pseudoefedryna – 720 mg,
kodeina – 150 mg, (thiocodin x20 is no more - y.)
dekstrometorfan – 360 mg. (żegnaj Tussidexie - y.)
Wskazane dawki są wystarczające, aby terapia była skuteczna i bezpieczna. Proponowana zmiana nie przysporzy żadnych problemów pacjentom, którzy zaopatrują się w te leki, aby leczyć infekcje górnych dróg oddechowych.
Źródło i reszta artykułu: http://www.mz.gov.pl/aktualnosci/leki-n ... ez-recepty
Komentarz mój: Wygląda na to, że rok 2017 wciąż będzie znośny dla fanów aptecznych specjałów, o ile Hascolek nie zrezygnuje z Tussidexu całkowicie. Chodzą słuchy o brakach w hurtowniach.
AGNIESZKA URAZIŃSKA
- Dla mamy zrobię wszystko i dlatego od trzech miesięcy jestem przestępczynią - mówi Honorata, która zapieka marihuanę z kokosem lub czekoladą.
Kobieta z krótkimi, wymodelowanymi przez fryzjera włosami sztywno siedzi na krześle. Ma nieruchomą twarz, dłonie podkurczone. Nie rozgląda się, nie reaguje na „dzień dobry, mamo”, wygląda, jakby było jej wszystko jedno, co się dzieje obok. Pozwala sobie założyć buty. Podciąg-nięta za ręce – wstaje. Nie protestuje, gdy córka zakłada jej płaszcz. Trzymana pod ramię posłusznie idzie w stronę wyjścia. To Jadwiga. Ma 65 lat i zaawansowanego alzheimera. Oraz córkę.
Honorata: – To tata zauważył, że z mamą dzieje się coś złego. Umierał na nowotwór i tuż przed śmiercią błagał, żebym zajęła się mamą. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Mama była przecież pełna życia, prowadziła dwa sklepy kosmetyczne. Po śmierci ojca wszyscy byliśmy w szoku. Nie dziwiło mnie, że w sklepach są coraz gorsze obroty, że mama jest nerwowa i rozkojarzona. Obie byłyśmy w złym stanie. Zaczęłyśmy się kłócić. Mama skarżyła się dalszej rodzinie, że czyham na jej majątek. Kiedyś zadzwoniła do mnie przyjaciółka mamy i spytała: „Co ty wyprawiasz? Jadzia się skarży, że ją głodzisz!”. I tak krok po kroku zaczynałam się zgadzać ze zmarłym ojcem: z mamą działo się coś strasznego. Teraz już wiem, że w pierwszym stadium alzheimera często pojawia się u pacjenta silna agresja, zazwyczaj skierowana w stronę najbliższych. Wtedy o alzheimerze wiedziałam tylko, że to choroba starych ludzi. A moja mama miała przecież 53 lata!
Będę podawać marihuanę
12 lat po wystąpieniu pierwszych niepokojących objawów Jadwiga nie mówi, nie je samodzielnie, korzysta z pampersów, jest całkowicie zależna od innych.
Honorata: – Kiedy lekarze przestali leczyć mamę na depresję i w końcu postawili właściwą diagnozę, postanowiłam, że wracam do domu. Byłam świeżo po trzydziestce, tuż po rozwodzie, bez własnej rodziny i bez planów. I tak już zostało. Bo z czasem mama zaczęła wymagać coraz więcej pomocy. Mieszkamy tylko we dwie, a oprócz nas trzy koty. Mama nie może już zostawać sama w domu. Od dwóch lat codziennie prowadzam ją do ośrodka dla osób z chorobami otępiennymi, gdzie ma zapewnioną opiekę. Tylko dzięki temu wciąż mogę pracować. A pracować muszę.
Trzy miesiące temu Jadwiga przestała wstawać z łóżka. Któregoś ranka nie umiała się podnieść. Zupełnie, jakby zapomniała, co zrobić, aby zgiąć się wpół. Honorata musiała ją podnieść. Ledwo dowiozła mamę na zajęcia. Wtedy podjęła decyzję.
Honorata: – Nigdy nie eksperymentowałam z narkotykami. Nawet papierosów nie umiem palić. Taka dziewczynka z dobrego domu. A musiałam znaleźć dilera narkotyków. Na szczęście pracuję na stanowisku kierowniczym i zdarza mi się przyjmować ludzi do pracy. Jakiś czas temu w papierach jednego z moich pracowników w czasie rekrutacji odkryłam, że był karany za posiadanie narkotyków. Dałam człowiekowi szansę i go zatrudniłam. To do niego zwróciłam się, gdy zdecydowałam, że będę mamie podawać marihuanę.
Wypieki pod ręką
Wcześniej Honorata wpisała do wyszukiwarki „alzheimer-marihuana”. I przeczytała: „Marihuana pomaga chorym na jaskrę, stwardnienie rozsiane, alzheimera i przynosi ulgę chorym na raka (...) rośliny konopi mogą być bezpiecznie używane jako dodatkowy lek”.
Honorata: – Chciałam legalnie. Ale od lekarzy usłyszałam, że proces uzyskania pozwolenia na zakup marihuany medycznej jest długi i skomplikowany, a mnie się nie uda, bo mama nie jest chora na nowotwór, tylko na chorobę degradacyjną mózgu, więc żaden lekarz jej narkotyku nie zaleci. Poza tym miesięczny koszt stosowania marihuany medycznej to ponad 2,5 tysiąca złotych. Za naturalną płacę dziesięć razy mniej. Diler, do którego namiary dał mi pracownik, najpierw przywiózł mi narkotyk do domu. Po kolejne porcje jeżdżę już do niego sama. Nie mogę korzystać z samochodu, bo to auto służbowe, z nazwą i logo firmy, w której pracuję. Dlatego po kolejne dostawy dojeżdżam taksówką.
Honorata nigdy nie była miłośniczką kuchni. Od trzech miesięcy regularnie piecze ciastka. W domu stoją na szafce w przezroczystym słoiku z Ikei. Tak, żeby zawsze były pod ręką. Ma je także w torebce.
– Biorę szklankę mąki, pół szklanki cukru, jedno jajko, pół paczki masła i proszek do pieczenia. Wszystko mieszam, wykładam w foremki. Piekę przez kwadrans w temperaturze 180 stopni. Czasem dokładam wiórki kokosowe, czasem czekoladę, żeby Jadzi smakowało. I – obowiązkowo – do szklanki mąki dosypuję gram marihuany. Przepis znalazłam w internecie.
Marihuana razem z tłuszczem dostaje się do jelit i tam uwalnia substancje, które pomagają choremu.
Honorata: – Po pierwszym ciasteczku nagrałam film. Mama wstaje z łóżka. Sama. Wtedy nawet zareagowała na swoje imię. Kiedy podaję jej pieluchomajtki, sama wciąga je przez biodra. Wiem, komuś się może wydawać, że to mało. Ale dla mnie to jak cud. Mama była już jak szmaciana lalka. Teraz jest w niej życie.
Kilka dni temu opiekunka z ośrodka, gdzie Jadwiga spędza dnie, spytała Honoratę: „Co się dzieje z pani mamą? Zrobiła się smutna, płacze”. Powód: Honorata zamykała właśnie miesiąc w pracy i nie miała czasu, żeby upiec kolejną porcję ciastek.
– Bardzo możliwe, że to jest już uzależnienie – mówi. – Zauważyłam, że na początku wystarczyło jedno ciastko, żeby zauważyć wyraźną poprawę. Teraz tych ciastek podaję jej kilka już z samego rana. Kładę cztery czy pięć na talerzyku i mama zjada przed śniadaniem. Na początku dawałam nawet ciastka opiekunkom mamy z ośrodka. Prosiłam, żeby podawały jej do posiłku. Mówiłam wyraźnie: „Dopilnujcie, proszę, żeby tylko Jadzia je jadła, nikt inny”. Nie musiałam dodawać: „bo są z marihuaną”. One doskonale wiedziały. Teraz już nie wożę ciastek do ośrodka. Nie chcę tam nikogo narażać. Wożę je ze sobą, żeby mama mogła zjeść w samochodzie, zanim dojedziemy do ośrodka. Lekarza, który opiekuje się tam pacjentami, musiałam poinformować, jak ratuję mamę. Musiał przecież wiedzieć, że przywożę mu naćpaną pacjentkę. Powiedział, że osobiście rozumie mnie i popiera.
Dym do ust
Także dr Janusz Morawski, anestezjolog z 30-letnim doświadczeniem w pogotowiu i na oddziałach psychiatrycznych, rozumie Honoratę.
– Nie ma wprawdzie dowodów, które pozwalałyby traktować marihuanę jako lek, ale jestem całym sercem za tym, aby w przypadkach beznadziejnych była dopuszczona, jeśli poprawia stan chorego i daje mu ulgę. Nie jest dla mnie patologią to, że pani Honorata w tajemnicy przed światem dosypuje narkotyk do ciastek. Patologią jest, że nie ma w naszym dzikim kraju regulacji, które pomogłyby wykorzystywać dostępne środki do dania ulgi pacjentom.
Honorata: – Wiem, że za to, co robię, mogę zostać ukarana. Wiem, że jestem przestępczynią. Mam świadomość, że gdybym dostała wyrok, natychmiast straciłabym pracę, bo w mojej branży niekaralność to podstawa. Ale dla mamy zrobię wszystko. A widzę, że pomaga. Kupiłam właśnie paczkę papierosów. Chcę się nauczyć palić, bo wiem, że mamy nie nauczę. Zapalę wtedy – pierwszy raz w życiu – jointa. Podobno można podać ten dym innej osobie, tak jakby się robiło sztuczne oddychanie. Podobno marihuana w takiej formie lepiej pomaga.
Adwokat Anna Walkiewicz: – Przypadek pani Honoraty pokazuje, że w niektórych szczególnych okolicznościach marihuana w celach czysto leczniczych powinna być dostępna.
Honorata: – Kupuję na zapas. Po pierwsze dlatego, że tak taniej. Jeden gram kosztuje 30 złotych, jak kupuję pięć, płacę 100 złotych za całość. Po drugie, boję się, żeby nie zabrakło. Teraz zrobiłam zapas, żeby nie szukać dostawcy na gwałt przed sylwestrem. Diler, od którego kupuję, to człowiek dobrze po czterdziestce. Przyjemny. Nieraz go proszę, żeby dzielił susz na jednogramowe porcje, bo nie mam w domu takiej precyzyjnej wagi, a przy pieczeniu ciastek chcę dodać tyle, ile potrzeba. Przyznał mi się, że ma coraz więcej takich klientów jak ja. I że chciałby przestawić się tylko na takich nabywców. Bo są bezpieczni i solidni.
Imiona bohaterek zmieniłam
SADZIĆ, LECZYĆ, ZALEGALIZOWAĆ!
Pacjent, który chce korzystać z terapii lekiem na bazie konopi indyjskich, musi wystąpić do Ministerstwa Zdrowia z wnioskiem o tzw. import docelowy.
Wniosek musi być poparty opinią konsultanta wojewódzkiego lub krajowego w danej dziedzinie, na decyzję trzeba czekać kilkadziesiąt dni. Zgodę na refundację leczenia w 2016 roku minister zdrowia wydał 52 pacjentom (to głównie dzieci z padaczką lekooporną).
O łatwiejszy dostęp do tzw. marihuany medycznej zabiega ruch Kukiz’15, który wystąpił z poselskim projektem nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Zgodnie z projektem leki na bazie konopi mogłyby być dostępne w aptekach i przepisywane bezpośrednio przez lekarzy. W uzasadnionych przypadkach pacjent mógłby sam uprawiać konopie i je przetwarzać.
Marina Gambier, Clarin/Worldcrunch
Naukowcy od lat poszukują naturalnego odpowiednika viagry. Teraz okazało się, że może nim być korzeń południowoamerykańskiej rośliny maca, który dodaje energii sportowcom, zwiększa płodność u kobiet i libido u mężczyzn.
Dopiero niedawno dowiedziono właściwości medycznych korzenia rośliny maca, rosnącej w najwyższych partiach peruwiańskich gór od ponad 2000 lat.
O samym jej istnieniu zrobiło się głośno około 2003 r., po tym, jak Cienciano, mało znana peruwiańska drużyna piłkarska, wygrała rozgrywki Copa Sudamericana, pokonując w finale argentyńskiego giganta futbolu - River Plate Buenos Aires.
To, co przykuło uwagę wszystkich, to niezwykła wydolność fizyczna peruwiańskiej drużyny. Pod koniec turnieju piłkarze wyglądali, jakby dopiero co zakończyli rozgrzewkę. Co się za tym kryło? Przed każdym meczem spożywali macę.
Istnieją raporty świadczące o tym, że NASA włącza macę do diety astronautów. Naukowa nazwa rośliny to Lepidium peruvianm. Zwana jest również peruwiańskim żeń-szeniem, huto-huto, chichira czy cholo viagra.
Według Jorge Alonso, prezesa Towarzystwa Fitomedycznego Ameryki Łacińskiej, na całym świecie istnieje około 130 odmian macy, z czego 15 można znaleźć w Peru. Poza tym roślinę uprawia się w chilijskich Andach, Boliwii i Kolumbii.
Roślina jest tak wytrzymała, że potrafi przetrwać i rozmnażać się w ekstremalnych warunkach klimatycznych - nawet mróz i porywisty wiatr nie są dla niej przeszkodą. Niedawno rozpoczęto badania kliniczne właściwości i dawkowania rośliny.
Oprócz dowiedzionego efektu zwiększania energii maca poprawia sprawność seksualną mężczyzn oraz zwiększa płodność i zmniejsza objawy menopauzy u kobiet. Korzystnie działa na zaburzenia prostaty i poprawia jakość procesów poznawczych (kłopoty z pamięcią, refleksem, uczeniem się) w mózgu. Zapewnia też organizmowi mnóstwo składników odżywczych.
Długotrwałe działanie
"Wszystkie te właściwości zostały dowiedzione i są przedmiotem badań prób klinicznych" - mówi Alonso. "Dzięki nim możemy zostawić etap empirycznego doświadczenia i przejść do etapu naukowego. Drużyna piłkarska dostarczyła nam dowodów na działanie korzenia maca. Kolejne odkrycie ma związek z życiem seksualnym - to wielkie odkrycie, gdyż naukowcy od lat poszukują naturalnego odpowiednika viagry".
Inkowie i sąsiadujące z nimi społeczności nie tylko sami spożywali macę, ale również karmili tą rośliną zwierzęta, co wpływało na rozmnażanie się bydła.
"Doświadczenia ludzi z macą okazały się pozytywne. Na przykład maca jest bardzo korzystna dla diabetyków, którzy mają zwykle obniżone libido. Jeśli porównamy ją do viagry, rezultat nie jest może tak spektakularny czy szybki. Lecz roślina wykazuje wydłużone działanie utrzymujące się przez wiele dni po zakończeniu kuracji" - uważa Alonso.
Dzisiaj można kupić macę w niektórych aptekach, sklepach zielarskich i oferujących zdrową żywność w Ameryce Południowej. Zwykle sprzedaje się ją w kapsułkach, kroplach lub w proszku, lecz najlepszą skuteczność mają krople. Należy jednak uważać z dawkowaniem, bo nadmiar macy może być niebezpieczny dla osób chorujących na nadciśnienie.
Istnieją proste przepisy z wykorzystaniem korzenia maca, ale zawsze zaleca się spożywanie go w minimalnych ilościach i najlepiej o poranku.
Przepis z wykorzystaniem korzenia maca - wegański mus maca
Zmiksuj 200 g świeżego tofu, 2 banany, 1 łyżeczkę macy, miód, imbir i kardamon. Gotową mieszankę przelej do małych miseczek i włóż do zamrażarki. Posyp cynamonem przed podaniem.
Naturalna viagra z wałęsaka
pioc, livescience.com
Z jadu groźnego pająka udało się wyizolować substancję powodującą wielogodzinną erekcję
Wałęsak brazylijski, zamieszkujący południową i wschodnią Brazylię, a także północną Argentynę, znany jest z niezwykle silnego jadu. Jego ukąszenie jest niezwykle bolesne, a wstrzykiwana neurotoksyna powoduje zaburzenia rytmu serca, obrzęk płuc, wymioty, a czasem nawet śmierć. Lekarze na ostrym dyżurze z reguły rozpoznają ofiary ukąszenia po bolesnym, silnym wielogodzinnym wzwodzie.
Naukowcy z USA odkryli, że o erekcji u ofiar pająka decyduje białko Tx2-6, które zwiększa zarówno ciśnienie krwi, jak i ilość tlenku azotu w penisie. Ten ostatni związek rozpoczyna całą kaskadę reakcji biochemicznych prowadzących do wzwodu - m.in. stymuluje produkcję enzymu niezbędnego do rozkurczu mięśni gładkich w członku. Znane leki na impotencję, jak viagra, cialis i levtra, powstrzymują rozpad tego enzymu.
Badacze sądzą, że odkryte przez nich białko może być składnikiem leku na impotencję skutecznego wtedy, kiedy inne zawodzą.
Ireneusz Sudak
[ external image ]
Inventum firmy Aflofarm. To już trzeci na polskim rynku zamiennik viagry dostępny bez recepty
W rekordowym tempie przybywa w Polsce firm, które oferują odpowiednik viagry bez recepty. Sildenafil oferują już trzy polskie firmy.
Zaczęło się w maju, gdy firma Adamed jako pierwsza w Europie i druga na świecie wprowadziła zamiennik viagry bez recepty o nazwie MaxOn Active. Zawiera on 25 mg sildenafilu, czyli substancji aktywnej takiej samej, jaką zawiera oryginał firmy Pfizer.
Konkurencja nie chciała zostać w tyle. W ostatnich tygodniach sildenafil bez recepty o nazwie maxigra zaczęła sprzedawać Polpharma. We wtorek do tej dwójki dołączył Aflofarm ze swoim inventum.
Mniejsza dawka, łatwiejszy dostęp
We wszystkich przypadkach była potrzebna zgoda prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Było to możliwe, bo producenci obniżyli zawartość składnika aktywnego - zamiast 100 czy 50 mg jedna tabletka zawiera 25 mg, a w opakowaniu są tylko dwie niebieskie pigułki.
Oznacza to, że Polska jest jedynym krajem na świecie, w którym odpowiedniki viagry są tak łatwo dostępne. Podobna sytuacja jest tylko w Nowej Zelandii, ale tam sildenafil sprzedaje tylko jedna, a nie trzy firmy. Co ciekawe, wszystkie z nich to firmy z polskim rodowodem, a nie zagraniczne koncerny farmaceutyczne.
Firmy przekonują, że leży im na sercu dobro pacjentów. - Przeprowadzimy akcje kierowane do farmaceutów, mające na celu aktualizację wiedzy na temat oceny ryzyka sercowo-naczyniowego u pacjentów z zaburzeniami erekcji oraz przeciwwskazań i ostrzeżeń, które należy uwzględnić przed wydaniem produktu - mówi cytowana w komunikacie prasowym Hanna Wahl, dyrektor ds. rozwoju w Aflofarmie.
Zamiennik lepszy od podróbki
Taka dostępność ma dobre i złe strony. Polskie Towarzystwo Medycyny Seksualnej, które skupia lekarzy specjalistów seksuologii (wypisują oni recepty), wyraziło zaniepokojenie w związku ze zwiększeniem dostępności sildenafilu. I apeluje, żeby nie przyjmować takich preparatów bez konsultacji z lekarzem.
- Zaburzenia erekcji w 70-80 proc. przypadków mogą być poprzedzającym objawem chorób serca, nadciśnienia tętniczego, miażdżycy, choroby wieńcowej czy cukrzycy lub być efektem ubocznym działania leków czy przewlekłego stosowania używek.
Ale z drugiej strony wielu mężczyzn i tak nie chodzi do lekarza, za to kupuje w internecie podróbki viagry, co może być jeszcze groźniejsze dla zdrowia.
Jak informuje sanepid sprowadzane z Azji albo produkowane w garażach podróbki środków na potencję mogą zawierać środki toksyczne niebezpieczne dla zdrowia.
Kolejny zamiennik viagry bez recepty w Polsce. To rekord świata. Uwaga na podróbki z amfetaminą
Ireneusz Sudak
[ external image ]
Grupa farmeceutyczna Adamed, jako pierwsza w Europie i druga na świecie, wprowadziła zamiennik viagry bez recepty o nazwie MaxOn Active. W ostatnich miesiącach Polpharma dostała zgodę Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych na wprowadzenie do obrotu drugiego na polskim rynku odpowiednika viagry bez recepty - tym razem jest to Maxigra (n/z)
Już dwie polskie firmy oferują lek, który jest odpowiednikiem słynnej viagry bez recepty. Takiej dostępności leków na potencję nie ma nigdzie na świecie. Towarzystwo Medycyny Seksualnej jest zaniepokojone, a Ministerstwo Zdrowia tłumaczy, że korzyści dla pacjenta przewyższają ryzyko.
Sildenafil - tak nazywa się opatentowany w 1993 r. przez amerykańską korporację Pfizer składnik aktywny viagry.
Viagra, która weszła na rynek w 1998 r., stała się symbolem wszystkich leków na potencję. W 2013 r., po wygaśnięciu 20-letniej ochrony patentowej, inne firmy na całym świecie zaczęły produkować własne odpowiedniki viagry z sildenafilem, tańsze nawet o połowę.
Problem w tym, że aby kupić tabletki, trzeba było mieć receptę, bo nie zaleca się stosowania sildenafilu u pacjentów z chorobami serca lub tych, którzy niedawno przeszli udar.
Ale pacjenci wstydzą się swojej przypadłości. Jak wynika z danych Polskiego Towarzystwa Medycyny Seksualnej (PTMS), problem z erekcją ma 1,7 mln mężczyzn, z czego 65 proc. nigdy nie powiedziało o nich lekarzowi. Z tych samych badań wynika, że 80 proc. pytanych przy wyborze specyfiku na potencję kieruje się tym, by był on bez recepty.
MaxOn i Maxigra
W maju tego roku polska grupa farmaceutyczna Adamed, jako pierwsza w Europie i druga na świecie, wprowadziła zamiennik viagry bez recepty o nazwie MaxOn Active.
Było to możliwe dzięki obniżeniu dawki w jednej tabletce ze 100 lub 50 mg do 25 mg oraz zmniejszeniu opakowania do dwóch tabletek (oczywiście w aptece można kupić choćby 10 opakowań naraz).
Ponieważ rynek produktów na potencję wart jest kilkaset milionów złotych (szczegółowe dane nie są udostępniane), a sildenafil jest bardziej skuteczny niż konkurencyjne preparaty zawierające wyciąg z ekstraktu z korzenia żeń-szenia, kolejna polska firma poszła za ciosem.
W ostatnich miesiącach Polpharma dostała zgodę Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych na wprowadzenie do obrotu drugiego na polskim rynku odpowiednika viagry bez recepty - tym razem jest to Maxigra Go.
Oznacza to, że Polska stała się jedynym krajem na świecie z tak łatwym dostępem do odpowiedników viagry. - Według naszej wiedzy Polska jest jedynym krajem w Europie, gdzie sildenafil w dawce 25 mg jest w pełni dostępny bez recepty. Docierają do nas sygnały o Nowej Zelandii, gdzie u jednego z lokalnych dystrybutorów można również otrzymać sildenafil bez recepty - mówi Magdalena Rzeszotalska, rzeczniczka prasowa Polpharmy.
- Fakt, że produkt leczniczy uzyskał pozwolenie na dopuszczenie do obrotu lub zmienił kategorię dostępności, oznacza, że korzyści dla pacjenta przewyższają ryzyko związane ze stosowaniem tego produktu - powiedział cytowany przez portal rynekaptek.pl wiceminister zdrowia Krzysztof Łanda, wyjaśniając, dlaczego Urząd podjął decyzję o zmianie kategorii dostępności leku Maxon Active.
Pacjenci przed zastosowaniem viagry bez recepty powinni przeprowadzić krótki test. Gdy chociaż jedna z odpowiedzi jest na "tak" lub "nie wiem", leku nie można stosować bez uprzedniej konsultacji z lekarzem.
"Dla młodzieży to może być doping seksualny"
Polskie Towarzystwo Medycyny Seksualnej, które skupia lekarzy specjalistów seksuologii (wypisują oni recepty), wyraziło zaniepokojenie w związku ze zwiększeniem dostępności sildenafilu.
PTMS apeluje, żeby nie przyjmować takich preparatów bez konsultacji z lekarzem. - Zaburzenia erekcji w 70-80 proc. przypadków mogą być poprzedzającym objawem chorób serca, nadciśnienia tętniczego, miażdżycy, choroby wieńcowej czy cukrzycy lub być efektem ubocznym działania leków czy przewlekłego stosowania używek.
Zdaniem Polskiego Towarzystwa Medycyny Seksualnej wprowadzenie na rynek sildenafilu bez recepty, może się przyczynić do traktowania tego produktu leczniczego przez młodzież jako metody dodatkowego dopingu seksualnego. W przypadku zażycia cytrynianu sildenafilu w połączeniu z alkoholem istnieje realne zagrożenie wystąpienia objawów ubocznych.
Leki bez recepty to walka z podróbkami
Stanowisko PTMS nie uwzględnia jednak jednego niebezpiecznego zjawiska. Skoro mężczyźni wstydzą się chodzić do lekarza, to w sytuacji, gdy w aptece nie dostaną "viagry bez recepty", wybierają inne produkty - najczęściej dostępne są w internecie czy na targowiskach niebezpieczne podróbki.
A to jest jeszcze gorsze dla zdrowia niż łykanie preparatów bez konsultacji z lekarzem. Powodów jest mnóstwo, bo podróbka produkowana w garażu czy sprowadzana z Azji ze względu na zły dobór dawki, zanieczyszczenie leku czy zawartość substancji trujących może być niebezpieczna dla życia. Główny Inspektorat Sanitarny przeprowadza regularnie kontrole leków z nielegalnych źródeł. W środkach na odchudzanie i na potencję można znaleźć substancje podobne do amfetaminy.
We wrześniu Centralne Biuro Śledcze rozbiło wielką fabrykę sterydów i fałszywej viagry w Koronowie w okolicach Bydgoszczy. Nielegalna wytwórnia działała od pięciu lat. Policjanci nie zdradzają faktycznego składu leków, lecz podkreślają, że "zagrażały życiu i zdrowiu kupujących", których były tysiące.
Red
[ external image ]
Zabezpieczana kodem elektronicznym skrytka iKeyp nie pozwala, by trzymane w niej leki wpadły w niepowołane ręce, np. dzieci albo osób uzależnionych od substancji, którą przyjmuje właściciel leku.
Skrytka połączona jest z aplikacją na smartfony, alarmującą właściciela o próbie jej otwarcia. W razie problemów z zapamiętaniem hasła sejf można otworzyć kluczykiem. Apteczkę zaprojektowano w USA. Trwa zbiórka crowdfundingowa na uruchomienie szerokiej produkcji.
Irena Cieślińska Tomasz Ulanowski
[ external image ]
Środek nazywany jest ''viagrą dla kobiet'' dojrzałych i w okresie menopauzy (SPROUT PHARMACEUTICALS/REUTERS)
Amerykański Urząd ds. Leków (FDA) zatwierdził do sprzedaży w USA pierwszy lek na poprawę kobiecego libido. Wcześniej dwukrotnie odmawiał jego rejestracji.
W USA nowy lek nazywa się Addyi (to nazwa handlowa, substancja czynna, którą zawiera Addyi, to flibanseryna). Produkuje go amerykańska firma Sprout Pharmaceuticals. Zainteresowane kobiety powinny łykać różową - a jakże - pigułkę raz dziennie przed snem.
- Z powodu potencjalnie groźnej dla zdrowia interakcji z alkoholem lek będzie można kupić tylko na receptę przepisaną przez niektórych lekarzy i tylko w specjalnie certyfikowanych aptekach - ostrzega dr Janet Woodcock z FDA. - Pacjentki i ich lekarze powinni przed decyzją o korzystaniu z Addyi rozważyć wszystkie przeciwwskazania i ryzyko z nimi związane.
Możliwe skutki uboczne zażywania flibanseryny to zawroty głowy, nudności, senność, ale też bezsenność, suchość w ustach, omdlenia oraz bardzo obniżone ciśnienie krwi. Wcześniej FDA zarzucał też lekowi - pomyślanemu jako specyfik zwalczający depresję - niewielką skuteczność. Amerykański Urząd ds. Leków nie poinformował, dlaczego w końcu zdecydował się zarejestrować różową pigułkę.
Pięć udanych stosunków w miesiącu
Flibanseryna jest środkiem skierowanym do kobiet przed menopauzą, które cierpią z powodu nieodczuwania pożądania seksualnego. Problem ten dotyka blisko 7 proc. pań.
Statystycznie rzecz biorąc, pigułka zwiększa częstość udanych stosunków o... jeden miesięcznie. Kiedy jednak przyjrzeć się dokładniej wynikom badań klinicznym, które Sprout Pharmaceuticals musiała zlecić przed rejestracją Addyi, to skuteczność leku wygląda już o wiele bardziej różowo.
Kobiety, którym podczas badań z podwójną ślepą próbą (ani one, ani naukowcy nie wiedzieli, kto otrzyma substancję czynną, a kto placebo) podawano prawdziwy lek, twierdziły, że przeżyły pięć satysfakcjonujących zbliżeń w miesiącu. W grupie kontrolnej, która otrzymywała placebo, było to 3,7 stosunku. Przed rozpoczęciem badań kobiety z obu grup cieszyły się udanym seksem średnio 2,5 razy w miesiącu. Jak z tego wynika, kuracja flibanseryną zwiększyła liczbę stosunków o 2,5 w miesiącu, z czego 0,8 trzeba przypisać efektowi placebo. Jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę to, że jakikolwiek efekt zauważyło 40-60 proc. pacjentek, to wyjdzie nam statystyczny wzrost o jeden stosunek miesięcznie.
Warto jednak zaznaczyć, że kobiety, które okazały się podatne na lek, odczuły jego działanie znacznie mocniej. Aż jedna czwarta z nich doświadczyła czterech lub więcej udanych zbliżeń w miesiącu.
Te dane wyglądają jeszcze bardziej kolorowo, jeśli przypomnimy, że średnia częstość stosunków spada wraz z wiekiem. W Europie i USA ludzie młodsi uprawiają seks średnio cztery razy w miesiącu. A starsi już tylko dwa-trzy razy.
Jak działa flibanseryna?
Addyi działa inaczej niż słynna viagra (nazwa chemiczna - sildenafil). Niebieska pigułka sprzedawana od końca lat 90. przez amerykańską firmę Pfizer była wymyślona jako lek na serce. Okazało się jednak, że lepiej działa na męską erekcję (przy okazji warto wspomnieć, że może wywołać liczne niepożądane skutki uboczne, np. wymioty, biegunkę, utratę słuchu, wzroku, kołatanie serca, omdlenia, a także... bolesną, długotrwałą erekcję). Viagra powoduje rozszerzenie ciał jamistych prącia, dzięki czemu krew może do nich napłynąć i wywołać wzwód. Żeby lek, który przyjmuje się od kilku do jednej godziny przed stosunkiem, zadziałał, mężczyzna musi być jednak wcześniej podniecony.
Z kolei flibanseryna ma u kobiet podniecenie wywołać. Zamiast działać na mechanikę organizmu, wpływa na jego psychikę. Po jej zażyciu spada w mózgu poziom serotoniny, a rośnie dopaminy - neuroprzekaźników, które regulują m.in. poczucie szczęścia. Wiadomo np., że kiedy jesteśmy zakochani, mamy w mózgu mniej serotoniny, a więcej dopaminy.
Stare powiedzenie mówi, że mężczyzna zawsze chce, a kobieta zawsze może. Problemy w życiu seksualnym biorą się m.in. z tego, że mężczyzna rzadko może, a kobieta często nie chce. Obie pigułki - niebieska viagra i różowa Addyi - mogą więc wspólnie pomóc w przezwyciężeniu męsko-damskich problemów.
Marcin Kowalski
Bimber ze śliwej pachnie jak francuska brandy, a rozbiera człowieka jak czysty spirytus (ma wszak 70 procent). Podobno smakował też premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi. Miejscowi opowiadają, jak to jego wysłannicy przyjeżdżali do Łącka czarnymi wołgami i kupowali śliwuchę na skrzynki
- Byli u nos roz do roku, zawse pzed Bozym Narodzeniem - Józef Wnęk z podłąckiej Kiczni dobrze wspomina wizyty partyjnych dygnitarzy. Kicznia jest obsypana sadami. Ale o tej porze roku drzewa już puste - śliwy zakisza się w beczkach.
Zgarbiony Wnęk siedzi w swej siwej marynarce i spodniach od dresu na poszarzałej ławce przed bezimiennym spożywczakiem i popija piwo z puszki.
- O cym chcecie godać? - pyta.
- O śliwowicy.
- Jesień idzie. Moze o jesieni? Zoboccie, jak wierchy złocieją. To ciekawse jak śliwowica.
- Nie o jesieni, ale o śliwowicy.
- A nie jesteście z milcyji?
- Jesteśmy z gazety. A policja goni za śliwowicę?
- Teroz to juz chyba ni. Piorun ich tam wi. Ale kajdyś gonili. Mojego kuzyna Antka, tyz z Kiczni, pognali przed sądy. Wściekli się po Gierku. Bo Gierek i ci, co wceśniej byli, to lubili śliwowicę. A tych następnych porugało.
Teraz za bimber nikt nie goni, za to my ścigamy tych, co lipną pędzą
Ten zimny styczniowy dzień, kiedy zamknęli Antka i kilku innych górali, starsi mieszkańcy Łącka dobrze pamiętają. Był rok 1986. Milicjanci przyjechali przed świtem z kilku stron: od Limanowej, Łącka, Nowego Targu. Ruszyli na chałupy.
- Wychodzić! - krzyczała milicja. - Otwierać stodoły!
Kuzyn Józefa Wnęka miał pecha. Milicjanci znaleźli kilka litrów bimbru w ceberku, na strychu.
Proces górali z Łącka był pokazowy, zaczął się już dzień po zatrzymaniu. Wyrok na Antka: osiem miesięcy więzienia i grzywna.
Wójt Franciszek Młynarczyk, który jeszcze w latach 80. zasiadał na urzędzie naczelnika, przyznaje, że nie tylko Antek i złapani z nim mieli kłopoty przez śliwowicę.
- Zamykali całe lata, oj, zamykali - mówi smutno. - I na kolegia prowadzili. A ilu pałką dostało!
- A teraz? - pytam.
- Teraz spokój. Za śliwowicę nikt nie goni, za to my ścigamy tych, co lipną pędzą. Na ruskim spirytusie. Ja swoich gości przestrzegam: nie kupujcie za tanio, bo to podejrzane. Za pół litra dobrej śliwowicy trzeba zapłacić najmniej 35 złotych.
Jak złapali tego oszusta, wszyscy płakali ze szczęścia
- Taką zmorę mieliśmy w Czarnym Potoku, ćtery kilometry od Łącka - opowiada mi Władysław Jędraczka z Kiczni.
- W Potoku lali royala od Ruskich, a do tego jakiś zapach śliwkowy. Pakowali butelki w kartoniki i taki jeden to sprzedawał. Panie! U mnie letnicy byli i od niego kupili liter. Na szczęście tylko się posrali. Ale powiedzieli, ze już śliwowicy nie ruszą, bo niedobra. A to najzdrowsy trunek. Po nim nie ma kaca. No, ale jakoś szczęśliwie policyja wytropiła oszusta. Nawet w gazetach o tym napisali. Wsyscy w Kiczni cytali i płakali ze szczęścia. Bo nom psuł renomę. Teroz chyba siedzi.
- A po ile u pana śliwowiczka?
- Nie mom.
- Nie wierzę. Swojemu nie sprzedacie?
- A jaki ty swój?
- Mój dziadek pochodzi z Łącka.
- A jak się nazywo? - wtrąca się żona gospodarza.
- Plechta.
- Wiktor? O Jezu! Toć ty kuzyn jesteś! Mój dziadek i Wiktora ojciec to byli bracia! Siadojcie. Będzie chleb, będzie i śliwowica.
Cyrankiewic spytoł - a Łącko tyz zalejemy?
Górale mówią, że dzięki śliwowicy gmina Łącko ocalała.
- Prawda? - pytam Wnęka.
- Prowda. Z Warszawy, jesce w casach partii, wpadli na pomys, zeby zaloć wodą wsyćko dookoła. Chodziło im o to, coby powodzi nie było. I chcieli budować taki wielki zbiornik na spuścizne z Dunajca i z górskich potocków. A premier Cyrankiewic spytoł: "A Łącko tyz zalejemy?". A ci z ministerstwa mu powiedzieli: "Zalejemy, a jakze". Cyrankiewic walnął pięścią w stół i pedzioł: "Głupiś, i widać, ze śliwowicy nigdy nie piłeś". I zmienili plany. Zapora jest, ale w Corstynie, pięćdziasiąt kilometrów stąd. A nie w Jazowsku.
Wójt Młynarczyk widział plany zalania Łącka. - Stało na nich jasno: początek zapory w Jazowsku - mówi. - Gmina Łącko cała pod wodę. Nie wiemy dokładnie, dlaczego zaporę przeniesiono. Ale są dowody na to, że Cyrankiewicz lubił śliwowicę i troszczył się o naszą gminę. Coś w tym musi być.
Wychodzi po 32 półlitrówki na głowę, licząc niemowlęta
Miejscowi mówią, że patronem trunku jest ksiądz Jan Piaskowski, który proboszczował w Łącku jeszcze za austriackiego zaboru. Mój dziadek, Wiktor Plechta, rocznik 1919, urodzony i wychowany w Łącku, wspomina: - O księdzu w domu mówiło się jak o wielkim człowieku. Co powiedział, było święte. Dlaczego powiadają, że to właśnie on jest ojcem śliwowicy? Jak święty Franciszek kochał naturę. W ludziach zaszczepił miłość do jabłonek i śliw. Krążyły nawet takie legendy, że grzesznikom w konfesjonale nakazywał sadzenie drzew zamiast pokuty. Przez kilka lat jego proboszczowania gminę obsypały sady. I do dzisiaj Łącko z nich słynie.
Ks. Piaskowski sadził śliwy, ale trunku by nie było, gdyby nie Sa-muel Grossbard, żydowski przedsiębiorca, który w 1913 roku wybudował gorzelnię w miejscu, gdzie dzisiaj stoją stragany i odbywają się słynne na całą Małopolskę jarmarki.
Dziadek Wiktor:
- Produkował wódki owocowe, a największą sławę zyskała śliwo-wica.
Wójt Młynarczyk: - To nie była jakaś tam fabryczka. Z dokumentów wynika, że rocznie Grossbard sprzedawał 20 tys. litrów. Tak było do września 1939 roku. Wybuchła wojna, Niemcy zniszczyli gorzelnię, ale miejscowi doskonale zapamiętali recepturę. I przenieśli produkcję do swoich gospodarstw.
- Ile śliwowicy produkuje się teraz?
Młynarczyk na chwilę zawiesił głos. Próbuje się wymigać: - Tego nie da się obliczyć.
- Chyba jakoś można - drążę.
- Mówią, że ze stu kilogramów śliwek wychodzi osiem litrów dobrej śliwowicy.
- A ile śliwek idzie na bimber w gminie Łącko?
- W jeden dobry sezon w okolicy można zebrać i tysiąc ton.
- Ile z tego na bimber?
- No... czasem wszystko.
Wychodzi 80 tysięcy litrów śliwowicy rocznie! Gmina liczy niecałe 5 tysięcy mieszkańców - po 32 półlitrówki bimbru na głowę, niemowlęta i starców nie wyłączając!
- Na szczęście przynajmniej połowa przydomowej produkcji idzie na sprzedaż - śmieje się Młynarczyk. - Miałbym problem z rządzeniem tak pijaną gminą.
Jakby to było legalne, to pana by tutaj nie było
Górale nie piją jednak - poza wyjątkami - czystej śliwowicy.
- Czystą piją cepry - opowiada Józef Wnęk. - Mylą bimber z wódką. Nie roz widziołem, jak trzy dni chodził taki osołomiony, bo się na cystą śliwuchę zucił. A to nic dobrego. Trza pić z herbatką.
Doc. Zofia Szromba-Rys, etnolog z krakowskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, interesowała się góralskim biesiadowaniem.
- Śliwowica to nie jest zwykły bimber - mówi. - To produkt bardzo ważny dla tych, którzy go wytwarzają.
Za czasów PRL-u, kiedy półki sklepowe świeciły pustkami, była traktowana jako dar. Jeżeli do Łącka przyjechali goście z nizin, dostawali w prezencie butelkę śliwowicy. Wtedy butelki nie miały jeszcze - jak dziś - kolorowych etykiet. Ale ten bimber gościł na wielu warszawskich i krakowskich salonach jako atrakcja wieczoru. Górale byli dumni, że mają śliwuchę, i ci, którzy byli nią obdarowywani, mogli czuć się wyjątkowo.
Była to także doskonała, poręczna łapówka i towar wymienny.
Po 1989 roku wiele się zmieniło.
Dziś śliwowica jest atrakcją turystyczną i dodatkowym zarobkiem. Pojawiły się etykiety, kapsle, górale drukują nawet własne banderole, a na nich małe śliweczki. To oczko puszczone do klientów i urzędu skarbowego - akcyzy oczywiście nikt nie płaci. Pędzenie śliwowicy jest nielegalne, choć tolerowane przez władze.
W sklepach i kioskach na ryneczku można kupić, poza śliwowicą wyciąganą spod lady (35 zł), naklejki na butelki (50 gr), złoty sznurek i lak do pieczętowania szyjek (złotówka za metr sznurka, lak gratis), drewniane flaszki (20 zł), futerały na "pół basa" udające książkę (od 65 do 200 zł), drewniane pudełka na butelki wyrzeźbione z jednego nieokorowanego pieńka (250 zł).
Przed sklepami, na chodniku, sprzedawcy wystawiają beczki i aparaturę do pędzenia - cena zestawu ok. 300 zł bez parnika, w którym gotuje się zacier.
Za parnik - metalowy kocioł z paleniskiem i wylotem, przez który ulatują drogocenne opary skraplające się w postaci bimbru - trzeba dopłacić dwie setki.
- W okolicznych wsiach ludzie zbierają śliwy i gotują zacier, a Łącko wyspecjalizowało się w produkcji sprzętu - przyznaje wójt. - Zarabiamy też na całej otoczce: robimy pamiątki i tak dalej. Nie kryjemy się z tym. Od lat 60. trwały zabiegi, żeby śliwuchę zalegalizować, i prawie się udało, gdy ministrem rolnictwa był Gabriel Janowski. Wystawił promesę na produkcję kilku tysięcy litrów, ale ostatecznie Ministerstwo Finansów zażądało zbyt wysokiej akcyzy, żeby się góralom opłacało. Pół litra musiałoby kosztować ze sto złotych. Kto by to wtedy kupił? Skończyło się tym, że nasi pędzą nielegalnie, jak dawniej, ale nikt się nie czepia. Dopóki nie jesteśmy w Unii, będzie spokój. A tak w ogóle, to powiem panu: po co legalizować? Jak by to było legalne, to by stało na półkach we wszystkich sklepach i pana by tu nie było.
Rozkoszny zapach cofa mnie o dwa kroki
Czerniec. Kilometr od Łącka w kierunku na Szczawnicę, 639 mieszkańców według najnowszego informatora gminy Łącko. Tradycyjnie parkujemy pod sklepem spożywczym, gdzie trzech panów siedzi pod płotem na oponach wkopanych w ziemię. Przyglądają się naszej rejestracji.
- Sukocie kogoś? - pyta jeden.
- Szukam kogoś, kto robi śliwowicę.
- A po co?
- Bo chcę napisać reportaż o śliwowicy.
- A nazwisk nie podos?
- Nie.
- A skąd mom ci wierzyć?
- Swoich nie oszukam.
- A jaki ty swój?
- Z Łącka pochodzi mój dziadek. Z pół wsi to moja rodzina.
- A jak się nazywa ta twoja rodzina?
- Faron i Plechta.
Przez następne kilka minut wymieniam wszystkich znanych mi Faronów i Plechtów, w końcu wielki chłop w starym swetrze i gumowych butach oznajmia: - Swój!
Wsiada na traktor i ruszamy w górę wsi.
Krętymi drogami jedziemy dobre pół godziny. W końcu traktor parkuje na podwórzu obok drewnianego domku.
- Pogodomy i wsyćko pokaze, ale musicie litra śliwowicy kupić.
- Niech będzie.
Siadamy w kuchni. Mój przewodnik (zgodnie z umową jego nazwisko pozostanie między nami) znika na kilka minut, po czym wraca z trzema butelkami pod pachą. Na każdej z flaszek inna naklejka - na jednej "Żytnia", na innej "Krakus", na trzeciej "Lodowa". A w każdej - śliwucha.
Dwie butelki gospodarz pakuje do reklamówki, jedną stawia na stole. Odkręca nakrętkę, z szuflady wyciąga szklane urządzenie do mierzenia promili.
- Ile woltów powinna mieć śliwowica? - pyta.
- Mówią, że 70 - odpowiadam.
- Od 65 do 75. Słabsa to lura, a za mocna tyz niedobra. Musi być akurat, żeby śliwę było cuć.
Szklane urządzenia pokazuje siedemdziesiątkę.
- Jest idealnie - gospodarz wyraźnie zadowolony stawia na ogniu czajnik z wodą. - Będzie góralska herbatka - mówi.
Czekając, aż się woda zagrzeje, idziemy przez śliwkowy sad do ziemianki. Wchodzimy do środka - w drzwiach pajęczyny, w środku fruwają tysiące małych, uciążliwych muszek. - Czują śliwy - mówi mój przewodnik. - Ale do zacieru nie przenikną. Jest przykryty.
Rzeczywiście - w ciemnym pomieszczeniu pod ścianą stoją trzy wielkie drewniane beczki. Śmierdzi sfermentowanymi śliwkami. Muszek jeszcze więcej niż w przedsionku. Gospodarz odkrywa wieko, zapach cofa mnie dwa kroki. - Pięknie pachnie - wzdycha góral i wsadza głowę do beczki. Kilka razy głęboko wciąga powietrze, podwija rękawy wełnianego swetra i wkłada ręce aż po łokcie w owocową maź.
- Urabia się - gospodarz wyciąga ręce, przez dłonie cieknie fioletowy sok. - Jeszcze miesiąc i będzie bimberek.
cbsp.policja.pl
[ external image ]
Policja zlikwidowała mobilne laboratorium narkotyków (fot. cbsp.policja.pl)
W podwarszawskim Błoniu policjanci z CBŚP zatrzymali 40-letniego chemika, który w mobilnym laboratorium produkował narkotyki. W domu obok znaleziono prawie tonę odczynników chemicznych, 18 kg amfetaminy i 150 tys. zł w gotówce.
Jak twierdzą policjanci zlikwidowana fabryka w Błoniu była pierwszym w kraju mobilnym laboratorium do produkcji narkotyków. Do naczepy ciężarówki wystarczyło tylko przyłączyć wodę i prąd. Podczas wspólnej akcji CBŚP i wydziału realizacyjnego KSP zatrzymano na gorącym uczynku 40-letniego Krzysztofa J. Okazało się, że wcześniej pracował dla grupy przestępczej, został skazany, a cztery lata temu po wyjściu z więzienia wrócił do "zawodu".
[ external image ]
Chemik był w trakcie produkcji kolejnej porcji syntetycznego narkotyku. W domu obok laboratorium znaleziono 18 kg świeżo wyprodukowanej amfetaminy i 1,6 litra w postaci płynnej. Z takiej ilości można wyprodukować około 100 kilogramów narkotyku do dalszej dystrybucji. Jego wartość rynkowa to ok. miliona złotych.
Policjanci znaleźli też dwa kg marihuany, ponad 300 g kokainy, 2,5 tys. tabletek ekstazy, 150 tys. zł w gotówce oraz luksusowe samochody marki BMW i Volvo.
[ external image ]
40-letni Krzysztof J. był poszukiwany od czterech lat, czyli od momentu, kiedy policjanci zlikwidowali największe laboratorium amfetaminy w Polsce. Wtedy w miejscowości Czarny Las ujawnione zostało laboratorium grupy przestępczej, gdzie zabezpieczono 40 ton substancji i odczynników chemicznych, a także broń palną i znaczne ilości amfetaminy i kokainy. W tym czasie Krzysztof J. uniknął zatrzymania i ukrywał się. Wystawiono za nim dwa listy gończe.
[ external image ]
W Mazowieckim Wydziale Zamiejscowym Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w Warszawie chemikowi postawiono zarzuty dotyczące posiadania znacznych ilości narkotyków. Grozi mu kara do 12 lat pozbawienia wolności.
[ external image ]
Duża fabryka mefedronu zlikwidowana w Wołominie
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
W Wołominie policja odkryła laboratorium, w którym wytwarzany był mefedron. Znaleziony na miejscu narkotyk wart był na czarnym rynku ok. milion złotych. Zatrzymanemu na miejscu mężczyźnie grożą co najmniej 3 lata więzienia
Odkrycie nielegalnej fabryki narkotyku poprzedziła kilkutygodniowa operacja wydziału do walki z przestępczością narkotykową. Po ustaleniu prawdopodobnego miejsca produkcji policja weszła na teren jednej z wołomińskich posesji. Na miejscu zabezpieczono prawie 14 kg mefedronu.
[ external image ]
[ external image ]
Budynek był specjalnie przygotowany do produkcji narkotyku. Znajdowały się w nim termostaty, grzałki, sterowana elektrycznie czasza grzewcza i odczynniki chemiczne. Zainstalowano w nim też specjalny roletowy system podnośników reaktorów z mieszaninami, który usprawniał produkcję.
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
Podczas operacji policji do nielegalnej fabryki wszedł mężczyzna. Radosław B. został zatrzymany na miejscu i doprowadzony do Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga. Usłyszał zarzuty posiadania narkotyków i wytwarzania znacznej ilości substancji psychotropowej. Grożą mu co najmniej 3 lata więzienia.
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
[ external image ]
Dla jednych było to miejsce prawdziwej Wolności, Miłości, Demokracji, Równości i Braterstwa, dla innych - siedlisko dekadencji, przestępczości, narkomanii, rozpusty i zła
Latem 1971 roku przewrócili płot na rogu Prinsessegade i Refshalevej w kopenhaskiej dzielnicy Christianshavn, opodal budynku dziś nazywanego szarym gmachem. Wtedy budynek nie miał nazwy, bo kto by nadawał imiona opuszczonym powojskowym ruderom. Armia wyszła z baraków dwa lata wcześniej, rozległy teren starych koszar zdążył porosnąć zielskiem, więc się utarło, że ci, którzy pierwsi obalili płot, szukali kawałka zieleni i terenów zabaw dla dzieci.
W tym samym czasie w duńskim Charlottenborgu trwała wystawa-festiwal, gdzie hipisi i ekolodzy, anarchiści, castryści i maoiści, squattersi i alternatywiści z Ruchu Nowego Społeczeństwa, słowem - luzacy wszelkich gatunków, jakie wyhodowała era dzieci-kwiatów, wystawiali sztuki teatralne i happeningi, drukowali zaangażowane gazety. To w Charlottenborgu zrodził się pomysł, żeby zająć opuszczone baraki.
Nikt się nie przejmował, że koszary były własnością ministerstwa obrony. Wszak w młodych głowach kotłowała się rewolucyjna gorączka. Jakie miało znaczenie bezprawne zajęcie wojskowych baraków, skoro chcieli zmienić świat? Domy stały puste, bezużyteczne, jakby zapraszały, by w nich zamieszkać. W starych barakach miało się narodzić Nowe.
Młodzież (choć nie tylko) zaczęła przechodzić na drugą stronę zwalonego płotu. Nie był to jednorazowy szturm, ale raczej powolne przeciekanie, trwające kilka tygodni. Tak powstało Wolne Miasto Christiania, znana na cały świat kilkusetosobowa społeczność, zgodnie zwana przez christiańczyków i otoczenie "eksperymentem społecznym". Lecz dla jednych było to miejsce prawdziwej Wolności, Miłości, Demokracji, Równości i Braterstwa, dla innych - siedlisko dekadencji, przestępczości, narkomanii, rozpusty i zła.
Mikołaje i Indianie
Na błękitnej ścianie wymalowano rozłożyste, zielone drzewo, a tam, gdzie podtrzymujące dach belki układają się w ostry trójkąt, siedzi w pozycji kwiatu lotosu uśmiechnięty, pulchny Budda. Patrzy na szary szczyt bliźniaczego baraku, a dalej - na solidne, mieszczańskie kamienice na skrzyżowaniu Prinsessegade z Badsmandsstraede, i na skręconą jak skorupka ślimaka wieżę kościoła Zbawiciela z wyprowadzonymi na zewnątrz schodami.
Tak to widziałem, sklejając obraz z opowieści przyjaciół, zdjęć, plakatów i pocztówek. Byłem pewien, że za drewnianym łukiem wymalowanym w gołębie i ozdobionym napisem "Welcome to Christiania" zaczyna się lepszy świat.
[ external image ]
Coście zrobili przeciwko wojnie w Wietnamie? W czym pomogliście ludowi Salwadoru? Czy są u was ruchy ekologiczne przeciwko elektrowniom jądrowym i wycinaniu tropikalnych lasów? - pytał mnie Mika, wysoki, łysawy brodacz, gdy opowiadałem mu o polskich Październikach, Marcach, Grudniach i Sierpniach. A kiedy pukałem się w czoło, odpowiadał: - Czy tylko wy macie prawo do walki i nieszczęścia, wyłączność na współczucie i zainteresowanie świata?
Lubiłem z nim rozmawiać, choć drażnił, opowiadając, że z przekonań jest "prawie marksistą-leninistą". Za to bawił niekonsekwencją, dowodząc, że "prawie marksiści-leniniści" najlepiej się czują w Kalifornii, pośród hipisowskich komun, oraz tu, w sercu Kopenhagi.
Wtedy znów kreśliłem kółka na czole i mówiłem: - Mika, Christiania żyje, bo za jej płotem nie ma marksizmu.
Ale Mika, którego doświadczenie z realnym socjalizmem sprowadzało się do smaku omleta z dżemem w ekspresie relacji Gdańsk-Warszawa, wzruszał ramionami: - U was jest stalinizm. Prawdziwa rewolucja dokona się tu.
Szczęśliwie zachowały się kawałki filmów z tamtych czasów. Złożono je do kupy w dokumencie "Masz moje serce, Christianio", bez zbytniej troski o obiektywizm, za to tak, by ilustrowały ówczesny stan ducha zrewoltowanej młodzieży.
Więc z jednej strony policja wynosi squattersów z opustoszałych domów w Christianshavn, szarpie opierających się, w zaparkowanych sukach widać plastikowe tarcze. Wycieczkowy autobus jedzie po Prinsessegade, a przewodniczka opowiada zaciekawionym Japończykom o anarchistycznej enklawie mieniącej się Wolnym Miastem, która w rzeczywistości ma więcej wspólnego z występkiem niźli z wolnością. Film mówi, jak opresywne społeczeństwo broni się przed Nowym. A kilka ulic dalej młodzi ludzie sprzątają i budują, selekcjonują śmieci (pomysł na ekologiczne rozdzielanie szkła, papieru i odpadków organicznych działał tam wiele lat wcześniej, nim wprowadziły go służby miejskie), wstawiają wybite szyby, w zapuszczonych barakach montują prymitywne ogrzewanie. Nikt nie oczekuje zapłaty, a mimo to praca wre, miasto rośnie jak na drożdżach, jego mieszkańcy promienieją szczęściem, a dzieci śpiewają radosne piosenki o Christianii. Trwają próby teatralne, dzieją się pierwszomajowe happeningi, ktoś maluje psychodeliczne obrazy, rockowe zespoły wykrzykują teksty o tym, że świat zewnętrzny jest przeciw wolności. Długie włosy, dżinsy, kwieciste sukienki. Równość, wolność, braterstwo. Ruch, radość, zaangażowanie, szczęście. Jak na propagandowych kronikach podpierających tezę, że niemożliwe staje się możliwe.
Ale wystarczy zapytać kogoś, kto pamięta tamten czas, na przykład Billa, Amerykanina, który zamienił uniwersytecką katedrę na życie w Christianii, żeby w propagandzie dojrzeć cząstkę prawdy. - Życie w Christianii było trudniejsze niż na zewnątrz, tyraliśmy od świtu do nocy, nie mieliśmy pieniędzy, materiałów budowlanych. Ale liczyło się, że realizujemy Marzenie, które dotąd nigdy i nigdzie się nie udało. Los dał nam szansę, by stworzyć to, o czym gadaliśmy przez całe lata sześćdziesiąte.
Mika znakomicie odnalazł się w klimacie Christianii. Podobała mu się wyrosła ze wspólnej pracy demokracja Wolnego Miasta, rządzonego przez zgromadzenie wszystkich mieszkańców i wiece poszczególnych dzielnic, gdzie decyzje zapadały w wyniku ogólnej zgody, a jeden głos sprzeciwu mógł obalić każdą uchwałę. Rozumiał przesłanie alternatywnych teatrów i kabaretów wykpiwających samozadowolenie zachodniego świata. Świetnie czuł bunt, który nakazywał wybrać pokryte centymetrowym pyłem, zdeptane trawniki między sypiącymi się barakami zamiast dostatnich ulic Kopenhagi. - Nie da się żyć wśród tych zakłamanych, nudnych burżujów - mówił. A kiedy pytałem dlaczego, to odpowiadał, że w mieszczańskim świecie polityka, pieniądze i pęd ku karierze zabiły wszystko, co mogłoby cieszyć.
Bo w świecie Miki, tak samo jak w Christianii, ważne było, że kilka lat wstecz policyjne pałki zakończyły rewoltę paryskiego Maja. Na farmie w Woodstock zebrały się tysiące młodych ludzi, by poczuć siłę płynącą z muzyki i bycia razem. Wielkie mocarstwo zrzucało bomby na mały azjatycki kraj, a indiańscy chłopi uprawiali marne poletka za pieniądze, które z trudem starczyłyby w państwach dostatku na parę dżinsów.
Za to - tak sądził Mika, bo tak wówczas myślała zrewoltowana młodzież - nikt w świecie burżujów, rozdrażnionych łomotem rocka i hasłem "make love, not war", nie przejmował się biedą w Salwadorze, za to co dwa lata zmieniano tam samochody, co ranek wiązano krawaty, by brać udział w wyścigu szczurów. A gdzieś na obrzeżach żyli ci, którym start w wyścigu nie wyszedł albo nie chcieli startować, albo mieli długie włosy i nosili kwieciste spodnie, albo palili hasz, albo robili coś, co ogółowi jednak nie pasowało.
Czy w wojnie i w bombach, w poletkach, w wyścigu szczurów, który słabych wyrzucał na margines, była sprawiedliwość? Nie. Dlatego Mika, którego jeden pradziad był żydowskim kupcem w Helsinkach, a drugi - fińskim lekarzem wierchuszki radzieckich rewolucjonistów (podobno leczył samego Lenina, a mimo to skończył żywot w jednym z podarchangielskich łagrów), musiał się zbuntować.
Lisę poznałem niedawno, gdy siedziała na progu zielonego, drewnianego domu przy jednej z bocznych uliczek Wolnego Miasta, z kubkiem herbaty w dłoniach. Jest w Christianii od początku; takich jak ona została może pięćdziesiątka: - W Kopenhadze nie mogłam znaleźć taniego mieszkania. W Christianii wszystko było puste. Dlaczegóż nie miałam tu wejść?
Wtedy domek nie był jeszcze zielony, nie miał wypieszczonego ogródka, maleńkiej szklarni, nie było w nim wiekowego pieca na drewno. Lisa miała około dwudziestki, w brzuchu - o czym jeszcze nie wiedziała - nosiła dzieciaka, i nie podobało się jej, że skoro jest młoda i myśli zupełnie inaczej niż pokolenie rodziców, od razu musi być na aucie.
- Nie chciałam ganiać za forsą, ubierać się w eleganckie kostiumy i każdego wieczoru sprawdzać stan konta; brzydziło mnie to przeżarte, burżujskie społeczeństwo, egoistyczne, ślepe i głuche. Za to chciałam rozmawiać, działać, naprawiać, być sobą i między takimi jak ja; wtedy nas, christiańczyków, łączyło więcej niż dziś, choć i dziś nie wyniosę się stąd za żadne skarby. Miałam poczucie, że nasza energia może wiele zmienić, mieliśmy pomysły, życie to była sztuka.
Gdy w roku 1973 w Kopenhadze odbywało się spotkanie państw NATO, przebrani za żołnierzy aktorzy alternatywnego teatru Solvognen - Słonecznego Wozu - zajęli siedzibę duńskiego radia. Kto słuchał radia, był przez kilka godzin pewien, że Dania znalazła się pod NATO-wską okupacją.
Rok później, by wesprzeć amerykańskich Indian, którzy akurat protestowali w Wounded Knee, przebrani Indianie z Christianii urządzili na centralnym placu Kopenhagi antyamerykański happening. W Danii bawiła akurat delegacja z Waszyngtonu, więc "Indian" rozgoniono, a Lisa jeszcze dziś pyta, czy w demokratycznym państwie można za udział w politycznym happeningu aż tak mocno bić.
Ale najmocniej wryła jej się w pamięć Gwiazdka '74. Maszerowała rozświetlonymi ulicami Kopenhagi w tłumie Świętych Mikołajów zorganizowanych przez happenerów z Solvognen. Ludzie taszczyli świąteczne zakupy, okutane w zimowe kurtki dzieci biły brawo i przyglądały się ciekawie, gdy Mikołaje wchodzili do sklepów. - Zmieszaliśmy się ze sklepowymi Mikołajami, podchodziliśmy do półek, rozdawaliśmy towary kupującym. Zaczęło się, gdy zorientowała się ochrona. Łapali Mikołajów, ale często trafiali na tych wynajętych przez sklepy. Zresztą któregokolwiek Mikołaja złapali, to i tak dzieciaki rzucały się, by go uwolnić. Ludzie brali od nas prezenty, myśląc, że to prawdziwe gwiazdkowe podarki (zresztą my rozdawaliśmy je naprawdę), potem musieli oddawać, ogłupiali, ale i roześmiani. Takiego zamieszania nie widziałam już nigdy więcej.
W happeningu szło o to, by z zapchanych sklepów zabrać towary, a potem rozdać je biednym i bezdomnym. Ale też - by pokazać, że takiego dostatku nie sposób skonsumować, więc może należałoby się nim podzielić. Dziś Lisa nie jest przekonana, czy odważyłaby się wejść w przebraniu do sklepu, ściągać z półek jedzenie, ubrania, zabawki, ładować do wora, a potem rozdawać przypadkowym ludziom lub nieść do Christianii na wigilię - kolację dla dwóch tysięcy bezdomnych, którzy z całej Kopenhagi zostali zaproszeni do Wolnego Miasta. I czy takie "uspołecznianie rzeczy" było aby moralne. Lecz mówi: - Nie spróbujesz naraz dziesięciu rodzajów masła, nie możesz nosić naraz 15 marek spodni, na co komu to wszystko, ten dostatek, którego nie sposób przetrawić. Człowiek nie może być niewolnikiem rzeczy. Przebraliśmy się za Mikołajów, bo Wielkie Żarcie, zredukowanie życia do bezsensownej konsumpcji, to pułapka, z której trzeba się wyzwolić. Może naiwnie wierzyliśmy, że wyzwolenie jest o krok. Ale tysiące bezdomnych, którymi winno opiekować się państwo, a którzy każdego roku przychodzą na świąteczną kolację do Christianii, bo państwo nie zrobi im wigilii, to nie utopia, lecz konkret.
Próbowano ich rozegnać już w pierwszych latach istnienia Wolnego Miasta, grożono rozebraniem baraków. Wówczas zorganizowali pierwszomajowy pochód, nieśli czerwone flagi z sierpem i młotem, i zadeklarowali, że za każdy zburzony barak postawią trzy inne. Pewien deputowany pytał w duńskim parlamencie, kto zgodził się na bezprawne zajęcie państwowej własności, kto stoi za młodzieżową rewoltą, i czy Wysokiej Izbie to rozbestwienie, wandalizm i brak poszanowania elementarnych norm społecznych nie przypomina początków hitlerowskiej okupacji.
Konserwatywny rząd wyznaczył datę likwidacji Christianii na 1 kwietnia 1976 roku. 1 kwietnia nie stało się nic; parlament uznał, że lepiej tolerować Wolne Miasto, niż ryzykować barykady na Prinsessegede. Sprawa Christianii trafiła do Sądu Najwyższego. Sąd wydał wyrok przeciwny komunie, który pozostał na papierze. Takie podchody trwały przez dwie dekady.
Wielu christiańczyków uważa, że nie rozgoniono ich, bo od pierwszych miesięcy w barakach mieszka kilkaset osób, w tym wiele dzieci, oraz że alternatywna część społeczeństwa Danii zawsze wspierała ideę Wolnego Miasta. Kapele rockowe przeznaczały dochody z wydanych płyt na Christianię, spektakle Solvognen zyskiwały sympatię "normalnych", Muzeum Narodowe opublikowało album o sztuce tworzonej w Wolnym Mieście. Niektórym urbanistom podobało się, że bunt młodych uchronił kawałek zieleni przed zastawieniem nowymi blokami. A na dodatek Christiania zawsze miała w radzie Kopenhagi swojego przedstawiciela wybranego w "burżujskich" wyborach. Pierwszą radną była dziewczyna z alternatywnej Listy Kobiet; podczas posiedzeń karmiła niemowlę, co większości się nie podobało, lecz byli i tacy, którzy w karmieniu piersią nie widzieli nic zdrożnego.
Na początku lat siedemdziesiątych w duńskiej debacie publicznej pojawił się termin "blod Christiania landing" - "miękkie lądowanie Christianii". Oznacza, że ktoś woli przykucnąć w kryjówce, ukryć twarz w dłoniach, żeby tylko nie dostrzec problemu, a wówczas problem, jaskrawy i dobrze widoczny, choć może nie pierwszej wagi, rozwiąże się sam, rozejdzie po kościach, zniknie z wokandy i nikt nie zauważy, że kiedyś istniał. Choć Christiania drażniła, Da-nia uznała, że najlepiej będzie, gdy przymknie oczy. I choć dziś oczu nie przymyka, bo Wolne Miasto wtopiło się w krajobraz, termin pozostał.
Ale rację ma również Lisa, gdy mówi: - Uważaliśmy, że duńskie społeczeństwo jest konserwatywne, staroświeckie, a przez to represyjne, ale - widać to po latach - właśnie społeczeństwo nas obroniło. Gdy przebraliśmy się za Mikołajów, polubiono nas. Gdy policja pobiła "Indian", a zdjęcia z happeningu trafiły na pierwsze strony gazet, zyskaliśmy współczucie.
Lisa uważa, że to sztuka uratowała Christianię.
Wyrzucić ćpunów i dealerów
Gdy w końcu tam pojechałem, ściana granicznego domu wydała mi się mniej błękitna, drzewo - mniej zielone, Budda - smutniejszy. Po ścieżkach wydeptanych w zachwaszczonych trawnikach wiatr gnał zmięte papiery, zapici lub upaleni haszem Eskimosi z Grenlandii kiwali się w rytm jego podmuchów. Na głównej, szerokiej ulicy stały rzędy stołów i zydli, a na nich leżały zgniłozielone tabliczki haszyszu. W głębi, obok potężnego, zapuszczonego domu nazwanego "Music Machine", w pobliżu seledynowego baraku, który dziś zdobi rysunek królewny żabki palącej jointa, były jeszcze ślady po zajętym przez ćpunów drewnianym budynku. Spalił go pewien christiańczyk, żeby narkomani nie mieli gdzie koczować, i, mimo że skazano go za to na cztery lata więzienia, w Christianii był niemal bohaterem. Wolne Miasto lizało rany zadane przez heroi-nę i wojnę motocyklowych gangów.
Leonard Olschansky opowiada, że mieszka tu od początku i od początku miał swoją pracownię tuż obok uśmiechniętego Buddy. Ale to niemożliwe, bo wtedy koło Buddy nie było miejsca na malarstwo, tylko na hasz, a później heroinę; Leonard ma 76 lat, więc dajmy mu prawo do omyłek.
Jego pradziad był adiutantem carskiego generała, póki reumatyzm nie odebrał mu władzy w dłoniach. Wtedy wyjechał do Francji, w Paryżu poszedł do cyrku, a tam zobaczył woltyżerkę Julię. Zaczął pracować przy koniach (na coś przydało się adiutantowanie generałowi) i miłością do zwierząt zdobył miłość pięknej Julii.
- Mieli czterech synów - opowiada Leonard. - Jeden był wielkim artystą cyrkowym w Ameryce, lecz zgłupiał od sławy, zwitkami dolarów przypalał hawańskie cygara. Dwóch zagubiło się gdzieś w świecie. Czwarty przyjechał do Danii; to mój ojciec. Ojciec miał artystyczną duszę i ciężką rękę; być może dlatego wiele lat później prawie pięćdziesięcioletni Leonard wybrał życie luzaka w Christianii. Na deskach starych wózków towarowych, na małych płócienkach i wielkich płótnach maluje cyrkowe namioty, niezdarne słonie, ryczące lwy i zgrabne woltyżerki oraz dziesiątki takich samych twarzy, różniących się tylko kolorem uśmiechu. Uznano go za wspaniałego samouka, prace Olschansky'ego trafiają do wielu galerii, a on ciągle jeździ na starym rowerze, całe dnie przesiaduje w pracowni sinej od słodkiego dymu, ćmi fajkę, maluje cyrk, sprzedaje obrazy według wielkości i nie narzeka, że kilka ulic dalej kosztują kilkadziesiąt razy więcej. A turystom, którzy nie chcą kupować, rozdaje reprodukcje rozmiaru dużych pocztówek.
Rodzinne opowieści Leonarda nabierają barwy w zależności od liczby wypalonych fajeczek (raz pradziad jest adiutantem, raz - carskim oficerem, nawet - polskim powstańcem), ale kilka elementów jest niezmiennych: Petersburg, Paryż, Christiania, heroina. Gdy mówi o heroinie, wspomnienia zamieniają się w złość.
Do dziś dziwią się, jak to w ogóle było możliwe. Przecież happeningi teatru Solvognen działy się ledwie wczoraj, raz w tygodniu obraduje zgromadzenie wszystkich mieszkańców i samorządy dzielnic, pracują warsztaty, szkoła i przedszkola, kwitnie alternatywna scena muzyczna, kabarety i teatry przeżywają prawdziwy boom. A mimo to Wolne Miasto ginie.
Hasz był tu zawsze obecny jako nieodłączny składnik Utopii. Lecz nagle okazało się, że razem z haszem płynie do Wolnego Miasta rzeka heroiny.
- Narkomani ciągnęli do nas zawsze - opowiada Leonard. - Ale było i tak, że kiedy policja czyściła kopenhaskie ulice z ćpunów, mówiła im: chcecie grzać, grzejcie w Christianii, albo nie damy wam spokoju. Mieli nas za miejski śmietnik, ściek całej północnej Europy.
Leonard powiada, że christiańczycy próbowali współpracować z policją, lecz dla policji hasz i heroina to były narkotyki zakazane przez prawo. Dla ćpunów żądali metadonu i programów terapeutycznych. Policja żądała porządku. Raz po raz w Wolnym Mieście pojawiały się kilkudziesięcioosobowe patrole uzbrojone w pałki i tarcze, z okien koszarowych baraków leciały kamienie, bo christiańczycy byli przekonani, że to wojna z nimi, a nie z heroiną. Rosła liczba przestępstw, zajęte przez ćpunów domy popadały w ruinę, Christiania zamieniła się w targowisko kradzionych rzeczy i miejski bajzel, pełen prostytutek-heroinistek. - W końcu stało się jasne - mówi Leonard - że my i ćpuny nie możemy obok siebie żyć.
- Jedna z naszych zasad to wyrzeczenie się przemocy - wyjaśnia Bill. - Inna, że twarde narkotyki nie mają tu wstępu. Ale wtedy musieliśmy wybrać: wolimy przemoc czy heroinę. Inaczej się nie dało.
W roku 1979 zgromadzenie Wolnego Miasta uchwaliło blokadę przeciw heroinie. Pilnowano przejść i płotów, by nikt zaćpany ani żaden dealer nie wszedł na teren Wolnego Miasta. Nocami słychać było wrzaski narkomanów rozpaczliwie szukających działki. Łamiących abstynencję wyrzucano; to właśnie wtedy spłonął barak, by ćpuny nie miały gdzie spać.
Za dystrybucją heroiny stały motocyklowe gangi. Jeden z nich - nazwali się Bullshit - obiecał, że wyczyści Christianię z narkomanów i dealerów. Zamieszkali na terenie Wolnego Miasta, zorganizowali patrole. Gdy uważali, że powinni bić, bili. Nikt nie protestował.
Bullshit wyrzucili z Christianii wszystkich, których tylko podejrzewali o kontakt z twardymi narkotykami. Tyle że z czasem już nikt nie wiedział, kto rządzi w Christianii, patrole gangu czy Zgromadzenie. Za to wszyscy wiedzieli, że Bullshit okradają ćpunów i dealerów, a narkotyki sprzedają gdzieś na Jutlandii.
Wiadomo, że poszło o narkotyki, lecz nie wiadomo, kto zaczął; może Bullshit weszli w drogę Hell's Angels, a może było na odwrót. Na początku lat osiemdziesiątych w całej Skandynawii rozgorzała wojna między gangami: - Tego, co się działo, nie można porównać nawet z Chicago czasów Ala Capone - opowiada Bill. - Capone miał pistolety, a oni rakiety, karabiny maszynowe. Dasz wiarę, że kiedy Anioły ustaliły, że jeden z ważnych Bullshit został przymknięty przez policję, ostrzelali więzienie z broni przeciwpancernej? Tłukli się ze dwa lata. Anioły zdrowo dostały po dupie, ale nasi Bullshit szczęśliwie jeszcze bardziej. I w ten sposób pokój powrócił do Christianii.
Bill zna chyba wszystkich dealerów na Pusherstreet, teraz schowanej w głębi miasta, choć nie sposób jej ominąć, gdy spaceruje się po Christianii. Wymienia uściski dłoni z tymi od marokańskiego haszu, od rosyjskiego, indyjskiego, afgańskiego. Mówi, że gdyby na Pusherstreet pojawił się handlarz heroiny, dostałby takie baty, jak nigdzie na świecie. Podobnie jak człowiek ubrany w motocyklową kurtkę z symbolem gangu na plecach.
Bill wie, że nad dystrybutorami christiańskiego haszu stoją wielcy bossowie. Oraz że niektórzy z dealerów noszą broń wbrew christiańskim zasadom. Lecz tu udało się skutecznie odizolować miękkie narkotyki od twardych, co nie wyszło nigdzie na świecie. No, może w holenderskich coffee shops.
Granicę wyznacza LSD, narkotyk w Christianii zakazany. Po legalnej stronie jest haszysz i marihuana. Po nielegalnej wszystko inne: heroina, kokaina, speedy. Także ekstazy, modne w dyskotekach techno. Zgromadzenie Christianii uznało, że od ekstazy ludzie dostają świra.
- Nie było już heroiny, nie było ćpunów, lecz w dalszym ciągu coś działo się nie tak - opowiada Lisa. - Przy głównym wejściu, pod Buddą, zawsze kręcił się tłum dealerów haszu, hałaśliwy, niekiedy namolny, agresywny. Wtedy my, kobiety z Christianii, postanowiłyśmy coś zrobić, bałyśmy się, że złe czasy szybko powrócą. Zwołałyśmy zebranie wspólnoty, żeby uchwalić zamknięcie głównego wejścia. To było jak senny koszmar; dobrowolnie zagrodzić miejsce, przez które pierwszy raz weszłam do Christianii. Ale nie było innego wyjścia.
Kiedy Dania święciła dzień niepodległości, przed oczami śmiejącego się Buddy zaczęto układać podkłady kolejowe. Zbudowano barykadę, która wygląda jak umocnienie zdolne zatrzymać najcięższe czołgi. Lisa powiada, że wówczas w christiańskich kobietach była taka wewnętrzna siła, że nikt nie miałby odwagi sprzeciwić się budowie wału. A Bill dodaje: - Nie umiem rozstrzygnąć, czy to dobrze, czy źle, że gdyby zjawił się u nas handlarz heroiny, zostałby ciężko pobity. Ale wiem, że inaczej się nie da.
Pudełko na cygara
Gdy przyjechałem tu ostatnim razem, nie znalazłem błękitnej ściany i uśmiechniętego Buddy. Zdjęto drewniany łuk. Wejście, niegdyś symbol Wolnego Miasta, zamknięto na zawsze. Dziś wchodzi się z boku, od Prinsessegede, wprost na kolorowe pojemniki na śmieci. Jeśli skręci się w prawo, po kilkudziesięciu metrach będziemy przy pracowni Leonarda. W lewo - baraki mieszkalne. Na wprost targowisko i Pusherstreet: zapach palonej marihuany, elektroniczne wagi, a na nich grudki haszu, kakofonia słów wypowiadanych w językach całego świata. Trzy kroki dalej Opera, gdzie niegdyś ćwiczył słynny Solvognen (teraz jest tam biuro informacyjne), knajpa Woodstock, a obok Łąki Pokoju, gdzie raz jeden drużyna Wolnego Miasta grała w piłkę z drużyną policjantów, można dojść do Nemolandu: drewniane stoły, tuborg z beczki albo piwo zmieszane z żywicą konopi. Dalej na wprost wysoki ziemny wał z napoleońskich jeszcze czasów, który nigdy nie miał okazji wykazać swojej wojennej przydatności, a za wałem spokojne wody kanału.
Jeśli z Pusherstreet pójdziemy lekkim skosem, miniemy warsztaty kowalskie, zakład renowacji starych pieców, sklep z rowerami, gdzie za wielkie pieniądze można kupić słynne rowery Pedersena (konstrukacja z 1900 roku, wysoka rama zespawana przemyślnie z kilku rurek, ręcznie szyte siodełko i napinające je pasy, ale i najbardziej nowoczesne przerzutki), szpital, fryzjera, salon piękności, łaźnię i świątynię lamaistyczną, zamkniętą na cztery spusty, bo lama okazał się alkoholikiem i utracił uczniów. Niedaleko jest przedszkole, niewielka stajnia z wybiegiem dla koni, kino.
Kiedyś była jeszcze szkoła, lecz została zamknięta. Nie tyle ze względu na poziom nauczania, ile na wyposażenie techniczne. Szkoła miała prawo do państwowych dotacji, lecz część rodziców, którzy lekceważą państwo, nie chciała się zgodzić na ich przyjęcie. - U nas wszystkie decyzje są rezultatem konsensusu; głosujemy tylko po to, by poznać rozkład opinii. Gdy ktoś jest przeciw dotacjom, nie możemy ich wziąć - mówi Bill.
Za to najpiękniej jest nad kanałem - tam Christiania wygląda jak cicha wioska - obok Bananowego Domu, postawionego przez niemieckich cieśli, Opery z Sydney, zwanej tak od skośnych dachów, i UFO stojącego na wystających z wody palach, gdzie drzwi strzeże zwodzona kładka, a cała energia pochodzi z baterii słonecznych umieszczonych w oknach. Taniej byłoby pociągnąć do UFO zwykły kabel, nawet pod dnem kanału, ale w drewnianym spodku mieszkają zażarci ekolodzy, więc zrobili coś, co się zupełnie nie opłaca, ale jest zgodne z ideą.
Niedaleko od UFO jest wegetariańska knajpka Morgenstedet w baraku odnowionym własnym sumptem, jak wszystkie domy w Christianii. Domy się sypią, w remonty trzeba włożyć wiele wysiłku i niemało pieniędzy, a tych w Christianii zawsze brak. Wspólnota mogłaby brać dolę od handlarzy haszyszu, ale nie bierze, bo w świetle duńskiego prawa byłby to udział w przestępstwie zorganizowanym, a więc gra niewarta ryzyka. Z każdym rokiem przy christiań- skich domach trzeba pracować coraz ciężej.
W knajpce pracuje Ania. Urodziła się, gdy z Christianii wyrzucano ćpunów. Jest przedszkolanką, ma talent do języków - zna fiński, szwedzki, angielski, niemiecki, rosyjski i polski. W Wolnym Mieście pracuje w weekendy, zarabia grosze, choć w słoneczne soboty i niedziele przed ogródkiem Morgenstedet ustawiają się długie kolejki, roboty ma po pachy, ale - powiada - woli to od uganiania się za szmalem.
Knajpka jest wspólną własnością, choć na dobrą sprawę nie należy do nikogo, bo jeśli ktoś odchodzi, nie może odsprzedać swojego miejsca, a wspólnota pracujących przyjmuje kogoś innego, z takim samym prawem do pracy i do zysków. Zysk - to też zła kategoria, bo Morgenstedet to miejsce spotkania, tu ma być miło, bez stresów i rywalizacji, więc zysk jest niepotrzebny, zbyt mało wart, by ryzykować utratę atmosfery.
Na początku wystarczało pudełko po cygarach, gdzie od czasu do czasu ktoś wrzucał jakieś pieniądze; dzielono je według potrzeb, bez planu, bo kto mógł zaplanować wydatki, skoro nie planowano wpływów. Lecz Wolne Miasto rozrastało się, więc zgromadzenie uchwaliło, że konieczny jest budżet z prawdziwego zdarzenia. Zwłaszcza że po rozmowach z władzami Kopenhagi w latach dziewięćdziesiątych christiańczycy doszli do wniosku, że lepiej się "znormalizować", niż ryzykować wieczne burze. "Znormalizować", czyli przyjąć do wiadomości, że baraki są jednak własnością ministerstwa obrony, oddaną im w użytkowanie, płacić za prąd i wodę (nie płacili przez 20 lat i nikt im nie odciął mediów; według Duńczyków to dowód na "blod Christiania landing"), za wywóz śmieci, za koncesje na sprzedaż alkoholu, a nawet jakieś lokalne podatki.
- Każdy z nas powinien płacić co miesiąc tysiąc koron za prawo mieszkania w Christianii, a sklepy, warsztaty i knajpy jeszcze czynsz, koszty wody, energii, VAT - opowiada Bill. - Nic nie płacą handlarze z Pusherstreet, bo gdybyśmy brali od nich pieniądze, byłoby to traktowane przez władze jako udział w przestępstwie. Ale większość dealerów mieszka tutaj, kupują w naszych sklepach, jedzą w naszych restauracjach, więc ich pieniądze jakoś do nas trafiają.
Knajpy, sklepy i warsztaty regularnie płacą należności, a ludzie nie. Bill nieraz był świadkiem rozmów, gdy jakiś zdeklarowany anarchista żarł się z "idealnym obywatelem" (- To taki gość - mówi Bill - który rozumie, że mieszkanie tu nakłada jakieś obowiązki) na zgromadzeniu budżetowym.
- Nie płacę, bo nie będę utrzymywać przedszkola dla twojego dzieciaka - krzyczy anarchista.
- To pieniądze nie tylko na przedszkole, ale na wodę i prąd - odpowiada idealny obywatel.
- Powinienieś się cieszyć, gdy nam wyłączą prąd - odpowiada anarchista. - Taki z ciebie ekolog, a zgadzasz się, żeby dym z elektrowni zatruwał moje i twoje powietrze.
Dlatego Bill uważa, że życie w Christianii też męczy, tylko inaczej niż na zewnątrz.
- Czasem wracam do domu i myślę, że ludzie to najgłupsze, najbardziej złośliwe istoty na świecie - mówi Lisa, która przez kilka posiedzeń zgromadzenia swojej dzielnicy nie mogła uzyskać zgody na ogrodzenie ogrodu, bo jakiś anarchista mówił, że jeśli w Christianii nie ma przywilejów wynikających z własności, to nie powinno być symboli własności, czyli płotów. - Ale tu mieszkam, muszę traktować poważnie nasze reguły. Chodziłam i przekonywałam, wreszcie ten wariat się zgodził.
- Christiania co roku płaci Danii 6 milionów koron - mówi Bill. - Za to, jak każda wspólnota, powinniśmy dostawać subwencje, choćby na remont domów, które są duńską własnością. Połowa christiańczyków uważa, że powinniśmy brać dotacje, jedna czwarta nie ma zdania, a reszta nie uznaje Danii i nie chce od niej nic, więc nie bierzemy ani korony.
- A ty byś wziął?
- Kiedyś nie, teraz tak. Mieszkam tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie ma "wszystko albo nic". Już wiem, że stan domów w Christianii jest najważniejszy, a na to potrzebujemy pieniędzy większych niż nasz budżet.
Niedzielny poranek, garstka ludzi wychodzi z kościoła Zbawiciela. Christiania śpi; tu wstaje się koło południa. A mimo to za chwilę uliczki zaludnią się, na ławkach siądą starsze, nobliwe panie, pojawią się dziecięce wózki; "normalni" przyszli na spacer. Chodzą po Pusherstreet, między budami handlarzy, lecz bez namolnej ciekawości, pozwalającej odróżnić Duńczyka od turysty. W porze obiadu w restauracjach, o wiele tańszych niż w Kopenhadze, nie będzie wolnego stolika. Gdy Wolne Miasto wreszcie wstanie, trudno będzie poznać, kto jest stąd, kto obcy.
Przeszkadza tylko haszysz, choć niekiedy podnoszą się głosy, by palaczy haszu tolerować tak, jak toleruje ich Holandia. Z powodu haszyszu "porządna" Dania nie bywa w Christianii wieczorem, a jeśli już, wtedy uważniej rozgląda się wokół. A jednak ci, którzy w Christianii kupują haszysz, też w znakomitej większości przychodzą z Danii, Pusherstreet pracuje 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, z przerwą na jeden strajk; zorganizowano go kilka lat temu, w proteście przeciw akcjom policji, które tak naprawdę nie są dziś zbyt dotkliwe.
Kiedyś ci z zewnątrz uważali, że Christiania to przystań zbuntowanych odmieńców, groźna, bo obca, niezrozumiała, czasami agresywna. Potem - że to ściek dla narkomanów, więc lepiej obchodzić ją z daleka. Od kilku lat Wolne Miasto jest oswojonym fragmentem Kopenhagi. Zwłaszcza po "normalizacji", gdy w zamian za spokój przestało żyć na cudzy rachunek. Już nie kole w oczy, nie wywołuje emocji, w przeszłość odpłynęły zakusy, by baraki zburzyć. Christiania zmieniła się, ale tak samo zmieniła się Dania; dziś bardziej przyzwalająca i wyrozumiała. Podstarzałych hipisów, ekologów, punków, anarchistów, feministki, działaczy ruchów gejowskich - wszystkich można dziś znaleźć za płotem Wolnego Miasta. Pobliskie nieruchomości kosztują niewiele mniej niż w eleganckich dzielnicach. W końcu blisko stąd do centrum, a sąsiedztwo nie uchodzi za najgorsze.
- Kiedyś Christiania była rynkiem towarów skradzionych w Kopenhadze - wspomina Lisa. - Nie podobało mi się to, lecz myślałam, że paserstwo jest nieusuwalnym elementem naszego krajobrazu. Dasz wiarę, że dziś nie kupisz u nas skradzionych rzeczy.
- Na jakimś międzynarodowym spędzie - opowiada Bill - duński minister kultury mówił swoim kolegom po fachu: "Przyjedźcie do Kopenhagi, zobaczycie Małą Syrenkę, lunapark Tivoli, Christianię".
Billowi nie przeszkadza, że w jakimś sensie stali się znaczkiem firmowym stolicy Danii. Więc Bill już nie walczy, tylko żyje, nie walczy Lisa ani Leonard. Bo i świat za christiańską barykadą zmienił się tak, że walczyć zbytnio nie ma z kim. To już nie ta Dania sprzed 30 lat ani nie to samo społeczeństwo; można być poza Christianią, ale żyć prawie jak w Christianii, i nikogo to nie rusza. Kiedyś przyszli tu z marzeniami, które w znacznej mierze zrealizował świat zewnętrzny. A że niedoskonale, z oporami, nie w stu procentach? Zdążyli się nauczyć, że sto procent i doskonałość nie istnieje. "Take it easy", "nie przejmuj się" (słychać to w Christianii co krok) nabrało, uważają, pełniejszego znaczenia. Wielu założycielom Christianii zdążyły urodzić się wnuki. Średni wiek mieszkańca Wolnego Miasta to 40 lat. Hipisom posiwiały włosy.
Ale ci, którzy zaniżają średnią wieku, zawsze znajdą pole do walki. Kilka lat temu prowadzili kampanię przeciw wspólnej Europie - Dania w pierwszym referendum odrzuciła traktaty z Maastricht - choć przecież nie przeszkadza im Wspólnota, tylko hordy wygarniturowanych urzędników z Brukseli. Policji nie lubią jak kiedyś; w pojedynkę może pojawić się w Christianii tylko funkcjonariusz z wydziału zabójstw. A w knajpach i na ścianach straganów z haszyszem wiszą ulotki krytykujące WHO i FAO, agendy ONZ zajmujące się zdrowiem i pomocą żywnościową. - Czy ty wiesz - pytają blond chłopcy z dredami jak u rodowitych Jamajczyków - ile wiosek środkowej Afryki można byłoby wyżywić za pensje tych zasranych biurokratów?
- No właśnie, czy ty to wiesz? - pyta Bill, lecz w jego głosie nie usłyszałem tej śmiertelnej powagi, a za to delikatną ironię.
- A ty to wiesz? - spytałem Billa.
- Kiedyś z pewnością wiedziałem - odrzekł.
Artur Domosławski
Dzielnice nędzy, narkobiznes, przemoc gangsterów i policji w Rio de Janeiro opisuje Artur Domosławski
![[mem]](https://hyperreal.top/wtf/memy/0/0e7d29f2-477e-462d-8bf8-f5ddbafd72b8/1000032447.png?X-Amz-Algorithm=AWS4-HMAC-SHA256&X-Amz-Credential=nxyCWzIV8fJz5t5dUSIx%2F20250424%2FNOTEU%2Fs3%2Faws4_request&X-Amz-Date=20250424T060201Z&X-Amz-Expires=3600&X-Amz-SignedHeaders=host&X-Amz-Signature=0df762b6b6e10e190ecdd4545efae1b272927cc99677f0c356f1b188c1040e1a)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/cannaheart.jpg)
Marihuana zwiększa ryzyko rozwoju chorób serca
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/nowenarkogis.jpg)
Coraz więcej Polaków przedawkowuje nowe narkotyki. Raport GIS
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/aptekadyzurna.jpg)
Rewolucja w receptach na opioidy przyniosła skutek? Przepisy miały uderzyć w receptomaty
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/image-1-1038x692.png)
Największa w historii analiza potwierdza: marihuana skuteczna w leczeniu objawów nowotworowych
W ciągu ostatnich miesięcy świat nauki zyskał dostęp do największej metaanalizy dotyczącej zastosowania marihuany w terapii nowotworów, przeprowadzonej przez Whole Health Oncology Institute we współpracy z The Chopra Foundation i opublikowanej w prestiżowym czasopiśmie Frontiers in Oncology. Wyniki są jednoznaczne – istnieje przytłaczający konsensus naukowy, że medyczna marihuana skutecznie łagodzi objawy choroby nowotworowej i poprawia jakość życia pacjentów.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/lasvegasdriver.jpg)
Medyczna marihuana a prawo jazdy: Pacjenci w pułapce przepisów
Pacjenci stosujący konopie medyczne wciąż narażeni są na poważne konsekwencje prawne, mimo że działają zgodnie z zaleceniami lekarzy. Brak przepisów rozróżniających marihuanę medyczną od rekreacyjnej oraz niejasne regulacje dotyczące dopuszczalnych poziomów THC we krwi mogą skutkować postawieniem zarzutów karnych czy utratą prawa jazdy. Czy Ministerstwo Zdrowia planuje jakieś zmiany w tym zakresie?
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/3-446297.jpg)
1,3 tony kokainy przejęte dzięki współpracy służb z Polski, Hiszpanii i Francji
Efektem działań CBŚP, francuskiej Służby Celnej i hiszpańskiej Policji Narodowej, we współpracy z Europolem, było przejęcie ogromnej ilości kokainy na terenie Francji i Hiszpanii, która docelowo miała trafić na czarny rynek Niemiec, Polski, Niderlandów i Wielkiej Brytanii. W ramach działań skontrolowano dwie ciężarówki z Polski i zatrzymano polskiego obywatela.