Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 173 z 207
  • 1180 / 103 / 0
Na co szkodzi rzucanie palenia?
Sławomir Zagórski, Madryt

[ external image ]
Zdjęcie rentgenowskie: elektrody (u góry) w mózgu chorego na parkinsona. (Fot. EAST NEWS BSIP/ASTIER - CHRU LILLE)

Na chorobę Parkinsona coraz częściej zapadają trzydziesto-czterdziestoletni ludzie. Naukowcy nie rozumieją, dlaczego tak się dzieje. Być może jedną z przyczyn jest... rzucanie palenia
U Toma Isaacsa parkinsona zdiagnozowano w wieku 27 lat. Dziś dobiega do czterdziestki. Trzy lata temu porzucił nieźle płatną pracę szefa londyńskiej agencji nieruchomości i poświęcił się zbieraniu funduszy na walkę z ciężką chorobą, z którą przyszło mu żyć. Przeszedł 7 tys. km wzdłuż brytyjskiego wybrzeża, wspiął się na najwyższe szczyty Anglii, Szkocji i Walii, pobiegł także w maratonie. Zebrał ponad 350 tys. funtów.

Niedawno wydał książkę "Shake Well Before Use" ["Wstrząśnij przed użyciem"], w której opisał, jak wygląda życie osoby chorej na parkinsona.

Od trzech lat Tom działa w zarządzie Europejskiego Stowarzyszenia Chorych na Parkinsona. W ubiegłym tygodniu przyjechał na spotkanie z dziennikarzami podczas europejskiego kongresu neurologicznego w Madrycie.

- Oto lista objawów mojej choroby - powiedział, pokazując kliszę, ma której wypisanych było 40 dolegliwości - 26 fizycznych, takich jak drżenie, napięcie mięśniowe, spowolnienie ruchów, kłopoty ze snem, problemy z połykaniem, zmęczenie, wysypki skórne, oraz 14 psychicznych - lęk, depresja, niepokój, utrata pewności siebie.

- Na szczęście nie mam tych wszystkich symptomów, ale niektóre widzicie gołym okiem, np. to, że ruszam bezwiednie głową - ciągnął Tom. - Naturalnie świetnie pamiętam dzień, w którym usłyszałem diagnozę (zapewniam was, że każdy z chorych pamięta ten moment). Jakiś czas później zapadłem jednak na kolejną nieuleczalną chorobę mózgu: "optymizm". Głęboko wierzę, że doczekam czasów, kiedy parkinsona da się lepiej leczyć niż dziś.

Czarne komórki w białym mózgu


- Sądzę, że optymizm Toma jest uzasadniony - oznajmił dziennikarzom prof. Fabrizio Stocchi, dyrektor Centrum Badawczego San Raffaele w Rzymie (prof. Stocchi był jednym z lekarzy zaangażowanych w leczenie Jana Pawła II. Mówi, że papież cierpiał na parkinsona ok. 15 lat. Przyczyną jego śmierci były jednak kłopoty oddechowe). - Twierdzę, że już za mniej więcej pięć lat będziemy w stanie znacznie skuteczniej pomagać pacjentom niż dziś - dodał Stocchi.

- Parkinson to choroba wielkich ludzi, w tym wielu dyktatorów - opowiadał profesor. Ho Chi Minh, Breżniew, Franco, Hitler - wszyscy oni doświadczyli parkinsona. Być może w jego powstawaniu ma jakiś udział silna osobowość chorego - tego, niestety, nie wiemy.

Wiemy natomiast świetnie, że to postępujące schorzenie mózgu ma swoje źródło w umieraniu komórek nerwowych wchodzących w skład tzw. substantia nigra (istota czarna). To jedyne czarne komórki w białym mózgu, szczególnie aktywne w produkcji dopaminy - substancji przekazującej informacje z jednej komórki nerwowej do drugiej. W mózgu osoby chorej na parkinsona zaczyna brakować dopaminy, sygnały nerwowe stają się słabsze, efektem może być cała wspomniana lista symptomów, z których najbardziej charakterystyczne to tzw. wielka triada - drżenie, napięcie mięśni i spowolnienie ruchów. Podobna destrukcja komórek nerwowych następuje na starość, jednak u chorych na parkinsona proces ten przebiega znacznie, znacznie szybciej.

Na chorobę Parkinsona zapada co setna osoba powyżej 60. roku życia. Liczba pacjentów w pięciu największych krajach Unii Europejskiej sięga 1,2 mln, w Polsce - niespełna 65 tys. Ta liczba stale rośnie z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nasze społeczeństwa się starzeją, po drugie, na parkinsona chorują coraz młodsi ludzie. Ocenia się, że ok. 10 proc. przypadków to pacjenci przed czterdziestką.

- Nie rozumiemy dziś dlaczego tak się dzieje - powiedział "Gazecie" prof. Stocchi. - Wiem, że narażę się na gromy, ale być jedną z przyczyn jest masowa rezygnacja z palenia papierosów - dodał profesor. - Proszę dopisać, że nikogo nie namawiam do palenia, które szkodzi na 500 sposobów, sam zresztą jestem niepalący, ale mamy podstawy sądzić, że nikotyna, obok kofeiny, zielonej herbaty i pomidorów działa ochronnie na komórki czarnej substancji.

Skromne marzenia chorych

Choroba Parkinsona jest bardzo ciężkim doświadczeniem dla pacjentów, ale jako taka nie skraca dziś życia. Dawniej, kiedy nie stosowano podstawowego leku (prekursora dopaminy - lewodopy), chorzy po postawieniu diagnozy żyli średnio ok. dziewięciu lat.

Dziś statystyki są znacznie bardziej optymistyczne. Leczenie, choć wciąż polegające na usuwaniu skutków, a nie wpływaniu na samą przyczynę choroby, jest coraz lepsze. Pacjenci mają do dyspozycji spory arsenał środków, stosuje się pompy podające lewodopę, plastry. Niektórym chorym (także w Polsce) wszczepia się do mózgu elektrody, które pobudzają komórki nerwowe, a tym samym uspokajają drżące ciało.

- Największe nadzieje, choć jeszcze nie na dziś, lecz jutro-pojutrze, wiążę z terapią genową - mówi prof. Stocchi. Jesienią 2007 r. Amerykanie przeprowadzili dość udaną próbę leczenia 12 pacjentów za pomocą wszczepiania do mózgu wirusa zawierającego pewien ludzki gen. Produkowane na jego bazie białko poprawiło funkcjonowanie chorych, szczególnie jeśli terapię ciągnięto przez pół roku.

Na zjeździe w Madrycie poinformowano, że być może jeden ze stosowanych już leków (rasagilina) nie tylko łagodzi objawy, ale we wczesnej fazie choroby działa też ochronnie na komórki nerwowe, a więc spowalnia postęp parkinsona. Międzynarodowe badanie prowadzone pod kierunkiem prof. Oliviera Rascola z Uniwersyteckiego Szpitala w Tuluzie we Francji objęło ponad tysiąc pacjentów. Naukowcy wykazali, że ci chorzy, którzy dostali lek zaraz po postawieniu diagnozy, po półtora roku później byli w lepszej formie, niż ci, którzy zaczęli go brać dziewięć miesięcy później.

- Być może to początek nowej ery w leczeniu parkinsona - ekscytował się prof. Stocchi. - Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca - mówili jednak inni. Lekarze przyznają, że upłynie 10, a nawet 15 lat, zanim będą mieli pewność co do trwałych korzyści z wczesnego podawania rasagiliny.

Zanim uda się spełnić marzenia Toma Isaacsa i tysięcy innych chorych, warto pamiętać, że ich życie naznaczone jest stałą walką i cierpieniem. Europejskie Stowarzyszenie Chorych na Parkinsona namówiło ponad 3 tys. pacjentów z 31 europejskich krajów, by wypełnili kwestionariusz na temat ich codziennych kłopotów, pragnień i lęków. Okazuje się, że dwie trzecie przez całą dobę czuje, że mimo zażywania leków nie ma kontroli nad swym ciałem, trzy czwarte ma kłopoty z funkcjonowaniem za dnia, 60 proc. boryka się z utrzymaniem równowagi, ponad połowie trudność sprawiają mycie się i ubieranie, a ponad jednej trzeciej jedzenie i picie.

Marzenia chorych są naprawdę skromne. Najbardziej zależy im na zwykłych codziennych sprawach. Na tym, żeby czuli się mniej zmęczeni i mogli lepiej spać w nocy. A także na tym, żebyśmy my - zdrowi - postrzegali ich jak normalnych ludzi. Wielu z nas myli parkinsona z alzheimerem, sądzi, że obie choroby tak samo upośledzają umysłowo. Tymczasem w parkinsonie nie więcej jak 30-40 proc. chorych ma kłopoty poznawcze, nie mają one jednak charakteru demencji tak jak w chorobie Alzheimera.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Naukowcy: Palenie ''z trzeciej ręki'' także rakotwórcze
wom

[ external image ]
(Fot. Jacek Łagowski / AG)

Nikotynowy osad po wypalonym papierosie może przetrwać na meblach czy ścianie nawet przez wiele tygodni. Po połączeniu z zanieczyszczeniami powietrza tworzy związki mogące wywołać raka
Współczesna medycyna ma już wiele dowodów na szkodliwość biernego palenia (second-hand smoke), czyli sytuacji, w której choć sami nie palimy, jesteśmy narażeni na działanie dymu z papierosa wypalanego w naszej obecności przez kogoś innego.

W numerze "Proceedings of the National Academy of Sciences" naukowcy z Berkeley (USA) przedstawiają pierwsze dowody na szkodliwość czegoś co można by nazwać "bardzo biernym paleniem" lub "paleniem z trzeciej ręki" (third-hand smoke).

"Pozostałości wypalonej nikotyny mogą gromadzić się na prawie wszystkich powierzchniach - ścianach, meblach, dywanach czy firankach - i przetrwać tam nawet przez bardzo długi czas - dnie, tygodnie, miesiące. Po połączeniu z kwasem azotawym - związkiem chemicznych wchodzącym w skład zanieczyszczeń powietrza typowych dla pomieszczeń zamkniętych tworzą tzw. nitrozoaminy mogące zwiększać ryzyko rozwoju nowotworów - przekonuje w "PNAS" Hugo Destaillats z laboratorium w Berkeley - jeden z głównych autorów pracy.

Badacze potwierdzili to w trakcie eksperymentu. Celulozową powierzchnię poddali wpierw działaniu tytoniowego dymu. Następnie "zanieczyścili" otoczenie oparami kwasu azotawego (zarówno ilość tytoniowego dymu, jak i kwasu azotawego odpowiadała tym spotykanym w normalnym życiu). Po pewnym czasie okazało się, że stężenie szkodliwych nitrozoamin wzrosło aż dziesięciokrotnie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Egzamin na świra
Jacek Hugo-Bader

[ external image ]
"Til" jest skamarochem, czyli zawodowym błaznem, wędrownym miejskim trefnisiem (Fot. Robert Kowalewski)

Czyli mały i niepraktyczny rusko-polski słownik slangu hipisowskiego
Do którego zbierałem materiał w listopadzie 2007, czekając na okazję, by tanio kupić w Moskwie samochód.
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Początek bitników
Marta Strzelecka

[ external image ]
Jack Kerouac (Fot. AP)

Po raz pierwszy, ponad 60 lat od powstania, ukazała się w Ameryce wspólna powieść Jacka Kerouaca i Williama S. Burroughsa. Prawdziwy początek bitników.
"And The Hippos Were Boiled In Their Tanks". Od takiego tytułu w 1944 r. zaczęła się amerykańska kariera bitników. Nie od wydanych dekadę później"Ćpuna" Burroughsa, "W drodze" Kerouaca, "Skowytu" Ginsberga. W połowie lat 40. wszyscy poznali się dzięki Lucienowi Carrowi, który kilka miesięcy później był ulubionym bohaterem amerykańskich mediów jako sprawca morderstwa.

W 1944 r. Carr miał 19 lat. Ładny blondyn, bywający w środowisku nowojorskich intelektualistów, artystów, gejów. Kerouac - były student Uniwersytetu Columbia, syn imigrantów z Quebecu, fan buddyzmu - miał wtedy 22 lata. Burroughs - potem autor poematów o LSD, obieżyświat uzależniony od heroiny, autor "Ćpuna" i "Nagiego lunchu" - był trzydziestolatkiem.

Zanim zdobyli sławę jako fundatorzy beat generation, stworzyli grupę przyjaciół spotykających się wieczorami, by wspólnie pić, na śniadaniach, by - jak wspominają w biografiach - dyskutować o poezji. Łańcuszek znajomości zaczął się od Allena Ginsberga.

Do paczki należeli Lucien Carr i David Kammerer, zdeklarowany gej, bez ambicji literackich, za to bardzo aktywny uczestnik nowojorskich imprez. 16 kwietnia 1944 r. Carr i Kammerer wybrali się na spacer nad Hudson. David, zafascynowany seksualnie Lucienem, złożył mu jednoznaczną propozycję. Nie spotkała się z zainteresowaniem młodego intelektualisty. Jak relacjonuje prasa, Carr dźgnął Kammerera nożem, wypełnił jego kieszenie kamieniami i wrzucił do rzeki.

Burroughs poradził mu skontaktowanie się z prawnikiem. Kerouac pomógł inaczej: spędził z młodym przyjacielem następny dzień na spacerach, odwiedzaniu galerii, oglądaniu filmów w kinie. Po kilku dniach Carr przyznał się do winy. Skazano go na dziesięć lat, wypuszczono po dwóch.

Sprawa natychmiast stała się inspiracją dla współpracujących wtedy z prasą Ginsberga, a także Jamesa Baldwina oraz Trumana Capote'a. Burroughs i Kerouac zaczęli pracować nad powieścią na podstawie tej historii w październiku 1944 r. Pisali osobne rozdziały. Książka ma dwóch narratorów - nowojorskiego barmana oraz 19-letniego Fina. Burroughs opowiadał w połowie lat 80. swojemu biografowi: "Jack wierzył w jedną wersję wydarzeń, ja w inną. Nieźle się bawiliśmy przy tej pracy. Ale jak się później okazało, nie było to ani wystarczająco sensacyjne, ani wystarczająco dobrze napisane, ani w ogóle interesujące z literackiego punktu widzenia".

Po skończeniu powieści w 1945 r. wysłali ją do największych amerykańskich wydawnictw. Żadne nie odpowiedziało. Kerouac pisał do swojej siostry: "Jak na taki rodzaj książki - szczery, prawdziwy portret zagubionej części naszego pokolenia - to jest dobre. Ale nie mamy pewności, czy ktoś potrzebuje teraz takiej literatury".

Carr po wyjściu z więzienia został redaktorem agencji United Press, założył rodzinę, zmienił imię, zrezygnował ze starych znajomości. Poprosił o usunięcie swojego nazwiska z dedykacji "Skowytu" Ginsberga. W końcu wymógł obietnicę, by książka o morderstwie ukazała się dopiero po jego śmierci. Zmarł w 2005 roku.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Sfrajerzę, jutro mnie nie będzie
Reportaż Lidii Ostałowskiej

[ external image ]

W całej Polsce przestępczość nieletnich rośnie. Przestępcy są coraz młodsi, coraz bardziej brutalni i hardzi
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Tej nocy mają paść dwie Małpy
redPor

[ external image ]

[ external image ]

W Szczecinie przestępcza biedota wystąpiła przeciwko gangowi rządzącemu miastem - reportaż Adama Zadwornego
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Na haju, i tyle. Opowieść o Jacku Kerouacu
Mirosław Banasiak

[ external image ]

Jack wkręcił końcówkę rolki w maszynę do pisania, łyknął porcję benzydryny i zaczął stukać w klawisze. Przez sześć tygodni rolka przesuwała się, Kerouac łykał benzydrynę, kimał przy stole, tłukł słowa, nie zaznaczając nawet akapitów. Zatytułował powieść "W drodze"

Vicki Russell miała 183 cm wzrostu, szopę rudych włosów i była nowojorską dziwką po parę dolców za godzinę. To Vicki pokazała Jackowi, czym jest muzyka bop, wolna miłość i benzydryna. Zapraszała go do siebie - gdy nie miała klientów - na benzydrynowe szaleństwa we dwoje. - Chodziłem potem po Manhattanie naładowany benzydryną, z notesem w kieszeni chłonąłem szum metropolii - wspominał Jack Kerouac. - Zawzięcie spisywałem ten szum.

W upalne wieczory lata 1944 r. Vicki prowadzała Jacka do zadymionego klubu jazzowego Three Dueces. Tam Charlie Parker i Dizzy Gillespie tworzyli na oczach publiczności nowy jazzowy styl, bop - był muzycznym językiem amerykańskiej swobody.

Jack miał wtedy 23 lata i też chciał być wolny. I chciał być pisarzem. Nie pracował - utrzymywała go rodzina, a on całymi dniami czytał i pisał. Gdy kończył stronicę, przykładał papier do płomienia świecy: - Każdego dnia trzeba pisać święte pisma przy świecach, czy to w dzień, czy w nocy, a potem palić każdą świeżo zapisaną stronę. Tylko płomienie gwarantują szczerość, wyzwalają pisarza od poczucia wstydu, od nacisków wydawcy i publiczności.

Ze stanu literackiej ascezy wyrwał Jacka jego kumpel Bill Burroughs. Wiedząc, że przyjaciel nie dojada, nigdzie nie wychodzi, zaszedł do Jacka, gdy ten zmagał się z "Faustem" Goethego: - Na Boga, Jack, skończ z tym nonsensem i chodźmy się napić!

Morderstwo nad rzeką Hudson

- Mam jego okulary! Nie wiem, co robić! Jack! Pomóż mi - prosił Carr w duszne popołudnie 14 sierpnia 1944 r.

Kilka godzin wcześniej nad brzegiem rzeki Hudson Lucien Carr zadźgał harcerską finką Davida Kammerera. W szamotaninie zerwał okulary Kammerera, kurczowo trzymał je w dłoni. Przybiegł po pomoc do Kerouaca. - Zakopiemy okulary w parku. Finkę wrzućmy do studzienki kanalizacyjnej - poradził Jack.

Wieczorem Carr zgłosił się na policję.

Brodaty, rudy Kammerer uczył i zdeprawował Luciena w liceum w St. Louis. Ten namiętny 30-latek ścigał potem chłopaka po Nowym Jorku, gdzie Lucien studiował na Uniwersytecie Columbia. Trzeba dodać, że Carr dawał Kammererowi nadzieję: od czasu do czasu ulegał jego miłosnym zapałom.

Ale w końcu Lucien miał dosyć - zabił nauczyciela, a ciało wrzucił do rzeki.

Detektywi aresztowali Kerouaca za współudział w ukrywaniu dowodów. Mógł wyjść za kaucją, ale nie miał forsy. Po tygodniu zadzwonił do Edie Parker, która kochała się w nim od lat: - Jeżeli zapłacisz kaucję, ożenię się z tobą.

Ale przezorna Edie zażądała małżeństwa jeszcze przed wpłaceniem kaucji - na zaślubiny Jack przybył w kajdankach. Świadkowali strażnicy więzienia w Bronx. Państwo młodzi wyjechali do rodzinnego miasta Edie - Gross Pointe w stanie Michigan.

Po miesiącu Jack spłacił kaucję (pracował w fabryce łożysk kulkowych) i uciekł do Nowego Jorku. Kilka tygodni później Edie odnalazła go. U Jacka było krucho z pieniędzmi, żywił się jedynie orzeszkami ziemnymi, popijając kranówą. Edie machnęła ręką i rozwiedli się.

Carr przesiedział w więzieniu rok.

Krew Irokezów i najwyższe IQ

- Do piątego roku życia nie mówiłem po angielsku - twierdził Jack Kerouac.

Naprawdę nazywał się Jean-Louis Lebris de Kerouac. Urodził się 12 marca 1922 r. w przemysłowym mieście Lowell w stanie Massachusetts. Jego dziadkowie wyemigrowali do USA z francuskojęzycznego Quebecu. Po praprababce ze strony matki w żyłach Jacka płynęła krew Irokezów.

W liceum grał w futbol. Dostał stypendium sportowe prestiżowego Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Ale po roku rzucił studia: - Muszę studiować Amerykę.

Wypłynął z Bostonu statkiem handlowym "Dorchester" na Atlantyk. Trwała już wojna, statek wiózł ekipę do budowy amerykańskiej bazy wojennej na Grenlandii. Konwój atakowały niemieckie łodzie podwodne, zatopiły sąsiedni transportowiec - tysiąc chłopa poszło na dno.

"Po powrocie Jack zgłosił się do US Navy. Podczas testów uzyskał najwyższy iloraz inteligencji w historii bazy szkoleniowej Newport w stanie Rhode Island - pisze Tom Clark, autor "Jack Kerouac. A Biography". - Ale w Newport nie oczekiwano inteligencji, wymagano posłuszeństwa".

Posępny, porysowany charakter Jacka nie pozwalał mu na słuchanie rozkazów. Wyrzucili go z marynarki. Kerouac po-

płynął więc na cywilnym frachtowcu z ładunkiem bomb lotniczych do Liverpoolu.

Po powrocie zamieszkał w Nowym Jorku z przyszłą żoną, studentką sztuk pięknych Edie Parker. Jeszcze podczas studiów Jacka na Columbii Edie zaszła z nim w ciążę. Musiała ją usunąć, bo Kerouac nie chciał być ojcem.

Żuć szklanki do krwi


- Jack, poznałam ekstrakolesia. Jest pięknym blondynem i mówi jak Rim-baud - powiedziała Edie w marcu 1944 r.

Jack akurat wrócił z Nowego Orleanu, gdzie bez skutku szukał pracy na statku.

- To chłopak mojej koleżanki. Przychodzą do mnie skorzystać z sofy i prysznica - wyjaśniała Edie.

Pięknym kolesiem był Lucien Carr. Od razu się zaprzyjaźnili. Lucien poznał Kerouaca z Allenem Ginsbergiem - żydowskim chłopakiem z New Jersey, który miał odstające uszy, 16 lat, a już studiował na Columbii. I który czuł, że zostanie wielkim poetą.

Ginsberg przychodził do Jacka z naręczem książek, siadali na podłodze i dyskutowali o literaturze. Wkrótce Ginsberg doszedł do wniosku, że kocha Jacka. Był też przekonany, że kocha Luciena i innych chłopaków na uniwersytecie.

Także Williama S. Burroughsa przyprowadził do Jacka Lucien Carr. Burroughs zawsze miał pieniądze: rodzina zajmowała się biznesem w St. Louis.

- Wysoki, dziwaczny, wąskie usta, we frajerskiej marynarce. Wciągnął powietrze przez nos i nic nie mówił, tylko patrzył przez okularki w stalowych, cienkich oprawkach - tak Jack zapamiętał pierwszą wizytę u siebie Billa Burrou-ghsa, wtedy 30-letniego absolwenta Harvardu, erudyty, miłośnika morfiny.

Burroughs został mentorem Jacka i Allena Ginsberga. Siadali u jego stóp w zawalonym książkami mieszkaniu Billa i słuchali wykładów o kulturze Majów, zawiłościach dzieła Oswalda Spenglera "Zmierzch Zachodu", o pożytkach płynących ze wstrzykiwania morfiny do żył. Później Burroughs został pisarzem, jednym z guru hipisów.

- Całe to towarzystwo - Lucien Carr, Bill Burroughs, Allen Ginsberg - to były zepsute dzieciaki z dobrych rodzin. Ja byłem dzieckiem proletariuszy i nie bardzo pojmowałem ich finezyjne zabawy - wspominał Jack. - Rozbijali szklanki do piwa w pubie i żuli szkło, plując krwią.

Boski Neal Cassady

Był młodym złodziejem samochodów z Denver, szalonym geniuszem domów poprawczych, bożyszczem dziewcząt, wielbicielem surowej męskości, zażartym czytelnikiem pism Schopenhauera. I pragnął stać się pisarzem.

Kiedy Neal zjechał do Nowego Jorku jesienią 1946 r., rozbił obozowisko w ruderze bez ciepłej wody, z kiblem na zewnątrz, w hiszpańskim Harlemie. Przyholował ze sobą świeżo poślubioną żonę - śliczną jak obrazek 16-letnią LuAnne Henderson, z zawodu blond dziwkę dla dzianych gości. A gdy Neal dostał pracę parkingowego na Manhattanie i już się w Harlemie zadomowił, przez znajomych poznał Jacka.

Jack mieszkał wtedy u swoich rodziców. Przenieśli się z Massachusetts do Nowego Jorku, bo jego ojciec - z zawodu drukarz - dostał tam lepszą robotę. Mieszkali w małym domku w Ozon Park na Long Island, gdzie ojciec szybko zmarł na raka. Matka pracowała w sklepie obuwniczym.

Podekscytowany życiem w wielkim mieście Neal przyjeżdżał w weekendy do Ozon Park. Kładł się na łóżku i czytał głośno napisaną przez siebie minibiografię Jacka Londona. - Chcę, żebyś zaznajomił się z moim głosem i moim stylem pisania - mówił do Jacka.

- Nigdy ze sobą nie byliśmy tak blisko jak podczas tych lektur w Ozon Park - twierdził Kerouac. - Poczuliśmy silną, braterską więź, zespoliła nasze egzystencje na całe życie.

Podczas wieczoru palenia marihuany Neal poznał Allena Ginsberga. Błyskotliwy Ginsberg natychmiast wciągnął Cassady'ego w głębokie rozmowy o życiu i literaturze. Przez następne dwa miesiące Neal szalał i zdobywał doświadczenie z Ginsbergiem na tapczanach i w łóżkach Harlemu oraz Morningside Hights, gdzie pomieszkiwał Allen. A kiedy Neal uznał, że nauczył się od Ginsberga wystarczająco wiele, oznajmił, że wraca na Zachód. 4 marca 1947 r. odjechali z LuAnne z dworca autobusowego do Denver, zabierając ze sobą skradzioną komuś maszynę do pisania. Zamierzał na niej pisać powieść.

Wozy jadą na Zachód

Latem Jack ruszył stopem do górskiego stanu Colorado, by odwiedzić swego "brata" Neala. Ten w Denver poznał studentkę literatury Carolyn Robinson - miała umysł jak brylant i cholerną klasę. Zamieszkali razem.

Neal porzucił LuAnne, ale ciągle miał ją pod ręką: kochał urodę dziewczyny, lecz nie trawił jej niedorosłej umysłowości. Neal pracował, szlajał się po lokalach, mieszkał z Carolyn, sypiał na boku z LuAnne i jeszcze paroma dziewuchami. W dodatku do Denver przywlókł się też Allen Ginsberg: - Przecież nie dokończyliśmy jeszcze naszych nowojorskich debat, Neal.

I Cassady musiał sypiać także z Allenem, w tajemnicy przed swoimi kobietami. W końcu przegnał wszystkich i ożenił się z Carolyn - urodziła mu troje dzieci.

O swojej podróży do Denver i o innych szaleńczych jazdach z Nealem bez grosza przy duszy - od oceanu do oceanu - Jack Kerouac napisał nieśmiertelną powieść "W drodze". Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak to było - przeczytajcie ją.

A tak wyglądała jedna z tych podróży.

- Po co ty się włóczysz z tymi dziwakami? - zapytał Bill Burroughs, kiedy Jack zjechał na jego farmę w Luizjanie, gdzie Bill hodował węże i uprawiał marihuanę.

Jack przywiózł ze sobą Neala (który zostawił na chwilę w San Francisco Carolyn w ciąży, a do auta zapakował eksżonę LuAnne i kumpla Ala Hinkle'a). Po drodze wpadli do jednej z dziewczyn Hinkle'a, Neal kazał mu się z nią natychmiast ożenić - miała trochę kasy, mogła się przydać w drodze. Ale dziewczynie kasa skończyła się w Arizonie. Zwiali jej z motelu w Tucson.

Zakurzeni, spoceni, na rauszu podjechali po Jacka, który siedział w domu swej siostry Caroline w Karolinie Północnej. Posiedzieli chwilę, przypalili jointa i śmignęli do Luizjany, do Billa Burroughsa.

Tam, nad bagiennym rozlewiskiem Missisipi, Bill studiował kulturę Indian prekolumbijskich, ładował w żyły morfinę, strzelał z colta do aligatorów. Jego żona Joan spożywała na śniadanie benzydrynę, a potem ścigała jaszczury po dachu starego, kolonialnego domu.

- Przecież jesteś pisarzem. Pisarz musi mieć stół. Po co z nimi gnasz przez świat? - pytał Burroughs.

- Jak to po co? - zdziwił się Jack. - Żeby być "w drodze".

I ruszyli na Zachód pożerać przestrzeń. Granicę Teksasu przekroczyli w promieniach wschodzącego słońca. Ściągnęli koszule, by osmagał ich meksykański wiatr. W aucie unosił się dym marihuany podarowanej przez Burroughsa, w radiu szalało boogie-woogie.

W El Paso skręcili na północ. Kiedy w wilgotny, deszczowy ranek dobili do San Francisco, Neal wysadził zaskoczone towarzystwo na rogu ulic O'Farrela i Granta i odjechał.

- Neal zawsze wystawi cię na zimno, jeśli mu tak będzie pasowało - powiedziała zrezygnowana LuAnne do Jacka.

Neal wrócił do Carolyn. A Jack stracił wiarę w jego "braterstwo" na całe sześć miesięcy. Głodując, błąkał się po Frisco, spał w noclegowni, jadał w stołówkach Armii Zbawienia lub grzebał za żarciem w śmietnikach. Dostał od matki czek, wrócił na Wschód.

W drogę na benzydrynie


Bill Cannastra był dobrze zapowiadającym się nowojorskim prawnikiem. Zawsze akuratny, cholernie dociekliwy - wróżono mu karierę. Ale zgubiła go ciekawość. Któregoś wieczoru wychylił się z okna pędzącego pociągu metra, żeby zobaczyć, co dalej. I urwało mu głowę.

Po Billu został loft przy 21 West

Street. Wprowadził się tam Jack, a w lofcie znalazł nieutuloną w rozpaczy dziewczynę Cannastry - 20-letnią Joan Haverty. - Czyste, niewinne, jakże mi drogie oczy Joan zawsze czegoś szukały. Byłem przytłoczony jej urodą - notował Jack.

17 listopada 1950 r. wzięli ślub.

W kwietniu 1951 r. Lucien Carr dał Jackowi rolkę papieru teleksowego o długości 120 stóp (36,576 m - Carr pracował w agencji prasowej UPI). Jack wkręcił końcówkę rolki w maszynę do pisania, łyknął porządną porcję benzydryny i zaczął stukać w klawisze.

Stukał sześć tygodni, rolka przesuwała się do przodu, a Jack łykał benzydrynę, kimał z rzadka przy stole, tłukł słowa bez ustanku, jednym ciągiem, nie zaznaczając nawet akapitów. Nie robił żadnych poprawek. Nie redagował.

Zatytułował powieść "On the Road" ("W drodze"). Nie sposób czytać jej spokojnie. Czytelnik przyspiesza wraz z akcją, słowa mkną szybciej i szybciej. Wreszcie dostaje zadyszki, przystaje na chwilę, by złapać drugi oddech, i znów zaczyna biec.

Powieść stała się symbolem pokolenia lat 50. nazwanego w Ameryce beat generation. A prorokiem beatników został Jack Kerouac. Ale to wszystko miało się zdarzyć dopiero za sześć lat.

Na razie Joan Haverty zarzuciła Jackowi ręce na szyję i wyszeptała: - Kochanie, będziemy mieli dziecko.

- Dlaczego nie usuniesz ciąży? - zapytał Jack. - Nie jestem zdolny do ojcostwa.

Joan dała mu w twarz i wyniosła się z życia Jacka. Na dobre.

Nie można kochać, gdy kotlet za mały

Kiedy Joan rodziła córkę, Jack wędrował po Nowym Jorku z tomami Prousta pod pachą: - Bo ja to naprawdę czytam.

Do jazz clubu Birdland wędrówka zawiodła go 18 października 1951 r. Chciał posłuchać, jak Lee Konitz dmie w trąbkę: - Postanowiłem pisać tak, jak on gra. Zostałem pisarzem bop.

I rzeczywiście: swobodną muzyczną frazę Konitza, szybkie wprowadzanie niezależnych od siebie nut Jack odwzorowywał poprzez rzucenie na papier strumienia słów i kończenie akapitu silnym akcentem.

Tymczasem kolejni wydawcy odrzucali "W drodze". Zdecydował się więc dorobić akapity i wprowadzić do książki "inserty" - ubarwiające narrację kawałki o życiu Neala Cassady'ego. W tym celu ruszył znów do San Francisco, bo tam ciągle Neal żył z Carolyn w dzielnicy Russian Hill.

„Wieczorami nagrywał rozmowy z Nealem na magnetofon, by lepiej zrozumieć jego postać. Na początku 1952 r. zorientował się, że inserty stanowią osobną całość, w przyszłości staną się powieścią »Visions of Cody «” - pisze Tom Clark.

Neal pracował na kolei i załatwił Jackowi pracę - noszenie worków pocztowych na dworcu na nocnej zmianie. Gdy wracał o świcie, wycinał swoje nokturny na maszynie do pisania.

- Uważał się za najlepszego pisarza Ameryki - twierdzi Carolyn Cassady. - Cierpiał, bo nie chcieli go wydawać.

- Moje pisarstwo doprowadzi mnie do alkoholizmu na poddaszu domku w San Fran - biadał w kuchni Carolyn.

Kiedy Neal wyjechał na dwa tygodnie służbowo do San Luis Obispo, zachęcił Carolyn i Jacka do miłości: - Jesteśmy rodziną, dzielmy się wszystkim.

Zmieszany Jack nie skorzystał. Neal ponowił propozycję, gdy wrócił. I przez kilka miesięcy zamieniali się rolami męża. Ale po pewnym czasie wkradła się zawiść: Jack zakochał się na zabój w Carolyn, a Neal nie mógł tego znieść, na dodatek zazdrościł Jackowi woli pisania - sam był świetnym gawędziarzem, lecz nie umiał przelać opowieści na papier.

- Pobili się z Nealem o Carolyn. I kłócili się o wydatki na mięso - wspominał Ginsberg. - Jack kupił sobie oddzielną patelnię, bo uważał, że Neal piecze mu mniejsze porcje kotletów.

W końcu małżeństwo Cassadych ruszyło do Tennessee. Podwieźli Jacka do granicy z Meksykiem - mieszkał tam Bill Burroughs. - Ta podróż była romantyczną agonią naszych uczuć - opowiadała Carolyn. - W wozie unosiło się napięcie zazdrosnych o samicę mężczyzn.

Jack czuł wtedy do Neala smutną nienawiść. Kiedy dowieźli go do Nogales nad brzegiem Rio Grande, wysiadł i kiwnął ręką bez słowa.

Już nie zatańczę z tobą mambo


W Meksyku Bill Burroughs też miał kłopoty. Zeszłej jesieni, udając Wilhelma Tella, zastrzelił żonę. Lubił popisywać się celnością strzałów podczas wieczornych popijaw z kumplami. Raz Bill kazał stanąć Joan pod ścianą, ustawił na jej głowie szklankę z wodą i wycelował. Ręka drgnęła i odstrzelił żonie głowę.

Dał łapówkę, władze sprawę zatuszowały. Ale Burroughs cierpiał i nie chciał przyjmować kłopotliwych gości. Czas w Meksyku Jack spędził głównie we wspólnym kiblu na korytarzu kamienicy przy ulicy Orizaba: palił jointy i w oszołomieniu pisał powieść o Burroughsie "Dr. Sax" - to fantazyjny melanż wspomnień z dzieciństwa w Lowell z teraźniejszością wzbogacony aztecką symboliką.

- Chciałem napisać trzecią część "Fausta" - mówił później o swej ulubionej powieści.

Po "Visions of Cody" i "Dr. Saksie" był pewien, że wydawcy wreszcie go docenią. Niestety.

- Co ja z tego mam? - mamrotał po kolejnym odmownym liście. - Mam 30 lat, żona mnie nienawidzi, córki nie widziałem, moja stara matka musi nadal ruszać tyłkiem w sklepie z butami. A ja nie mam nawet centa w kieszeni na przyzwoitą kurwę.

W Meksyku ukradli mu prochowiec, chodził w dziurawych butach. "Jestem nieznośnie samotny - pisał do Carolyn. - Przyjedź, zatańczymy mambo".

Pokazała list Nealowi, wściekł się. "Nasz układ jest nieaktualny" - odpisała Jackowi.

Zdehumanizowana bestia szuka nirvany


- Jack pisze w ciężkiej i długiej samotności - donosił Allen Ginsberg Carolyn.

Jack krążył wokół San Remo Bar - spotykała się tam nowojorska bohema. Wysmakowani brodacze z Greenwich Village pociągnęli go zamiłowaniem do narkotyków i występnych kobiet. Oni uważali go za chuligana. Na noc zatrzymywał się u Ginsberga: dolophina, barbituraty. Poznał czarnoskórą Alene Lee, na której wypróbowywał teorie seksuologa Wilhelma Reicha, autora modnej pracy "Funkcje orgazmu".

- Jest we mnie coś chorego, zagubienie, obawy - wyznał Ginsbergowi.

Ten czas opowiedział w znakomitej krótkiej powieści "Podziemni" w październiku 1953 r. Pisał 72 godziny bez przerwy - schudł siedem kilo.

Nieoczekiwanie podły nastrój poprawił Jackowi Budda. "Żywot Buddy" Ashvagosa zaczął czytać jeszcze na ulicy. Wypożyczył książkę w bibliotece w Richmond Hill na Long Island, gdzie mieszkał z matką. W domu zamknął się w sypialni, zamknął oczy, wstrzymał oddech i skoncentrował się. Nagle poczuł ekstazę i ujrzał złote promienie nicości. Uznał, że osiągnął nirvanę.

"Porzuciłem seks, zacząłem nowe życie w buddyjskiej czystości rozwadnianej czasami okazjonalną masturbacją" - pisał w liście do Burroughsa.

W ogródku założył warzywnik: uprawiał ziemniaki, pomidory, groch, fasolę.

Ale miasto grzechu wzywało: Manhattan, San Remo Bar, szmatławe siksy, picie na umór. - Pojąłem, że nie jestem wcieleniem Buddy, ale zdehumanizowaną bestią - powiedział Ginsbergowi.

By się ratować, uciekł na dziewięć tygodni lata '56 do stanu Waszyngton. Tam w masywie góry Baker pracował jako strażnik przeciwpożarowy - spisywał dane pogodowe, wypatrywał pożarów, składał radiowe meldunki, medytował, ćwiczył rzuty do kosza.

To tylko zęby, Edie, to tylko zęby


- Panie Kerouac, jest pan piękniejszy niż Marlon Brando - rzekł Salvador Dali, kiedy wydawnictwo Viking celebrowało publikację "W drodze" w topowym lokalu Russian Tea Room. Był rok 1957.

Po wydaniu książki popularność Jacka eksplodowała. Do 1959 r. sprzedano ponad 500 tys. egzemplarzy powieści. Tygodnik "Time" pisał: "Jeśli nawet styl Kerouaca irytuje, to nigdy nie nudzi".

W jednym miesiącu aż w dziesięciu wielkich magazynach ukazały się artykuły o Jacku i fenomenie beat generation. Pismo "Mademoiselle" dało jego zdjęcie na okładkę. Artyści beat stali się wydarzeniem medialnym.

- Jack cierpiał do tej pory z powodu braku zainteresowania, a teraz media uznały go za rzecznika generacji - pisał John Clellon Holmes, pisarz ery beat.

Dwa tygodnie po publikacji powieści Jack był kilka razy w telewizji. W najbardziej oglądanym wieczornym talk-

-show "Night-beat" 40 mln Amerykanów słuchało dobrze już naoliwionego Kerouaca.

"Jestem teraz na okrągło pijany - pisał do Neala. - Żadnych alpag, tylko whisky".

„Chcę uciec od rzeczywistości w prostotę, ale to trudne - pisał Jack do Edie Parker, której nie widział od 1949 r. - Ginsberg nigdy nie traci szlaku do mnie, nawet gdy się skrywam. Nie mogę wytrzymać tej niszczącej sławy, która jemu sprawia taką frajdę. »Bywanie « polega na obdarzaniu ludzi szerokim uśmiechem. A szeroki uśmiech to tylko zęby”.

Nie protestowaliśmy przeciwko strukturom

- Człowieku, alem dziś ścięty (Man. I'm beat) - tak powiedział do Jacka nowojorski łazik Herbert Huncke na

Times Square w 1944 r.

- Od razu zrozumiałem, o co mu chodzi - mówił Jack. - Ja też się tak czułem.

Zaczął rozpowszechniać pojęcie

"beat" w rozmowach ze znajomymi.

„Pojęcie to oznacza dziką radość z bycia Amerykaninem, spontaniczną afirmację postaci samotnego bohatera formowanego wtedy przez Hollywood - pisał John Clellon Holmes. - Ale zarazem być »beat « znaczyło wiedzieć, że świat wartości gwałtownie kończy się na naszych oczach, a poczucie wyobcowania ze społeczeństwa rządzonego przez brudny pieniądz staje się nie do zniesienia”.

"Gwałtowny, nihilistyczny ruch, który dąży do zniszczenia wszelkich przejawów amerykańskiej historii i kultury" - pisała wtedy prasa.

"Banda szurniętych facetów celebrujących gorzałę, narkotyki, seks i rozpacz" - podsumowywał beatników tygodnik "Time".

Gdy Kerouac publikował "W drodze", w szufladzie trzymał już osiem gotowych książek, które pisał przez ostatnich sześć lat. Teraz nadszedł ich czas. Dla magazynów kolorowych Kerouac stał się bohaterem, ale recenzje literackie były umiarkowanie ciepłe lub nieprzychylne. Krytycy nie rozumieli, że Jack zerwał z konwencją amerykańskiej powieści zawsze tworzonej nie tylko przez autora, ale i przez redaktorów wydawnictwa, którzy dbali, by książka była sprzedawalna. Zaś artystyczna proza Kero-uaca nie znosiła żadnych kompromisów.

- Instynkt, prymitywizm i gwałt - zarzucali krytycy.

- Beatnicy to ludzie niepokorni, często zatrzymujący się po więzieniach, znikający w wariatkowie, albo ludzie rozpaczający po nocach w wygodnych domach nad swoim konformizmem życiowym. Ale, na Boga, to nie wina mojej literatury, że na ulicach szaleją młodociani przestępcy! - bronił się w wywiadzie Kerouac. - Beat oznacza "beatific", być w stanie błogosławionym, jak św. Franciszek.

Niewątpliwie beat generation było podświadomym buntem młodzieży lat 50., kiedy pionierską Amerykę wolnych przestrzeni i wolnych ludzi nieodwołalnie zastąpiła stechnicyzowana machina korporacyjnych biurokracji. Beatnikami zostawali studenci, artyści, ale i prości chłopcy z rodzin farmerskich i robotniczych, którzy zapragnęli liznąć kultury wysokiej - wszyscy oni lubili się napić, przypalić jointa, wyrwać laskę, słuchać jazzu i nie lubili codziennej, solidnej, uczciwej harówy.

Dzięki magazynom kolorowym beat szerokim strumieniem wlał się do księgarń, telewizji, kina (np. "Buntownik bez powodu" z Jamesem Deanem) i dzięki temu określił postawy młodzieży na następne 20 lat, albowiem beatnicy byli prekursorami pokolenia dzieci kwiatów i młodzieżowych buntów roku 68, które dekadę później bezskutecznie spróbują obalić struktury społeczeństwa industrialnego.

Jack Kerouac nigdy do końca nie uświadomił sobie społecznej wagi swojego pisarstwa.

"Beat generation nigdy nie uważałem za ruch polityczny, a jedynie za opis pewnego zjawiska socjokulturalnego. Myśmy nie protestowali przeciwko strukturom. Chcieliśmy być na haju i tyle" - pisał Jack do krytyka Kennetha Rexrotha.

Ucieczka przed śmietanką

Tymczasem, gdy Jack w Nowym Jorku stał u szczytu sławy, po drugiej stronie kontynentu Neal osuwał się w nicość. Wiedział już, że nie będzie pisarzem. Zazdrościł Jackowi.

Wiosną został aresztowany za handel narkotykami i skazany na pięć lat więzienia w San Quentin, wyszedł po dwóch latach.

A sława Jacka trwała: dookoła przyjaciele, przyjęcia z modelkami, producenci filmowi, teatralni i dziewczyny, dziewczyny, dziewczyny.

Kiedy krytyk Gilbert Millstein z "New York Timesa" wydał przyjęcie na cześć Jacka, zaprosił śmietankę towarzyską. Ale Jack uciekł sprzed drzwi lokalu. Nie był w stanie stawić czoła "znanym i lubianym".

- Był skonfundowany swoim wizerunkiem publicznym. Nie wiedział, kim do diabła ma teraz być - wspominał John Clellon Holmes.

Źle reagował na nadmiar popularności: zaczepki ludzi w metrze, autobusie, w barze - szarpał się z natrętami, czasem musiał się bić. W kwietniową noc 1958 r. w barze Kettle and Fish przy McDougal Street musiał walczyć z trzema mężczyznami, którzy postanowili pobić gwiazdora. Brocząc krwią, ledwo dopełzł do mieszkania swojej aktualnej dziewczyny Joyce Glassman w Greenwich Village. Zawiozła go do szpitala.

Kupił dom w Northport na Long Island za 14 tys. dol., był rozłożysty, stylowy, z sadem owocowym: - Chcę mieć tu spokój.

Jednak gromady fanów szybko go zlokalizowały. Przychodziły dzieciaki ze szkoły z bluzami odrukowanymi tytułami jego powieści. Reporter wlazł przez okno do sypialni, gdy Jack spisywał w piżamie sen. Nastolatki forsowały wysoki na 180 cm płot. A jakaś dama zapukała, by zaprosić beatnika na swoje doroczne przyjęcie. Z Manhattanu zjeżdżali kumple beatnicy, kradli książki i rzygali w gabinecie.

Uciekł do Meksyku. Gdy dotarł na ulicę Orizaba, cholernie chciało mu się pić - no to się napił. A kiedy po miesiącu wpadł w delirium, Meksyk nawiedziło potężne trzęsienie ziemi.

Dwa lata nie pisał.

Szatan z Big Sur


"To w nocy 3 września 1960 r. oszalałem pierwszy raz - pisał Kerouac. - Jak dr Jekyll i Mr Hyde stopniowo traciłem kontrolę nad mechanizmem jaźni".

W sierpniu pił po barach w San Francisco z kumplem Lew Welchem. Zabrali dwie łatwe dziewczyny i pojechali do chaty Lew Welcha w kanionie Bixby w masywie Big Sur u brzegów Pacyfiku, 300 km na południe od Frisco.

Wszyscy w Kalifornii wiedzą, że Big Sur od lat nawiedzają kosmici.

Ale oni w chacie Lew nie zważali na nic - tankowali i kochali się ostro. Jednak orgazmy miast rozluźnienia przyniosły Jackowi nienawiść - do siebie i wszystkich innych. Wpadł w paranoję. Ubzdurał sobie, że Lew i dziewczyny chcą go otruć, bo jest katolikiem. Nie chciał więc jeść. Sypiał w śpiworze nad brzegiem oceanu.

Pod koniec trzeciego tygodnia w Big Sur obudził się w głuchą noc zlany zimnym potem: - Nadciągali. Słyszałem świst latających spodków, ujrzałem płonący krzyż i wizje szaleństwa nie do opisania. Zamarłem.

O świcie zerwał się i gnał pędem w kierunku San Francisco. Ścigało go stado czartów. Zrozpaczony machał na jadące auta. Ale nikt go nie chciał zabrać. Przez siedem godzin szedł na skrwawionych stopach po szosie do przystanku autobusowego, modląc się do św. Jana Chrzciciela o wybawienie od mocy piekielnych. Dwa dni później wsiadał we Frisco do samolotu lecącego na Wschód, ale na ramieniu ciągle siedział mu złośliwy, mały czart.

"To była noc końca nirvany - pisał do Carolyn rok później. - Zrozumiałem, że cały mój buddyzm to tylko słowa - słowa pociechy zaiste - ale kiedy ujrzałem te gromady diabłów lecących na mnie, zrozumiałem, że jedynie Jan Chrzciciel może mnie uratować. To w jego kościele w Lowell służyłem jako chłopiec do mszy".

Napisał o tym "Big Sur" - książkę wewnętrznego chaosu, historię załamania nerwowego. Głównym bohaterem książki jest miejsce - kanion Bixby. Ekstremalna natura miejsca i jego spektakularne piękno sprawiają, że z ludzkiej jaźni wyciekają wszelkie skazy, normalność zanika, a człowiek staje przed próbą psychiczną, której nie jest w stanie podołać.

Zgubo, czaiłaś się od zawsze?

Na Long Island nic się nie zmieniło. Barowicze zagadywali przy drinku, fani zaczepiali na ulicy, a gdy ich odganiał, ciągnęli za nim cichymi stadami. Przed domem czatowali reporterzy.

- Jack! Mr. Kerouac! Czy nowy poemat Lawrence'a Ferlinghettiego o Chrystusie jest antychrześcijański?! Nieamerykański?! Albo niech pan coś powie! Jack!

"Jedyne, co mógłbym im powiedzieć, to to, że ja piszę o Jezusie na swój sposób" - napisał do Carolyn i czmychnął na Florydę.

"Nawet tu życie stało się nieznośne. Prześladują mnie tysiące maniaków, przyjechali nawet ze Szwecji" - pisał stamtąd do Carolyn. Znów uciekł do Meksyku, czytał Balzaca i sączył martella.

Kiedy wrócił, szum wokół niego ucichł. Mógł spokojnie pić w domu, a pił na umór.

Weekendy spędzał na Manhattanie z Ginsbergiem, który wpadł w fascynację psychodelicznym światem LSD. Jack nie polubił LSD. Uznał, że ten narkotyk wymyślili Rosjanie, by zniszczyć Amerykę. Kerouac nienawidził komunistów. Był wielbicielem komisji senatora McCarthy'ego.

Odmówił podpisania petycji antynuklearnej, bo jej inicjatorem był literat Kenneth Tynan: - Nie podpiszę, bo Tynan jest komunistą.

Latem '64 Neal, już po rozwodzie z Carolyn, przybył do Nowego Jorku w komunie Wesołych Psotników pisarza Kena Keseya - objeżdżali Stany w psychodelicznym autobusie, wszędzie siejąc zgorszenie narkotycznymi happeningami.

Podczas imprezy w Greenwich Village Psotnicy wyściełali kanapę amerykańską flagą, by chętni mogli znaleźć ukojenie w objęciach drugiego człowieka. Jack zgonił parę Psotników z kanapy. Pieczołowicie składał flagę, odłożył na bok.

- Obserwując to zdarzenie, zrozumiałem, że partytura historii znalazła się już poza percepcją duchową Jacka - wspominał Ginsberg. - Postarzały, czerwonogęby, piwnobrzuchy i pijany Jack, którego nikt nie kochał. Jeszcze tak niedawno, 20 lat wcześniej, był eleganckim, smagniętym wojną na morzu, ciemnym, opętanym Spenglerem pisarzem. Ale chyba już wtedy czaiła się w nim zguba.

Seconal na torach, nazwisko na pniu

Jack pił miesiącami non stop. Spał po loftach u malarzy w Greenwich Village. Pisał bardzo mało.

Prasa śmiała się, że ciągle na stałe mieszka z matką - zmieniali domy: Long Island, Massachusetts, Floryda.

"Nie rozumiem, dlaczego robi się z tego żarty - narzekał w liście do Ginsberga. - Matka wspierała mnie przez lata, harując po sklepach i w fabrykach butów, kiedy ja pisałem większość moich książek. Jest moim przyjacielem. Nie wyrzucę matki za drzwi na pożarcie tym psom".

W 1964 r. jego siostra Caroline zmarła na zawał, po tym jak mąż zażądał rozwodu. Ginsberg wspominał: - Łaził po barach. Był tak smutny, że nie mógł patrzeć na nikogo bez płaczu. Był przecież de facto Francuzem, kochał rodzinę silną miłością galijską. Anglosasi tego nie chwytali.

Matka Jacka doznała wylewu i była częściowo sparaliżowana, potrzebowała opieki. Złomotany alkoholizmem Jack nie był w stanie się o nią troszczyć. Dlatego 19 listopada 1966 r. poślubił w Hyanis w Massachusetts starą pannę i swoją koleżankę z dzieciństwa Stellę Sampas. Była dobrą żoną, dbała o matkę Jacka i chroniła pisarza, jak tylko mogła, przed demonami w butelkach. Ale butelek było zbyt wiele.

Zaś Neal Cassady błąkał się po Meksyku. Zabalował na jakimś weselu w San Miguel de Allende. Łyknął seconalu i ruszył nocą torami kolejowymi do sąsiedniej mieściny. Po dwóch kilometrach padł z wyczerpania. Gdy rankiem 3 lutego 1968 kolejarze znaleźli go na torach, umierał na serce.

Dwa dni później w Nowym Jorku wyszła powieść Jacka "Vanity of Duluoz" - studium rozkładu rodziny emigrantów z francuskiej Kanady.

"To najlepsza książka Kerouaca" - napisał tygodnik "Time".

A przed południem 20 października 1969 r. Jack Kerouac zasiadł przed telewizorem w domu w St. Petersburgu na Florydzie z notesem, puszką tuńczyka i piersiówką whisky. Pociągnął pierwszego łyka - i wtedy pękła mu wątroba.

Na wieść o śmierci pisarza Allen Ginsberg wyszedł do lasu przy swojej farmie w Cherry Valley w stanie Nowy Jork, znalazł wysokie drzewo i wyżłobił nożem na pniu nazwisko przyjaciela.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Kokainowy detoks
aw

[ external image ]
Uma Thurman jako Mia Wallace, dziewczyna gangstera, która omal nie umarła po przedawkowaniu heroiny, którą omyłkowo wzięła z kokainę (Fot. AKPA)

Zatrucie kokainą tylko w USA jest przyczyną blisko miliona wizyt w pogotowiu rocznie. Niestety, do tej pory lekarze mogli pomagać pacjentom jedynie doraźnie: brak było bowiem leków pozwalających na usunięcie z ustroju kokainy i jej metabolitów.

Narkotyk, dopóki nie zostanie naturalnie rozłożony, podróżuje wraz z krwią, uszkadzając układ krążenia, wątrobę i mózg. Być może już niedługo uda się zapobiegać tym niekorzystnym zjawiskom. Naukowcy z trzech amerykańskich uniwersytetów (University of Michigan,Columbia University i University of Kentucky) uzyskali właśnie związek blisko tysiąc razy szybciej neutralizujący działanie kokainy, niż dzieje się to normalnie w ludzkich organizmach.

Enzym, o nazwie esteraza kokainy (CocE), został pierwotnie wyizolowany u bakterii glebowych pozyskanych ze sfery korzeniowej roślin koki. Zidentyfikowane białko ma zdolność do rozkładania kokainy na jej niegroźne pochodne, podobnie zresztą jak czyni to nasz ludzki enzym o nieludzkiej nazwie - butyrylocholinoesteraza. Tyle tylko, że robi to z bez porównania wyższą wydajnością. Jedynym problemem z CocE było to, że zupełnie traci on swoje właściwości, jeśli zmuszony jest do pracy w temperaturze ludzkiego ciała. Badaczom przy użyciu metod inżynierii genetycznej udało się jednak tak zmodyfikować wspomniany enzym, że jego nowa wersja nie traciła swoich zdolności także w podwyższonej temperaturze. Co więcej, "nowe" CocE było zdolne rozkładać kokainę, nie wpływając na benzyloecgoninę, związek powstający podczas metabolizmu kokainy, używany w testach na obecność tego narkotyku w moczu. Na pracę enzymu nie wpływa też obecność we krwi innych narkotyków, nikotyny ani alkoholu. Testy przeprowadzone na gryzoniach potwierdziły skuteczność stosowania CocE jako czynnika detoksyfikacyjnego. Według autorów badania, zaprezentowanego podczas dorocznej konferencji Amerykańskiego Towarzystwa Farmakologii i Terapeutyki Eksperymentalnej, testy kliniczne CocE u ludzi powinny rozpocząć się jak najszybciej.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Ludzie żują liście koki od 8000 lat
ola, pap

[ external image ]
Liście Erythroxylum coca (fot. selbst fotografiert)

Ludy zamieszkujące tereny dzisiejszego Peru już 8000 lat temu żuły liście koki - informuje serwis "BBC Science& Environment".


Pod podłogami domostw w południowo-zachodnim Peru zespół Toma Dillehaya z Vanderbilt University (USA) odkrył ślady przeżutych liści koki sprzed 8 tys. lat oraz bogatych w wapń skał. Do dziś wypalone uprzednio kawałki wapienia są przeżuwane razem z liśćmi, ponieważ dzięki nim uwalnia się więcej aktywnych składników rośliny.

Znane dotychczas ślady stosowania koki były młodsze o 3000 lat, a dodawanie wapiennego "katalizatora" uważano za dużo późniejszy wynalazek.

Zawierające alkaloidy - w tym kokainę - liście dorastającego 2-3 metrów wysokości krzewu kokainowego(krasnodrzew pospolity - Erythroxylum coca) są wykorzystywane przez południowoamerykańskich Indian jako używka. Żucie koki tłumi głód i ułatwia wysiłek na dużych wysokościach, co wykorzystywali hiszpańscy kolonizatorzy, podając masowo kokę Indianom wydobywającym cenne metale w kopalniach.

Sama roślina odgrywa ważną rolę w tradycyjnej kulturze andyjskiej - jej liście były ofiarowywane bóstwom, a w czasach Inków używały ich głownie klasy uprzywilejowane. Także najnowsze odkrycie wskazuje, że kokę żuli początkowo głównie wybrani.

W wielu rejonach, zwłaszcza w górach niesprzyjających innym uprawom, koka stanowiła, a niekiedy nadal stanowi podstawę egzystencji indiańskich rolników. W niektórych rejonach Andów można zbierać jej liście aż cztery razy w roku.

Dawniej wykorzystywano ją do produkcji Coca-Coli, a obecnie żuje się jej liście lub przyrządza z nich herbaciany wywar (mate de coca). Koka stanowi też dodatek do licznych produktów żywnościowych i kosmetycznych - cukierków, ciastek, alkoholi czy pasty do zębów.

Liście koki są również surowcem do produkcji narkotyku - kokainy, przemycanego z krajów Ameryki Łacińskiej do innych regionów świata. Właśnie z tego powodu wciąż traw spór między zwolennikami zaostrzenia prawa wzywającymi do zaprzestania uprawy krzewu kokainowego, a obrońcami andyjskiej tradycji przekonującymi, że tradycyjna używka roślinna nie musi być związana z przemysłem narkotykowym.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Przemytnicy płacą 3 miliony za budowę jednej łodzi do przemytu kokainy. Potem ją porzucają. A i tak się opłaca
Maciej Stasiński

[ external image ]
Ta łódź podwodna z ładunkiem heroiny została "złowiona" przez meksykańską marynarkę wojenną w lipcu b.r. (Fot. Miguel Angel Tovar AP)

Kolumbijska marynarka wojenna znalazła dryfującą na Pacyfiku łódź podwodną domowej roboty. Miała 15 metrów długości i trzy metry szerokości. Porzucili ją handlarze narkotyków. To dziś najlepszy sposób szmuglowania kokainy do Meksyku i dalej do USA

Łódź dryfowała o 60 mil morskich od ujścia rzeki Naya, na pacyficznym wybrzeżu Kolumbii, między departamentami Cauca i Valle. Była już pusta. Z jej ładowni zniknęło kilka ton kokainy. Kolumbijscy żołnierze szacują, że mogło jej być ok. 4-5 ton. Czteroosobowa załoga szmuglerów wrzuciła ładunek do morza, nim sama zbiegła z pokładu.

"Narco-submarine" found in Colombia
https://www.youtube.com/watch?v=LjHAouHe_fY

Mogło być też tak, że załoga uciekła, zanim zdążyła załadować łódź kokainą, co czasem szmuglerzy robią dopiero na pełnym morzu, żeby uniknąć lunet straży przybrzeżnej.

Takie znalezisko nie było zaskoczeniem dla kolumbijskiej armii. Już od 20 lat kartele kokainowe przemycają w ten sposób kokainę z laboratoriów w kolumbijskich górach i puszczy do portów Meksyku, Nikaragui czy Panamy. Dociera do USA. A później do Europy.

Łódź trudniej namierzyć

Od 1993 r., gdy marynarka wojenna przechwyciła pierwszą taką łódź, wpadło ich ponad 80: w prowizorycznych stoczniach zaimprowizowanych w głębi w tropikalnej dżungli, na brzegu pacyficznych rzek albo na pełnym morzu. Tylko w ubiegłym roku marynarka wojenna Kolumbii przejęła ich 12. Niektóre zniszczyła, inne wystawia jako eksponaty w bazach wojskowych na wybrzeżu. Ile takich łodzi dalej służy szmuglerom, nikt nie wie. Ale musi ich być bardzo dużo, bo interes się niebywale opłaca.

Dlaczego? Bo o wiele łatwiej jest transportować kokainę łodziami podwodnymi niż awionetkami, czy też ukrytą jako konwencjonalny ładunek na zwykłych statkach. Celnicy w portach mają skuteczniejsze sposoby kontroli skrzyń i kontenerów, nie mówiąc o kontroli ruchu powietrznego przez lotnictwo i radary krajów docelowych. Tajne lotniska i pasy startowe w lasach lub górach są w dodatku widoczne z powietrza.

Łodzi nie widać. Płyną zanurzone z prędkością ok. 6 węzłów, wystają im tylko krótkie peryskopy i przewody wentylacyjne. Płyną z dala od okrętów straży przybrzeżnej, drogą okrężną, po wodach międzynarodowych. Czasem płyną na zachód wokół Wysp Galapagos, a dalej na północ i wschód. Dopiero u wybrzeży Meksyku czy USA zbliżają się bo brzegu. Stąd ładunek przejmują szybkie motorówki i przerzucają na ląd.

Trzy łodzie w konwoju


Łodzie te mają 15 do 30 metrów długości i ładowność od 4 do 10 ton. Jeden kurs trwa kilka dni. Każda łódź pilotowana jest przez czterech ludzi: nawigatora, pomocnika, mechanika i odpowiedzialnego za kokainę szmuglera. Łódź konwojuje z przodu jeden stateczek udający kuter rybacki, a z tyłu statek eskortujący, który w razie wykrycia łodzi przez straż przejmuje załogę i ucieka.

Stocznie ukryte w dżungli


Technologię budowy łodzi kartele opanowały dawno. Kupują usługi inżynierów z miast, dobrze im przy tym płacą. Przywożą ich do dżungli na wybrzeżu Pacyfiku, tam w głębi lasu budują małe stocznie i gromadzą wszelki potrzebny sprzęt. Wybrzeże Pacyfiku porasta las namorzynowy i uchodzą tu do oceanu setki rzeczek i rzek biorących początek daleko w górskich pasmach Andów. Brzeg jest w wielu miejscach niedostępny od strony lądu, nie ma tu dróg. W głębi puszczy przy brzegach rzek nikt nie mieszka.

Konstrukcja łodzi jest zwykle z ożebrowania drewnianego pokrytego włóknem szklanym. W łodziach montuje się konwencjonalne silniki Diesla, baki na paliwo, peryskopy, wentylatory oraz przyrządy nawigacyjne, GPS, wygłusza się maksymalnie pracę silników itd. Pomieszczenia dla załogi bardzo małe i niewygodne. Większość wnętrza zajmuje ładownia, tam wsadza się paczki z czystą kokainą.

Budowa jednej łodzi trwa kilka tygodni. W niektórych dobrze ukrytych stoczniach leśnych stoczniach buduje się kilka łodzi na raz. Gotowe woduje się na rzekach, po czym spławia do morza. Tam są załadowywane kokainą.

Jednorazowa łódź za 3 miliony dolarów. Zyski tak wielkie, że to się opłaca


Koszt wybudowania łodzi to od 1 do 3 milionów dolarów. Nawigatorowi płaci się ok. 5-6 tysięcy dolarów za kurs, jego pomocnikom połowę lub jedną trzecią tej sumy. Zysk ze sprzedaży jednego ładunku np. kilku ton kokainy na ulicach Chicago, Nowego Jorku czy Los Angeles przekracza koszt łodzi i transportu ponad trzydziestokrotnie. Biznes jest tak kokosowy, że kartelom nie opłaca się zawracać łodzi i używać ich więcej niż raz. Wedle kolumbijskiej armii oraz straży przybrzeżnej USA łodzie po wyładunku kokainy są zatapiane na pełnym morzu. W stoczniach w Kolumbii wciąż buduje się następne.

Od 2006-2007 roku popularność łodzi jako środka transportu znacznie wzrosła. Zbiegło się to z demobilizacją kolumbijskiej armii paramilitarnej oraz osłabieniem narkopartyzantki FARC. Wcześniej te potężne organizacje miały stałe rozmaite szlaki szmuglu kokainy - niekiedy przez kraje sąsiednie, jak Wenezuela. Gdy zostały rozbite lub osłabione, narkotykowy interes przeszedł w ręce wielu mniejszych organizacji, które o transport musiały zadbać same. Od 2007 roku armia kolumbijska łapie rocznie co najmniej 10 łodzi. Narkobiznesowi to nie szkodzi. Mimo światowej wojny z narkotykami i ścigania karteli w Kolumbii czy Meksyku, produkcja kokainy w ostatnich latach nie spadła w Kolumbii, a wzrosła w Peru i Boliwii. Jej podaż na ulicach miast USA i Europy też nie spada. Jest jasne, że duża jej część odbywa podróż łodziami podwodnymi.

Policja nie potrafi dogonić narkotykowych karteli


Oficerowie marynarki kolumbijskiej uważają, że zwalczanie szmuglu, to zawsze pościg spóźniony o jeden, dwa kroki, jak walka z dopingiem w sporcie.

Kartele obmyślają nowe sposoby przemytu i technologiczne nowinki, a policja i armia okrywają je po jakimś czasie, a i tak nie są w stanie przechwycić większości transportów.

Ostatnią nowinką są podwodne batyskafy w kształcie torped, z płetwami i stabilizatorami, ale bez załóg, załadowane tylko kokainą. Płyną na dużej głębokości holowane przez zwyczajne łodzie rybackie, które na pokładzie nie mają nic podejrzanego. W razie niebezpieczeństwa są odczepiane z holu, wypuszczają niewielkie boje z nadajnikiem w kształcie drewnianego bala i głęboko pod wodą czekają na odsiecz. Gdy straż morska się oddala, odnajdują je łodzie z konwoju i ponownie biorą na hol.

Spece od wojny narkotykowej oceniają, że jeśli zyski narkobiznesu będą nadal tak astronomiczne, kartele uruchomią zdalnie sterowane łodzie podwodne o zasięgu oceanicznym i będą przewozić kokainę bezpośrednio do Europy.


Cocaine Submarine Seized by Colombian Navy
https://www.youtube.com/watch?v=jR4Iejer1Jc
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 173 z 207
Newsy
[img]
Szympansy biesiadują? Sfilmowano je, gdy dzieliły się owocami zawierającymi alkohol

Ludzie od dawna spożywają alkohol i od tysiącleci odgrywa on rolę we wzmacnianiu więzi społecznych. Nowe badania wskazują, że nasi najbliżsi krewni – szympansy – mogą wykorzystywać alkohol w podobnym celu. Po raz pierwszy udało się sfilmować szympansy, które dzielą się sfermentowanymi owocami, w których stwierdzono obecność alkoholu.

[img]
Ryszard Petru ma już projekt depenalizacji marihuany. Znamy szczegóły

Dopuszczenie posiadania do 15 gramów suszu lub jednego krzaka konopi na własny użytek – to propozycja, którą przedstawi zespół parlamentarny tworzony przez posłów koalicji. Dotarliśmy do szczegółów projektu, które potwierdzają nasze wcześniejsze ustalenia.

[img]
Jak zwiększyć moc i profil sensoryczny kawy z przelewu? Fizycy opisali prosty sposób

Czy jest sposób, by – nie zmieniając ilości kawy w przelewie – zwiększyć jej moc i uwypuklić profil sensoryczny? Otóż jest. I został on opisany na łamach pisma Physics of Fluids wydawanego przez Amerykański Instytut Fizyki (AIP).