadaniu w coraz częstsze stany upojenia narkotykowego, osłabienie chęci podejmowania wyzwań życiowych, trudność podejmowania decyzji, osłabienie aspiracji, ambicji, zainteresowań, etc. Opinia ta wywodzi się jeszcze z czasów raportu Komisji ds. konopii indyjskich, odnoszącego się do dziewiętnastowiecznych Indii. „Badania" przeprowadzone były w latach 1893-1894. Chodziło o to, czy konopie powodowały pomieszanie zmysłów. W artykule z „Indian Medical Gazette" jeden z najwybitniejszych ówczesnych ekspertów, lekarz wojskowy Crombie, określił konopie jako "rzeczywistą i bezpośrednią przyczynę… szaleństwa". Jednak gdy komisja ponownie przeanalizowała dowody, miały uzasadniać te wnioski, okazało się, że chwieją się one u podstaw: nie były to bowiem dane oparte na diagnozach medycznych, lecz wyłącznie uwagi wpisywane przez pracownika izby przyjęć i pochodziły zazwyczaj od policjantów czy osób sprowadzających pacjenta do szpitala. Sędzia śledczy wymagał podania konkretnej przyczyny choroby i standardową procedurą było wpisywanie "narkotyków z konopi indyjskich" jako przyczyny w przypadku, gdy wiadomo było, że dana osoba je stosuje. Komisja w podsumowaniu stwierdziła, że "może to się wydawać niepojęte, że dane oparte na tak kompletnie niewiarygodnych informacjach mogły być co roku przedstawiane w raportach szpitalnych". Opisani w nich ludzie wywodzili się głównie z marginesu społecznego, żyli niezdrowo, prawdopodobnie cierpieli z powodu niedożywienia, używali silnej marihuany w bardzo dużych dawkach przez długi czas. W raporcie tym pojawia się również informacja, że marihuany w nadmiarze używają częściej osoby "psychicznie niezrównoważone", a tym samym to brak równowagi psychicznej był przyczyną, a nie skutkiem zażywania marihuany. W zachodnich badaniach nie znaleziono dowodów na występowanie "zespołu amotywacyjnego". Badania prowadzone na Zachodzie wykazują, że częstotliwość występowania poważnych schorzeń psychicznych u umiarkowanych stałych palaczy nie jest większa niż w całej populacji. „Przeprowadzone badania psychologiczne dały sprzeczne wyniki. Niektóre nie wykazały żadnych różnic pomiędzy palaczami i osobami nie palącymi; inne wykazały, że osoby stosujące konopie czasami gorzej radziły sobie w sytuacjach wymagających wysokiego poziomu energii i ambicji, lub przy wykonywaniu rutynowych i powtarzających się czynności. W artykule w "Journal of the American Medical Association" (l971) zakwestionowano istnienie jakiegokolwiek związku pomiędzy stosowaniem konopi a wynikami w nauce. Palacze konopi nie osiągali lepszych wyników niż osoby nie palące ich; ale nie osiągali również wyników gorszych. Było tak niezależnie od ilości stosowanego narkotyku. Co ciekawe, 18% nałogowych palaczy planowało pisać doktorat (11 % wśród osób nie palących). Jednak tam, gdzie pojawiają się różnice tego typu, najczęściej są one uzasadniane cechami psychicznymi osób biorących udział w badaniach, a nie bezpośrednim wpływem narkotyku. Pamięta się o tym, kiedy wyniki sugerują, że osoby stosujące narkotyki uczą się lepiej od osób go nie stosujących. Natomiast zapomina, gdy wyniki wskazują na jakieś dolegliwości psychiczne wśród osób go stosujących. W przypadku 'syndromu amotywacyjnego' istnieje wiele powodów, dla których dana osoba, która nie chce aktywnie angażować się, wybiera konopie a nie alkohol." (Narkotyki — przewodnik)
Teoria eskalacji. Kiedy zawodzi argument o szkodliwości samej marihuany, jej przeciwnicy wysuwają kolejny koronny argument — no dobrze, może i sama w sobie nie jest szkodliwa bezpośrednio, ale niechybnie wpływa na zwiększenie prawdopodobieństwa, że kolejnym krokiem będą cięższe narkotyki, bo "64 % narkomanów opiatowych zaczynało od trawki". Jest w tym tyle sensu co w twierdzeniu, że skoro każdy gwałciciel czy zboczeniec zaczynał od seksu, którym się jednak nie mógł nasycić dostatecznie, pragnąc czegoś więcej, tedy należy zakazać seksu (co zresztą funkcjonuje w pewnych ideologiach, by wspomnieć tylko nasze święte dziewictwo i nienawiść kościelną do seksu, jako źródła przyjemności). Profesor Mikołaj Kozakiewicz Nota biograficzna dodaje jeszcze: "Ta analogia jest tak samo prawdziwa jak stwierdzenie, że każdy, kto pije piwo, przechodzi potem do autovidolu. Ja sam nigdy w życiu nie paliłem marihuany, bo nie było mi to potrzebne. To wszystko kwestia uwarunkowań psychicznych. Może być tak, że ktoś jest słaby psychicznie i tylko zaczyna od marihuany. Może, w bardziej złożonej sytuacji życiowej, przejść na cięższe środki. Ale przyczyna nie tkwi w marihuanie, lecz w jego braku odporności i w jego sytuacji życiowej" [ 12 ]
Podkreśla się jednak, iż nielegalność marihuany może wpływać w niektórych przypadkach na motywację prób z innymi narkotykami — skoro jest ona nielegalna, a nie szkodzi mi, więc może warto spróbować czegoś mocniejszego. Gdyby jednak istniało wyraźniejsze rozgraniczenie między miękkimi i twardymi narkotykami, przejście od jednego rodzaju na inny stanowiłoby większą barierę psychologiczną. Tymczasem na fali zapału walki antynarkotykowej poddaje się czasami w wątpliwość sensowność podziału na narkotyki miękkie i twarde, przesądzając — wszystkie jednakowo szkodliwe. Skoro jednak nie można zlikwidować problemu narkomanii, trzeba więc choć łagodzić jego skutki, ale poprzez racjonalne działania.
Tymczasem "dużo osób nadal wierzy w teorię eskalacji, ponieważ chcą oni, aby była prawdziwa" (Narkotyki — przewodnik). W sukurs przychodzą media. Np. Gazeta Wyborcza w artykule Twarda marihuana z dnia 10 VIII 1999 r. ogłosiła jedną z takich ekspertyz, która przesądza o słuszności wiary w syndrom amotywacyjny, spustoszenia w mózgu i całą gamę szkodliwego oddziaływania marihuany, poruszając się w dość gęstych oparach ...absurdu, piszą autorzy raportu (jakby na 'haju depresyjnym'): "Obraz palacza marihuany niewiele różni się od osoby uzależnionej od heroiny (...) Marihuana niewiele różni się z biologicznego punktu widzenia od narkotyków takich jak np. heroina" Wystarczy jeszcze zamieścić jakieś zdjęcie ćpuna marihuanowego we własnych wymiocinach, by ze społeczeństwem w ten sposób 'poinformowanym' można było doprowadzić do uchwalenia prohibicji absolutnej i moralnego potępienia. Tym bardziej, że wszystko znów można zahaczyć o ten wstrętny seks, tym razem jako młodzieżowe wyuzdanie i rozpusta (połączone na dodatek z AIDS — mieszanka wybuchowa): "Nie powoduje co prawda wzrostu agresji, jak to się dzieje w przypadku zażywania amfetaminy czy picia alkoholu — przyznają niechętnie - ale upośledza rozsądek i samokontrolę. Młodzież paląca marihuanę wcześniej rozpoczyna życie seksualne, ma licznych partnerów, uprawia seks bez zabezpieczenia, a to prowadzi do większej liczby niechcianych ciąż, chorób wenerycznych i AIDS.". Zo. więcej
O skutkach przemilczanych
I. Wedle raportu opracowanego przez Uniwersytet w Amsterdamie na zlecenie WHO [ 13 ], nad którym pracowano aż 15 lat, stwierdzono, że szkodliwość marihuany jest wyraźnie mniejsza niż szkodliwość tytoniu i alkoholu, nawet wtedy, gdy jest zażywana z intensywnością równą tej z jaką ludzie używają alkoholu i papierosów! Marihuana nie prowadzi do blokady dróg oddechowych i rozedmy płuc oraz nie upośledza funkcji płuc, jak czynią to papierosy. Badania prowadzono w środowisku najbardziej do tego odpowiednim, tj. w Holandii, gdzie od 1976 marihuana jest zalegalizowana, przez co tam właśnie najlepiej prowadzić analizy jej długofalowego oddziaływania. Co równie istotne: od tego czasu w Holandii liczba osób używających 'twarde' narkotyki utrzymuje się na stałym poziomie i nie wzrosła przez legalizację marihuany (co głosi wspomniana hipoteza eskalacji). Oczywiście raport zatajono. Był zbyt niewygodny. New Scientist pisał, iż WHO postąpiła tak pod presją amerykańskich doradców...
Warto podać, że wedle obliczeń skutków śmiertelnych stosowania używek w USA (Nadelmann, 1991), na 3.562 śmierci z przedawkowania narkotyków, przypadało 320.000 śmierci z powodu nadużywania tytoniu oraz 100.000 śmierci z powodu alkoholizmu.
Oczywiście nie było to w istocie sensacyjne odkrycie, gdyż fakty te znane były dużo wcześniej:
Raport La Guardia (1944), oparty na bardzo szczegółowych badaniach medycznych, psychologicznych i społecznych aspektów stosowania marihuany w Nowym Jorku głosił, że nie ma dowodów wskazujących na to, że marihuana wywołuje zachowanie agresywne lub antyspołeczne, że zwiększa liczbę przestępstw na tle seksualnym lub znacząco zmienia osobowość zażywającego. Nie znaleziono też dowodów działania uzależniającego czy powodowania strat psychicznych lub fizycznych
Raport z 1968 opracowany na zlecenie rządu brytyjskiego: "Biorąc pod uwagę wszelkie dostępne nam materiały, stwierdzamy zgodność naszych wniosków z opinią wyrażoną przez Komisję Narkotyków z Konopi Indyjskich, utworzoną przez rząd Indii (1893-94), a także spostrzeżeniami Komitetu Burmistrza Nowego Jorku ds. Marihuany (1944), że długotrwałe, umiarkowane używanie marihuany nie ma szkodliwych skutków". Komisja pani Wooton nie znalazła również argumentów na poparcie teorii eskalacji
Brytyjski Królewski College Psychiatrów oświadczył w 1987, że "marihuanę powinno się zalegalizować wcześniej niż tzw. narkotyki rozrywkowe"
II. Marihuana jest naturalnym i prostym lekiem działającym pozytywnie na bardzo wiele schorzeń. Znam historię pewnej młodej 'plantatorki' marihuany, która hodowała konopie w domu przy zupełnej nieświadomości matki (mamo, to roślinka na biologię...), do czasu kiedy zwróciła na nią uwagę ciocia przybyła z dalekiej Syberii (a może innej części Rosji) — O wy tu też hodujecie to ziele lecznicze. Mama się jednak dowiedziała co to za zielei bynajmniej nie była skora do jego stosowania, mówiąc oględnie.
Znamienity jest tytuł pewnej witryny internetowej: >Marihuana — zakazana medycyna (http://www.rxmarijuana.com). Oprócz pewnych niewątpliwych negatywnych skutków stosowania marihuany, działa ona pozytywnie na wiele schorzeń i dolegliwości, m.in.:
koi ból mięśni i ścięgien
ma właściwości przeciwwymiotne (przydatne np. w chemioterapii)
żaden inny narkotyk nie jest w stanie rozluźnić skurczonych mięśni w ogóle, a zwieracza w szczególności (przy stwardnieniu rozsianym)
poprawia apetyt (np. dla anorektyków, czy chorych na AIDS)
zmniejsza ciśnienia wewnątrzgałkowe (np. łagodzenie skutków jaskry)
istnieją teoretyczne przesłanki, że marihuana ma działanie antybakteryjne i przeciwgrzybicznie
może leczyć objawy odstawienia opiatów i innych narkotyków oraz całej gamy zaburzeń psychologicznych i zachowania
zapobiega bezsenności
migrenom
różnym bólom
Łącznie mówi się o pozytywnym działaniu na ok. 50 różnych chorób. Jednak nie wszystkie właściwości tej rośliny zostały zbadane.
Dlaczego więc nielegalna?
Przede wszystkim nieco historii jej stosowania. W XVIII w. zaczęto stosować ją jako lecznicze ziele. Do XIX w. >marihuana stała się rutynowo stosowanym lekiem zachodniej medycyny. Lista wskazań stale rosła. Uznawano ją za skuteczny środek przeciwbólowy, przeciwdrgawkowy, nasenny, łagodzący mdłości i pobudzający apetyt. Uważano, że jest użyteczna w leczeniu chorób płuc, takich jak zapalenie oskrzeli i astma, oraz w łagodzeniu chorób psychicznych, np. melancholii i manii. W Amerykańskiej Farmakopei z 1851 roku stwierdzono, że marihuana jest skuteczna w zwalczaniu podagry, reumatyzmu, tężca i delirium tremens. Przy czym jej rozrywkowe stosowanie na Zachodzie utrzymywało się w ograniczonym zasięgu.
Jeśli nie idzie więc o zdrowie, to jakie interesy przeważają na niekorzyść 'trawki'? Skoro nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o jedno — pieniądze.
Niestety (dla marihuany) upowszechniła się ona w XIX w. wśród robotników w brytyjskich koloniach. Przemysł gorzelniczy poczuł się zagrożony w interesach, gdyż robotnik miał pracować, a po pracy — pić, zabijając poczucie podłego losu. Marihuana działała lepiej. Powzięto się więc 'zbadać' jej 'rzeczywiste' skutki. Wyszło, że jest szkodliwa i robotnicy winni, dla swojego dobra oczywiście, wrócić do gorzały.
Z czasem posypały się prohibicje:
została prawnie zakazana w Wielkiej Brytanii w 1928 roku, po ratyfikowaniu przez brytyjski rząd Konwencji Genewskiej z 1925 roku, dotyczącej m.in. wytwarzania, sprzedaży i transportu narkotyków.
również w USA podjęto się podobnych kroków. Oczywiście wcześniej tworzono odpowiedni 'klimat'. W gazetach zamieszczano sensacyjne opowieści łączące użycie marihuany z niebywałą przemocą (!), przestępstwami oraz seksualnym wyuzdaniem (por. późniejszy raport, który temu zaprzeczył), wywołując w niektórych kręgach prawdziwie histeryczne reakcje. Przynajmniej w części było to wzmagane nienawiścią i strachem przed imigrantami i murzynami, wśród których marihuana była szczególnie popularna. Wzrost liczby siejących przerażenie opowieści, w większości fałszywych, spowodował, że w 1930 roku 16 stanów zdelegalizowało handel marihuaną.
W tym samym roku utworzono Urząd ds. Narkotyków. Pierwszym jego komisarzem został Harry Aslinger, który z gorliwością fanatyka przez następne trzydzieści lat propagował potępienie marihuany. W 1937 roku, wbrew sprzeciwowi wielu lekarzy i psychiatrów, jak również ludzi broniących wolności obywatelskich, wydano ustawę (>Marihuana Tax Act), która zakazywała używania marihuany na terenie całego kraju.
Warto zwrócić uwagę na to, że eskalacja działań antymarihuanowych nastąpiła w latach 30., czyli wówczas kiedy dokonano bardzo 'niepokojących' odkryć: konopie są doskonałym, tanim w uprawie i przeróbce źródłem tłuszczu, celulozy i białek, z którego można wytwarzać
całą gamę produktów poczynając od włókna przez papier, oleje, paliwa aż na żywności skończywszy; do tego konopia rośnie rok i daje 4 razy tyle masy papierowej co drewno w przeliczeniu na ha.
Pierwsze skrzypce w amerykańskim lobby antykonopnym grał Du Pont de Nemouros and Co Incorporated — największy w świecie koncern chemiczny, którego zakres produkcji dziwnym trafunkiem kolidował z produktami konopnymi — produkcja włókien chemicznych, tworzyw sztucznych i in., w 1938-39 podjął produkcję pierwszego włókna poliamidowego — nylonu. Po I wojnie światowej koncern kontrolował większość gałęzi przemysłu chemicznego w USA. Koneksje: pierwszy bojownik antykonopny USA — Harry Aslinger był kuzynem Anrewa Mellona, dyrektora finansów Du Ponta. Kiedy Mellon został Sekretarzem Skarbu USA, mianował swojego krewniaka szefem nowopowstałego Federalnego Biura ds. Narkotyków; wówczas Alinger objawił społeczeństwu całe zło marihuany, wytrwale je indoktrynując, tzn. informując. Np. znanym jego argumentem było to, że marihuana jest narkotykiem wywołującym nieopanowaną agresję, podczas kiedy wiadomo, że jest zupełnie odwrotnie. Widać zdarzyło mu się jednak wypalić jakiegoś jointa, gdyż po porażkach amerykańskich w Wietnamie objawił już inne argumenta; mianowicie, że za porażki odpowiedzialna jest marihuana, gdyż ..."zmienia młodzież w pacyfistów". To jest cała istota historii propagandy przeciwko marihuanie —najpierw lekiem, by później stać się złem odpowiedzialnym za wszystko co najgorsze.
Lobby konkurencji używkowej: Wzrost spożycia marihuany powoduje spadek zapotrzebowania na inne używki, zwłaszcza alkohol. Tym bardziej, że pojawiają się coraz częściej głosy, iż jest ona mniej uzależniająca niż typowe i legalne używki (papierosy, alkohol), a zarazem jest używką znacznie przyjemniejszą w doznania. Mamy więc naturalne lobby 'antymarihuanowe'. I oto pojawia się kolejny wielki koncern zatroskany o zdrowie obywateli — Philip Morris Companies Inc. — pierwszy i największy sponsor organizacji Parentship for Drug-Free America. Philip Morris, oprócz budującego wspierania organizacji antynarkotykowej, jest największym na świecie producentem artykułów spożywczych (m.in. oleje roślinne, kawa, piwo), ponadto jest właścicielem kilku czołowych marek papierosów (m.in. Marlboro)...
Lobby farmaceutyczne: firmy farmaceutyczne opracowują niezwykle skomplikowane i drogie leki syntetyczne, tymczasem marihuana jest skuteczna na wiele chorób i jest zarazem lekiem naturalnym. Lobbing w tej sprawie był żywy zwłaszcza w latach 70. (kiedy rozpowszechniło się domowe stosowanie marihuany w celach leczniczych). W 1988 roku amerykański Najwyższy Sąd Administracyjny d/s Wprowadzenia Leków, po 15 latach (!) badań i rozpraw wydał orzeczenie: "Marihuana stanowi jedną z najbezpieczniejszych czynnych substancji jakie znamy". Podnosi się larum, firmy farmaceutyczne podejmują lobbing i pomimo tego orzeczenia marihuana nie ląduje w legalnym lekospisie. No cóż, wizja tego, że tak prosty środek może leczyć 25-50 różnych chorób może przerażać przemysł, który na skomplikowanym leczeniu owych chorób ciągnie całkiem pokaźny dochód. Taki lek jest ...po prostu za tani.
Zagrożenia dla innych zyskownych dziedzin:
— olej konopny ma pecha być dobrym paliwem napędowym, co wcale nie jest po myśli wszechpotężnym wydobywcom i przetwórcom ropy naftowej (również w USA, np. spółki z Teksasu i ich wpływ na politykę), tedy istnieje konieczność zaprezentowania przekonywujących 'ekspertyz' świadczących na niekorzyść konopii i jej bękartów — marihuany i haszyszu.
— papier, jaki może być wytworzony z konopii jest bardzo dobrej jakości, co godzi w przemysł przetwórstwa celulozowego
Lobby policji: policja amerykańska otrzymuje na walkę z narkomanią ogromne sumy pieniędzy z budżetu, a dodatkowe zyski ciągnie z istniejącego w USA prawa o konfiskacie majątku ruchomego i nieruchomego narkomanów.
Państwo na truciu się obywateli papierosami i alkoholem ma więcej poważnych zysków niż strat (dużo więcej...), podczas kiedy nie wiadomo, czy dochód z marihuany mógłby zrekompensować spadek na innych używkach, tym bardziej, że chałupnicza hodowla 'trawy' jest niezwykle łatwa
Ktoś mógłby zarzucić budowanie kolejnej teorii spiskowej. To nie jest jednak żaden spisek, lecz zwykła kalkulacja i gra interesu ekonomicznego, gdzie liczy się pieniądz, a nie dobro konsumenta czy inne wartości społeczne, nie wspominając już o względach ekologicznych… Przeciwko upowszechnieniu konopii i marihuany mamy taką siatkę żywotnych interesów ekonomicznych i taką potęgę finansową, że znajdzie się nie jeden prof., który napisze, że wedle wiedzy pewnej i sprawdzonej, nie dostrzega on zauważalnej różnicy między marihuaną, heroiną i innymi opiatami. Że stokroć lepiej wypalić paczkę 'Popularnych' niż jednego 'jointa', że przy 'haju marihuanowym' zalanie się 'w trupa' to jak wycieczka do ogrodu botanicznego w porównaniu do komory gazowej Auschwitz-Birkenau. Że 'maryśka' winna być uznana za wichrzyciela porządku publicznego, wroga wyjątkowo podstępnego, na wieki wieków — amen. Po czym czołowe gazety przedrukują tą 'ewangelię' i w lot staje się ona 'ciałem' i podstawą 'wiedzy' o marihuanie...
O prohibicji
Problem narkomanii jako zjawisko społeczne pojawił się w Polsce w latach 60.-70. W roku 1985 uchwalono dość liberalną ustawę o zapobieganiu narkomanii. Przyjęła ona (zgodnie z tzw. koncepcją permisywną) założenie niekaralności narkomanów, których nade wszystko należy leczyć, a nie karać. Wówczas to ograniczono możliwość hodowli maku oraz konopi włókienniczych uprawianych dla potrzeb przemysłowych (ustalono areał upraw na ok. 6 — 8 tys. ha.). Wcelu uniknięcia tzw. narkomanii ukrytej (zejścia osób przyjmujących środki do „podziemia społecznego"), ustalono, że leczenie będzie dobrowolne i bezpłatne, zaś nielegalne (czyli bez zezwolenia lekarskiego) posiadanie środka narkotycznego nie będzie karane. Liczba narkomanów spadła (zwłaszcza chodzi o najgroźniejsze opiaty).
Wówczas już pojawiały się propozycje, aby zalegalizować marihuanę, wskazując na to, iż jest mniej szkodliwa niż legalny alkohol. Jednakże specjaliści ogłosili, że w wyniku marihuany pojawiają się poważne choroby psychiczne (zapewne natchnienie dla 'specjalistów' stanowiły również owe indyjskie raporty z XIX w...), oraz powikłania hormonalne (wedle współczesnej wiedzy konopie nie powodują istotnych zmian w aktywności hormonalnej czy w morfologii).
Nowa koncepcja karania wiązała się ze wzrostem przestępczości popełnionej po wpływem narkotyków. Już w 1993 r., kiedy pojawił się projekt nowego prawa, obejmujący karanie nie tylko za posiadanie heroiny czy kokainy, ale i za marihuanę, prof. Mikołaj Kozakiewicz mówił: "To zupełne nieporozumienie. Marihuana czy haszysz to nie są klasyczne substancje uzależniające, jak heroina czy amfetamina, a nawet alkohol czy papierosy. Dlatego uważam, że marihuana powinna znaleźć się w całkowicie legalnym obiegu, w klubach, kawiarniach. Oczywiście w uznanych za legalne dawkach. (...) Domagam się całkowitej legalizacji marihuany i haszyszu z jeszcze jednego powodu. Posiadam wyniki wielu badań - m.in. z periodyku ,Marijuana Digest' lub ostatnio wydanej książki Jacka Herera Hemp and the Marijuana Conspiracy. Ich wyników się nie upowszechnia, gdyż przemawiałyby przeciw prohibicji. A z łodyg konopi wyrabia się znakomity papier, z nasion wytłacza bardzo dobry olej (jadalny, leczniczy, ale też może być używany jako paliwo napędowe). Z włókien konopi wytwarza się tkaniny. Rozbudową uprawy konopi nie są jednak zainteresowani przemysłowcy, którzy wolą wycinać lasy dla wytwarzania papieru albo szukać ropy i olejów napędowych na dnie mórz i oceanów. Jak zwykle chodzi o pieniądze i zyski. Co więcej — po joincie z marihuany ludzie czują się odprężeni, odświeżeni, mają wyostrzoną wyobraźnię itd. W medycynie — koi mdłości i wymioty u chorych na raka, którzy stosują chemioterapię, skutecznie leczy jaskrę i stwardnienie rozsiane. Te wszystkie informacje się przemilcza, bo jeśli ktoś chce coś tępić, to nie mówi o dobrych stronach." [ 14 ]. Marek Kotański, szef Monaru, który od wielu lat leczy narkomanów, nie twierdzi wprawdzie, że marihuana jest bezpieczna, lecz kiedy go zapytano o jego stosunek do projektowanych zmian w prawie odparł: "Napisz, że wbrew policji i wielu organizacjom społecznym uważam, że posiadanie marihuany nie powinno być karalne!" [ 15 ]
W walce przeciwko narkomanii liczy się jednak wszystko, tylko nie rozsądek. Kiedy na Zachodzie występują tendencje do legalizacji marihuany (jej sprzedaż dopuszczono m.in. w Holandii, Hiszpanii, Włoszech), lub faktycznej depenalizacji przy formalnej bezprawności (m.in. w Szwajcarii, Danii, Wielkiej Brytanii, a nawet w Niemczech), to w Polsce tendencja jest przeciwna.
W 1997 r. zastąpiono ustawę z 1985 r. ustawą o przeciwdziałaniu narkomani, wprowadzając karalność posiadania środków odurzających lub substancji psychotropowych (kara pozbawienia wolności do lat 3). Z jednym wszakże zastrzeżeniem: "Nie podlega karze sprawca występku określonego w ust. 1, który posiada na własny użytek środki odurzające lub inne substancje psychotropowe w ilości nieznacznej" (art.48 ust. 4). W roku 2000 w wyniku nowelizacji skreślono ustęp 4. art. 48. Odtąd 3 lata grozi już za posiadanie nawet 1 g. marihuany.
Co przemawia za legalizacją?
Możliwość kontroli jakości marihuany. Palenie 'trawy' nie jest samo w sobie szkodliwe dla organizmu w stopniu większym niż legalne używki, najgorsze są jednak dodatki, którymi dealerzy wzmacniają działanie narkotyku słabej jakości. Coraz częściej się zdarza, że niskiej jakościmarihuana impregnowana jest w celu spotęgowania działania bardzo niebezpieczną fencyklidyną. Ponadto marihuana uprawiana w Stanach Zjednoczonych, albo importowana z Meksyku lub z Ameryki Środkowej, może być skażona parakwatem lub innymi silnie trującymi środkami ochrony roślin, rozpylanymi z samolotów w celu odchwaszczania. Obrót legalny pod państwową kontrolą jakości może temu zapobiec.
Nie ma sensu utrzymywać kolejnego martwego prawa. Nikt nie jest w stanie i nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się rzetelnego jego wykonania (nie starczyłoby miejsc w więzieniach, ani sal na rozprawy, gdyby chcieć połapać tych co palą i posiadają przy sobie na własny użytek kilka działek 'trawy' — na publicznych imprezach wcale się z tym nie kryjąc). Mówi się, że prawo takie ma spełniać rolę wychowawczą i kształtującą pożądane postawy obywateli. Primo: nikogo ono nie ukształtuje, gdyż wśród tych, których ono dotyczy (ludzie młodzi lub w średnim wieku), nie ma potępienia postaw zakazanych przez owo prawo, przeważa ich akceptacja.Secundo: Nie można tworzyć prawa wbrew społeczeństwu (istota demokracji). Większość żądań grzmiących przeciwko marihuanie wynika najczęściej z niewiedzy o niej.
Delegalizacja 'lekkich' narkotyków przyniosła wiele negatywnych konsekwencji i w istocie pogłębia jedynie zagrożenie narkomanią: to prohibicja spowodowała, że zaczęły się pojawiać skręty ze szkodliwymi domieszkami, to prohibicja sprowadziła dealerów do szkół. Jak mówił prof. M. Kozakiewicz: "Jak wykazują badania, najwięcej narkomanów jest tam, gdzie prawo jest najsurowsze, np. w USA. W Europie takim krajem są Niemcy. A w Polsce po 1985 r., kiedy wprowadzono liberalną ustawę antynarkotykową, liczba narkomanów spadła. Surowe prawo powoduje nasilenie narkomanii. W takich warunkach mafie i dealerzy pracują nad rynkiem, rozdajądzieciom narkotyki za darmo, podbijają ceny i gromadzą ogromne zyski, oczywiście nie płacąc podatków. Ale to już zmartwienie ministra finansów. Mnie obchodzi zdrowie społeczeństwa. Chciałbym, żeby nikt nie używał narkotyków, ale to niemożliwe. Wobec tego należy patrzeć, jak z najmniejszymi stratami społecznymi temu zapobiegać.". Również prof. Wiktor Osiatyński Nota biograficzna opowiedział się w 1995 r. za legalizacją 'miękkich' narkotyków, jako sposobu na zmniejszenie szkód narkomanii. [ 16 ] Pisał m.in.: "Wzorem może tu być stosunek do nikotyny. Niemal nikt nie domaga się jej delegalizacji, choć wszyscy zgadzają się, że papierosy należy obłożyć wysokimi podatkami, zakazać palenia w określonych miejscach, nakazać drukowanie napisów ostrzegawczych na pudełkach, ograniczyć reklamę, a także prowadzić publiczną kampanię informacyjną o szkodliwości nikotyny. Wszędzie, gdzie podjęto taki program, lawinowo spada liczba palaczy." Pedagog Lucyna Bojarska, rzecznik praw ucznia, mówiła:"Legalizacja marihuany byłaby ryzykowna, bo zbliża palaczy do twardych narkotyków. Ale jeżeli młodzież sięga po kleje, amfetaminę czy kompot, może lepiej postawić na trawkę?"[ 17 ]
Choć częściowe zastąpienie wódki marihuaną może mieć pozytywne skutki. Marihuanajest mniej szkodliwa, działanie ma bogatsze. Po wódce często pojawia się agresja, popełnianych jest dużo przestępstw pod wpływem alkoholu. Natomiast jak wiemymarihuana łagodzi agresję. Znamienite jest, że po legalizacji marihuany w Holandii nie tylko nie odnotowano wzrostu narkomanii, ale ponadto znacznie spadła przestępczość. [ 18 ]
Możliwość rozwinięcia rzetelnych badań nad użytkowym wykorzystaniem właściwości konopii (m.in. wyrób lin, tkanin, paliw, nasiona mają właściwości odżywcze, mogą być składnikiem posiłków)
Papier jaki może być wytwarzany z konopii jest bardzo dobrej jakości, a przede wszystkim jest tańszy i bardziej ekologiczny od papieru z celulozy drzewnej. Zyskują na tym nasze lasy i nasze środowisko.
Możliwość wykorzystania w szerokim zakresie leczniczych właściwości marihuany i zastąpienia przynajmniej jakiejś części leków syntetycznych lekiem naturalnym. Są jednak schorzenia, przy których nawet leki syntetyczne nie mają właściwości dorównujących marihuanie. Zmniejsza napięcie, łagodzi występujące coraz częściej stresy. Wprawdzie wprowadzono już w 1986 na amerykański rynek Marinol, zawierający syntetyczny THC, którym leczono wiele dolegliwości (przy chemioterapii, ochrona komórek mózgowych po udarze [notabene — marihuana ma siać spustoszenie w tych komórkach...]), jednak nie udało mu się dorównać marihuanie — jego działanie następuje po 2-4 godz. Po zapaleniu jointa to samo osiąga się po kilku minutach...
Dochód ze sprzedaży tych wyrobów może zasilić podatkami kasę państwową, a nie dilerów i mafie narkotykowe. Mogą powstać nowe miejsca pracy w przetwórstwie, hodowli i handlu
Zysk z turystyki. No bo po cóż młodzież dzisiaj się wybiera do Holandii? Aby patrzeć na stare rowery, wiatraki, tudzież na dorodne krowy? Otóż nie, do Holandii 'w celach turystycznych' (czyli nierobotniczych) się jedzie po to, aby odwiedzić marihuanowy coffee-shop...Zostawiając przy okazji nieco gotówki i w innych sklepach.
Wypowiedzi
"Jestem za legalizacją. Marihuana to używka, jak alkohol. Jednak po joincie ludzie nie są tak agresywni, jak po pół litra." (Olga Jackorwska, Kora z Maanamu) [ 19 ]
"Po joincie ludzie przestają się bać, rozkaz staje się śmieszny. Wiadomo, że do utrzymania posłuszeństwa dobra jest wódka, a nie trawa. Stąd opór polityków przed zalegalizowaniem marihuany." (Krzysztof Grabowski, lider Dezertera) [ 20 ]
"Dla mnie uprawa gandzi to rytuał, związany z jej kilkusetletnią historią. To czas kontemplacji zjawisk przyrody i mistyczny kontakt z ziemią" — mówi Gazecie Wyborczej 27-letni właściciel poletka konopi indyjskich pod Warszawą, na co dzień współwłaściciel firmy komputerowej
Marihuana jako element kultury
Afrykańskie plemię Zulusów [ 21 ] przyjemność wywołaną konopiami ceni sobie nad inne, życzyliby sobie spędzać w tym stanie jak najwięcej czasu.
Jako ciekawostkę można podać wierzeniaRastafarian [ 22 ]. Otóż w religii tej ganja jest czymś jakby sakramentem, a sami przywódcy niejednokrotnie namawiają wyznawców do popalania. Stosują ją także w celach leczniczych.Marihuana, określana przez nich jako 'zioło mądrości', jest stałym elementem ich wierzeń — Jah stworzył 'trawkę' w czasie 7 dni stwarzania i nakazał ją człowiekowi spożywać. Po wypaleniu jointa uważają, że mogą doskonalej uczcić swego boga, gdyż wówczas człowiek staje się mądrzejszy i swobodnie uwalnia uczucia. Znane jest powiedzenie Boba Marleya (proroka rastafarianizmu, który rozreklamował): "Ziele jest uzdrowicielem narodów. Politycy to diabły, które przywodzą do zepsucia. Nie palą ziela, ponieważ sieje ono zgodę między ludźmi, a oni nie chcą zgody". Oczywiście same niebiosa usankcjonowały ten zbożny odlot. Rastafarianie wytropili w Biblii (która też jest ich księgą) oczywiste ślady marihuany. Już w czasie przegnania naszego czcigodnego rodzica z raju, na osłodę jakby Jahwe proponuję żucie 'trawki': "...będziesz pożywał ziela polnego." (1 Moj. 3:18, BG). Apokalipsa powiada: "A liście drzewa życia służą do leczenia narodów". W Psalmach również doszukali się całkiem przyzwoitego ustępu: "Każesz rosnąć trawie dla bydła i roślinom, by człowiekowi służyły." (Ps 104 (103), 14). Jako, że są wegetarianami, mają też na usługach fragment Przypowieści Salomonowych: "Lepszy jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść." (Przyp. 15:17, BG). Wprawdzie przeciwnicy 'trawki' mogliby im zarzucić, że to nadinterpretacja. Jest to niesłuszne o tyle, że nie tylko oni to praktykują. Prawdę mówiąc łatwiej jest dostrzec w Biblii Adama ze skrętem, niż Jahwe jako boga miłości, tudzież koncepcje jego troistości. A zresztą czyż Jezus, który był zadeklarowanym pacyfistą nie jest bliższy kulturze 'dzieci kwiatów' (pokój i miłość — peace brother… [ 23 ]), niż papieżom błogosławiącym krzyżowców i innych zbrodniarzy? A czyż bohaterowie opowieści biblijnych nie działają na ogół jakby 'na haju'? Generalnie jak widać — za pomocą Biblii można z całkiem niezłym rezultatem bronić dowolnej naszej idei…
Epilog
Oczywiście marihuana nie jest czymś tak pożytecznym jak jedzenie owoców. Jest narkotykiem (choć niektórzy zaprzeczają słuszności tego określenia mówiąc: używka) i tak jak każda używka ma również działanie szkodliwe (choćby dla płuc). Nie na każdego ma pozytywny wpływ, mogą pojawić się niekorzystne skutki i reakcje. Po cóż więc legalizować coś co może być szkodliwe? A po cóż się pali papierosy, pije alkohol, uprawia sporty ekstremalne, skoro to wszystko może szkodzić? A po cóż chodzi się do kina i czyta powieści fantastyczne? Czyż można człowieka winić za to, że pragnie się czasami oderwać na chwilę od prozy życia, od dość smutnej czasami rzeczywistości? Oczywiście nie każdy tego potrzebuje, niektórzy potrafią żyć pełnią życia i satysfakcji swoją rzeczywistością. Niektórzy jednak potrzebują lub chcą czegoś więcej. Nie można propagować marihuany jako środka dobrego na życiowe zmartwienia i porażki, gdyż dla ludzi słabych psychicznie, może być ona czymś co ściąga w dół. Zwłaszcza nie można propagować marihuany wśród młodzieży (jakże jednak jest to postulat oderwany od rzeczywistości - myślenie życzeniowe...), gdyż z pewnością nie uczy ona odpowiedzialności. Ale jednocześnie nie możemy się poruszać w oparach politycznego absurdu — skoro marihuana nie jest bardziej szkodliwa niż legalne używki, to albo należy je zdelegalizować, albo zalegalizować marihuanę. Swoboda podejmowania decyzji winna być pozostawiona obywatelowi w tej kwestii. Jak słusznie wyrażał to plakat promujący płytę >Marihuana zespołu Róże Europy:"Zalegalizować marihuanę! Nie pal, decyduj sam."…
Przypisy:
[ 1 ] Niektórzy pobożni palacze mniemają, iż Bóg je stworzył w ostatnich dniach swej tygodniowej pracy, kiedy budował nasz świat.
[ 2 ] Sekciarska grupa islamska siejąca postrach wśród rycerzy Chrystusa wyprawiających się na podbój tamtych ziemi
[ 3 ] Zob. Asasyni, Lech Stępniewski, http://www.czytanki.and.pl/asasyni.html
[ 4 ] Islamscy mistycy
[ 5 ] Pisał o oddzielaniu 'żeńskich' i 'męskich' roślin, co wpływa na polepszanie 'parametrów' psychoaktywnych rośliny, ale nie ma dodatniego wpływu dla celów przemysłowych
[ 6 ] Konopie (Cannabis) - jednoroczna, dwupienna roślina zielna pochodzenia azjatyckiego o małych wymaganiach glebowych i klimatycznych; występuje w różnych odmianach,. m.in. konopie siewne (Cannabis sativa), konopie indyjskie (Cannabis indica). Z tych ostatnich przede wszystkim powstaje marihuana. Roślina ta może być wykorzystywana do wielu zastosowań. Z łodyg uzyskuje się włókno (produkowano z niego bardzo mocne liny odporne na gnicie i tkaniny stosowane w żaglowcach). Po oddzieleniu włókien konopnych z paździerzy wytwarza się dobrej jakości papier. Nasiona konopii (nie zawierają THC), owalne orzeszki (zawierają do 25% białka, ok. 30% tłuszczu), używane do wyrobu oleju konopnego, też jako pasza (jak odkrył niegdyś Janusz Weiss, można je kupić w Polsce całkiem legalnie, jako ...pokarm dla kanarków; hurtownia nasion do której dzwonił Weiss importuje cannais indica z Holandii, można sobie nabyć ów produkt, minimum: worek 50 kg). Z żywicy konopii powstaje podobna do marihuany odmiana narkotyku: haszysz, o zbliżonym działaniu, choć na ogół bywa nieco mocniejszy.
[ 7 ] Spotkałem się też z taką reklamą: "Zielone mleko - to jest to! Przepis: 1 i 1/4 szklanki suchych słabych liści MJ; 1 i 1/2 litra mleka tłustego 3,5% tł.; 1 i 1/2 łyżki masła (dla łatwiejszego rozpuszczenia tłustego THC). Czas podgrzewania ok. 5 godz. - pod przykryciem. Nie dopuścić do wrzenia. Z czego wychodzi ok. 1 litr mlecznego zielonkawego napoju (smak całkiem znośny)"
[ 8 ] Jego zawartość w marihuanie waha się od 1-4% (choć niektóre źródła mówią, że może to być nawet do 10%), a w haszyszu - 10-15%
[ 9 ] W "Baśniach z tysiąca i jednej nocy" znajdujemy opowieść o nałogowym zjadaczu haszyszu. Na końcu bohater budzi się z narkotykowego snu bez odzienia, otoczony roześmianą gawiedzią, patrzącą na jego "sztywne stojące narzędzie".
[ 10 ] Do klubu tego należeli m.in. Dumas, Balzac, Flaubert, Baudelaire i in. Zażywali ogromne w porównaniu z dzisiejszymi dawki haszyszu.
[ 11 ] Choć oczywiście są głosy, że jednak tak - na poziomie 10%. Nawet jeśli przyjąć to za prawdę, wówczas należy dodać, że uzależnienie palących od papierosów wynosi 30%, zaś 15% pijących alkohol staje się alkoholikami
[ 12 ] Legalne narkotyki, Gazeta Wyborcza, 13 XII 1993
Mariusz Agnosiewicz
Redaktor naczelny Racjonalisty, założyciel PSR, prezes Fundacji Wolnej Myśli. Autor książek Kościół a faszyzm (2009), Heretyckie dziedzictwo Europy (2011), trylogii Kryminalne dzieje papiestwa: Tom I (2011), Tom II (2012), Zapomniane dzieje Polski (2014).
Bernard Korzeniewski
Tekst niniejszy stanowi jeden z rozdziałów książki Autora: Od neuronu do (samo)świadomości, wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Spis treści całej książki:
Oś przewodnia
1. Funkcjonowanie neuronu
2. Budowa i funkcja mózgu
3. Ogólna struktura sieci neuronalnej
4. Popędy, emocje, wolna wola
5. Natura obiektów mentalnych
6. Powstanie i istota (samo)świadomości
7. Sztuczna inteligencja
8. Ograniczenia poznawcze człowieka
*
Do czego tak naprawdę służy, z biologicznego punktu widzenia, mózg, lub — szerzej — układ nerwowy? Oczywiście, tak jak w przypadku wszystkich narządów i funkcji organizmów żywych, odpowiedź jest jedna — chodzi o maksymalizację szans na przeżycie i pozostawienie potomstwa. Jedyną „celowość" czy „sensowność" narzuca organizmom biologicznym dobór naturalny — to pod dyktat tego podstawowego mechanizmu ewolucji odbywa się wartościowanie rozmaitych przystosowań, to on stanowi bezapelacyjny punkt odniesienia dla oceny sprawności radzenia sobie przez poszczególne ustroje żywe w ich środowisku. Funkcją mózgu danego organizmu jest wywołanie takiego behawioru tego organizmu, aby zaspokoić oczekiwania jego samolubnych genów, czyli dążność do powielenia się w możliwie dużej liczbie kopii. [ 1 ]
W jaki sposób geny potrafią wymusić takie funkcjonowanie mózgu? Przecież u człowieka i wyższych zwierząt ogromna część szczegółowego schematu połączeń synaptycznych w mózgu nie jest wrodzona, lecz zostaje nabyta podczas rozwoju osobniczego, w miarę uczenia się i gromadzenia doświadczeń. Co więc powoduje, iż sieć neuronalna w trakcie rozwoju osobniczego rozwija się w biologicznie „poprawnym", a nie całkowicie przypadkowym kierunku? Odpowiedź na to pytanie brzmi: wrodzone popędy (wyrażające się w postaci pewnych mechanizmów neurofizjologicznych) oraz obecny w mózgu system nagrody/kary. To one gwarantują, iż formowane struktury asocjacyjne wytworzą w mózgu możliwie najbardziej adekwatny do rzeczywistości (co tu oznacza: najbardziej sprawny instrumentalnie) obraz świata zewnętrznego oraz system reakcji behawioralnych prowadzących do przeżycia, zdobycia pożywienia oraz sukcesu reprodukcyjnego.
Główny cel każdego zespołu genów — powielić się w możliwie dużej liczbie kopii — jest zbyt ogólny i abstrakcyjny jako wiodąca dyrektywa dla rozwoju sieci neuronalnej w mózgu podczas rozwoju osobniczego. Dlatego też cel ten został (w trakcie biologicznej ewolucji mózgu) podzielony na szereg „podcelów", do których możemy zaliczyć: (i) uniknięcie zagłady (np. zabicia przez drapieżniki), (ii) zdobycie pożywienia, (iii) odnalezienie partnera płciowego i doprowadzenie do rozrodu, (iv) poznanie zarówno szczegółowych cech otoczenia, w którym dany osobnik żyje, jak i ogólnych cech i reguł rządzących światem zewnętrznym (jest to przydatne przy realizowaniu pozostałych podcelów), (v) zapewnienie potomstwu opieki, pożywienia i odpowiedniej nauki, (vi) uniknięcie chorób i zranień, obniżających kondycję zwierzęcia, i tak dalej. Za realizację tych podcelów przez mózg (a więc, wcześniej, za kontrolę wykształcenia w trakcie rozwoju osobniczego odpowiednich wzorców połączeń synaptycznych) odpowiedzialne są poszczególne (szeroko rozumiane) popędy, odpowiednio: popęd samozachowawczy, zaspokojenia głodu, płciowy, poznawczy, instynkt rodzicielski, skłonność do unikania chorób i zranień… Oczywiście, powyższa lista popędów nie jest pełna, granice pomiędzy nimi nie są idealnie ostre, a więc same popędy zostały wyróżnione w sposób nieco arbitralny. Szczególne miejsce zajmuje tu popęd poznawczy, którego głównym celem zdaje się być realizacja pozostałych popędów (oczywiście u zwierząt; u człowieka został on w dużej mierze wysublimowany jako „czysta" ciekawość świata, zainteresowania naukowe, filozofia itd.), a który jest istotny dla naszych rozważań, dlatego też jeszcze do niego niejednokrotnie powrócę.
Popędy to wrodzone mechanizmy neurofizjologiczne wraz z leżącymi u ich podstawy odpowiednimi strukturami neuronalnymi, które stanowią punkt odniesienia zarówno dla poczynań zwierzęcia, jak i dla rozwoju odpowiedzialnych za behawior struktur asocjacyjnych w jego mózgu. Popęd zaspokajania głodu jest „usatysfakcjonowany" wówczas, gdy receptor stężenia glukozy we krwi rejestruje jej wysoki poziom, a odpowiednie receptory mechaniczne w ściankach żołądka wyczuwają nacisk spowodowany obecnością pokarmu. Usatysfakcjonowanie owo oznacza odpowiednie pobudzenie obwodów neuronalnych związanych z tym popędem, o czym następnie jest informowany... ale o tym za chwilę. Popęd samozachowawczy nie jest zaspokojony w obliczu bezpośredniej bliskości drapieżnika — wtedy w stan alarmu postawione są funkcjonalne ośrodki w mózgu związane z tym popędem. Zaspokojenie popędu płciowego wiąże się oczywiście z odbyciem aktu płciowego, a zaspokojenie „popędu" unikania chorób i zranień polega na unikaniu sytuacji, w których może dojść do infekcji jakimś pasożytem, zatrucia toksycznym pokarmem (np. trującymi roślinami) lub po prostu do zranienia. Popęd poznawczy wiąże się ze spontaniczną aktywnością mózgu ukierunkowaną na tworzenie nowych zapisów pamięciowych, czyli rozbudowę systemu struktur asocjacyjnych. Aby go rozładować, potrzebne jest nagromadzenie dziennej porcji nowych doświadczeń, przy tym owa porcja jest względnie największa w młodym wieku, kiedy procesy uczenia się zachodzą najszybciej (stąd między innymi bierze się skłonność do zabaw). Jak już wspomniałem, zaspokojenie (lub brak zaspokojenia) każdego z popędów na poziomie neurofizjologicznym znajduje odbicie w aktywacji (wrodzonej) funkcjonalnej struktury połączeń (lub braku owej aktywacji) w sieci neuronalnej leżącej u podstawy danego popędu. O tym, czy dany popęd został zaspokojony, czy też nie, informują oczywiście (po ich uprzednim przetworzeniu) dane zmysłowe pochodzące od receptorów.
Poszczególne „neuronalne struktury popędowe" informują o swoim pobudzeniu lub jego braku centralny „czynnik wartościujący" w mózgu — system nagrody/kary [ 2 ] (ang. reward system) [ 3 ]. Działa on, jak sama nazwa wskazuje, na zasadzie kija i marchewki, powstaje jednak zasadnicze pytanie, co jest owym osłem, którego zachowaniem kij i marchewka miałyby sterować. Odpowiedź wydaje się (moim zdaniem) prosta: analogię zachowania się osła stanowi tu tworzenie takich a nie innych struktur asocjacyjnych. Termin „struktury asocjacyjne" wzbogaca się tutaj o jeszcze jedno znaczenie, albowiem system nagrody/kary wzmacnia (dodatkowo udrażnia, kanalizuje), poprzez wzrost wag odpowiednich połączeń synaptycznych (obniżenie ich progu pobudliwości), te struktury asocjacyjne, których tworzenie lub uaktywnienie koincydowało w czasie (lub sytuacyjnie) z zaspokojeniem jakiegoś popędu (popędów), osłabia zaś (blokuje), obniżając wagi połączeń synaptycznych, struktury asocjacyjne, których utworzenie/uaktywnienie zostało skojarzone z brakiem zaspokojenia któregoś z popędów. Nie ma w tym, moim zdaniem, nic tajemniczego. Po prostu system nagrody/kary, którego rozgałęzienia (aksony) sięgają do wszystkich części kory mózgowej, wysyła (poprzez odpowiednie neurony/synapsy) sygnały pobudzające do struktur asocjacyjnych, które chce utrwalić, natomiast (przez inne neurony/synapsy) sygnały hamujące do struktur, które mają być osłabione lub całkiem wyeliminowane (możliwe zresztą, że sygnały pobudzania/hamowania wysyłane są do całej kory mózgowej, ale reagują na nie jedynie te struktury asocjacyjne, które właśnie były uaktywnione). To także system nagrody/kary decyduje o tym, które tymczasowe, „próbne" struktury asocjacyjne w krótkotrwałej pamięci operacyjnej zostaną przesłane do pamięci długotrwałej i w niej utrwalone.
System nagrody/kary uczestniczy w tworzeniu, usuwaniu i modyfikacji struktur asocjacyjnych przede wszystkim w decyzyjnej części mózgu (kory mózgowej), ale także w jego części sensorycznej i motorycznej. Posłużmy się kilkoma przykładami. Małe dziecko, realizując popęd poznawczy, próbuje chwytać rozmaite przedmioty lub chodzić. Te, początkowo zupełnie przypadkowe, kombinacje skurczów mięśni, które uwieńczone zostają sukcesem, są „nagradzane" poprzez utrwalanie (wzmacnianie) odpowiadających im struktur asocjacyjnych. W mózgu ptaka owadożernego, po kilkakrotnym zatruciu się owego pechowego ptaka wskutek zjedzenia osobnika jakiegoś charakterystycznie ubarwionego gatunku owada, „popęd" unikania chorób i zranień drastycznie osłabi strukturę asocjacyjną „kojarzącą" te owady z czymś jadalnym i uruchamiającą przez to odpowiedni behawior. Młode zwierzę doznaje chęci ucieczki przed każdym poruszającym się obiektem i dopiero obserwacja matki może „nauczyć" odpowiednie struktury asocjacyjne w jego mózgu, których obiektów naprawdę należy się obawiać. Oczywiście w miarę rozwoju sieci neuronalnej, np. u dorastającego ssaka, „nagradzane" są i „karane" coraz bardziej złożone struktury asocjacyjne, odpowiedzialne za odpowiednie rozpoznawanie i rozumienie coraz to bardziej skomplikowanych obiektów rzeczywistego świata i rządzących nimi praw oraz za coraz bardziej złożone repertuary zachowań. W sieci neuronalnej drapieżnika będą na przykład utrwalane takie strategie polowania (obejmujące m.in. rozpoznanie właściwej ofiary, sposób podkradania się do niej, ocenę odległości, wybór pomiędzy skokiem i pościgiem), które zostaną skojarzone z sukcesem w poprzednich próbach polowania. Generalnie rzecz ujmując, nauka odbywa się tutaj metodą prób i błędów (dodatkowym mechanizmem może być naśladowanie innych osobników tego samego gatunku). Trochę jest to podobne do „uczenia się" sztucznych sieci neuronalnych, gdzie ma miejsce tak zwana wsteczna propagacja błędu, korygująca wagi poszczególnych połączeń, wzmacniając je lub osłabiając w zależności od tego, jak daleka była dana reakcja układu od reakcji oczekiwanej, tak aby ostatecznie „na wyjściu" otrzymać możliwie bliską pożądanej reakcję na bodziec „na wejściu". W mózgu odbywa się to oczywiście w sposób o wiele bardziej skomplikowany.
Trudno jednoznacznie zidentyfikować cały system nagrody/kary w obrębie mózgu. Powszechnie jest on kojarzony (a przynajmniej jego część „nagrodowa") z tak zwanym układem dopaminergicznym, to jest rozgałęzioną po całym mózgu siecią neuronów, których aksony uwalniają neurotransmiter zwany dopaminą. Wiadomo, iż dopamina uwalniana jest w warunkach zaspokojenia popędów (zaspokojenia głodu, dokonania aktu płciowego, usunięcia zagrożenia lub bodźca stresogennego); u człowieka towarzyszą temu pozytywne przeżycia (o czym za chwilę). Narkotyki powodujące wzmożone wydzielanie dopaminy, na przykład amfetamina, wywołują odczucia ekstatyczne, natomiast niedobór dopaminy prowadzi do depresji. Nie jest do końca jasne, czy układ dopaminergiczny wyczerpuje wszystkie funkcje tego, co skłonni bylibyśmy nazwać systemem nagrody/kary. W mózgu szczura istnieje na przykład obszar, który czasem nazywany bywa „ośrodkiem przyjemności", kiedy bowiem umieścimy w nim elektrody, a włącznik prądu podłączymy do pedału umieszczonego w klatce, to szczur ów przestanie być zainteresowany jedzeniem, seksem i w ogóle jakąkolwiek aktywnością, lecz będzie bez przerwy naciskał wspomniany pedał, aż w końcu zdechnie z głodu. Po prostu, wprowadzając szczurowi elektrody w „ośrodek przyjemności", stworzyliśmy mu niezmiernie potężny „sztuczny popęd", którego zaspokajanie znacznie silniej stymulowało pozytywnie układ nagrody/kary niż zaspokajanie jakiegokolwiek innego popędu, co spowodowało niebywałe wprost wzmocnienie struktury asocjacyjnej wydającej dyrektywę „naciskaj pedał bez względu na wszystko". U człowieka znaleziono (poprzez drażnienie elektrodami różnych części mózgu i pytanie pacjenta o doznawane wrażenia) pewien odpowiednik „ośrodka przyjemności" w tzw. przegrodzie (część kory mózgowej), natomiast „ośrodek przykrości" utożsamiany jest czasem z tzw. ciałem migdałowatym, chociaż tu dowody są mniej jednoznaczne. Myślę, iż na obecnym etapie wiedzy bezpieczniej jest powiedzieć, że — chociaż wykryto już pewne aspekty systemu nagrody/kary - wiele szczegółów pozostało jeszcze do wyjaśnienia.
Zaspokojenie/niezaspokojenie popędów pobudza (pozytywnie lub negatywnie) nie tylko układ nagrody/kary. Takie sytuacje jak zagrożenie lub, przeciwnie, pościg za ofiarą,
aktywują układ noradrenergiczny (związany z neurotransmiterem noradrenaliną), zwany też systemem energii mózgu. O ile system dopaminergiczny udrażniał selektywnie tylko „korzystne" struktury asocjacyjne, to system noradrenergiczny uaktywnia niespecyficznie większość mózgu, dodając (w bardzo wielu neuronach) do sygnałów sumowanych u nasady aksonu dodatkowy sygnał pobudzający (patrz: rozdział 2), przez co generalnie przyspiesza pracę mózgu oraz jego szybkość reagowania na konkretną sytuację. Stymulacja układu noradrenergicznego powoduje wzrost pobudzenia, uwagi, podniecenia, napięcia, natomiast jego dezaktywacja prowadzi do spadku napięcia, ospałości, rozleniwienia. Jest chyba jasne, iż, generalnie rzecz biorąc, system noradrenergiczny włączany jest w przypadku braku zaspokojenia popędu(ów), a wyłączany w przypadku ich zaspokojenia (chociaż nie jest to takie proste, np. chroniczny brak zaspokojenia jakiegoś popędu może prowadzić do depresji, stanu zdecydowanie „niskoenergetycznego"). Trzecim systemem, którego akcja nakłada się na działanie dwóch pozostałych, jest system serotoninowy, odpowiedzialny za ogólną kontrolę nastroju. Systemy noradrenergiczny i serotoninowy biorą także udział w regulacji cyklu snu i czuwania.
Wróćmy jednak do systemu nagrody/kary. Dochodzimy teraz do bardzo istotnego punktu naszych rozważań. Otóż psychicznym korelatem pozytywnego/negatywnego pobudzenia systemu nagrody/kary, wywołanego zaspokojeniem/niezaspokojeniem popędów oraz związanego z tym wzmocnienia/osłabienia odpowiednich struktur asocjacyjnych (np. poprzez uaktywnienie układu dopaminergicznego i wydzielanie dopaminy) jest subiektywne odczucie przyjemności/przykrości. Czytelnik mógł się już tego domyślić, gdy kilka akapitów wyżej mówiłem o ośrodkach przyjemności i przykrości. Z drugiej strony sądzę, że o ośrodku przyjemności/przykrości można w sposób dosłowny mówić jedynie u istot, które obdarzone są (samo)świadomością, a więc, co za tym idzie, subiektywnymi stanami psychicznymi. Trudno zawyrokować, czy człowiek jest jedyną istotą na Ziemi posiadającą świadomość, ale z pewnością posiada ją rozwiniętą w sposób niewspółmierny do innych zwierząt.
Jedna z podstawowych zasad psychologii głosi, iż ludzie są umotywowani do działań, które skutkują pozytywnymi (przyjemnymi) odczuciami, unikają zaś działań, które kojarzą im się z negatywnymi (przykrymi) odczuciami. Zatem system nagrody/kary to odziedziczony po nieświadomych przodkach zwierzęcych mechanizm motywacyjny, którego działalność została zaadoptowana przez subiektywną sferę psychiczną jako przyjemność/przykrość. Pierwotnie zatem oś przyjemność-przykrość odzwierciedlała i dokładnie pokrywała się z wyznaczoną przez dobór naturalny osią przystosowanie-nieprzystosowanie (do warunków środowiskowych). Czy jednak do dzisiaj osie te w każdym przypadku pokrywają się i wskazują w tym samym kierunku?
Otóż moim zdaniem — zdecydowanie nie. Uważam, iż w rozwiniętych społeczeństwach ludzkich nastąpiło daleko idące rozejście się tych osi. W takich społeczeństwach, ze względu na cywilizacyjnie osiągnięty dobrobyt i brak bezpośredniej konieczności „walki o byt", dobór naturalny uległ znacznemu osłabieniu lub został zgoła wyłączony (pomijając trywialne przypadki mutacji letalnych), a w nie zagospodarowaną przez niego przestrzeń zachowań wszedł dobór kulturowy oraz (właśnie!) zachcianki „ośrodka przyjemności", który, wyzwolony spod bezpośredniego nadzoru ewolucji biologicznej, dąży już przede wszystkim do dogodzenia samemu sobie, często zresztą w sposób niezmiernie upośredniony (a więc mieści się tu zarówno bachiczne rozpasanie, jak religijna asceza i takie „uwznioślenie" popędu poznawczego, by stał się on celem samym w sobie, jak to ma miejsce w czystej nauce). Co więcej, po wyłonieniu się psychicznego i kulturowego poziomu rzeczywistości, oś przyjemność-przykrość niejednokrotnie stawała w ewidentnej opozycji do osi przystosowanie-nieprzystosowanie (dążyła do celów sprzecznych z tą ostatnią), przełamując w ten sposób, przynajmniej częściowo, bezwzględny dyktat genów nad naszym zachowaniem. Ów zgrzyt na linii natura-kultura i psychika wynika z faktu, że poziom kulturowy, podobnie jak poziom psychiczny, wszedł w posiadanie swoich własnych, arbitralnych celów i praw, a także mechanizmów potrzebnych do ich realizacji, nieobecnych na poziomie biologicznym.
Aby przełożyć te abstrakcyjne rozważania na konkrety, podam kilka przykładów. Pustelnik nie przekazuje dalej swoich genów ani w żaden sposób nie pomaga w tym krewnym. To samo dotyczy kapłana, naukowca czy artysty, rezygnujących z posiadania potomstwa w imię celów „wyższych". Ratując przed utopieniem się osobę z nami niespokrewnioną (a już zwłaszcza reprezentanta innej rasy), który to czyn wydaje się oczywisty z punktu widzenia etyki, wspieramy geny swojego potencjalnego konkurenta w walce o byt (rywalizacji o ograniczone zasoby środowiska) oraz często narażamy własne życie. Kolejne przykłady to wolny seks uprawiany w celach innych niż prokreacyjne (środki antykoncepcyjne zajmują czołowe miejsce na „czarnej liście" wrogów doboru naturalnego), alkohol, narkotyki, nieograniczone uciechy kulinarne i palenie tytoniu. Z biologicznego punktu widzenia przynoszą one same szkody: przede wszystkim bezsensowną alokację energii, lecz także choroby weneryczne, AIDS, otyłość, marskość wątroby, uzależnienie, zawały serca i nowotwory (by wymienić tylko niektóre). Wszystkie przytoczone przykłady łączy natomiast jedno: bezpośrednie lub bardziej upośrednione stymulowanie „ośrodka przyjemności" (czyli systemu nagrody) w mózgu (jeśli jest ono bardziej pośrednie, zawoalowane, jak w przypadku ascety, naukowca czy artysty, mówimy o „wyższych", uwznioślonych motywacjach ludzkich). Nikt natomiast nie przekona mnie, iż czynności te w jakiś sposób „kalkulują się" doborowi naturalnemu. Zresztą zachowania niezgodne z doborem naturalnym nie ograniczają się wyłącznie do człowieka: nawet słonie i małpy upijają się napotkanym przypadkowo sfermentowanym sokiem owoców, ponieważ stymuluje to ich ośrodek przyjemności (z punktu widzenia ewolucji ma więc tu niewątpliwie miejsce pobudzenie systemu nagrody „niezgodne z jego przeznaczeniem"). To, co w tym przypadku zdarza się sporadycznie i jako takie umyka doborowi naturalnemu, stanowi immanentną składową ludzkich społeczeństw (mówię tu o działalności sprzecznej z interesami ewolucji biologicznej w ogóle, a nie tylko o spożywaniu alkoholu), w których dobór naturalny został bardzo osłabiony przez „bufor cywilizacyjny", a które, notabene, stają się przez to coraz bardziej obciążone genetycznie, więc ten stan zapewne nie jest stabilny i nie będzie trwał wiecznie.
Powyższe wnioski odnoszą się bezpośrednio do socjobiologii, poglądu naukowo-filozoficznego głoszącego, iż zachowania ludzkie (zarówno poszczególnych osób, jak i społeczeństw) są pochodną biologicznie (a więc ewolucyjnie) uwarunkowanych schematów, które zostały oczywiście zapisane w naszych genach. Czy zgadzam się z tym poglądem? Wszystko zależy od tego, jak rozumieć dość mgliste stwierdzenie „są pochodną". Jeśli oznacza to, iż zachowania ludzkie wywodzą się ewolucyjnie z behawioralnych uwarunkowań biologicznych, które do dzisiaj są w istotny sposób obecne w naszym życiu, wówczas odpowiedź brzmi: tak. Jeśli zaś socjobiologię rozumieć w ten sposób, iż całość zachowań ludzkich ze wszystkimi ich aspektami da się sprowadzić wyłącznie do uwarunkowań biologicznych — zdecydowanie się takiemu postawieniu sprawy sprzeciwiam. Z socjobiologią jest tak jak z redukcjonizmem — oba poglądy mają głęboki sens, jeżeli przybierają formy umiarkowane. Organizm żywy (włączając człowieka) niewątpliwie stanowi (także) pewną skomplikowaną konfigurację atomów, i żadna vis vitalis czy też duch nie mają tu nic do roboty, a cechy przynależne życiu stopniowo wyłaniają się z zachowania się materii nieożywionej podczas wspinaczki na kolejne stopnie hierarchii złożoności, jak chce rozsądny redukcjonizm. Jeżeli jednak będziemy twierdzić za skrajnymi redukcjonistami, że człowiek to nic innego, jak tylko pewna konfiguracja atomów i nic więcej interesującego nie da się tu powiedzieć, dojdziemy do absurdu. Językowi fizyki, czy nawet biologii, brak jest terminów i pojęć na kompletne opisanie człowieka i ludzkich społeczeństw. Zarówno skrajny redukcjonizm, jak i ekstremistyczna socjobiologia nie biorą po prostu pod uwagę obiektywnego (moim zdaniem) statusu zjawiska złożoności (znowu powracamy do osi przewodniej tej książki), realnego istnienia pewnych poziomów rzeczywistości usytuowanych w hierarchii złożoności ponad poziomem fizycznym, a mianowicie poziomu biologicznego i psychiczno-kulturowego (nie zamierzam oczywiście traktować tych poziomów jako odrębnych bytów). Skrajna socjobiologia jest nieweryfikowalnym mitem [ 4 ] i wobec tego nie ma dla niej miejsca w nauce. Natomiast socjobiologia rozumiana jako program badawczy zmierzający do pokazania, jak dalece uwarunkowania biologiczne sięgają w nasze, tak ponoć czysto „humanistyczne", wartości i zachowania, włączając w to np. etykę, zyskuje moją pełną aprobatę. Generalnie rzecz biorąc uważam się za zwolennika umiarkowanego redukcjonizmu (ale niech ktoś mi powie, czym — poza terminologią — różni się on od racjonalnego holizmu!) oraz socjobiologa, niemniej twierdzę, że poglądy te, doprowadzone konsekwentnie do samego końca, stają się swoją własną karykaturą.
Dotychczas mówiłem jedynie o odczuwaniu przyjemności i przykrości. Jednakże gama związanych z nimi doznań jest znacznie szersza i obejmuje rozmaite emocje: radość, triumf, poczucie zaspokojenia, strach, agresję, gniew, smutek, depresję itd. Jaki zachodzi związek pomiędzy przyjemnością/przykrością a emocjami? Emocje [ 5 ] to (moim zdaniem) po prostu przyjemność i przykrość o odmiennych konotacjach sytuacyjnych, uwikłane w rozmaite konteksty, przy czym oczywiście emocjom pozytywnym (radość, zaspokojenie) towarzyszy odczucie przyjemności, podczas gdy emocjom negatywnym (strach, smutek) — odczucie przykrości. Jak już była o tym mowa, przyjemność/przykrość są psychicznym korelatem odpowiedniego pobudzenia systemu nagrody/kary w mózgu (głównie układu dopaminergicznego). Jednakże w emocjach ważny jest także system energii psychicznej, związany z ogólnym stopniem pobudzenia mózgu, u którego podstawy leży wspomniany powyżej układ noradrenergiczny. I tak pewne emocje, zarówno pozytywne, jaki i negatywne, na przykład radość, triumf, strach, agresja (gniew), reprezentują stany o wysokim stopniu pobudzenia mózgu, podczas gdy inne — w tym zaspokojenie, smutek, depresja — wiążą się z niskim poziomem „energii psychicznej". Te dwie osie: przyjemność — przykrość oraz pobudzenie-brak pobudzenia stanowią (przynajmniej w mojej opinii) główne czynniki różnicujące emocje (ich subiektywne „zabarwienie", jakość), podczas gdy inne, dodatkowe czynniki (ogólnie rzecz biorąc — wspomniany kontekst sytuacyjny) odpowiadają za bardziej subtelne różnice pomiędzy nimi.
Wspomniałem wyżej, iż system nagrody/kary oraz działające za jego pośrednictwem wrodzone popędy mają istotny wpływ (poprzez selektywne wzmacnianie/osłabianie) na tworzenie i modyfikację struktur asocjacyjnych w sieci neuronalnej. A ponieważ właśnie owe struktury składają się na obraz świata zewnętrznego w naszym mózgu, to właśnie popędy ukierunkowują ten obraz i sprawiają, iż jest on intencjonalny. Oznacza to, iż nasze odwzorowanie rzeczywistości nie charakteryzuje się neutralnością czy bezstronnością, jak np. zdjęcie fotograficzne, program działania robota czy wzór percepcyjny utworzony w sztucznych sieciach neuropodobnych, które zostały poddane uczeniu się rozmaitych wzorców wizualnych. Wprost przeciwnie, system nagrody/kary wyznacza zdecydowaną oś, na którą są nakierowane wszystkie działania podejmowane przez sterowany przez układ nerwowy organizm. Dlatego, moim zdaniem, system nagrody/kary stanowi kluczowy element umożliwiający wyłonienie się własnego, intencjonalnego „ja" organizmu zwierzęcego wyposażonego w system nagrody/kary. Jest to równoważne z powstaniem podmiotu, wobec którego odnoszone są rozmaite obiekty świata zewnętrznego, czyli przedmioty. U większości zwierząt owo „ja" pozostaje oczywiście nieuświadomione, nie docierają do niego sygnały o jego własnym istnieniu. Jedynie (jak sądzę) u człowieka doszło do jego pełnego samouświadomienia, a więc percepcji faktu swojego istnienia. Aby jednak „ja", czyli intencjonalny podmiot, mogło dojść do samoświadomości, musi ono najpierw w ogóle zaistnieć jako nakierowany (pierwotnie przynajmniej) na ewolucyjny sukces kompleks: system nagrody/kary plus sterujące nim (ukierunkowujące go) popędy.
A zatem za podejmowanie decyzji i planowanie odpowiedzialne są struktury asocjacyjne, nad których tworzeniem i modyfikacją nadzór sprawuje system nagrody/kary, będący z kolei wyrazicielem woli popędów, a w ostatniej instancji — warunkujących je genów. Decyzje są w swej istocie niczym więcej niż antycypacją takiej strategii zachowania, która doprowadzi do możliwie intensywnej pozytywnej stymulacji systemu nagrody/kary (a więc możliwie silnego pobudzenia „ośrodka przyjemności" i możliwie słabego pobudzenia „ośrodka przykrości"). Przypominam, iż u człowieka nagrodą (a więc neurofizjologicznym korelatem przyjemności) mogą być nie tylko tak proste bodźce, jak uciechy kulinarne i seks, lecz również uprawianie nauki i filozofii (zaspokojenie czystej ciekawości poznawczej), zachowania etyczne, odczucia estetyczne, przeżycia religijne, mistyczne itp. Na tym się, między innymi, zasadza natura człowieczeństwa. Ale to jest już wszystko: wszelkie zachowania ludzkie zmierzają do mniej lub bardziej upośrednionego (zawoalowanego) pozytywnego pobudzenia systemu nagrody/kary.
Tu oczywiście pojawia się od razu problem (świadomej) wolnej woli, fenomenu od wieków hołubionego przez filozofów, etyków, teologów, prawników, a także akceptowanego na co dzień przez zwykłych ludzi. Niestety, zarówno analiza logiczna pojęcia wolnej woli, współczesna ogólna wiedza neurofizjologiczna, jak i konkretne eksperymenty przeprowadzone na ochotnikach zdają się niedwuznacznie sugerować, iż coś takiego jak wolna wola (w rozumieniu filozoficznym) nie tylko nie istnieje, ale wręcz nie ma żadnego sensu, jest pojęciem pustym i wewnętrznie sprzecznym. Spróbuję poniżej przedstawić argumenty przemawiające na rzecz tak zdecydowanej i dla wielu najprawdopodobniej bulwersującej tezy.
Problem wolnej woli, której istnienie wcześniej uważano za oczywiste i którą przypisywano nieśmiertelnej duszy jako jej nieodłączny atrybut, w sposób naturalny wyłonił się w
konfrontacji z przeddwudziestowieczną fizyką (na czele z Newtonowską mechaniką), całkowicie deterministyczną ze swej istoty. Tzw. demon Laplace’a, czyli wyimaginowana istota posiadająca informacje o położeniu i szybkości wszystkich atomów we Wszechświecie, byłaby w stanie z nieskończoną dokładnością odtworzyć całą jego przeszłość i przewidzieć całą przyszłość. Skoro zaś ludzki mózg zbudowany jest z materialnych atomów, to i jego działalność, wraz z podejmowanymi przez niego decyzjami, także powinna być kompletnie zdeterminowana i z góry zaplanowana od zarania dziejów. Dlatego (niektórzy przynajmniej) zwolennicy wolnej woli z entuzjazmem przyjęli powstanie indeterministycznej mechaniki kwantowej, wedle której w zachowaniu się atomów immanentną rolę odgrywa przypadek. Ciepło też była postrzegana w tym kontekście teoria chaosu, głosząca, że nawet w układach — formalnie rzecz biorąc — ściśle deterministycznych ich ewolucja jest na dłuższą metę całkowicie nieprzewidywalna, chyba że się dysponuje nieskończoną ilością informacji [ 6 ]. Moim zdaniem optymizm ten wynikał z całkowitego niezrozumienia problemu. W jaki sposób przypadek lub chaos mogłyby nas przybliżyć do wolnej woli? Przecież jest ona w swej istocie całkowitym zaprzeczeniem nie tylko determinizmu, lecz także zachowania przypadkowego czy chaotycznego. Wolna wola oznacza samoistne (odbywające się „samo z siebie", cokolwiek by to miało znaczyć) i celowe, nie wynikające li tylko z praw fizyki, planowanie działań przez jakiś autonomiczny podmiot. Czy rzucona kostka do gry lub chaotyczne ruchy Browna mają w sobie więcej wolnej woli niż poruszający się po szynach tramwaj?
Często twierdzi się, iż to nasza świadomość obdarzona jest wolną wolą, która kieruje naszym zachowaniem. Świadomość nie jest jednak odrębnym bytem — stanowi jedynie epifenomen, „skutek uboczny" działalności mózgu i nie jest w stanie zwrotnie oddziaływać na mózg, zawarte w nim atomy, przewodzenie impulsów w neuronach itp. (nie posiada po temu możliwości w postaci jakiegokolwiek fizycznego czynnika, mechanizmu czy siły), a przecież to właśnie funkcjonowanie sieci neuronalnej jest wyłącznie odpowiedzialne za nasze działania. Świadomość można traktować w przenośni jako swego rodzaju bierny ekran, na którym są „wyświetlane" subiektywne odpowiedniki, korelaty aktualnej działalności pewnego fragmentu sieci neuronalnej w mózgu. Świadomość wyłania się, kiedy od działania pojedynczych neuronów przechodzimy do funkcjonowania odpowiednio zorganizowanych sieci ogromnej ilości neuronów, tak jak strzałka czasu w termodynamice (oraz związana z nią nieodwracalność zjawisk i tendencja do wzrostu entropii), nieobecna w układzie jednego lub dwóch atomów, wyłania się stopniowo, kiedy przechodzimy do dziesięciu, stu, tysiąca, miliona, miliarda itd. atomów. Zarówno świadomość, jak i strzałka czasu reprezentują właściwości emergentne, o tyle obiektywnie istniejące, o ile (i na ile) zdecydujemy się przyznać obiektywny status zjawisku złożoności.
Relację świadomości do mózgu da się jeszcze przyrównać do huku będącego „ubocznym skutkiem" działalności wodospadu. Jednakże, jeśliby tę analogię potraktować zbyt dosłownie, można by sugerować, iż dźwięk huku może odbić się echem od skały i, powróciwszy, zaburzyć ruch wody w wodospadzie, a więc wywrzeć nań jakiś wpływ. Dlatego bardziej trafne wydaje mi się potraktowanie świadomości jako czegoś tak subtelnego, ulotnego i niematerialnego, jak piękno kwiatu. Piękno to pojawia się w trakcie rozkwitania pąka, ale chyba jasne jest, iż samo nie może w jakikolwiek sposób wpłynąć zwrotnie lub zaburzyć dalszy rozwój kwiatu. (Poczucie piękna jest przy tym równie subiektywne, jak odczucie wolnej woli). Relacja między mózgiem a świadomością wydaje się zatem bezwzględnie jednokierunkowa — mózg „wytwarza" świadomość, lecz świadomość, na czele z posiadaną przezeń „wolną wolą", a priori nie jest w stanie wywrzeć jakiegokolwiek efektu na mózg, a przezeń — na nasze zachowanie. Stąd płynie wniosek, iż świadoma wolna wola stanowi jedynie subiektywne introspekcyjne wrażenie.
Wolna wola ze swej natury określana jest jako zjawisko świadome. Rodzi to kolejny problem, ponieważ neurofizjologia pokazała przekonywująco, iż większość procesów decyzyjnych w naszym mózgu to procesy nieuświadomione (jest to zresztą poniekąd oczywiste: jak już wspominałem, przetwarzanie informacji w mózgu przebiega w sposób równoległy, podczas gdy świadomość traktujemy jako jedność, a wobec tego jej kolejne stany ułożone są jeden po drugim w sposób szeregowy). Jako jeden z licznych przykładów może tu posłużyć tak zwane ślepowidzenie, w którym pacjent z uszkodzeniem drogi wzrokowej w mózgu twierdzi, że nie postrzega bodźców wzrokowych (nie docierają one do jego świadomości), podczas gdy rozmaite reakcje pacjenta bezsprzecznie dowodzą, iż niektóre części jego mózgu „widzą" i są zdolne adekwatnie pokierować jego zachowaniem! Problem polega na tym, iż po uszkodzeniu mózgu sygnały od receptorów wzrokowych docierają do decyzyjno-motorycznej części mózgu „starymi" (ewolucyjnie) drogami, niedostępnymi dla sieci neuronalnej będącej „nośnikiem" świadomości. Inny przykład to tak zwana jednostronna nieuwaga (efekt niektórych wylewów w mózgu): świadomość (i związana z nią uwaga) chorego w ogóle nie postrzega lewej strony rzeczywistości, choć niektóre jego podświadome reakcje świadczą o czymś przeciwnym.
Zresztą nie tylko podejmowanie decyzji („wolna wola") samo w sobie, ale także większość naszej inteligencji, myślenia i planowania mieści się w procesach nieświadomych. Jest to pogląd powszechnie dziś akceptowany przez neurobiologów. Sam znam z introspekcji liczne przypadki, kiedy długo poszukiwane rozwiązanie jakiegoś problemu naukowego pojawiało się nagle w mojej świadomości w chwili, kiedy akurat myślałem o czymś zupełnie innym (najczęściej zresztą o niebieskich migdałach).
Przeciwko świadomej wolnej woli świadczą także dobitnie konkretne eksperymenty neurofizjologiczne. Doświadczenie Libeta, którego nie będę bliżej omawiał, gdyż jego logika jest dosyć skomplikowana, pokazuje, iż proces uświadamiania sobie danych zmysłowych trwa do około 0.5 sekundy, podczas gdy wiele „świadomych" reakcji na bodźce (to znaczy takich, które subiektywnie odbieramy jako kierowane nasza świadomą wolną wolą) trwa znacznie krócej. Mamy tu więc do czynienia z „wtórną racjonalizacją" reakcji zachodzących na poziomie nieświadomym bez udziału wolnej woli, tak aby post factum, w introspekcji, wyglądały one na udzielne, niezależne i autonomiczne decyzje naszego „ja" (cokolwiek by to miało oznaczać).
Jeszcze większe wrażenie robi doświadczenie Kornhubera. W eksperymencie tym polecono pacjentowi, aby po pewnym okresie bezruchu nagle, w wybranym przez siebie momencie, zdecydował się na zgięcie palca u ręki i natychmiast po podjęciu decyzji zgiął ten palec. Jednocześnie robiono pacjentowi elektroencefalogram (EEG), umocowawszy elektrody w odpowiednich miejscach jego czaszki. Oczywiście, jak każdy może to sprawdzić na sobie, pomiędzy świadomym, wywołanym wolną wolą podjęciem decyzji o zgięciu palca a faktycznym jego zgięciem upływa ułamek sekundy (dosłownie: mgnienie oka — sprawdziłem, więc wiem). Problem w tym, że u badanego pacjenta wzmożona aktywność odpowiednich obszarów w mózgu rozpoczynała się aż półtorej sekundy przed zgięciem palca! A więc „coś" w mózgu pacjenta podejmowało decyzję o zgięciu palca o ponad sekundę wcześniej niż ta decyzja dotarła do jego świadomości. Co więcej, świadomość pacjenta przyjmowała tę decyzję jako własną, jako wyraz jej niezależnej od niczego wolnej woli! Oczywiście prowadzący eksperyment badacz mógł na bieżąco obserwować zapis elektroencefalografu i w ten sposób jego świadomość „dowiadywała się" wcześniej niż świadomość pacjenta o podjętej przez tego ostatniego decyzji, a zatem wiedziała z wyprzedzeniem, co za chwilę postanowi jego „wolna wola"! Proszę mi wybaczyć tak dużą liczbę wykrzykników, ale eksperyment to zaiste fascynujący i wstrząsający zarazem.
Z powyższych rozważań wynika, że świadoma wolna wola nie jest ani wolna, ani świadoma. Świadomość nie uczestniczy w podejmowaniu decyzji, a jedynie z opóźnieniem, post factum, dowiaduje się o decyzjach podjętych na poziomie nieświadomym. Tam zaś myślenie, planowanie i podejmowanie decyzji polega na aktywacji, rozwoju i modyfikacji kompleksu struktur asocjacyjnych w sieci neuronalnej mózgu, który to proces oparty jest na gromadzeniu doświadczeń i zostaje skanalizowany przez system nagrody/kary, pozostający pod kontrolą popędów. Świadoma wolna wola nie tylko nie jest konieczna do wyjaśnienia powyższych zjawisk — po prostu nie ma w nich na nią w ogóle miejsca.
Przypisy:
[ 1 ] W istocie uważam (i omawiam to zagadnienie w książce Trzy ewolucje), iż podmiotem ewolucji nie są "gołe" geny, jak proponuje Dawkins, lecz układy samopowielające się, złożone - w najprostszym przypadku - z kwasów nukleinowych i białek. Ponieważ jednak ewolucja biologiczna nie jest głównym tematem tej książki, będę tu używał powszechnie znanej metafory "samolubnego genu".
[ 2 ] O ile wiem, powszechnie używa się termin "system nagrody", ale moim zdaniem nazwa "system nagrody/kary" jest bardziej adekwatna, o czym za chwilę.
[ 3 ] Aktywowane lub hamowane są także systemy odpowiedzialne za ogólny poziom aktywności mózgu oraz nastrój.
[ 4 ] Natomiast, moim zdaniem, łatwo da się ją sfalsyfikować.
[ 5 ] Mówię tu o psychicznym korelacie, a wiec subiektywnej 'zawartości' emocji, a nie o ich generowaniu, które ma miejsce w ośrodkach podkorowych.
[ 6 ] Pojawiły się zresztą koncepcje, iż bodźce zmysłowe jedynie modulują, kanalizują chaotyczną ze swej natury spontaniczną aktywność mózgu.
Bernard Korzeniewski
Biolog - biofizyk, profesor, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagielońskiego (Wydział Biochemii, Biofizyki i Biotechnologii). Zajmuje się biologią teoretyczną - m.in. komputerowym modelowaniem oddychania w mitochondriach. Twórca cybernetycznej definicji życia, łączącej paradygmaty biologii, cybernetyki i teorii informacji. Interesuje się także genezą i istotą świadomości oraz samoświadomości. Jest laureatem Nagrody Prezesa Rady Ministrów za habilitację oraz stypendystą Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej. Jako "visiting professor" gościł na uniwersytetach w Cambridge, Bordeaux, Kyoto, Halle. Autor książek: "Absolut - odniesienie urojone" (Kraków 1994); "Metabolizm" (Rzeszów 195); "Powstanie i ewolucja życia" (Rzeszów 1996); "Trzy ewolucje: Wszechświata, życia, świadomości" (Kraków 1998); "Od neuronu do (samo)świadomości" (Warszawa 2005), From neurons to self-consciousness: How the brain generates the mind (Prometheus Books, New York, 2011)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/cannaheart.jpg)
Marihuana zwiększa ryzyko rozwoju chorób serca
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/nowenarkogis.jpg)
Coraz więcej Polaków przedawkowuje nowe narkotyki. Raport GIS
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/aptekadyzurna.jpg)
Rewolucja w receptach na opioidy przyniosła skutek? Przepisy miały uderzyć w receptomaty
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/image-1-1038x692.png)
Największa w historii analiza potwierdza: marihuana skuteczna w leczeniu objawów nowotworowych
W ciągu ostatnich miesięcy świat nauki zyskał dostęp do największej metaanalizy dotyczącej zastosowania marihuany w terapii nowotworów, przeprowadzonej przez Whole Health Oncology Institute we współpracy z The Chopra Foundation i opublikowanej w prestiżowym czasopiśmie Frontiers in Oncology. Wyniki są jednoznaczne – istnieje przytłaczający konsensus naukowy, że medyczna marihuana skutecznie łagodzi objawy choroby nowotworowej i poprawia jakość życia pacjentów.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/lasvegasdriver.jpg)
Medyczna marihuana a prawo jazdy: Pacjenci w pułapce przepisów
Pacjenci stosujący konopie medyczne wciąż narażeni są na poważne konsekwencje prawne, mimo że działają zgodnie z zaleceniami lekarzy. Brak przepisów rozróżniających marihuanę medyczną od rekreacyjnej oraz niejasne regulacje dotyczące dopuszczalnych poziomów THC we krwi mogą skutkować postawieniem zarzutów karnych czy utratą prawa jazdy. Czy Ministerstwo Zdrowia planuje jakieś zmiany w tym zakresie?
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/3-446297.jpg)
1,3 tony kokainy przejęte dzięki współpracy służb z Polski, Hiszpanii i Francji
Efektem działań CBŚP, francuskiej Służby Celnej i hiszpańskiej Policji Narodowej, we współpracy z Europolem, było przejęcie ogromnej ilości kokainy na terenie Francji i Hiszpanii, która docelowo miała trafić na czarny rynek Niemiec, Polski, Niderlandów i Wielkiej Brytanii. W ramach działań skontrolowano dwie ciężarówki z Polski i zatrzymano polskiego obywatela.