Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 155 z 207
  • 1180 / 103 / 0
To pańska strzykawka. Jutro zapraszamy znowu
Maciej Stasiński

[ external image ]
Centrum dla uzależnionych w Bernie. Założone w 1986 r., było pierwszym takim miejscem w Szwajcarii (Fot. Mehdi Chebil/Polaris/East News)

Czy jak cukrzyk zje czekoladę, to za karę odstawimy mu insulinę, żeby zrozumiał? A może nawet wsadzimy za kraty? - pytają Szwajcarzy. Narkoman to chory. Chorych się leczy, nie wsadza za kraty

Bladym świtem jak co dzień na dziedzińcu uniwersyteckiej kliniki psychiatrycznej UPK Janus w Bazylei zbiera się tłumek. Jedni przyszli, inni przyjechali na rowerach albo hulajnogach. Siedzą na ławkach, stoją przed drzwiami, palą, rozmawiają. Pojawia się personel, też na rowerach, hulajnogach lub pieszo. Punkt szósta drzwi się otwierają. W środku jak w urzędzie: poczekalnia, maszyna z numerkami, gazety.

Zza kontuarów witają ich pielęgniarki, pracownicy społeczni, terapeuci. Wszystkich znają. Jeśli ktoś się chwieje, podają alkomat. To ważne, bo mieszanka prochów z alkoholem źle działa. Trzeba wiedzieć, ile podać. I czy w ogóle.

Na piętrze - metalowe stoły, papierowe ręczniki i płyn dezynfekcyjny w plastikowych butelkach. Mycie rąk, żarciki z pielęgniarkami. Potem kolejno do lady. Każdy dostaje odpowiednie pigułki w kieliszku, płyn do popicia, strzykawki z już odmierzoną dawką, gaziki, plastry. Komputer pamięta, kto, ile i czego pobrał.

Potem siadają przy stołach, zakasują rękawy, opuszczają spodnie, zakasują spódnice. I wstrzykują sobie w mięsień lub w żyłę na przedramieniu, w łokciu lub na nodze diacethylmorphinę. Potem spryskują stoły spirytusem, strzykawki wrzucają do kosza.

Około godz. 10 sala pustoszeje. Aż do 18, kiedy dla mniej więcej 150 stałych pacjentów przyjdzie pora na drugą dawkę. Diacethylmorphina, którą dostaną, to nic innego jak czysta heroina.

I tak już 20 lat. Odkąd kanton Bazylei uznał, że uzależnionych trzeba leczyć i pomagać im żyć.

Pierwszy dobry człowiek


- Nasi pacjenci to najcięższe przypadki uzależnienia - opowiada Marc Vogel, Niemiec, doktor psychiatrii, który w Janusie pracuje od lat. - Warunkiem przyjęcia jest niepowodzenie dwóch wcześniejszych terapii, np. metadonowej albo abstynenckiej. Niektórzy biorą od dekad. Średnia wieku to 44 lata. Starzeją się u nas. Wcześniej umierali koło trzydziestki. Unikają zakażeń, nie żyją na ulicy. I nie biorą byle czego.

- Dajemy im stuprocentową heroinę najwyższej próby - wyjaśnia Hannes Strasser, główny lekarz kliniki. - Ta z miasta to breja. 10 proc. diacetylmorphiny, reszta to proszki i domieszki nieznanego pochodzenia.

Wielu uważa, że bazylejska klinika robi to samo co uliczni dilerzy: dystrybuuje narkotyk, tyle że za darmo. Lekarze kwitują takie opinie, kręcąc z politowaniem głowami.

- Branie czystej heroiny grozi uzależnieniem albo przedawkowaniem? Pewnie, ale wiele medykamentów jest jeszcze gorszych, bo ma skutki uboczne. Tym ludzie jakoś się nie przejmują - irytuje się Hannes Strasser. A dr Vogel tłumaczy, że to, co robią, to żadne rozdawnictwo, tylko Heroin Assisted Treatment - terapia wspomagana heroiną. - Tylko pięciu pacjentów Janusa to czyści narkomani, bez innych zaburzeń. Pozostali cierpią na rozmaite zaburzenia psychiczne. Chroniczne i niezwiązane z uzależnieniem. Cierpieliby na nie i bez narkotyków, a niektóre z tych dolegliwości opiaty łagodzą.

- To po prostu chorzy ludzie. Zasługują na opiekę medyczną - mówią chórem lekarze.

Ta opieka nie ogranicza się do ciała. - Rozmawiamy z nimi o życiu, pytamy, czy i co chcą zmienić. Heroina to przynęta. Przychodzą po nią i zostają, bo potrzebują pomocy w innych sprawach. Doświadczają troski, której brak doskwiera im od dzieciństwa - dodaje dr Vogel.

Hera przytula rozbitka

Nie ma jednego wzorca pacjenta. Pochodzą z rodzin biednych i bogatych, są wykształceni lub prości, starzy Szwajcarzy obok dzieci imigrantów. Łączy ich jedno - traumatyczne dzieciństwo. Ciężkie przejścia w rozbitych albo dysfunkcjonalnych rodzinach, z rodzicami pijącymi albo zajętymi karierą. Emocjonalne odrzucenie, przemoc, molestowanie seksualne - to doświadczenia 70 proc. pacjentów Janusa. Większość cierpi na przewlekłą depresję, niektórzy mają schizofrenię.

- Nie da się stwierdzić, co było pierwsze: narkotyki czy wstrząs i zaburzenia - mówi dr Vogel. - Ważne, że jedno z drugim idzie w parze.

Na jednego psychoterapeutę lub pracownika społecznego przypada dziesięciu chorych. Każdy ma swój profil i aktualizowaną kronikę: co mu dolega, gdzie mieszka, z kim, czy ma potomstwo, z czego żyje, czy ma inne nałogi.

Niektórzy mieszkają sami albo z kimś, wielu w noclegowniach. 30 proc. ma dzieci, 40 proc. pracuje - na własną rękę albo na pół etatu w zakładach pracy chronionej, żeby być aktywnym i czuć się przydatnym. Ale jest wielu pełnoprawnych pracowników zatrudnionych w najzwyklejszych firmach.

12 pokojów nieszczęścia

Dla zwykłego człowieka widok grupy ludzi bez żenady obnażających się i wbijających sobie strzykawki w poznaczone setkami podobnych nakłuć ciała jest przykry. Pierwszy odruch - odwrócić głowę. A jeszcze lepiej wyjść.

Pytam, z kim mógłbym porozmawiać po angielsku, bo po niemiecku nie mówię dobrze. Laura bierze swoją dawkę i uprzejmie się wita.

- Przychodzę tu codziennie od 15 lat. I od 15 lat pracuję. Jestem księgową. Nikt nie wie, że tu chodzę. Jakby się dowiedzieli, wyrzuciliby mnie, chociaż w pracy nie robię niczego, w czym mogłabym komuś zaszkodzić. Rano odstawiam dziecko do szkoły i przed pracą przychodzę tu. Po pracy tak samo. Czy syn wie? Ma dopiero dziewięć lat. Powiem mu, jak będzie starszy.

Laura wychowywała się w czterystumetrowej willi. Ojciec, makler, kazał matce zajmować się domem. Nawet nie wiedziała, ile mąż zarabia. Kiedy odszedł, próbowała się zabić. To wtedy Laura zaczęła brać. Najpierw marihuanę, potem coraz cięższe narkotyki. Miała 14 lat.

Musiały się wyprowadzić z 12 pokojów. Laura kupowała na ulicy. Żeby mieć na nałóg i jakoś się utrzymać, jeździła do Zurychu do Platzspitz, Parku Igieł. Kupowała większą ilość i sprzedawała z zyskiem w Bazylei.

Wzięła ślub, ale mąż też był narkomanem. Zabrała synka, kiedy jeszcze był w przedszkolu.

Matka Laury ma 74 lata i dopiero teraz obie idą do prawnika, żeby uzyskać coś od byłego męża i ojca. Emerytowany makler spędza czas w luksusowej willi na Gran Canarii albo w rodzinnym domu na Karaibach. Laura z synem jeżdżą tam na wakacje, kiedy rezydencja stoi pusta.

- Zmniejszyłam dawki z 200 do 70 ml. Ale chcę być zupełnie czysta. Kiedy zaczęłam terapię, musiałam oddać prawo jazdy. Chcę je odzyskać, auto przyda mi się w pracy. Chcę przestać.

https://www.youtube.com/watch?v=u-00kU4a4sc

Szkoła życia

Marc Vogel tłumaczy mi, że dogmat abstynencji w leczeniu uzależnionych jest chybiony.

- Abstynencja może być celem pacjenta, bo go mobilizuje, ale nie może być naszym. My wiemy, że to nie działa. Jeśli ktoś ma taki plan, wspieramy go, ale ostrzegamy, że przy odstawieniu narkotyku zawsze jest ryzyko powrotu. A to szczególnie groźne. Odporność organizmu na narkotyk gwałtownie spada i ryzyko przedawkowania rośnie aż jedenastokrotnie.

Doktor jest też przeciwnikiem terapii w klinikach odwykowych, gdzie odstawionego od narkotyków pacjenta kładzie się do łóżka, żeby odtruć organizm. - Po pierwsze, to nie działa i zawsze jest powrót. Po drugie, uzależniony jest pod kloszem. A tutaj uczymy go radzić sobie z normalnym życiem, z odpowiedzialnością. Bez odstawiania heroiny, bo głód narkotykowy nie pozwala myśleć o niczym innym.

Heroinowej terapii powoli próbują Duńczycy, Portugalczycy, Holendrzy i Niemcy. Ale zwykle na pół gwizdka i pod czujnym okiem polityków. W efekcie niemieckie prawo wymaga od terapeutów, żeby co jakiś czas próbowali wymóc na pacjencie abstynencję.

Dlaczego pionierska Szwajcaria, w której działają już 23 ośrodki terapii heroinowej, wciąż pozostaje wyjątkiem? - Bo my oparliśmy terapię na wynikach badań, a nie na przekonaniach i przesądach. Przecież cukrzyk bierze insulinę przez całe życie. Jest na nią skazany. Czy jak zje czekoladę, to mu za karę odstawimy insulinę, żeby zrozumiał? - mówi Strasser. - To nielogiczne i niemoralne. Dlatego badania od początku były podstawą polityki publicznej miasta i kantonu.

Ukradli, a może zgubiłem

Jonas ma gorsze perspektywy niż Laura. - Chodzę tu od początku, od 20 lat, ale jest ciężko. Za bardzo mnie ciągnie. Kilka miesięcy temu zmniejszyłem dawkę, ale teraz znowu biorę więcej. I jeszcze kupuję na mieście, kokainę i tabletki. Jestem na rencie. Praca? Nie pracuję. Nie mogę. Po opłaceniu terapii i mieszkania zostaje 1 tys. franków.

Ojciec Jonasa, muzyk, przyjechał tu w 1976 roku z Polski. Dostał dobry kontrakt. Dzieci urodziły się już w Szwajcarii. Siostrom dobrze się powodzi, mają restauracje. Jonas nie opowiada, jak to się zaczęło; woli bąknąć: "Wpadłem w złe towarzystwo".

A był zdolnym złotnikiem. Miał warsztat, skrzynie narzędzi. - Zgubiłem, ukradli mi.

A może sprzedał? Nie dopytuję, co za różnica.

Wrócić do fachu raczej nie da rady. Na jego kursie złotniczym było 20 słuchaczy. W zawodzie pracuje dwóch. Warsztat kosztuje 5 tys. franków. - Jest ciężko, bardzo ciężko. Bank nie da kredytu. Ojciec raz pomógł, ale nie wyszło.

Terapeutka z UPK tłumaczy mi potem, że nie wszyscy są w stanie wrócić do pracy. Zwłaszcza do takiej, która wymaga dyscypliny, sumienności, koncentracji i precyzji - jak złotnictwo.

Pan wpadnie, panie pośle

Klinika nie naciska. Łagodnie wypytuje, podpowiada, zachęca. Pacjent musi chcieć. Przymuszany ucieknie i przepadnie. Jeśli zmobilizuje się i ogarnie, to świetnie; jeśli poprzestanie na regularnym kontakcie i nie zsunie się w niekontrolowany nałóg uliczny, dobre i to.

Miasto się z tym liczy i nie mierzy sukcesów liczbą pacjentów, którzy pokonali nałóg. W Szwajcarii uzależnienie to społeczny fakt; jeśli nie da się go wykorzenić, to trzeba próbować go ograniczyć i opanować.

Evelyn Bohnenblust z departamentu zdrowia Bazylei opowiada, że państwo wzięło na siebie odpowiedzialność za narkomanów już w 1987 roku. Przełomem były doświadczenia z Parku Igieł w Zurychu. W latach 1987-92 działał tam program otwartego rynku narkotykowego - konsumentom rozdawano nawet strzykawki. Zurych stał się mekką narkomanów i dilerów z całej Europy. Brud, tysiące strzykawek wbitych w ziemię, przemoc, zakażenia, zgony. Platzspitz zamknięto w 1992 roku. Władze wzięły się do problemu od nowa, przyjmując cztery zasady: prewencji, terapii, redukcji szkód i represji.

Nikt nie dyskutuje, czy państwo ma pomagać uzależnionym narkomanom. Konsultacje i debaty dotyczą tego, jak to robić i ile na to przeznaczyć. Miasto samo wyciąga rękę do nałogowców, szuka ich i proponuje wsparcie. Policja ściga dużych handlarzy, ale też daje znać departamentowi zdrowia o wszelkich incydentach z udziałem osób uzależnionych. Departament współpracuje z firmami, które mają kłopoty z uzależnionymi pracownikami.

Z 13 mln franków, które Bazylea rocznie przeznacza na walkę z uzależnieniami od narkotyków, alkoholu, tytoniu, internetu i seksu, 4,7 mln idzie na terapie substytucyjne lub heroinowe. Program obejmuje ponad 1 tys. osób.

Nim finansowana przez miasta i kantony oraz z funduszu ubezpieczeń społecznych terapia heroinowa stała się w Szwajcarii standardem, wyjaśniono ją społeczeństwu oraz poddano pod głosowanie. W referendum "za" było 75 proc. obywateli. Ale od czasu do czasu bywa jeszcze kontestowana.

W Bazylei z reguły prawica jest "przeciw", a lewica i centrum - "za". - Kiedy deputowani z prawej strony próbują się nas czepiać, zapraszam ich, żeby sami zobaczyli, jak to działa. Nigdy nie przychodzą, ale dają spokój - śmieje się Otto Schmid, dyrektor kliniki UPK i poseł lokalnego parlamentu Bazylei.

Co trzy lata powstaje raport o skuteczności Suchthilfe, czyli miejskiej polityki pomocy uzależnionym. Miasto i parlament debatują nad nim i wprowadzają zmiany.

Z fifką na lewo, ze strzykawką na prawo

Jesienią ubiegłego roku w Dreispitz otwarto nowy ośrodek dla uzależnionych. Narkomani, którzy nie leczą się inaczej, mogą tu przyjść ze swoimi narkotykami i brać je w higienicznych warunkach pod kontrolą lekarzy.

Ośrodek działa 365 dni od rana do późnego wieczora. Obsługuje go czterech stałych pracowników i 20 współpracowników socjalnych; od czasu do czasu przychodzą jeszcze praktykanci i wolontariusze. Na miejscu są: lekarz, doradca społeczny, pielęgniarz i ochroniarze. Sprawdza się tylko, czy klient ma obywatelstwo i skończył 18 lat, choć szef ośrodka Horst Bühlmann uważa, że formalna pełnoletność nie ma nic do rzeczy i powinna być zniesiona. Wewnętrzny kodeks mówi jasno: żadnej broni, rasizmu, przemocy fizycznej, agresji seksualnej. Pijanych się nie wpuszcza.

Bywalcy nie mają kartotek, a ich dane są tajemnicą. Policja przyjeżdża z rzadka, na kontrolę albo jeśli szuka większego dilera. Mniejszych toleruje, podobnie jak ośrodek, bo w większości to jednocześnie uzależnieni konsumenci. Toleruje się odsprzedawanie drobnych działek.

Ośrodek zbudowano po konsultacjach z mieszkańcami, okolicznymi firmami, sklepami i działkowcami. Uzgodniono, że ochrona ośrodka ma dbać o porządek w okolicy. Specjalny samochód krąży i zbiera strzykawki.

Przy wejściu jest poczekalnia z bufetem, gdzie klienci mogą coś zjeść i wypić: zupa, kanapki, soki, woda, przekąski - za darmo. Ośrodek dostaje wszystko z supermarketów i zbiórek żywności.

Personel nie kontroluje, jakie używki wnoszą ze sobą narkomani, tylko pyta, na wszelki wypadek, i doradza, jak brać bezpiecznie. Najczęściej bierze się kokainę, heroinę, koktajle narkotykowe i lekarstwa. Osobny pokój do inhalacji narkotyków, osobny do iniekcji, palarnia. Klienci myją ręce i dostają strzykawki, lusterka, łyżki do rozpuszczania proszku, rozpuszczalnik, witaminę C, opatrunki, plastry. Jeśli ktoś chce się odizolować, prosi o słuchawki. Pielęgniarze podpowiadają, gdzie się bezpiecznie wkłuć. Co 20 minut pokoje są opróżniane, sprzątane i wietrzone. Po wszystkim niektórzy zostają, żeby pomóc w bufecie albo obsłużyć innych.

Każdego dnia centrum w Dreispitz odwiedza 200 osób. Połowa wdycha, połowa wstrzykuje. Bójki i awantury to rzadkość, zdarzają się może raz w miesiącu. Częściej ktoś zasłabnie albo przedawkuje.

- Co daje nam to wszystko? Ano to, że ludzie nie umierają, nie chorują, nie włóczą się po pokątnych otwartych rynkach. I że nie przybywa nowych - mówi Horst Bühlmann.

Podobnych ośrodków opieki jest w małej, ledwo dwustutysięcznej Bazylei aż 16. Miasto wydaje "Ważne adresy", specjalny kieszonkowy przewodnik i poradnik, gdzie pójść po pomoc, nocleg, żywność, poradę, lekarstwo. Podobne informacje można znaleźć na stronie dla uzależnionych pod adresem http://www.sucht.bs.ch.

Może syn zadzwoni

Wracam do kliniki i myślę: co by było z Laurą i Jonasem, gdyby miasto się nimi nie zajęło? Czy żyliby jeszcze? Czy chciałoby im się żyć?

A Mikaela?

Urodziła się pół wieku temu w Hiszpanii, dokąd jej ojciec, menedżer koncernu La Roche, wyjechał na kontrakt. Wróciła do Bazylei w 1981 r. i wyszła za Hiszpana. On chciał mieć papiery, ona - z miłości. Mieli dwoje dzieci, ale po pięciu latach mąż był już urządzony, więc się zmył.

Zrozpaczona Mikaela szybko znalazła pocieszenie w lepszych ramionach. Jej nowemu partnerowi świetnie się powodziło. Wychodził rano w interesach, wracał późno wieczorem, pieniędzy w bród.

Po kilku latach okazało się, że był dilerem. Uzależnionym. Zaczęli brać razem. Życie posypało się szybko. Mikaela raz po raz wpadała, prowadząc pod wpływem narkotyków. Leczyła się z epilepsji. Kiedyś wylądowała w areszcie, bo nie miała na mandat. Wróciła do pustego mieszkania. Wyczyścił je komornik, a dzieci oddano do Jugendamtu. Zabrał je stamtąd ojciec, który sobie o nich przypomniał.

Mikaela poszła na ulicę. Była pedagogiem z wykształcenia, więc próbowała zaczepić się jako Tagesmutter, dzienna opiekunka do dzieci. Wyrzucili ją - epilepsja. Przy kasie też się nie udało, więc zaczęła dilować.

Uratował ją pewien człowiek, który zgodził się wynająć jej mieszkanie. Pierwszy miesiąc bez czynszu, bez depozytu - żadnych pytań, tylko wręczył klucze.

- To było jak cud na Boże Narodzenie - opowiada Mikaela. - Potem poznałam kogoś. To był pacjent Janusa. Kiedy wyszedł z więzienia, zaprowadził mnie tam. Od tej pory mój dom jest czysty, dragi zostawiam za progiem.

Kiedy nastoletni już synowie dowiedzieli się, że matka bierze, zerwali z nią. Teraz są dorośli, obaj pracują. Do jednego Mikaela czasem dzwoni, do drugiego nie ma numeru. Świąt nie spędzają razem. - To był dla nich szok. Rozumiem. Daję im czas - mówi spokojnie, ale słychać, że gardło jej się sznuruje.

Pytam, z czego żyje. - Z pomocy społecznej i renty inwalidzkiej. Chciałabym pracować, ale kto mi da dzieci pod opiekę, skoro mam papiery epileptyczki?

Co z tego, że od roku nie miała ataku - ludzie się obawiają. I mieszkanie za małe, żeby urządzić w nim ochronkę.

- Może w Janusie ktoś pomoże.

A co począłby bez Janusa i miasta Marcel?

Ma 47 lat. Kiedyś świetnie prosperował, prowadził bar i restaurację, ale odeszły od niego po kolei dwie kobiety; druga z synem, który ma dzisiaj dziewięć lat. Teraz Marcel jest sprzątaczem, ma pół etatu. Mieszka sam z kotem. - Na ulicy nic nie biorę. Chodzę tylko do Janusa. Chcę się częściej zajmować synem. Mogę. Mam czyste mieszkanie. Ale matka mu nie pozwala, chociaż sama pracuje od rana do nocy, więc oddaje go babci. On tam tylko gra w strzelanki. Przecież tak nie można! To żywy chłopak, w niedzielę graliśmy w badmintona. Był szczęśliwy. Może w Janusie mi pomogą.

Empatia się opłaca

Dla Laury, Jonasa, Mikaeli i Janusa łatwo napisać alternatywny scenariusz, co by było, gdyby nie mieszkali w Bazylei: włóczęga po spelunach, dworcach i komisariatach, wyroki za dilerkę i kradzieże. Pasmo chorób albo śmierć w jakiejś norze, w konwulsjach, z igłą wbitą w pachwinę. Bliźni zaś czuliby się lepiej, wiedząc, że siedzą za kratami, gdzie jest miejsce bandytów i degeneratów.

Dobrze, dość kazań o moralności, dobru publicznym, empatii, medycynie. Ale jest jeszcze czysty pragmatyzm i pytanie, co się bardziej opłaca: leczyć czy ścigać i tępić?

"Najdroższy narkoman to nieleczony narkoman" - brzmi dewiza szwajcarskich terapeutów. Bo najwięcej kosztują kryminalne skutki niekontrolowanej narkomanii: policja, napady, straty materialne, kradzieże, prokuratura i sądy.

Szwajcarzy mają to policzone.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Polityka narkotykowa rodem z PRL
Ewa Siedlecka

W Polsce nadal ściga się przede wszystkim konsumentów marihuany, a nie handlarzy narkotyków. A leczenie mamy - jak 35 lat temu - głównie przez izolację

To konkluzje z najnowszego raportu Rzecznika Praw Osób Uzależnionych. Rzecznik to instytucja społeczna powołana przez Polską Sieć Polityki Narkotykowej i stowarzyszenie osób uzależnionych JUMP '93.

Wynika z niego, że Polska prowadzi anachroniczną, nieskuteczną politykę narkotykową nastawioną na represje, a nie na profilaktykę i redukcję szkód. To wbrew zaleceniom międzynarodowych organizacji zajmujących się tą problematyką.

Policja i prokuratura skupiają się ściganiu za posiadanie. Instytut Spraw Publicznych obliczył, że przed 2011 rokiem wydawano na to rocznie 80 mln złotych. Fachowcy od polityki uzależnień są zgodni, że najgroźniejsze skutki zdrowotne i społeczne wywołują alkohol, tytoń i crack. Tymczasem w Polsce najskuteczniej ściga się konsumentów marihuany.

Na 97 losowo wybranych osób, które zgłosiły się po pomoc do Rzecznika Praw Osób Uzależnionych, 81 zatrzymano za posiadanie marihuany, z czego 84 proc. miało do 3 gramów, a więc tyle, ile w ustawodawstwie czeskim dopuszcza się na własny użytek. Tylko pięć osób zatrzymano za posiadanie amfetaminy, a trzy - heroiny.

Byli to najczęściej studenci lub uczniowie szkół średnich (tylko osiem kobiet). Ich kłopoty zaczęły się od policyjnego nalotu w pobliże klubu lub w parku, w godzinach wieczornych. Rutynowo są zatrzymywani, wiezieni na komendę, gdzie spędzają od kilu do 48 godzin. Potem policjant w porozumieniu z prokuratorem proponuje im dobrowolne poddanie się każe. Najczęściej jest to kara więzienia sześciu-ośmiu miesięcy z warunkowym zawieszeniem na dwa-cztery lata. Do tego grzywna i dozór kuratora - a więc propozycja nieszczególnie ugodowa. Ponad połowa się na to godzi, bo nie znają prawa i nie wiedzą, że jest możliwość umorzenia postępowania w przypadku, gdy ktoś ma przy sobie nieznaczną ilość środka przeznaczoną na własny użytek, a karanie go byłoby niecelowe.

To prawo (art. 62a ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii) weszło w życie w grudniu 2011 roku. Prokuratorzy zastosowali je tylko w 11 proc. przypadków zbadanych do celów raportu (z danych prokuratury wynika, że do czerwca tego roku zastosowano je w 1,3tys. przypadków).

Prokuratorzy nie korzystali też z innego przepisu wprowadzonego w 2011r.: zbadania, czy posiadacz narkotyku jest uzależniony, a w związku z tym potrzebuje specjalistycznej pomocy. Tymczasem ten przepis miał zracjonalizować postępowanie: żeby do aresztów i więzień nie wsadzać ludzi tylko za to, że są uzależnieni, więc noszą przy sobie działkę narkotyku.

Autorka raportu Agnieszka Sienawska pisze, że nowe przepisy, które miały sprawić, że polityka ścigania przestępczości narkotykowej stanie się bardziej racjonalna, nie działają tak, jak powinny, a policjantami i prokuratorami kierują stare przyzwyczajenia. Postuluje więc, żeby prokurator generalny wydał w tej sprawie wytyczne dla prokuratorów.

Z raportu wynika, że w 16 proc. badanych przypadków sprawę o posiadanie nieznacznej ilości narkotyku umorzyły - stosując art. 62a - sądy. Dalszych 32 proc. skończyło się umorzeniem warunkowym - na okres próby jednego-dwóch lat. Orzeczono też w nich nawiązkę od 500 do 800 złotych, dozór kuratora i pokrycie kosztów postępowania. 27 proc. spraw sąd umorzył bezwarunkowo.

Kiedy się zsumuje wszystkie te rodzaje umorzeń, wynika, że dotyczą 86 proc. spraw zbadanych do celu raportu. Ale część umorzeń i tak powoduje wpis do rejestru skazanych, a to dla tych, w większości bardzo młodych ludzi oznacza jeszcze większe kłopoty ze znalezieniem pracy. Poza tym coś, co system mógł załatwić od ręki, praktycznie bezkosztowo (dzięki art. 62a), zostało wpuszczone w wielomiesięczny, kosztowny i powodujący stygmatyzację tryb prokuratorsko-sądowy.

Pozostali klienci rzecznika dostali wyroki w zawieszeniu. To znaczy, że w razie recydywy trafią do więzienia - najczęściej za posiadanie jednego skręta. W dwóch sprawach rzecznikowi udało się wywalczyć skierowanie do programu leczniczego zamiast do więzienia.

Jednym ze skutków represyjnej polityki narkotykowej jest popyt na dopalacze, czyli preparaty o niestandardowym składzie, których zażycie może być znacznie groźniejsze dla zdrowia. Mimo surowych przepisów antydopalaczowych nadal można je swobodnie kupić, m.in. w internecie.

Raport zaleca przyjęcie w Polsce podejścia szwajcarskiego opartego na czterech filarach: *redukcji szkód; *działań wymiaru sprawiedliwości; *leczenia, w tym leczenia substancjami zastępującymi narkotyk, i *profilaktyki. Postuluje też legalizację marihuany do celów leczniczych. A także dookreślenie, co znaczy "nieznaczna ilość" narkotyku na własny użytek, co może ułatwić decyzje o umarzaniu takich przypadków.

Druga część raportu, autorstwa Jacka Charmasta, dotyczy leczenia. Oparte jest ono na modelu z końca lat 70.: odtrucie w szpitalu i zamknięty ośrodek. Mimo że dzisiejszy obraz narkomanii - rozmaitość substancji, uzależnienie od wielu środków - to coś zupełnie innego niż narkomania "kompotowa" (polska heroina uzyskiwana domowym sposobem z suszu makowego) sprzed 35 lat. I mimo że zmieniły się poglądy lekarzy i terapeutów na skuteczność metod leczenia. Dziś przyznaje się, że dla wielu uzależnionych nie nadaje się model wymuszonej izolacją abstynencji. Nie są w stanie wytrzymać w ośrodku (do końca cyklu leczenia w MONAR-ze wytrzymuje 13 proc. pacjentów), a jeśli wytrzymają - wracają do nałogu po wyjściu, bo nie nauczyli się radzić sobie na wolności (73 proc. pacjentów polskich ośrodków leczy się w nich kolejny raz).

Niektórzy są po prostu tak głęboko uzależnieni, że wyleczenie nie jest możliwe. Dla nich są programy substytucyjne, czyli rozdawanie środków zastępujących narkotyk. To pozwala im funkcjonować w rodzinie, podjąć pracę. Można to porównać do terapii insulinowej dla cukrzyków: nie leczy choroby, ale pozwala w miarę normalnie żyć.

Tymczasem w Polsce ponad 60 proc. środków z NFZ idzie na leczenie w zamkniętych ośrodkach. W sześciu województwach jest to 80 proc., a w trzech - aż 90 proc. To sprawia, że co trzeci europejski narkoman leczony w zamkniętym ośrodku to Polak, bo model europejski to przede wszystkim leczenie ambulatoryjne, praca psychologiczna i wsparcie społeczne narkomana i jego rodziny. A więc nauka radzenia sobie z nałogiem w realnym życiu. Z Europejskiego Raportu Narkotykowego za 2012 rok wynika, że w Europie ambulatoryjnie leczy się 400 tys. osób, a w ośrodkach - 50 tys. (z tego w samej Polsce - 14 tys.).

"W Polsce wykorzystuje się społeczna narkofobię do podtrzymywania modelu długoterminowej izolacji" - czytamy w raporcie. To efekt lobbingu ośrodków (powstałych w latach 80. i 90.), które by funkcjonować, potrzebują pacjentów. Poradnie i punkty konsultacyjne, do których trafia uzależniony, najczęściej służą zakwalifikowaniu do zamkniętego ośrodka.

Pobyt w ośrodku trwa od roku do dwóch lat. Na 77 ośrodków w Polsce 41 ma program dłuższy niż rok, a 21 - dwa lata. NFZ kontraktuje programy przewidujące dwuletni pobyt, mimo, że Krajowe Biuro Przeciwdziałania Narkomanii uznało, że pobyt powyżej roku nie ma sensu. NFZ tłumaczy się, że skoro nie ma opieki poośrodkowej - głównie chodzi o hostele, w których pacjenci wracają do normalnego życia - to lepiej, żeby dłużej siedzieli w ośrodkach. Tylko hosteli nie ma, bo NFZ daje na nie za mało pieniędzy. W 2012 roku na leczenie ambulatoryjne przeznaczył 16,3 mln zł, na stacjonarne - 62,4 mln, na leczenie substytucyjne (zamiennik narkotyku) blisko 19 mln, a na rehabilitację (głównie hostele) 2,3 mln zł.

Politykę leczenia narkomanii prowadzą samorządy wojewódzkie. Dlatego zupełnie inna jest w woj. podkarpackim, gdzie na leczenie ambulatoryjne przeznacza się 48 proc. środków, na stacjonarne - 52 proc. i zero na substytucję, a inna w zachodniopomorskim: ambulatoryjne - 3,1 proc., ośrodkowe - 89,6 proc. i 7,2 proc. na substytucję. Więc chociaż zalecenia "Krajowego programu przeciwdziałania narkomanii 2011-16" mówią o zwiększeniu nakładów na lecznictwo ambulatoryjne, w 2012 r. zmniejszono je w czterech województwach na korzyść ośrodków zamkniętych.

Raport stwierdza, że polski model leczenia narkomanii jest jednostronny, a przez to narusza prawa pacjenta, który nie może dostać pomocy dostosowanej do jego potrzeb i wymogów wiedzy fachowej. System preferuje głęboko uzależnionych, a nie dostarcza pomocy młodym ludziom, którzy dopiero zaczynają eksperymentować.

Zalecenia raportu: *zamrożenie nakładów na ośrodki i skrócenie czasu leczenia w nich; *podwojenie nakładów na lecznictwo ambulatoryjne; *każda placówka ambulatoryjna powinna prowadzić też terapię substytucyjną; * hostele powinny powstawać tylko w dużych miastach, gdzie jest nauka i rynek pracy.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
"Trainspotting 2" w rytmie "Lust For Life"!

[ external image ]
Główni bohaterowie "Trainspotting". Od lewej Sick Boy (Jonny Lee Miller), Renton (Ewan McGregor), Tommy (Kevin McKidd) i Spud (Ewen Bremner) (materiały prasowe)

Do sieci trafił pierwszy trailer "Trainspotting 2"!
W klipie, okraszonym oczywiście "Lust For Life" Iggy'ego Popa, pojawiają się znane z oryginału postaci czyli Renton (Ewan McGregor), Spud (Ewen Bremner), Sick Boy (Jonny Lee Miller) i Begbie (Robert Carlyle).
https://www.youtube.com/watch?v=dlOuPHeBjgw
https://www.youtube.com/watch?v=HvWXuXTIM_w

Scenariusz nowego dzieła, luźno oparty na książce "Porno" Irvine'a Welsha, ponownie pisze John Hodge. Za kamerą znów staje Danny Boyle. Dzieło trafi na ekrany kin 27 stycznia 2017 roku.
Obraz "Trainspotting" z 1996 roku powstał na podstawie autobiograficznej książki Irvine'a Welsha, opisującej świat edynburskich narkomanów.


Telefony i tablety działają na dzieci jak "cyfrowa kokaina"

mif

[ external image ]

Naukowcy ostrzegają: kiedy dziecko bawi się tabletem lub telefonem jego mózg zachowuje się bardzo podobnie do mózgu dorosłego człowieka zażywającego kokainę.

Autor artykułu radzi wszystkim rodzicom aby wstrzymali się z kupnem telefonów i tabletów zanim ich dzieci nie ukończą 10 roku życia. W przypadku zauważenia niepokojących objawów zaleca sześciotygodniowe odwyki.

Pod koniec sierpnia w New York Daily Post ukazał się artykuł dotyczący uzależnienia dzieci od tabletów i telefonów. Autor tekstu, psycholog Nicholas Kardaras powołując się na ostatnie badania przeprowadzone przez zespół z Uniwersytetu Kalifornijskiego wyjaśnia, że używanie tabletów lub telefonów wpływa na produkcje dopaminy (hormonu szczęścia) u dzieci poniżej 10 roku życia.

Obrazowanie aktywności mózgu wykazało, że kiedy dziecko bawi się tabletem lub telefonem jego mózg (a dokładnie część czołowa kory mózgowej) zachowuje się bardzo podobnie do mózgu dorosłego człowieka zażywającego kokainę.

Psycholog nazywa tablety i telefony "cyfrową kokainą", ponieważ (zgodnie z wynikami badania) grożą one takim samym uzależnieniem jak narkotyki.

- Odkryłem, że łatwiej jest leczyć narkomanów niż ludzi poważnie uzależnionych od gier wideo i portali społecznościowych - pisze Kardaras.

- Dobrym rozwiązaniem są tzw. cyfrowe detoksy. Najbardziej ekstremalne wersje trwają od czterech do sześciu tygodni i obejmują również telewizję. Gry takie jak Minecraft powinno się zastąpić klockami Lego, iPady książkami a telewizję sportem - pisze psycholog.



Nową ofiarą brutalnej kampanii Duterte na Filipinach padła córka brytyjskiego lorda
mak

[ external image ]
- Dilerka dostarczająca towar celebrytom - napisano na kartoniku postawionym przy zmarłej Marii Aurorze Moynihan (AFP PHOTO / QUEZON CITY POLICE DISTRICT / HO / EN)

Manilska policja zidentyfikowała wczoraj ciało 45-letniej Marii Aurory Moynihan noszące liczne ślady kul. - Świadkowie usłyszeli serię strzałów i zobaczyli oddalający się pojazd, nie zdołali jednak spisać numerów rejestracyjnych - powiedział AFP naczelny inspektor policji Tito Jay Cuden.


Kobieta nie żyła już od dziesięciu dni. Ta niecodzienna ofiara brutalnej rozprawy z handlarzami narkotyków była córką brytyjskiego lorda. Nieżyjący już Tony, III baron Moynihan, miał w Wielkiej Brytanii opinię playboya i aferzysty. W latach 60. uciekł z kraju przed oskarżeniem o defraudacje najpierw do Hiszpanii, potem na Filipiny. Na przymusowej emigracji poślubił miejscową tancerkę brzucha związaną z salonami masażu i sam stał się właścicielem jednego z nich. Na ciele jego córki rozrzucono plastikowe torebki z shabu, czyli filipińską metamfetaminą.

"Dilerka dostarczająca towar celebrytom" - napisano na kartoniku postawionym przy zmarłej.

Brutalna rozprawa z narkobiznesem

Od końca czerwca, gdy prezydentem został Rodrigo Duterte, Manila, budząc się, liczy trupy. W czasie kampanii Duterte obiecywał, że w trzy miesiące upora się z problemem narkobiznesu. Mówił, że zabije 100 tys. dilerów i utuczy nimi ryby w Zatoce Manilskiej. Zabójcom, policji i ochotnikom gwarantował bezkarność i nagrody. Jego propozycja spodobała się wyborcom.

Od tego czasu filipińska policja zastrzeliła 1167 dilerów. W stolicy działają też samozwańcze gangi z licencją na zabijanie od samego prezydenta. Liczba ofiar dochodzi już do 3,5 tys. osób, przy czym nie wiadomo, ile z nich to naprawdę handlarze, a ile narkomani złapani podczas próby zakupu towaru. Kampania rozkręca się, a filipińskie więzienia pękają w szwach, policja zaaresztowała już 18 tys. podejrzanych. W obawie o swe życie 53 tys. drobnych dilerów i 662 tys. narkomanów oddało się w ręce władz.

A prezydent mimo oburzenia, jakie budzi na świecie, nie traci na popularności wśród rodaków, którym podoba się jego dosadność. Ma także wielu zwolenników w parlamencie, który ostatnio pozbawił funkcji senator Leile de Limę, która stała na czele komisji śledczej mającej wyjaśnić tajemnicze zabójstwa. Zarzucono jej, że jest uprzedzona do prezydenta i szkodzi opinii kraju.

Duterte nie zaszkodziły też zeznania w komisji byłego członka gangu Edgara Matobato, który opowiedział jak w latach 1988-2012 r. w Davao, mieście, w którym Duterte przez lata był burmistrzem, zastrzelił na jego zlecenie tysiąc osób. Przewodniczący senatu, sojusznik prezydenta Aquilino Pimentel odmówił zapewnienia mu ochrony, twierdząc, że nic świadkowi nie grozi.

W niedzielę Duterte ogłosił, że chce przedłużyć kampanię o kolejne sześć miesięcy, bo "nie da rady wszystkich zabić".

- Nie zdawałem sobie sprawy, jakie zagrożenie stanowi przemyt, póki nie zostałem prezydentem - mówił polityk, który swoich krytyków, nawet takich jak Obama, nazywa "s...synami" lub - jak Ban Ki-moona - "idiotami".

Arystokrata wspólnikiem mafii


W 2013 r. Marię Aurorę policja zatrzymała przy próbie zakupu narkotyków. Skończyło się na zarzucie posiadania nielegalnych substancji i wypuszczeniu za kaucją.

Jej ojca, zmarłego w 1991 r., "The Daily Telegraph" opisał w nekrologu jako "bębniarza grającego na bongo, oszusta nadużywającego zaufania ofiar, właściciela agencji towarzyskich, handlarza narkotyków i wtyczkę policji". Jednak na tym lista jego przewin się nie kończy, bo według Australijczyków był wspólnikiem mafii z Sydney i przemycał tam heroinę.

Arystokrata nie stanął jednak nigdy przed sądem, bo nagrywał potajemnie rozmowy z walijskim przemytnikiem marihuany Howardem Marksem dla amerykańskiej Rządowej Agencji ds. Wdrażania Obrotu Leków i pomógł go uwięzić. Agencja DEA, która również zajmuje się walką z narkotykami, zapewniła mu za to immunitet.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
"Zapomnijcie o prawach człowieka" - mówił prezydent Filipin. Po 6 tygodniach zamordowano ponad 500 osób
past, AP

[ external image ]
26-latka ściska ciało swojego partnera, który został zamordowany przez nieznanych sprawców (CZAR DANCEL / REUTERS / REUTERS)

• Nowy prezydent Filipin wzywał od samosądów i zabijania dilerów
• Od kiedy objął urząd, bezprawnie zabito już ponad 500 osób
• Podejrzani o posiadanie narkotyków są zabijani bez procesu i śledztwa

- Możecie zapomnieć o prawach człowieka, które stałyby ponad prawem. Nieroby i dilerzy narkotyków, lepiej stąd uciekajcie, bo skończycie na dnie Zatoki Manilskiej (Manila to stolica Filipin - red.) - mówił krótko przed wyborami prezydenckimi 71-letni Rodrigo Duterte. W maju wygrał te wybory, 30 czerwca zaczął urzędować.

[ external image ]

Jeszcze jako burmistrz Manili Duterte był odpowiedzialny za działanie szwadronów śmierci w mieście. W kampanii zapowiadał bezwzględne rozprawienie się z dilerami i narkomanami, w tym wolną rękę na ich zabijanie. Tak też się stało.

Ciała obowiązane taśmą i kartki z napisem "ćpun"

Od początku lipca policja i cywile "biorący sprawiedliwość w swoje ręce" zabili ponad 500 osób podejrzewanych o handel narkotykami. Organizacje pozarządowe donoszą o nawet 700 ofiarach. https://www.theguardian.com/world/2016/ ... -crackdownAresztowano ponad 7 tysięcy osób. Mówi się o setka tysięcy, które oddały się w ręce policji, by uniknąć zamordowania.

Jak opisuje "The Guardian" https://www.theguardian.com/commentisfr ... r-on-drugs , powstały "listy śmierci", na których znajdują się osoby, podejrzewane o to, że "mają coś wspólnego z narkotykami". Mogą to być dilerzy, narkomani, jednak według niektórych - trafiają tam też przypadkowe osoby. Wymiar sprawiedliwości w żaden sposób nie kontroluje sytuacji. Nie ma procesów, sprawdzania dowodów. Jeśli ktoś jest na liście, może zostać zabity.

[ external image ]

Ciała ofiar pojawiają się na ulicach największych miast. Zdarza się, że są obwiązywane taśmą. Mają przyczepione kartki z napisami "ćpun", "diler".

http://twitter.com/AFPphoto/status/7611 ... 68/photo/1
#Philippines 1/2 - Human toll as bodies pile up in Philippine drug war @AFP #AFP Photo by @herime23

Dziewczyna obejmuje zabitego chłopaka. Duterte: To melodramat


Bez żadnego procesu i śledztwa nieuniknione są przypadkowe ofiary. Tak było choćby w przypadku 22-letniej Rowena Tiamson. Nie była na liście śmierci, jednak została zamordowana. http://www.gmanetwork.com/news/story/57 ... h-list-pnp

Wielu mieszkańców poruszyło zdjęcie młodego Michaela Siarona, kierowcy rikszy. Widać na nim, jak partnerka ściska jego ciało po tym, jak został zastrzelony na ulicy. Jednak prezydent Duterte zbył głosy protestu, nazywając zdjęcie "melodramatycznym".

[ external image ]

Tragiczne są też warunki, w jakich żyją aresztowani przez policję w związku z rzekomym posiadaniem narkotyków. Dziesiątki i setki osób są upychane w niewielkich celach i przepełnionych więźniach.

http://twitter.com/AFPphoto/status/7625 ... 60/photo/1
PHILIPPINES - Dead bodies and hellish prisons on the police graveyard shift http://u.afp.com/ZVNH By @herime23

Organizacje pozarządowe, w tym Human Rights Watch, wzywają ONZ do potępienia działań policji i prezydenta. Protestują też lewicowe ugrupowania w samych Filipinach.

Także Stany Zjednoczone "wyraziły zaniepokojenie" sytuacją w kraju. Departament Stanu zażądał od władz wyjaśnień oraz przestrzegania praw człowieka. Rzecznik departamentu skrytykowała tez słowa Duterte, który nazwał ambasadora USA "gejem".

[ external image ]



"Jako burmistrz powinienem mieć pierwszeństwo" - mówił o zbiorowym gwałcie. Teraz został prezydentem

Patryk Strzałkowski

Zbiorowy gwałt? "Powinienem być pierwszy". Szwadrony śmierci? "Są OK". Poznajcie nowego prezydenta Filipin i jego poglądy.

71- letni Rodrigo Duterte, populistyczny burmistrz Davao City, według wstępnych danych wygrał poniedziałkowe wybory prezydenckie. Wybory przebiegały w niespokojnej atmosferze. W atakach na lokale wyborcze zginęło co najmniej 15 osób.

[ external image ]

Przyciągnął wyborców obietnicami rozprawienia się z przestępczością, korupcją i biedą, nękającymi filipińskie społeczeństwo. Zapowiedział fizyczną likwidację dziesiątków tysięcy kryminalistów.

Media porównywały go kandydata na prezydenta USA Donalda Trumpa, a jego wypowiedzi nazywały "niewyszukanymi" i "kontrowersyjnymi". Jednak w stosunku do kilku jego wypowiedzi te określenia są zdecydowanie zbyt łagodne.

"Szwadron śmierci? Jest OK"


[ external image ]
Rodrigo DuterteRomeo Ranoco / Reuters

Duterte jest burmistrzem Davao od 22 lat lat. Mniej więcej od tego czasu działa tzw. "szwadron śmierci", który sam "wymierza sprawiedliwość" i zabija osoby, które podejrzewa o drobne przestępstwa, szczególnie związane z narkotykami.

Szwadron działa za przyzwoleniem władz miasta, a w trakcie kampanii burmistrz Duterte mówił, że jest on "OK", a później przyznał, że jest jest z nim bezpośrednio związany. Wiadomo o przynajmniej tysiącu ofiar. - Jeśli zostanę prezydentem, ta liczba zwiększy się z tysiąca do 100 tysięcy - mówił.

Zwycięzca wyborów prezydenckich nie stronił też od przyznawania się do samodzielnego zabijania. - Nie ma pan żadnych wątpliwości odnośnie zabijania morderców? - zapytała dziennikarska w wywiadzie telewizyjnym. - Oczywiście, że nie. Musze przyznać, że zabiłem jakieś trzy miesiące temu... plus minus trzy osoby - powiedział, chwilę zastanawiając się na dokładną liczbą.

https://www.youtube.com/watch?v=-_FyB8vhevY

Mówiąc do ludzi zamieszanych w narkobiznes, w sobotę, ostatniego dnia kampanii w Manili, oświadczył: Nie mam cierpliwości, nie ma żadnych kompromisów, albo wy zabijecie mnie, albo ja zabiję was, idioci". Zapowiedział nawet, że zabiłby własne dzieci, gdyby były zamieszane w handel narkotykami.

Za sprawą podobnych wypowiedzi 71-letni kandydat zyskał przydomek "Duterte Harry", na podobieństwo filmowego "Brudnego Harry'ego".

Duterte nie zamierza przepraszać za słowa o gwałci

W 1989 roku, gdy Duterte był już burmistrzem Davao, w mieście dokonano zbiorowego gwałtu i zabójstwa australijskiej misjonarki. W trakcie kampanii wyborczej pojawiło się nagranie, na którym zwycięzca wyborów odnosi się do tego zdarzenia.

[ external image ]
Rodrigo DuterteBullit Marquez / AP Photo

- Gdy ją gwałcili, ustawili się w kolejce. Byłem zły, że to się stało, to jedna sprawa. Ale ona była taka piękna, że pomyślałem: jako burmistrz powinienem mieć pierwszeństwo. Co za strata - powiedział według tłumaczenia CNN. http://edition.cnn.com/2016/04/17/asia/ ... -comments/

Później dziennikarze zapytali go, czy te słowa były żartem i czy zamierza za nie przeprosić. - Nie, nie uśmiechałem się, to nie był żart - powiedział i dodał: "Jeśli to mnie pogrąży, niech tak będzie. Jeśli pomoże mi zostać prezydentem, tym lepiej. Nie zamierzam przepraszać".

"Wracaj do domu. Nie odwiedzaj nas więcej"

Ubiegłoroczna wizyta papieża Franciszka na Filipinach była związana z utrudnieniami w ruchu, które dotknęły także Duterte. - Przejazd zajął mi pięć godzin. Gdy zapytałem, dlaczego jest taki ruch, odpowiedziano mi, że to przez wizytę papieża. Pomyślałem: "Papieżu, ty sk***e. Wracaj do domu. Nie odwiedzaj na więcej" - powiedział.

[ external image ]
Rodrigo DuterteBullit Marquez/AP Photo

Jak opisuje BBC http://www.bbc.com/news/world-asia-36251094 , nawet te słowa w katolickim kraju nie pozbawiły polityka popularności. Później Duterte zapowiedział, że jest gotowy pojechać do Watykanu i przeprosić Franciszka, jednak ostatecznie wysłał do Stolicy Apostolskiej list.

Nowy prezydent deklaruje także, że "nie jest już katolikiem, ale jest chrześcijaninem" i zapowiada niepopularne w środowiskach kościelnych reformy, jak np. rządowe wsparcie dla antykoncepcji.

"Możecie zapomnieć o prawach człowieka"

[ external image ]
Rodrigo Duterte przemawia na tle flagi grupy rebeliantówStringer /Reuters

Duterte zagroził także zamknięciem dwuizbowego Kongresu i utworzeniem rewolucyjnego rządu, jeśli deputowani będą blokować inicjatywy jego rządu. Zapowiedział, że w ciągu sześciu miesięcy rozprawi się z korupcją.

Światowe agencje cytują słowa Duterte: "możecie zapomnieć o prawach człowieka, które stałyby ponad prawem". - Nieroby i dilerzy narkotyków, lepiej stąd uciekajcie, bo skończycie na dnie Zatoka Manilskiej (Manila to stolica Filipin - red.) - mówił.

Deklaracje Duterte i jego popularność zaalarmowały filipiński establishment, który obawia się, że po wyborze na prezydenta zaprzepaści on postępy gospodarcze dokonane przez prezydenta Aquino. Sam Aquino nazwał go zagrożeniem dla demokracji i porównał do Adolfa Hitlera.

- Będę ostry. Będę dyktatorem przeciwko złu - powiedział Duterte już po ogłoszeniu wyników wyborów, podaje CNN. http://edition.cnn.com/2016/05/10/asia/ ... index.html Zapewnił jednocześnie, że jego jedynym celem jest "służyć ludowi Filipin", a jeśli nie spełni obietnic wypleniania zbrodni i korupcji, ustąpi ze stanowiska po pół roku. Z drugiej strony żartował też, że na koniec kadencji ułaskawi się od "masowego morderstwa". http://www.abc.net.au/news/2016-04-28/p ... on/7365436
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Zobacz, jak wygląda mózg na LSD
Michał Rolecki

[ external image ]
Po zażyciu LSD kora wzrokowa otrzymuje informacje z wielu różnych regionów mózgu, co może odpowiadać za halucynacje (Imperial/Beckley Foundation)

Prawie 80 lat po odkryciu LSD przez Alberta Hoffmana pierwsze duże badania obrazowe mózgu rzucają światło na to, jak ten narkotyk wpływa na świadomość.
Jednym z najwyraźniejszych skutków działania LSD jest poczucie, że nie jest się do końca sobą. Badania nad tym stanem umysłu mogą przybliżyć nas do odpowiedzi na pytanie, jak powstaje świadomość.

Robin Carhart-Harris z Imperial College London przeprowadził na 20 ochotnikach badanie nad wpływem LSD na aktywność mózgu. Podawał im 75 mikrogramów narkotyku albo placebo, po czym podglądał ich mózgi za pomocą różnych technik obrazowych.

Rezonans magnetyczny wskazał, że po zażyciu LSD aktywność "sieci stanu spoczynku" staje się mniej skoordynowana - tym mniej, im większe efekty dysocjacji ego odczuwali badani. Sieć ta nie ma ustalonej polskiej nazwy - nazywana jest także siecią standardowej aktywności mózgu, obwodem zadaniowo-negatywnym, obwodem domyślnym lub siecią stanu spoczynku właśnie, bo aktywna jest, gdy nie jesteśmy skupieni na żadnym zadaniu, na przykład bezczynnie siedzimy i błądzimy myślami bez celu.

Badanie magnetoencefalograficzne (MEG) wykazało z kolei, że pod wpływem LSD słabną fale alfa. To fale elektromagnetyczne o częstotliwości 7,5-13 Hz generowane przez aktywność komórek rozrusznikowych wzgórza w płatach potylicznych mózgu. U ludzi fale te pojawiają się dopiero po trzecim roku życia i u naszego gatunku są znacznie silniejsze niż u zwierząt, co sugeruje ich związek ze świadomością.

[ external image ]

Ale jednocześnie LSD sprawia, że aktywność mózgu jako całości jest bardziej skoordynowana, bowiem obszary które normalnie pracują osobno, zaczynają się ze sobą komunikować. To może rzuca światło na to, w jaki sposób LSD wywołuje halucynacje podobne do marzeń sennych. Kora wzrokowa zwykle komunikuje się niemal wyłącznie z ośrodkami odpowiedzialnymi za widzenie, po zażyciu LSD otrzymuje zaś sygnały z innych ośrodków mózgu.

- Dla ludzkiej świadomości to jak odkrycie bozonu Higgsa w fizyce - mówi tygodnikowi "New Scientist" David Nutt, główny autor pracy.

Bo choć o mózgu i jego działaniu wiemy coraz więcej, świadomość nadal pozostaje zagadką. I być może zagadką jeszcze długo pozostanie, bowiem nawet odkrycie, gdzie w mózgu powstaje świadomość, nie wyjaśni, niestety, jak ona powstaje.

Wyniki badań opublikowano w periodyku "PNAS". http://www.pnas.org/content/113/17/4853.abstract

Historia LSD


Szwajcarski chemik Albert Hoffman odkrył psychodeliczne właściwości dietyloamidu kwasu lizergowego (w skrócie LSD) przypadkiem, gdy w kwietniu 1943 r. po powrocie z laboratorium poczuł stan przyjemnego odurzenia, któremu towarzyszyły niewyraźne halucynacje. Zaintrygowany tym doszedł do wniosku, że musiał to być efekt działania jednej z substancji, z którą pracował i która jakoś musiała dostać się do jego organizmu. Podejrzewał właśnie LSD, więc odmierzył sobie niewielką dawkę, 250 mikrogramów.

Tym razem efekt był znacznie silniejszy. Był niezwykle przerażony i sądził, że umiera. "Po godzinie demon opanował moją duszę", "Wszyscy ludzie, których widziałem, mieli na sobie straszne maski" - opisywał później. Gdy Hofmann opowiadał o swoich doświadczeniach, nie chciano mu wierzyć. Później jednak wielu naukowców: chemików, psychologów i psychiatrów przeprowadziło na sobie eksperymenty, które potwierdziły działanie LSD.

Od 1947 r. LSD produkowano jako lek stosowany w psychiatrii, m.in. w leczeniu alkoholizmu. W latach 60. ubiegłego wieku hipisi rozpowszechnili zażywanie tej substancji jako narkotyku. Ze względu na jego rosnącą popularność w 1967 r. wykreślono go z amerykańskiej listy leków i szybko zakazano jego produkcji w innych krajach, ale nie zmniejszyło to popularności nielegalnego już LSD.

Jego psychodeliczne właściwości odcisnęły trwałe piętno na kulturze. "Lucy in the Sky with Diamonds" Beatlesów (proszę zwrócić uwagę, w jaki skrót układają się wielkie litery tego tytułu!) to nic innego jak wyraźna opowieść o skutkach działania tej substancji. Jest nią zresztą cały album i film "Żółta łódź podwodna". Psychodelikami inspirowało się w tamtych czasach wielu artystów.

Ale - ze względu na delegalizację LSD - niewiele było wiadomo na temat tego, jaki jest jego mechanizm działania. Naukowcy (podobnie przez wiele lat było z badaniami nad marihuaną) nie podejmowali zbyt wielu prób, choćby z powodu obostrzeń prawnych, jakimi objęte są badania nad substancjami psychoaktywnymi.




Norwescy naukowcy: Grzybki halucynogenne i LSD są tak bezpieczne jak jazda na rowerze

MT

[ external image ]
Łysiczki lancetowate (Psilocybe semilanceata) (Fot. Patrick Ullrich/Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)

Stosowanie grzybków halucynogennych jest równie bezpieczne jak gra w piłkę albo jazda na rowerze - przekonuje para naukowców, dodając, że zakazywanie ich stosowania "jest niezgodne z prawami człowieka". Mogą bowiem być pomocne w leczeniu uzależnień i traum.

- Mimo że substancje halucynogenne mogą wywołać tymczasową dezorientację i zamieszać w naszych emocjach, przypadki hospitalizacji i poważnych obrażeń są skrajnie rzadkie - zapewnia Teri Krebs, autorka listu otwartego do pisma "Lancet Psychiatry Journal" http://www.thelancet.com/journals/lanps ... X/fulltext. Przekonuje ona, że zagrożenie, na jakie naraża się użytkownik takich substancji, jest porównywalne z innymi powszechnie wykonywanymi czynnościami - choćby z... jazdą na rowerze albo graniem w piłkę nożną http://www.emmasofia.org/lancet-psychia ... s-release/.

[ external image ]
Wizualizacja opakowań psylocybiny i MDMA do celów medycznych

Krebs i jej mąż Pal-Orjan Johansen to para naukowców, którzy prowadzą kampanię na rzecz legalizacji substancji takich jak grzybki halucynogenne czy MDMA. Publikowali swoje prace w Journal of Psychopharmacology. Pisali o skuteczności leczenia alkoholizmu za pomocą LSD http://jop.sagepub.com/content/26/7/994 oraz badali wpływ psychodelików na zdrowie psychiczne http://jop.sagepub.com/content/29/3/270. Podkreślają oni, że znajdujące się w tych narkotykach substancje są stosowane w leczeniu stresu pourazowego oraz uzależnień, a także depresji, zaburzeń lękowych i parkinsona. Sam Johansen mówi o tym, że wyleczył się z alkoholizmu, stosując grzybki i MDMA.

- MDMA nie jest nielegalne, bo jest niebezpieczne. Ale może być niebezpieczne, bo jest nielegalne - powiedział.

Leczenie i kultura


W ich odczuciu zakazywanie ich stosowania narusza podstawowe prawa człowieka - pisze europejskie wydanie "Newsweeka" http://europe.newsweek.com/psychedelic- ... cer-318828. Co więcej, Krebs i Johansen sądzą, że niesprawiedliwe jest nie tylko zakazywanie stosowania tych substancji w leczeniu, ale również jako praktyki religijnej bądź elementu kultury. Głównym argumentem jest niska szkodliwość dla zdrowia i to, że substancje te nie są silnie uzależniające.

Małżeństwo chce założyć fundację, która będzie walczyć o zmianę postrzegania naturalnie występujących substancji halucynogennych, a kampania ich organizacji EmmaSofia uzyskała poparcie wielu naukowców. Podkreślają, że potrzebne są jednak dalsze badania nad leczniczym wpływem halucynogenów.

- Eksperci od narkotyków konsekwentnie oceniają LSD i grzybki halucynogenne jako dużo mniej szkodliwe dla zdrowia i dla społeczeństwa w porównaniu z alkoholem i innymi substancjami - podkreśla Krebs.

[ external image ]
Tabela szkodliwości narkotyków pochodząca z brytyjskiego badania. MDMA (ecstasy), LSD i grzyby są wg niej najmniej szkodliwe. Źródło: "Drug harms in the UK: a multicriteria decision analysis" (David J Nutt, Leslie A King, Lawrence D Phillip).



Grzyby halucynogenne mogą pomóc w leczeniu stresu pourazowego i lęków

Leszek Jankow

[ external image ]
Łysiczki lancetowate (Psilocybe semilanceata)

Choć zwykle kojarzone z hipisami bądź szamańskimi rytuałami, grzyby halucynogenne mogą być wykorzystywane w leczeniu stresu pourazowego (PTSD) - wynika z badań naukowców z Uniwersytetu Południowej Florydy


Małe dawki związku chemicznego, jaki znajduje się w grzybach halucynogennych, pomogły badanym myszom w przezwyciężeniu strachu, który był wywoływany odruchem warunkowym. Badanie to sugeruje możliwość wykorzystywania tego związku w leczeniu lęków i stresu pourazowego u ludzi.

Tym związkiem jest psylocybina, która odpowiada za psychodeliczne właściwości grzybów. Występuje ona naturalnie w setkach gatunków grzybów. W Polsce najpopularniejszym grzybem psylocybinowym jest łysiczka lancetowata.

Przebieg badania


Grupa naukowców z Uniwersytetu Południowej Florydy https://hscweb3.hsc.usf.edu/blog/2013/0 ... r-in-mice/ przeprowadzała badanie mierzące wpływ psylocybiny na pamięć, szybkość uczenia się i powstawanie nowych neuronów w mózgu myszy. Spodziewano się, że psylocybina pomoże myszom w szybszym kojarzeniu bodźców.

Badacze odgrywali dźwięk, po którym następowała chwila ciszy, a następnie razili myszy bardzo lekkim ładunkiem elektrycznym. Myszy zaczęły kojarzyć dźwięk z porażeniem - za każdym razem, gdy go słyszały, zamierały w bezruchu.

W dalszej części badania naukowcy odgrywali dźwięk już bez rażenia prądem. Mierzyli czas, jaki zajmował myszy wybudzenie się z bezruchu i powrót do normalnej aktywności.

Okazało się, że ani psylocybina ani inne substancje kontrolne nie miały wpływu na szybkość skojarzenia dźwięku z porażeniem i wytworzenie reakcji na bodziec. Wynikło za to coś innego.

Wnioski

Myszy, którym podano małe dawki psylocybiny, znacznie szybciej powracały do swojej normalnej aktywności po usłyszeniu sygnału, który wcześniej zwiastował porażenie. Ponadto podanie małych dawek tego związku pobudziło rozwój neuronów w hipokampie - części mózgu odpowiedzialnej m.in. za pamięć.

- Psylocybina pomogła w zapomnieniu nieprzyjemnego wspomnienia związanego z sygnałem dźwiękowym - mówi dr Sanchez-Ramos. - Badanie pokazało, że psylocybina może być użyteczna w leczeniu stresu pourazowego lub podobnych zaburzeń, w których bodźce środowiskowe mogą wywoływać lęki czy uzależnienia.

Niejedno takie badanie


Choć badanie zostało przeprowadzone tylko na myszach, to koresponduje ono z serią niedawnych badań, w których uczestniczyli ludzie. W nich także wykazano dobroczynne, uspokajające działanie psylocybiny.

Uniwersytet Johnsa Hopkinsa w Maryland przeprowadził szereg badań nad grzybami psylocybinowymi, których wyniki są replikowane. Przebadali w sumie 150 ochotników w 350 eksperymentach klinicznych z wykorzystaniem podwójnie ślepej próby. Choć niektórzy uczestnicy badań odczuwali jakiś rodzaj lęku, będąc pod wpływem psylocybiny, to nigdy ten efekt nie był długotrwały. 70% uczestników oceniło doświadczenie jako jedno z najważniejszych wydarzeń w ich życiu, http://jop.sagepub.com/content/22/6/621porównywalne z narodzinami pierwszego dziecka lub śmierci rodzica. To wrażenie pozostało u nich również 14 miesięcy później.

W innym badaniu https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/20819978 naukowcy uzyskali obiecujące w wyniki w stosowaniu psylocybiny w leczeniu lęków i depresji, jakie odczuwają ludzie dotknięci śmiertelną chorobą.

- Pod wpływem halucynogenów zmienia się percepcja własnej cielesności, a ludzie doświadczają stanu całkowitego wyzwolenia jaźni, uwolnionej od fizycznych ograniczeń. Powala im to zaakceptować życie z nowej perspektywy, jako proces nieustannej przemiany - mówi dr Charles Grob, psychiatra prowadzący badania z Uniwersytetu Kalifornijskiego.

Badanie dr. Groba obejmowało 12 pacjentów z chorobą w końcowym stadium, w wieku od 18 do 70 lat, którzy nadchodzącą śmierć przyjmowali z dużym lękiem. Badani uczestniczyli w sesji ze ślepą próbą (nie wiedzieli, czy dostali placebo czy faktyczny narkotyk). Po przyjęciu substancji, w szpitalnym pokoju udekorowanym świeżymi kwiatami i kolorowymi meblami, słuchali muzyki na słuchawkach. Ponadto przynieśli ze sobą zdjęcia bliskich im osób lub ważnych wydarzeń w ich życiu.

- U nikogo nie wystąpiła reakcja lękowa lub "bad trip". Po pół roku uczestnicy badania mieli znacznie polepszony nastrój, przestali się też postrzegać jako nadmiernie lękliwi czy zmartwieni - relacjonuje wyniki badań dr Grob. http://healthland.time.com/2012/12/07/m ... r-anxiety/

Grzyby na receptę?

Wszystkie badania nad psylocybiną są przeprowadzane na relatywnie niewielkich grupach, i choć ich wyniki są obiecujące, nie można liczyć na to, że wkrótce grzyby będą powszechnie używane w terapiach uzależnień czy lękowych. Jednym problemem są jej niepożądane w terapii skutki uboczne, które z kolei są mile widziane w użyciu rekreacyjnym. Choć być może nie jest to problem nierozwiązywalny - z podobnym borykała się lecznicza marihuana, lecz w końcu opracowano szczepy z nieznaczną ilością THC, za to bogate w związki, które nie są psychoaktywne (CBD).

Największym problemem wydaje się być nieprzychylność władz do tego typu substancji i pokutujące w społeczeństwie przekonanie o rzekomym niebezpieczeństwie i negatywnym wpływie grzybów na zdrowie psychiczne. Choć według wielu badań, m.in. w badaniu podsumowującym szkodliwość narkotyków w Wielkiej Brytanii, grzyby są najbezpieczniejszym narkotykiem i ich użycie nie skutkuje praktycznie żadnymi negatywnymi efektami, to w wielu państwach traktowane są jak najcięższe narkotyki, na równi z heroiną. Niemniej powrót zainteresowania się naukowców psylocybiną daje nadzieje na opracowanie nowych leków i metod terapeutycznych.

Ciąg dalszy:

Od czasu napisania tego tekstu, naukowcy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa przeprowadzili kolejne badania nad terapeutycznymi zastosowaniami psylocybiny. Jedno małe badanie http://jop.sagepub.com/content/early/20 ... 6.abstract wykazało, że zaledwie dwa spożycia tego związku pomogło 12 badanym z grupy 15 w rzuceniu palenia papierosów na przynajmniej pół roku. To niezwykle obiecujący wynik. http://www.bloomberg.com/news/articles/ ... mall-study
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Lato miłości
Marta Grzywacz

[ external image ]
Janis Joplin i muzycy zespołu Big Brother and the Holding Company na scenie festiwalu Monterey. Okazał się on jednym z najważniejszych momentów Lata Miłości, pierwszym wielkim festiwalem rockowym - trwał od 16 do 18 czerwca 1967 r. i trakcie tych trzech dni wystąpiło 27 grup i solistów grający niemal wszystkie ówczesne gatunki muzyki popularnej. Nie pojawili się natomiast czarni artyści z kręgu słynnej wytwórni płytowej Motown Records. Wśród organizatorów znaleźli się Paul McCartney i Mick Jagger, choć ani Beatlesi, ani Rolling Stonesi nie wystąpili w Monterey.

[ external image ]
Uczestnicy Lata Miłości w Haight-Ashbury, dzielnicy San Francisco, którą w tamtym czasie całkowicie opanowali hipisi. Media donosiły o inwazji dzieci kwiatów w Haight-Ashbury. Kwiaty były obowiązkowe - jako symbol pokoju pokolenia brzydzącego się wojną trwającą w Wietnamie.

Karnawał hipisów, znany jako Lato Miłości, w 1967 r. przyciągnął do San Francisco tysiące młodych ludzi ze wszystkich stron Stanów Zjednoczonych i nie tylko. Ale zabawa i manifestacja pokoju dla wielu szybko zamieniły się w koszmar.

W trzecim dniu festiwalu muzyki rockowej w Monterey w Kalifornii, 18 czerwca 1967 r., pewien młody i niezwykle utalentowany gitarzysta podpalił na scenie gitarę, a potem zgasił ją, roztrzaskując o podłogę sceny. Nazywał się Jimi Hendrix i choć nie był jeszcze w USA bardzo znany, po tym wydarzeniu stał się ikoną pokolenia. Nikt wcześniej na żadnym koncercie nie widział podobnego happeningu. Jego gest został odebrany jako symbol zerwania z tradycją, znak, że dawne ideały są już tylko o kant... podłogi potłuc.

The Summer Of Love Documentary
https://www.youtube.com/watch?v=9G8O7mkIjpM

Monterey Pop Festival rozpoczął Lato Miłości (Summer of Love) odbywające się w Haight-Ashbury, dzielnicy San Francisco, dokąd ściągnęło około dwustu tysięcy młodych, żeby wspólnie słuchać muzyki, bawić się, głosić ideały wolnej miłości, pokoju i ćpać.

Nowe życie Haight

Haight-Ashbury, niegdyś bogata dzielnica wiktoriańskich domów, które tuż po II wojnie światowej zostały zamienione na mieszkania dla robotników, w latach 50. przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Ci, którzy utożsamiali się z klasą średnią i mieli jeszcze jakieś pieniądze, wyprowadzili się na przedmieścia, a po opustoszałych budynkach i brudnych ulicach zaczął hulać wiatr.

Wtedy właśnie tę zaniedbaną, ale też bardzo tanią dzielnicę San Francisco, odkryli bitnicy, głównie literaci, zbuntowani przeciwko wartościom materialnym, a ich idolami stali się słynni pisarze Allen Ginsberg i Jack Kerouac. Idąc za ich wzorem, na prowadzonych w Haight-Ashbury wykładach występowali przeciwko konsumpcyjnemu stylowi życia, głosili filozofię zen i pochwałę narkotyków, w szczególności LSD, które - jak twierdzili - jest prostą drogą do prawdy, lepszego poznania siebie i głębszej percepcji rzeczywistości.

Hip znaczy modny

Ich słowa padały na podatny grunt. Młodzi Amerykanie mieli dość szarości, egzystencji od wypłaty do wypłaty, obiadów o ustalonych porach i tradycyjnej rodziny złożonej z rodziców, dzieci, pralki i lodówki. Chcieli cieszyć się życiem bez nakazów, zakazów i nudnych wykładów starych uniwersyteckich profesorów, którym dawno już przestali wierzyć.

Z początkiem lat 60. na bazie kontrkultury bitników w USA zaczęła więc powstawać nowa cyganeria. Hipisi tak jak ich starsi koledzy chcieli podróżować, odkrywać siebie na nowo, poznawać obce religie i inne kraje. Podróż autostopem, kamperem albo transportem publicznym do Indii, kraju Buddy, życie za kilka dolarów tygodniowo, wolna miłość, czyli seks bez jakiegokolwiek skrępowania, oraz LSD zastępowały ideały rodziców i nauczycieli. Modne stawało się słowo "hip" określające zrywanie z dotychczasową tradycją i życie dniem dzisiejszym (czyli właśnie "to be hip").

- Nie mieliśmy już ochoty żyć w surowej i chłodnej atmosferze wojny, w której dorastaliśmy. Brakowało nam świeżości, panowała depresja, świat pozbawiony był koloru - mówiła Barbara Hulanicki, pochodząca z Polski, ale mieszkająca w USA projektantka mody.

Zrywając z szarością, hippisi wprowadzili nową modę na tęczowe powiewne tuniki, szerokie spodnie, kwieciste wzory, wielkie kapelusze, koraliki i przepaski na włosach. Podążając śladami bitników, osiedlili się w Haight-Ashbury, gdzie za mieszkanie płacili tylko 25 dol. tygodniowo i gdzie mogli cieszyć się życiem w komunie, mając w pogardzie dobra doczesne i własność prywatną. Po dzielnicy nadal roznosił się słodkawy zapach trawki, a LSD można było dostać prawie za darmo na każdym rogu.

Grateful Dead 1-14-67 Golden Gate Park S.F. CA.
https://www.youtube.com/watch?v=3lvH6gZH3j8

Tu mówi Bóg!

Paradoksalnie i na przekór hipisowskiemu hasłu: "Nie wierz nikomu po trzydziestce", ich guru stał się profesor, wykładowca psychologii Uniwersytetu Harvarda Timothy Leary. W sierpniu 1960 r. Leary spędzał urlop w Cuernavace w Meksyku, gdzie kolega z uczelni dał mu do spróbowania garść dzikich grzybów kupionych u starej szamanki w pobliskiej wiosce.

- Siedzieliśmy nad basenem, dzień był upalny. Jadłem te grzyby i popijałem piwem, bo były gorzkie, gdy nagle poczułem, że zmiata mnie z powierzchni ziemi - wspominał Leary. - Tego jednego dnia nauczyłem się o psychologii więcej niż w ciągu 15 lat pracy naukowej.

Meksykanie, jak się dowiedział później, używali tych grzybów podczas ceremonii religijnych, żeby wprowadzać się w mistyczne stany, podczas których, jak im się wydawało, mieli kontakt z Bogiem. - A kiedy zajrzysz za kurtynę innego wymiaru, nigdy już nie będziesz taki sam - przekonywał Leary.

Jako psycholog postanowił podejść do zagadnienia naukowo. Zaoferował halucynogenne grzyby, a potem także inne psychodeliki, jak meskalina, marihuana czy LSD, profesorom Harvardu, swoim byłym studentom, pisarzom i filozofom, a także klerykom. Chciał sprawdzić, czy i jak bardzo narkotyki mogą zmienić osobowość. Twierdził, że w ten sposób chciał pomóc alkoholikom i zbrodniarzom.

75 proc. osób badanych przez Leary'ego przeżyło głębokie wizje religijne, które - jak potem mówili - zmieniły ich postawę wobec świata na zawsze. Allen Ginsberg, którego Leary poczęstował halucynogennymi grzybami, zadzwonił do swojego kolegi Jacka Kerouaca, oznajmiając na powitanie, że mówi Bóg.

Ale kiedy Leary zaczął częstować grzybami studentów, którzy jeszcze nie skończyli nauki, został wyrzucony z Harvardu.

Na trawce albo kwasie

6 października 1966 r. stan Kalifornia zakazał handlu LSD i innymi narkotykami, ale puszka Pandory była już otwarta - tego dnia dokładnie o godz. 14 kilkuset hipisów na oczach obserwujących ich policjantów jednocześnie połknęło tabletkę LSD. 14 stycznia 1967 r. w proteście przeciwko decyzji władz w Haight-Ashbury odbył się happening pod hasłem "Human Be-In". Wezwanie do zgromadzenia ogłoszono na pierwszej stronie "San Francisco Oracle". Wtedy młodzież po raz pierwszy usłyszała słynne hasło profesora Leary'ego: "Turn on, tune in, drop out" (Dołącz, dostrój się, odleć).

Leary głoszący dobrodziejstwa płynące z zażywania LSD czy palenia marihuany stał się dla hipisów prorokiem nowych czasów. W parku Golden Gate w Haight-Ashbury przy muzyce zespołów Jefferson Airplane czy Grateful Dead tańczyły setki młodych ludzi w kolorowych ubraniach, z długimi rozwianymi włosami, a za ich dobry nastrój często odpowiadały - w zależności od upodobań - trawka albo kwas (LSD).

Z okazji "Human Be-In" Owsley Stanley, dźwiękowiec grupy Grateful Dead nazywany przez znajomych "podziemnym aptekarzem", dostarczał masom specjalnie wyprodukowane z tej okazji LSD. Z Nowego Jorku przyjechał Allen Ginsberg, żeby nucić swoje mantry nowemu pokoleniu outsiderów.

Janis Joplin - Ball & Chain - Monterey Pop
https://www.youtube.com/watch?v=X1zFnyEe3nE

"Human Be-In" okazał się zaledwie wstępem do tego, co nastąpiło później: trwającej kilka miesięcy zabawy nazwanej Latem Miłości, która rozpoczęła się w czerwcu od festiwalu w Monterey, niedaleko San Francisco, a zakończyła w październiku w Haight-Ashbury symbolicznym pogrzebem: "The Death of Hippie".

Festiwal nowych gwiazd


Celowo na miejsce pierwszego na świecie wielkiego festiwalu rockowego wybrano Monterey. Do tej pory miasto było kojarzone z festiwalami jazzowymi i folkowymi, a przecież rock jako gatunek muzyczny powinien mieć tę samą pozycję - zdecydowali organizatorzy, wśród których był m.in. Paul McCartney. Mieli tylko jeden problem: czy bez udziału supergwiazd impreza się uda?

Rolling Stonesi, którzy zdążyli już wrócić ze swojej europejskiej trasy, m.in. z Polski, musieli się stawiać na przesłuchania w związku z zarzutami o posiadanie narkotyków i w każdej chwili mogli pójść do więzienia, więc zrezygnowali z przyjazdu. Wiadomo było, że także Beatlesi się nie pojawią, bo obiecali sobie, że przestaną koncertować i skupią się na nagrywaniu płyt - kilkanaście dni przed rozpoczęciem festiwalu w Monterey wydali "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", zdaniem wielu najlepszy album rockowy w historii.

Organizatorzy nie spodziewali się też Boba Dylana, który rok wcześniej miał wypadek motocyklowy i przez kolejnych osiem lat rzadko występował.

A jednak festiwal w Monterey stał się wielkim wydarzeniem. Rozbłysło wtedy wiele nowych gwiazd, jak Janis Joplin, która ubrana w żółtą sukienkę mini powaliła publiczność coverem "Ball and Chain", wspomniany Jimi Hendrix czy Indus Ravi Shankar, który przez cztery godziny niestrudzenie grał na sitarze, potęgując psychodeliczny nastrój koncertu. Wystąpili też: The Animals, Simon & Garfunkel, Otis Redding, The Who, The Grateful Dead czy The Mamas & the Papas.

W San Francisco zaczęło brakować darmowego jedzenia i młodzi z długimi, coraz brudniejszymi włosami zaczęli zaczepiać przechodniów, żebrząc o drobniaki.

The Sixties - The Years That Shaped a Generation (TV) [2005]

https://www.youtube.com/watch?v=mUc2eLe-ruI

Inwazja dzieci kwiatów


Piosenka "San Francisco" napisana tuż przed festiwalem w Monterey przez Johna Phillipsa z The Mamas & the Papas dla Scotta McKenziego stała się hymnem Lata Miłości i szybko trafiła na czołówki list przebojów. Słowa: "If you're going to San Francisco be sure to wear some flowers in your hair..." (Jeśli wybierasz się do San Francisco, koniecznie wepnij kwiaty we włosy) wyznaczyły młodym hipisom drogę i kiedy nadeszło lato, setki tysięcy młodych ze wszystkich stron USA, którzy opuścili domy często bez wiedzy i zgody rodziców, ruszyły do San Francisco.

- Tysiące ludzi ciągnęło na zachód i nie zginął przy tym żaden Indianin - żartował dziennikarz Paul Krassner, a miejscowa gazeta "The Chronicle" donosiła o inwazji dzieci kwiatów na Haight-Ashbury i okolicę.

Kwiaty były obowiązkowe, nieważne, czy we włosach, czy tylko wyhaftowane na ubraniach. Były symbolem pokoju dla pokolenia brzydzącego się trwającą w Wietnamie wojną i robiącego, co się da, byle uciec przed poborem.

Obrazy wojny w Wietnamie, pierwszej pokazywanej w telewizji, trafiły pod amerykańskie strzechy do statecznych mieszczańskich living roomów, budząc sprzeciw młodzieży i wywołując masowe protesty. - Nikt z nas nie miał ochoty o nic walczyć, chcieliśmy żyć uporządkowanym, spokojnym życiem - mówił Jerry Garcia z grupy Grateful Dead.

Żeby nadać demonstracjom jak najbardziej pokojowy wydźwięk, Allen Ginsberg w 1965 r. ukuł slogan: "Flower power" (Siła kwiatów). Kwiaty wręczane żołnierzom, policjantom oraz innym demonstrantom przez kolorowych młodych ludzi były symbolem biernego oporu przeciwko wojnie. Miały symbolizować radość i miłość bliźniego. Hasło: "Make love not war" ("Kochajcie się, nie wojujcie" albo "Czyńcie miłość, nie wojnę") zrobiło zawrotną karierę.

Było to o tyle łatwe w realizacji, że w latach 60. amerykańska młodzież miała już dostęp do środków antykoncepcyjnych i wystarczająco dużo swobody mentalnej, by przeprowadzić rewolucję seksualną. Chcieli się zakochiwać, ale nie brać od razu ślubu, nie mieć dzieci i nie poddawać się codziennemu kieratowi jak ich rodzice. Podczas Lata Miłości nadzy młodzi ludzie bez skrępowania uprawiali seks na trawnikach w parku Golden Gate, zamieniali się partnerami tak swobodnie jak jedzeniem czy pieniędzmi, a seks grupowy był w hipisowskich komunach na porządku dziennym. Nikt nie krył, że pomagały w tym narkotyki. "Jedna pigułka sprawia, że stajesz się większy, inna, że jesteś mniejszy, a ta, którą daje ci mama, w ogóle nie działa" - wyśpiewywała swój narkotyczny hymn oparty na motywach z "Alicji w krainie czarów" grupa Jefferson Airplane.

Hipiski na sprzedaż

W końcu jednak trzeba było za to zapłacić. Lekarze regularnie odwiedzali komuny w Haight-Ashbury, żeby leczyć choroby weneryczne. - Często słyszeliśmy, że Bill uprawiał seks z Johnem, a John z Cindy, więc od razu mówiliśmy: "Dobrze, dajcie nam chwilę, a przyniesiemy tu po prostu galon penicyliny i wstrzykniemy wszystkim" - opowiadał doktor David Smith, który za 500 dol. otworzył prywatną klinikę w Haight-Ashbury. - W ciągu czterech lat pomiędzy rokiem 1964 a 1968 zachorowalność na kiłę wzrosła tam o 165 proc., co oznaczało, że przeszliśmy drogę od ideałów do desperacji - komentował wydarzenia tamtych lat Smith.

Kolejnym problemem, który pojawił się z końcem Lata Miłości, była aborcja. Wiele kobiet, często jeszcze nastolatek, poddało się zabiegom usunięcia ciąży w podejrzanych klinikach w Meksyku, choć w Kalifornii prawo aborcyjne było już w tamtym czasie zliberalizowane. Lekarze z kliniki dr. Smitha po źle przeprowadzonym zabiegu w Meksyku leczyli nawet Janis Joplin.

Jeśli dziewczyny sądziły, że Lato Miłości da im wyzwolenie seksualne i lepszą pozycję w świecie mężczyzn, to były w błędzie. Jak to ujął aktywista Stokely Carmichael, jedyną pozycją kobiet w ruchu hipisowskim było leżeć twarzą w dół. Jeśli w komunie podczas owego słynnego lata zabrakło pieniędzy, kobiety służyły jako towar wymienny. Nowy mężczyzna, który chciał dołączyć do komuny, słyszał: "Jeśli chcesz się przyłączyć, musisz się sprawdzić w łóżku z dziewczętami".

Susan Keese, jedna z uczestniczek Lata Miłości, wspominała: - Kiedy szłyśmy na targ do San Francisco, żeby dostać trochę jedzenia za darmo, otrzymywałyśmy je w zależności od tego, czy byłyśmy ładne, czy brzydkie. Im więcej seksu, tym miało być dla nas lepiej. I jeśli odmawiałyśmy, nasi mężczyźni tylko się na nas wkurzali. Dziewczyny przyjeżdżały w nadziei, że spędzą lato w mieście miłości, a spędziły je w zupełnie zwyczajnym mieście, zostając na koniec prostytutkami.

Diggersi i żebracy

Susan Keese przyłączyła się do grupy tzw. diggersów, którzy zanim jeszcze Lato Miłości rozpoczęło się na dobre, organizowali dla członków hipisowskich komun darmową żywność, transport i opiekę medyczną. Ale mimo działań diggersów w trakcie lata '67 w San Francisco zaczęło brakować darmowego jedzenia i wkrótce młodzi ludzie z długimi, coraz brudniejszymi włosami zaczęli zaczepiać przechodniów, żebrząc o drobniaki.

Prasa nie kryła oburzenia. Żeby złagodzić nieco ten wulgarny obrazek, który przedstawiał odurzonych narkotykami, tańczących w rytm psychodelicznej muzyki, żebrzących i uprawiających seks gdzie popadnie hipisów, władze San Francisco tym mocniej podkreślały nazwę zlotu: Lato Miłości. W ten sposób próbowały zwrócić uwagę mediów na antywojenną atmosferę i radość życia panującą wśród młodzieży.

Po cichu jednak obawiały się, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Do San Francisco zjeżdżali wszyscy: od uczniów starszych klas w college'ach i dzieciaków uciekających z domów, poprzez studentów, po żołnierzy wypuszczonych na przepustkę. Już wkrótce w Haight-Ashbury brakowało miejsc noclegowych, a snujący się po ulicach przyjezdni zaczynali okradać sklepy i ścielić sobie posłania przy krawężnikach ulic.

Koniec lata

I rzeczywiście po Lecie Miłości przyszła jesień rozczarowań i zima destrukcji. Ruch hipisowski skomercjalizowały media, wolna miłość zaczęła usprawiedliwiać gwałt, niejeden pod wpływem narkotyków rzucił się z okna albo kończył w rynsztoku jako opuszczony bezdomny z problemami psychicznymi. O wpływy zaczęły walczyć gangi narkotykowe, dochodziło do rozbojów i kradzieży. - Doprowadziliśmy do strasznego bałaganu - mówi Brad Abramson, wiceprezes kanału telewizyjnego VH1 i producent filmu o festiwalu w Monterey. - Doszło do tego, że z końcem lata naćpani hipisi zaczęli zjadać koty.

Diggersi zakpili z wydarzeń w San Francisco, organizując symboliczny kondukt pogrzebowy pod nazwą "The Death of Hippy". W oknach sklepowych pojawiły się klepsydry: "Zaprasza się wszystkich przyjaciół do udziału w mszy, która odbędzie się 6 października 1967 r. o wschodzie słońca w Buena Vista Park". Podczas procesji, która tamtego dnia przeszła ulicami Haight-Ashbury, diggersi nieśli kosze wypełnione bezwartościowymi błyskotkami, by podkreślić, jak mało znaczył ruch hipisów w San Francisco.

Widząc, że hipisowskie ideały nie wystarczają na długo, wielu młodych po wakacjach wróciło na uniwersytety, podjęło pracę i zaczęło żyć tak jak ich rodzice. Ale dla niektórych skutki "bad trip" (dosłownie: zła podróż - tak określa się ciężkie zatrucie narkotykami) były tragiczne - Janis Joplin, Jimi Hendrix i Jim Morrison, wokalista The Doors, zmarli z przedawkowania narkotyków i alkoholu.

- Nie poszło nam w wielu dziedzinach - mówi należący wtedy do diggersów aktor Peter Coyote. - Nie zlikwidowaliśmy kapitalizmu, nie skończyliśmy z imperializmem ani z rasizmem. Tylko w muzyce odnieśliśmy sukces - dodaje. - Cóż, był "sex, drugs i rock'n'roll". I o to także przecież chodziło - podsumowuje dziennikarz Paul Krassner.


Źródło: http://www.sfgate.com/news/article/Summ ... php#page-1
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Psychodeliczny odlot kota
Wojciech Orliński

CIA brała LSD. Koty miały halucynacje. Beatlesi uciekali przed dentystą


W piękne piątkowe popołudnie szwajcarski chemik Albert Hofmann poczuł się nagle źle w swoim laboratorium. Kręciło mu się w głowie i czuł dziwne podniecenie. Zdołał jeszcze wsiąść na rower i wrócić do domu o własnych siłach.

Położył się na łóżku i pogrążył w stanie, który opisał później tak: "Przyjemny stan upojenia charakteryzujący się ekstremalnym pobudzeniem wyobraźni. Leżąc z zamkniętymi oczami (światło dzienne oślepiało mnie), śledziłem nieprzerwany strumień fantastycznych obrazów, niezwykłych kształtów o intensywnych, kalejdoskopowo zmieniających się kolorach. Po mniej więcej dwóch godzinach objawy ustąpiły".

Ogień świętego Antoniego


Było to 16 kwietnia 1943 roku. Hofmann zajmował się wtedy jedną z pochodnych alkaloidów sporyszu. Od czasów średniowiecza wiedziano, że zatrucie sporyszem powoduje chorobliwe krwotoki zwane ogniem świętego Antoniego. Pracodawca Hofmanna, szwajcarska firma farmaceutyczna Sandoz (dziś Novartis), liczył na odnalezienie w sporyszu leków regulujących krążenie. Odnaleziono ich rzeczywiście wiele i niektóre są nawet do dzisiaj stosowane w terapii, jak np. stabilizujący ciśnienie tętnicze Dihydergot.

W 1938 roku - pięć lat przed wydarzeniami owego piątkowego popołudnia - Hofmann syntetyzował już różne pochodne jednego ze sporyszowych alkaloidów - tzw. kwasu lizergowego.

W listopadzie tego roku otrzymał substancję, którą nazwał LSD-25. Trzyliterowy skrót odnosił się do niemieckiej nazwy dwuetyloamidu kwasu lizergowego (Lyserg-Säure-Diäthylamid), a liczba 25 oznaczała po prostu kolejność syntezy. Tak się często nazywa laboratoryjne próbki, na przykład znany na całym świecie skrót WD-40 oznacza "czterdzieste podejście do zagadnienia usuwania wody" ("water displacement - 40").

Tak jak inne badane substancje LSD-25 najpierw zostało zaaplikowane szczurom. Efekty okazały się nieciekawe. Szczury wprawdzie były pobudzone, ale tętno, ciśnienie, temperatura - wszystko pozostawało w normie.

Dlaczego po pięciu latach Hofmann ponownie zsyntetyzował tę nieciekawą substancję? Nie wiadomo. Był o to pytany wielokrotnie i nigdy nie udzielił rozsądnej odpowiedzi. Po prostu uczynił to pod wpływem niejasnego przeczucia, że z LSD-25 może wyjść jeszcze coś ciekawego.

Gdy już odzyskał przytomność po swoim laboratoryjnym "odlocie", doszedł do oczywistego wniosku, że musiała go wywołać właśnie ta substancja. Hofmann wiedział jednak, że pochodne alkaloidów sporyszu są bardzo silnie toksyczne, zachowywał więc tego dnia rutynowe środki ostrożności. I mimo to uległ zatruciu - to oznaczało, że substancja musiała być tak aktywna, że wystarczyły śladowe ilości wchłonięte przez skórę.

Był tylko jeden sposób, żeby się upewnić. Przez cały weekend Hofmann bił się z myślami. W poniedziałek postanowił przeprowadzić eksperyment na sobie samym.

Rozpakowując prezent od Boga

Ta decyzja może się wydawać dziwaczna, dlatego zanim opiszemy skutki eksperymentu przeprowadzonego przez Hofmanna 19 kwietnia 1943 roku, napiszmy więcej o tym, jak nie-zwykły jest dział nauki, którym się zajmował.

Wydawałoby się, że nie ma nic bardziej zdroworozsądkowego od chemii - zwłaszcza organicznej. Estry, etery, aminy, amidy - czy w całym licealnym programie da się w ogóle znaleźć nudniejszy przedmiot?

Chemik taki jak Hofmann nie zajmuje się jednak pisaniem klasówek. Koncern farmaceutyczny zatrudnia go po to, żeby wynajdywał nowe leki. Mimo całej naukowości jest w tym więcej mistycyzmu niż systematycznej nauki.

Tacy chemicy działają przeważnie po omacku - punktem wyjścia są dla nich najczęściej naturalne substancje izolowane z roślin i grzybów, o których leczniczym (lub toksycznym) działaniu wiadomo z medycyny ludowej.

Skąd ten mistycyzm? Otóż w gruncie rzeczy nie wiadomo, po co rośliny i grzyby w ogóle produkują te substancje. Im samym nie są do niczego potrzebne. Co więcej, niewielki pożytek mają z nich też zwierzęta - żeby w ogóle docenić przeciwgorączkowe czy przeciwkrwotoczne działanie poszczególnych alkaloidów, potrzeba już ludzkiej cywilizacji, dysponującej aparatem nowoczesnej chemii albo przynajmniej warunkami do sporządzenia wywaru czy naparu. Współczesny chemik nie jest więc w tej sytuacji daleko od szamana sprzed tysiącleci szukającego w ziołach prezentu danego ludziom od Boga, którego ludzie nie potrafią jeszcze rozpakować.

Podejrzanie ochoczy ochotnik

Chemicy poszukiwaniem tego bogactwa zajmują się tak naprawdę jeszcze od czasów, w których nazywali się alchemikami i traktowali swoje rzemiosło jako przedłużenie mistycznych medytacji. Alchemicy szukali prawdy o Bogu zaszyfrowanej w strukturze materii (przedrostek al zdradza, że pierwsi alchemicy nazywali swojego Boga Allahem). Jako produkt uboczny poszukiwań odkryli destylację w alembiku, a co za tym idzie - alkohol i od tego czasu (czyli mniej więcej od XI wieku) ich pracami zaczęła interesować się także chrześcijańska Europa.

Anonimowy arabski lub chiński alchemik, chcąc działaniem siarki przemienić rtęć w złoto, otrzymał w VIII wieku syntetyczny cynober, dzięki któremu średniowieczni mnisi mogli ślicznie ilustrować rękopisy.

Michał Sędziwój, szukając eliksiru życia, otrzymał na początku XVII wieku tlen. Kontynuujący jego prace nad eliksirem nieśmiertelności holenderski alchemik Korneliusz Drebbel wynalazł karminowy barwnik do tkanin, na bazie którego niezły biznes rozkręcili jego spadkobiercy. Stulecie później to samo powtórzył Johann Dippel - zamiast eliksiru nieśmiertelności odkrył błękit pruski, który wywołał rewolucję w malarstwie. Jednocześnie Joseph Priestley, szukając leku na szkorbut, odkrył wodę sodową.

Pół wieku później William Perkin, próbując otrzymać syntetyczną chininę, odkrył organiczne barwniki do tkanin. Na początku XX stulecia niemieccy chemicy szukający kolejnych barwników dla koncernu IG Farben wynaleźli sulfonamidy - leki bakteriobójcze wyprzedzające antybiotykową rewolucję. Która też przecież dokonała się dzięki przypadkowemu zakażeniu laboratoryjnej próbki gronkowca pleśniakiem Penicillium notatum.

Całkiem niedawno zaś naukowcy koncernu Pfizer odkryli, że ochotnicy uczestniczący w klinicznych badaniach nowego leku na nadciśnienie podejrzanie ochoczo garną się do testowania substancji UK-92480. Sprawdzili dlaczego... i tak na rynku pojawiła się viagra.

Od czasów alchemików aż po czasy współczesnych koncernów chemicznych praca chemika przypomina więc trochę grę w kasynie - wydaje mu się, że wielkie pieniądze i wieczysta sława są na wyciągnięcie ręki, że zaraz odnajdzie recepturę kamienia filozoficznego lub środek na erekcję, wystarczy tylko jeszcze jeden eksperyment. To może uzależniać nie gorzej od wajchy jednorękiego bandyty.

Dlatego właśnie chemicy robią tak dziwne rzeczy jak Albert Hofmann - wracają do substancji uznanych przed laty za bezwartościowe, a nawet testują je na sobie.

Mleko od zamaskowanej czarownicy


W poniedziałek 19 kwietnia 1943 roku Hofmann wypił kieliszek wodnego roztworu zawierającego jedną czwartą miligrama LSD. To bardzo mała dawka - typowe leki podaje się w ilościach rzędu 50 czy 100 miligramów (tysięcznych części grama). Hofmann założył, że przetestuje na sobie coś łagodniejszego od piątkowych doznań. W rzeczywistości przedawkował i o ile w piątek doznał pierwszego w dziejach odlotu pozytywnego, w poniedziałek przytrafił mu się z kolei pierwszy zły odlot.

Wszystkie piątkowe objawy - dziwne kolory, zaburzenie poczucia czasu i przestrzeni, szalejąca wyobraźnia - pojawiły się ze zwiększoną siłą. Asystent Hofmanna wiedział o eksperymencie i pomógł chemikowi wrócić do domu. Obaj jechali rowerami, bo w czasie wojny w Szwajcarii brakowało benzyny. Hofmann przeklinał, że nie może się poruszyć i wciąż stoi w miejscu, w rzeczywistości - jak potem relacjonował asystent - gnał rowerem na złamanie karku, nie będąc tego świadomym.

Doznania nie były już przyjemne. Hofmann czuł się jak w koszmarnym śnie. Jego własny dom przestał być bezpiecznym azylem. Meble ożyły - opuściły swoje stałe miejsca, by wędrować po mieszkaniu. Chemik wiedział, że jest zatruty, poprosił więc sąsiadkę o mleko. Wypił duszkiem dwa litry. Zachował dość przytomności umysłu, żeby nie uciekać na jej widok, choć przestała być miłą starszą panią i zmieniła się w okrutną czarownicę z kolorową maską na twarzy.

Hofmann wiedział, że to tylko halucynacje, ale nie umiał odróżnić ich od rzeczywistości. Wezwał na pomoc lekarza, ale ten po zbadaniu pulsu i ciśnienia krwi uznał, że z chemikiem jest wszystko w porządku - ma tylko nienaturalnie rozszerzone źrenice. Przerażony naukowiec zrozumiał, że nie ma dla niego ucieczki ze świata LSD. Może tylko czekać, nie wiadomo jak długo, aż objawy same ustąpią.

Ustąpiły na szczęście następnego dnia. Hofmann był zaskoczony, że po tak silnym doznaniu nie było ani śladu kaca. Przeciwnie, czuł się wypoczęty i pełen energii - jak po koszmarnym wprawdzie, ale mimo wszystko głębokim i relaksującym śnie.

Szympans nie wie, kto tu rządzi

Gdy Hofmann powiadomił o wynikach eksperymentu swoich przełożonych, początkowo nie chcieli mu wierzyć. Powtórzyli doświadczenie na sobie. Użyli jeszcze mniejszej dawki - 0,1 miligrama - a mimo to również doświadczyli intensywnych "odlotów". Najbardziej niewiarygodna była nie sama halucynogenność LSD (znano przecież narkotyki pochodzenia naturalnego prowadzące do podobnych doznań, jak np. meskalina), ale wielkość dawki.

LSD działa już w ilościach dziesiątych części miligrama. Jest trujące, tak jak wszystkie pochodne alkaloidów sporyszu, ale żeby się nim zatruć, trzeba zażyć setki miligramów - czyli tysiąckrotność aktywnej dawki.

Sandoz uznał więc, że ma w ręku lek jednocześnie psychoaktywny i stosunkowo nieszkodliwy, o dużym potencjale terapeutycznym. Rozpoczęto intensywne badania kliniczne, jak zwykle najpierw na zwierzętach.

Sandoz sprzedawał LSD jako roztwór w szklanych ampułkach. Na czarnym rynku narkotyk rozprowadzany był w postaci nasyconych roztworem bibułek

Okazało się, że LSD działa na wszystkie gatunki - nawet pająki nieprawidłowo budują pod jego wpływem sieci. Im bardziej rozbudowana psychika, tym silniejsze działanie - o ile myszy były tylko bardziej pobudzone, to już koty ewidentnie doznawały halucynacji, np. z nastroszoną sierścią w przerażeniu wpatrywały się w coś, czego w ogóle nie było. U szympansów zaobserwowano natomiast całkowity rozpad hierarchii społecznej - godzina działania środka wystarczyła, żeby całe stado zapomniało o tym, kto w nim rządzi.

W 1947 roku ruszyły pierwsze kliniczne testy na ochotnikach w szpitalu psychiatrycznym w Zurychu. Wykazały, że LSD może pozytywnie oddziaływać na pacjentów cierpiących na natręctwa i depresję.

Od początku jednak lek ten wyjątkowo chętnie aplikowali sobie sami psychiatrzy - dzięki niemu mogli na własnej skórze przekonać się, co czuje schizofrenik w chwili maksymalnego nasilenia psychozy.

Centralna Agencja Psychodeliczna

Właściwości LSD na początku lat 50. zainteresowały CIA. Skoro psychoaktywne działanie może wywołać nawet jedna dwudziestotysięczna grama LSD, to wynika z tego, że do wprawienia całej populacji Stanów Zjednoczonych w narkotyczny odlot wystarczy parę, najwyżej paręnaście kilo narkotyku.

W głowach decydentów CIA pojawiła się wizja bardziej nawet przerażająca od sąsiadki czarownicy w kolorowej masce - wizja radzieckich agentów zatruwających całe amerykańskie społeczeństwo białym proszkiem przemyconym w jednej walizce. Agencja od 1947 roku prowadziła specjalny program badania substancji psychoaktywnych pod kryptonimem MK-ULTRA, którego szef Sidney Gottlieb był otwarty na wszystkie możliwe pomysły, w tym najbardziej ekscentryczne.

Gottlieb uznał, że przede wszystkim nie można dopuścić, żeby LSD trafiło w ręce radzieckich naukowców - zaczął więc importować duże ilości narkotyku do USA na koszt amerykańskich podatników w zamian za gwarancję, że firma Sandoz nie będzie oferować go na wolnym rynku.

Importowana substancja trafiła do licznych szpitali i ośrodków akademickich współpracujących z CIA. Naukowcy prowadzili tam badania nad LSD, próbując odpowiedzieć na najbardziej nurtujące agencję pytania: czy za pomocą tego środka można zmienić czyjąś psychikę, czy można "odwrócić" agenta, czy można spowodować masową panikę, zatruwając wodociągi?

Projektem MK-ULTRA zajęła się tzw. komisja Churcha badająca w połowie lat 70. nielegalną działalność CIA. Chociaż archiwa projektu zniszczył w 1973 roku ówczesny dyrektor agencji Richard Helms, z tego, co udało się ustalić kongresmanom, wyłonił się dość ponury obraz eksperymentów prowadzonych na ludziach bez ich zgody i wiedzy (pacjentach, więźniach, żołnierzach). A także panujący przy tym bałagan, w którym LSD było dostępne praktycznie bez ograniczeń dla psychiatrów, psychologów, a w końcu każdego, kto potrafił wymyślić dowolny pretekst, by poprosić o próbkę do "badań".

Dentysta goni Beatlesów

W efekcie w latach 50. LSD stało się w zachodnim świecie czymś w rodzaju wewnętrznego sekretu lekarzy i psychologów. Jak wiadomo, każdy psycholog ma znajomego psychiatrę, każdy psychiatra ma znajomego internistę, internista dentystę, a dentysta weterynarza - wśród ludzi noszących białe fartuchy zaczęła się moda na ubarwianie imprez towarzyskich szczyptą halucynogenu. Zaczęli na te imprezy zapraszać poetów, artystów, pisarzy, piosenkarzy. Beatlesi swojego pierwszego odlotu doznali w kwietniu 1965 roku, na przyjęciu u Johna Rileya, dentysty George'a Harrisona. Riley dodał LSD do kawy zaserwowanej pod koniec przyjęcia.

Opis pierwszego odlotu znamy z relacji obecnej na tym przyjęciu Cynthii Lennon, pierwszej żony Johna. Muzycy szybko uświadomili sobie, że podano im narkotyk. Rzucili się do ucieczki ścigani przez gospodarza, który bał się, co Beatlesi mogą zrobić sobie (lub komuś) w stanie "odlotu". Niestety, to, że gospodarz ich ściga, jeszcze bardziej przeraziło muzyków, którzy uciekali mini morrisem prowadzonym przez Ringo Starra.

Paul chciał wysiąść z samochodu i wybijać szyby wystawowe na Oxford Street. John nic nie mówił, tylko płakał, zrozpaczony i przerażony. Sama Cynthia bezskutecznie próbowała wywołać u siebie wymioty, by oczyścić organizm z trucizny. Najbardziej przerażało ją to, że wciąż goni ich gospodarz imprezy, który w jej wyobraźni przekształcił się w demona.

Choć to pierwsze doświadczenie dla żadnego z Beatlesów nie było przyjemne, później zażywali LSD już dobrowolnie i, poczynając od płyty "Revolver" z 1966 roku, widać wyraźny wpływ narkotycznych halucynacji na teksty i muzykę wielkiej czwórki.

Wcześniej podobną inicjację przeżył Aldous Huxley, autor "Nowego wspaniałego świata", którego LSD poczęstował jeszcze w latach 50. brytyjski psychiatra dr Humphry Osmond. Efektem był esej "The Doors of Perception" ("Drzwi postrzegania"), który zainspirował nazwę grupy The Doors. W 1959 roku z kolei w jednym z eksperymentów organizowanych na zamówienie CIA wziął udział poeta Allen Ginsberg.

Dodajmy jeszcze doktora Timothy'ego Leary, który na Harvardzie legalnie eksperymentował z LSD do 1963 roku. Dodajmy Kena Keseya, który w 1959 zgłosił się na ochotnika do klinicznych testów robionych dla CIA na Stanfordzie (doświadczenie zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym zainspirowało go do napisania powieści "Lot nad kukułczym gniazdem").

Staje się jasne, że projekt MK-ULTRA wprawdzie zakończył się fiaskiem, bo CIA nie zrealizowała zamierzonych celów, ale przyniósł nieoczekiwany skutek uboczny w postaci całej kultury psychodelicznej - od Huxleya po Pink Floyd.

Sekrety ściślaków

W 1963 roku wygasły wszystkie patenty Sandoza chroniące LSD. Szwajcarzy przestali produkować narkotyk, zaczęła go za to wytwarzać czechosłowacka firma Spofa. Czescy psychiatrzy również eksperymentowali z LSD i udowodnili, że w wielu przypadkach może ono działać leczniczo (udawało im się np. wyprowadzać z katatonii pacjentów, z którymi nie było już żadnego kontaktu). Ale ten program badawczy urwał się w latach 70., gdy jego główny animator prof. Stanisław Grof wyemigrował do USA.

W Stanach tymczasem własną produkcję uruchomił ekscentryczny chemik Augustus Owsley Stanley III, potomek zacnego rodu prawników i senatorów, który porzucił karierę, by rozpocząć produkcję narkotyku. LSD zdelegalizowano w USA dopiero w 1967 roku.

Ekscesy związane z nadużywaniem LSD przez kontestującą młodzież sprawiły, że cały zachodni świat odwrócił się od tego środka. Na przełomie lat 60. i 70. praktycznie wszędzie wycofano go z legalnego obrotu i zamknięto wszystkie programy badawcze.

Odkrywca LSD nadal wierzył w jego terapeutyczny potencjał. Został szefem wydziału produktów naturalnych w Sandozie i badał inne substancje psychodeliczne. Do Hofmanna przyjeżdżali różni entuzjaści kultury psychodelicznej, w tym słynny doktor Timothy Leary, by wspólnie zastanawiać się, jak przywrócić LSD dobre imię.

W publicznych wystąpieniach Hofmann skarżył się, że drakońskie międzynarodowe zakazy przeforsowane przez USA doprowadziły do tego, że lekarz może legalnie mieć dostęp do bardzo groźnych środków jak morfina czy nawet strychnina, a nie może mieć dostępu do LSD, które nie uzależnia i jest mniej toksyczne od przeciętnej tabletki od bólu głowy.

W 2006 roku stuletnie urodziny chemika stały się okazją do zorganizowania w Bazylei światowego kongresu psychodelicznego, na którym doszło do swoistego "wyjścia z szafy" osób przyznających się do zażywania tego narkotyku. Okazało się, że jest on dziś chyba nawet bardziej popularny wśród przedstawicieli nauk ścisłych niż poetów i muzyków rockowych, których kojarzy się z psychodelią.

W LSD inspiracji szukali twórcy przełomowych wynalazków komputerowych, jak Douglas Engelbart, wynalazca myszki i graficznego interfejsu użytkownika, czy Steve Jobs, który idee Engelbarta przełożył na rynkowy konkret komputerów Macintosh. Kary Mullis, nagrodzony Noblem za wynalezienie tzw. reakcji łańcuchowej polimerazy (techniki pozwalającej na badanie DNA, np. w kryminologii czy przy ustalaniu pokrewieństwa), również przyznał się do szukania inspiracji w odlotowych wizjach.

"Naukowiec badający cuda przyrody i niepopadający w mistycyzm to kiepski naukowiec" - podsumował to Hofmann, pokazując, jak wiele łączy go z tradycją odkrywców sztucznych barwników, leków i wody sodowej.

Hofmann zmarł 29 kwietnia w imponującym wieku 102 lat. Ale zdążył dożyć spełnienia swojego marzenia - w grudniu 2007 roku szwajcarskie władze zdecydowały się rozluźnić zakazy i zezwoliły na wznowienie klinicznych eksperymentów z LSD, które podawane będzie w klinice w Solothurn pacjentom z zaawansowaną chorobą nowotworową.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Jimi Hendrix - chłopak z gitarą
Robert Sankowski

[ external image ]
Jimi Hendrix, jeden ze słynnych leworęcznych (27.11.1942 - 18.09.1970), koncert na festiwalu Isle of Wight w 1970 r.

Nowa płyta geniusza gitary. Wychowywany przez babcię nieśmiały chłopak z rozbitej rodziny. Wstydził się biedy. Wyśmiewany w szkole za dziwaczne ubrania. Uciekał w muzykę, całymi godzinami słuchając płyt i ćwicząc na gitarze

[ external image ]

W sklepach na całym świecie jest już jego najnowsza płyta "Valleys of Neptune". Nowa? Hendrix nie żyje już 40 lat! Ale historia popkultury zna podobne przypadki. Zawsze gdzieś w piwnicy, garażu czy w szufladach starego studia nagraniowego znajdą się archiwalne, wcześniej nieznane nagrania, które można ubrać w formę albumu i rzucić na sklepowe półki. Tym bardziej że we wrześniu jest okrągła rocznica śmierci Jimiego, a show-biznes umie wykorzystać takie okazje.

- Jestem marką. Ludzie postrzegają mnie przez pryzmat tego, kim się stałem - mówił Hendrix w wywiadzie udzielonym kilkanaście miesięcy przed śmiercią.

Marka "Jimi Hendrix" trzyma się świetnie. Wciąż jest rockowym mitem. I jako mit rozpala wyobraźnię kolejnych pokoleń muzyków.

Jimi jako archetyp rockowego wymiatacza . Bóg gitary, wielki rewolucjonista gitarowej techniki, prekursor nowych trendów w muzyce popularnej, który wyprzedzał swoje czasy o lata świetlne. Kilkanaście najbardziej rozpoznawalnych kompozycji z jego repertuaru. Wśród nich obowiązkowo "Hey Joe", "Little Wing", "Voodoo Child" i "All Along the Watchtower". Biały fender stratocaster i jego głębokie, brudne brzmienie, które podobnie jak dziesiątki gitarowych trików próbują podrabiać zastępy młodych gitarzystów.

Jimi na festiwalu Monterey Pop w 1967 r. Nieznany nikomu gitarzysta mańkut, który po sławę musiał wyjechać z rodzinnych Stanów do Wielkiej Brytanii, aby ze zmontowanym tam zespołem wrócić i rzucić na kolana amerykańską publiczność swoją żywiołową i pełną zapierających dech w piersiach technicznych sztuczek grą.

Jimi showman grający zębami na gitarowych strunach i symulujący stosunek seksualny ze wzmacniaczem. Człowiek demolka, który najpierw rozwala swój instrument w drzazgi, potem podpala to, co z niego zostało, i schodzi ze sceny, zostawiając na widowni zszokowaną intensywnością występu publiczność.

Jimi - symbol epoki hippisów. Wzorzyste stroje, imponujące spodnie dzwony, kurtki z frędzlami, kapelusz z orlim piórem i charakterystyczne, pogrążone w artystycznym nieładzie afro. Niezwykłe, wpisujące się idealnie w etos dzieci kwiatów, etniczne pochodzenie - w jego żyłach mieszała się krew potomków czarnych niewolników, meksykańskich imigrantów oraz Indian z plemienia Czirokezów. Psychodeliczne, odurzające kolorami okładki płyt.

I oczywiście występ na festiwalu w Woodstock . Jimi kończący wielką imprezę swoją niesamowitą, pełną gitarowych sprzężeń wersją amerykańskiego hymnu "Star Spangled Banner", która pod jego palcami przebierającymi po gryfie przeradza się w jedno wielkie oskarżenie wojny w Wietnamie.

Hendrix jako wzór rockowej gwiazdy. Gigantyczne ilości narkotyków, które wrzucał w siebie całymi garściami. Legendy o niezliczonych miłosnych podbojach. Skandalizująca sesja zdjęciowa do okładki albumu "Electric Ladyland" przedstawiająca pokaźny tłumek golusieńkich dziewczyn, która tak wystraszyła szefów wytwórni płytowej Jimiego, że zdążyła tylko ozdobić pierwszą brytyjską i niemiecką wersję płyty, zanim na dobre zastąpił ją alternatywny projekt graficzny. Barwna opowieść o niezwykle owocnym spotkaniu z Cynthią Plaster Caster - specyficzną groupie, która nie dość, że stawiała sobie za cel zaliczyć jak największą liczbę muzyków rockowych, to z każdego takiego spotkania wynosiła szczególne trofeum: odciśnięty w plastycznym tworzywie model penisa swojego kochanka we wzwodzie.

Wreszcie sama jego śmierć. Zagadkowa. Przypadkowa, bo spowodowana niezamierzonym przedawkowaniem środków nasennych zmieszanych z alkoholem, co wywołało wymioty, którymi udławił się śpiący muzyk? Samobójcza, jak utrzymywał wokalista The Animals Eric Burdon? A może morderstwo? Jimiego, wlewając mu przez sen wino do gardła miał zabić menedżer Mike Jeffery, z którym gitarzysta chciał zerwać współpracę.

Za herosem kryje się zupełnie inny Jimi. Wychowywany przez babcię nieśmiały chłopak, który przez długie lata wstydził się biedy, w jakiej żyła jego rozbita rodzina. Wyśmiewany w szkole ze względu na dziwaczne ubrania nastolatek, który uciekał w muzykę, całymi godzinami słuchając płyt i ćwicząc na pierwszej, podarowanej przez ojca gitarze. Początkujący muzyk kopiujący pilnie nie tylko gitarowe riffy, ale i wszystkie sceniczne grepsy gwiazd lat 50. - do jego popisowych sztuczek należał między innymi "kaczy chód" spopularyzowany przez Chucka Berry'ego.

Chłopak, który po paru chuligańskich wybrykach zamiast odsiadki wybrał przymusową służbę wojskową (do czego później bardzo niechętnie się przyznawał) i który dla uzyskania wcześniejszego zwolnienia z armii miał udawać skłonności homoseksualne. Wreszcie stawiający pierwsze kroki na scenie zawodowy instrumentalista odbębniający niezliczone chałtury w zespołach mniej lub bardziej znanych artystów z pierwszej połowy lat 60.

Hendrix mimo wielkiej sławy i statusu gitarowego guru na zawsze pozostał niepewnym siebie, wrażliwym nastolatkiem. Prywatnie nie miał w sobie nic z kipiącego na scenie energią i rozwalającego instrumenty rockmana. Wyciszony i skupiony niemal non stop na muzyce bez gitary w ręku bywał podobno najzwyczajniej w świecie nudny.

A i sceniczne ekscesy w jego wykonaniu wydawały się czasami wybrykami zahukanego ucznia, który nagle zapragnął zwrócić na siebie uwagę. - Nie planuję wszystkich tych demolek. Czasami po prostu myślę, że fajnie byłoby zrobić coś takiego. Wszystko dzieje się spontanicznie - tłumaczył się zakłopotany, gdy brytyjski dziennikarz zapytał go, co chce wyrazić, niszcząc swój instrument podczas koncertu.

Dałby czadu

Jaki Hendrix wyłania się z "Valleys of Neptune"? Płyta składa się z utworów nagranych w czasach jego największej popularności - od 1967 do 1969 r. Poza numerem tytułowym jest tu jeszcze tylko kilka naprawdę niepublikowanych wcześniej nagrań. Większość to kompozycje, które fani dobrze już znają, np. "Sunshine of Your Love" z repertuaru grupy Cream czy słynne "Fire", "Stone Free". W sumie więc żadnych zaskoczeń. To przede wszystkim Jimi z rockowego mitu. Imponujący techniką i muzyczną wyobraźnią, porywający riffami i brzmieniem gitary. "Valleys of Neptune" może i nie dodaje do jego wizerunku żadnych nowych elementów. Nie może też się mierzyć z płytami z oryginalnej dyskografii gitarzysty. Ale skutecznie przypomina to wszystko, co sprawiło, że Hendrix skutecznie zapracował na miano rockowego geniusza.

Jest też w tej płycie coś jeszcze. W ostatnich wywiadach przed śmiercią Jimi sprawiał wrażenie wyraźnie zagubionego. Chętnie opowiadał o muzycznych planach na przyszłość. Za każdym razem jednak kreślił inną wizję tej przyszłości. Przebąkiwał coś o współpracy z awangardowym jazzmanem Sun Ra. Rozważał powrót do korzeni i granie prostego rock and rolla w podstawowym gitarowym składzie.

Marzył o stworzeniu wielkiego rockowego big-bandu, który przełamywałby granice stylów i gatunków. Z perspektywy czasu wielu muzyków i krytyków utrzymuje, że wszystkie te projekty nie zaowocowałyby niczym wyjątkowym - Hendrix najbardziej rewolucyjny i nowatorski okres twórczości miał już za sobą.

Gdy jednak na "Valleys of Neptun" słuchamy, jak z bluesowego numeru Elmore'a Jamesa "Bleeding Heart" robi kawałek prawie funkowy, jak swinguje i bawi się rytmem w "Lover Man" czy jak prowadzi wzorcowo soulową linię wokalną w "Ships Passing Through the Night", łatwo uwierzyć, że bez względu na to, jaką wybrałby drogę, pewnie czymś by nas zaskoczył.

"Valleys of Neptune", Jimi Hendrix, Legacy
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Powrót zbuntowanego pokolenia
Krzysztof Varga

[ external image ]
Jack Kerouac na zdjęciu zrobionym przez Allena Ginsberga w Nowym Jorku w 1953 roku (Fot. PRNewsFoto/National Gallery of Art)

Opowiem wam, jacy byli hipsterzy czasów przedfacebookowych. Ponieważ nie pisali na Facebooku, to pisali książki. I kilka z nich zostało w historii świata - o listach Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga oraz o ich książkach pisze Krzysztof Varga

[ external image ]
"Maggie Cassidy"
Jack Kerouac
przeł. Maciej Świerkocki
W.A.B., Warszawa

[ external image ]
"Listy"
Jack Kerouac, Allen Ginsberg
przeł. Krzysztof Majer
Czarne, Wołowiec

Miarą legendy pisarza jest to, czy śpiewa się o nim piosenki. O bitniku Kerouacu pisano.

"Hey, Jack Kerouac" nagrał pod koniec lat 80. amerykański zespół 10.000 Maniacs, zaś "The House That Jack Kerouac Built" - australijski The Go-Betweens. Obie piosenki są świetne, obie melancholijne i nie dziwi to, że akurat zespoły rockowe śpiewały o Kerouacu, gdyż z zasady rock jest muzyką buntu, a książki Kerouaca były literackimi wersjami piosenek buntu, piosenek o żądzy wolności.

Znalazłem jeszcze w swojej płytotece utwór zespołu The The "Beat(en) Generation" - a więc już nie generacja uderzenia, ale pobita generacja. "And your youth, oh youth, are being seduced, by the greedy hand of politics and half-truths". To piosenka z pamiętnego roku 1989, ale do dzisiejszych czasów aż nadto przystająca.

Niedawno przez kina przemknął film "Skowyt" o najsłynniejszym poemacie XX-wiecznej Ameryki i o jego autorze Allenie Ginsbergu, a także o procesie, jaki mu wytoczono za obrazę moralności. Film skromny, właściwie fabularyzowany dokument o jednym z ważnych momentów w historii popkultury. Teraz w kinach jest już "W drodze" - film, który Walter Selles nakręcił według powieści innego bitnika - Kerouaca. Selles to naturalny wybór, wszak nakręcił już "Dzienniki motocyklowe" - a więc też "film drogi", w którym młody Ernesto Guevara przemierzał na motorze Amerykę Południową. Selles zamyka proces ekranizowania trójki najważniejszych książek bitnikowskich, rozpoczęty ekranizacją "Nagiego lunchu" Williama S. Burroughsa przez Davida Cronenberga.

Czas, by zastanowić się nad tym, czy w dzisiejszym świecie byłoby miejsce dla takiego Kerouaca.

Problem najważniejszego działu wydawnictwa

Stworzył na nowo literacki mit Ameryki, zbudował swoim "życiopisaniem" figurę pisarza wędrowca, który własne życie stwarza na podobieństwo sztuki, a literaturę na podobieństwo życia. Twórcy, który pisze pean na cześć wolności. Figury dziś, w urynkowionej literaturze, wymierającej. Dziś Kerouac byłby prawdopodobnie uznany za dziwaka, wręcz świra, obecnie pisarz raczej nie może jeździć po kraju autostopem i nielegalnie na platformach kolejowych, żebrać, kraść, imać się dorywczych prac (Kerouac pracował jako hamulcowy na kolei i strażnik leśny), mieszkać w norach i szałasach. To znaczy oczywiście może, ale rynek książki, który zastąpił literaturę, taką postać, jak sądzę, odrzuciłby.

Pomijając to, że dziś pisarz jest postacią zupełnie inną niż kiedyś, co innego oznacza teraz być "gwiazdą literatury" czy "kultowym autorem". O ile kilkadziesiąt lat temu taką postacią mógł być prozaik bez grosza i w rozlatujących się butach, dziś musi to być raczej autor płaskich jak asfalt powieścideł i felietonista prasy kobiecej. W każdym razie dział promocji, a więc najważniejszy dział każdego wydawnictwa, miałby z Kerouakiem duży problem.

Kerouac i reszta bitników to byli - by użyć sformułowania modnego do opisu naszych zbuntowanych pisarzy Stachury i Wojaczka - "kaskaderzy literatury". Gdyby nie legenda bitników, z tej literatury być może niewiele by dzisiaj pozostało, bo gdy czyta się książki Kerouaca, widać wyraźnie, że poza ciągle odświeżającym i momentami olśniewającym "W drodze" większość spuścizny tego kanadyjskiego Francuza to naiwna światopoglądowo płycizna. To legenda Kerouaca, życiorys są tym, co powoduje, że wciąż miliony sięgają po jego książki.

Poza tym w postnowoczesnym świecie, gdzie wszystko jest cytatem, nawiązaniem, przeróbką, a wręcz podróbką - nie ma miejsca nie tylko na pojedynczych buntowników, ale nade wszystko na całe zbuntowane pokolenia. Takie, jakim byli bitnicy: Kerouac, Ginsberg, Burroughs, Neal Cassady.

Nie jest to pokolenie zupełnie zapomniane, to wszak klasycy literatury amerykańskiej, a skoro amerykańskiej, to i światowej. Ale czy filmowe odświeżenie pamięci o nich coś zmieni? Czy pojawią się jacyś nowi bitnicy, którzy czniać będą konsumpcję, wielki kapitał, mieszczańską moralność, w zamian uprawiając literaturę? Pytanie może i niemądre oraz naiwne, ale istotne. Bo brzmi ono: czy w dzisiejszym świecie jest miejsce na literaturę skrajnej wolności?

Naturalna odpowiedź powinna brzmieć: tak! Gdy tysiące ludzi wychodzą na ulice, by protestować przeciwko wielkim bankom, rządom tnącym wydatki, by ratować korporacje - przecież powinno być miejsce na literaturę buntu, gdyż każdy niepokój społeczny i kryzys ekonomiczny sprzyja takiej literaturze. Czyż dzisiejsi Oburzeni nie potrzebują, by ktoś w literaturze zwanej piękną wyraził ich niezgodę? Żyjemy w czasach niepewnych, nie potrafimy przewidzieć niedalekiej nawet przyszłości, wiemy tylko, że nadciąga wielki kryzys (tak przynajmniej mówią nam ekonomiści i socjologowie), a wraz z nim pauperyzacja społeczeństw dobrobytu i bezrobocie. Czyż może być lepsza pożywka dla literatury buntu?

Ślub w areszcie


Gdy się poznali, Kerouac miał 22 lata, a Ginsberg 17. Pierwszy list Ginsberg wysłał do Kerouaca sześć lub siedem miesięcy później. Cały monumentalny zbiór ich prowadzonej ćwierć wieku korespondencji w listopadzie ukaże się w Polsce.

Połączyła ich miłość do literatury i wolności. I nie ma w tym mojej egzaltacji, gdyż słowo "miłość" pada w tych listach nad wyraz często. A przyjaźń zaczęła się na dobre właściwie od połączenia Erosa z Tanatosem, czyli od zabójstwa. W sierpniu 1944 r. ich wspólny przyjaciel Lucien Carr zabił Davida Kammerera, starszego wykładowcę uniwersyteckiego na Columbii, który od lat był nim erotycznie zauroczony. Kerouac pomógł Carrowi pozbyć się dowodów zbrodni, a nazajutrz, kiedy Carr oddał się w ręce policji, Kerouaca aresztowano i przetrzymano jako świadka. Ponieważ nie był w stanie wpłacić kaucji, trafił tymczasowo do więzienia okręgowego w Bronksie.

Kilka lat później Ginsberg zamieszany w aferę złodziejską uniknął wyroku, lądując w zakładzie psychiatrycznym. Zresztą to tam doszedł do wniosku, że może wyleczyć się ze swojego homoseksualizmu; efektem tego były kolejne romanse z kobietami, ostatecznie jednak wybrał opcję homoerotyczną.

Już te dwa epizody pokazują, że mamy do czynienia nie z pisarzami zmagającymi się ze światem w bibliotekach i zza biurka. Jeśli dodamy do tego słynne nieumyślne zabójstwo żony Burroughsa popełnione przez autora "Nagiego lunchu", zobaczymy, jak mitotwórcze było to pokolenie. Śmierć nieszczęsnej pani Burroughs ma zresztą wymiar groteskowy, gdyż jej mąż zabawiał się w Wilhelma Tella, strzelając z pistoletu do szklanki stojącej na głowie żony - jednak to szklanka ocalała.

Problemy z prawem to w ogóle była jedna z przypadłości bitników, nie tylko "Skowyt" znalazł się przed sądem, "Nagi lunch" Burroughsa w 1965 r. został w Bostonie uznany za utwór obsceniczny. Enfant terrible bitników Neal Cassady poznał Kerouaca po wyjściu z zakładu poprawczego - był złodziejem samochodów. Sam Kerouac swój pierwszy ślub, z Edie Parker, wziął w sierpniu 1944 r., siedząc w areszcie.

Do tego dochodziły oczywiście rozliczne relacje homoseksualne w tym środowisku, każdy z kanonicznych bitników takie miał, także Kerouac; romansowali głównie ze sobą, żyjąc w czymś w rodzaju komuny. Ruchomej, bo wciąż byli "w drodze".

Nie ruchałem od trzech miesięcy

Ginsberg nazywał Kerouaca w listach "Jean" i porównywał go do Tadzia ze "Śmierci w Wenecji" Manna. W istocie Kerouac jako Kanadyjczyk z korzeniami bretońskimi nosił imię Jean-Louis. Wychowany w katolickiej tradycji przez ojca, zaciekłego rasistę i antysemitę, wiarę stracił jako nastolatek w trakcie spowiedzi, kiedy ksiądz w konfesjonale dopytywał się o szczegóły jego masturbacji. Znalazł sobie inne wiary: wolność, literaturę i buddyzm.

Przypełzły jednak też do niego pewne efekty uboczne tego życia - nędza i alkoholizm. Zaczął wściekle czytać, wrażenie robili na nim Whitman, Thoreau, potem Dostojewski. Gdy czyta się listy Kerouaca i Ginsberga, zdumiewające jest (choć pewnie nie powinno), ile oni czytali. Czytali zachłannie, pazernie, masowo, aż dziw, skąd brali na to czas, skoro przecież także wciąż łazikowali, pili, brali narkotyki, imprezowali. I nie czytali tylko siebie nawzajem, czytali też Gogola i Goethego, Stendhala i Balzaka, nawet starożytnych filozofów.

Choć oczywiście pisali do siebie również o sprawach bardziej cielesnych niż literatura. "Nie ruchałem od trzech miesięcy" - pisał Jack do Allena. A po jakimś czasie: "Ostatnio dużo rucham, to nie ma żadnego wpływu na pisanie".

Początkowo Ginsberg, młodszy od Kerouaca, był egzaltowany, pisał do niego: "Pisana nam rozłąka; póki nie zmartwychwstanie umarła pora roku, my również musimy pozostać martwi. Wszyscy Wy, którzy giniecie, pokonani, żegnajcie; nieznajomy, podróżniku, wygnańcze - żegnaj; pokutnicy i sędziowie na sali, żegnajcie; młodzieży, zamyślona i wściekła, żegnaj; dzieci łagodne i synowie gniewu, Wy, którzy w oczach nosicie kwiaty smutku i choroby - czule Was żegnam". To jest, trzeba przyznać, zupełnie szczera i uczciwa grafomania.

Kerouac był w tym czasie już dorosłym mężczyzną, do spraw uczuciowych podchodził mniej poetycko: "Jestem w tym momencie zakochany w wielu osobach, w Celine wcale nie mniej niż w innych. Jako zmysłowemu Bretończykowi ciężko jest mi oprzeć się seksualnym aspektom relacji z kobietami".

Młody Ginsberg miał również poważniejsze odloty. Latem 1948 r. nawiedziła go seria wizji i halucynacji, w trakcie których m.in. słyszał głos Williama Blake'a.

Później relacja się nieco zmieniała, Ginsberg dojrzewał i doroślał, robił się bardziej "normalny", z czasem to on stał się opiekunem Kerouaca, szukał mu wydawców, doradzał, komentował, co bywało powodem wściekłych ataków staczającego się w alkoholizm autora "W drodze", który po pewnych dość niewinnych uwagach Ginsberga a propos tej powieści strzykał nienawiścią: "Miałkie zasrańce, wszyscy jesteście tacy sami, zawsze tacy byliście, po co ja was w ogóle słuchałem, po co się wdzięczyłem i pozwalałem sobie zawracać dupę - zmarnowaliście mi piętnaście lat życia, wy nowojorskie mendy". A Ginsberg napisał tylko: "Nie wyobrażam sobie, że ktoś Ci to w ogóle wyda (...) jako całość ta książka mnie jednak martwi, bo jest obłędna (nie tylko obłędnie natchniona), po prostu obłędnie niespójna".

Wcześniej pisał Kerouac do Ginsberga: "Allen - uważam, że jesteś kompletnym hipokrytą i wreszcie Ci to powiem. Rzygam już Tobą i chcę, żebyś się zmienił: może byś tak dla odmiany naprawdę umarł, zrezygnował, oszalał". Potrafił jednak też popadać w poetycką egzaltację, gdy innym razem pisał do przyjaciela: "Chcę, żeby wszyscy mnie zostawili w spokoju. Chcę siedzieć na trawie. Chcę jeździć na moim wierzchowcu. Chcę kochać się z nagą kobietą na trawiastym zboczu góry. Chcę myśleć. Chcę się modlić. Chcę spać. Chcę patrzeć na gwiazdy. Chcę robić to, czego chcę. Chcę sam sobie zdobywać pożywienie i sam je przyrządzać, własnymi rękami i tak właśnie żyć. Chcę sam zwijać papierosy. Chcę wędzić sarninę, pakować ją do sakwy i zabierać na urwisko. Chcę czytać książki. Chcę pisać książki. Będę pisał książki w lesie. Thoreau miał rację; Jezus miał rację. To całe społeczeństwo jest do niczego, potępiam je i niech szlag je trafi. Nie wierzę w społeczeństwo, ale wierzę w człowieka, tak jak Mann".

Pierwsza definicja hipstera

Tak z grubsza wyglądało tamto pokolenie hipsterów. Hipsterów? Jak to? Przecież hipsterzy to ci, którzy siedzą dziś w modnych kawiarniach w okularach w rogowej oprawie nad kubkiem café latte i laptopem i nie pozwolą, by ktoś nazwał ich właśnie hipsterami.

Tymczasem na przykład Ginsberg pisał o Carlu Salomonie, koledze z psychiatryka: "Znał wszystkich hipsterów z Village i całą ferajnę trockistowskich intelektualistów, kojarzy mnóstwo awangardowych stylów - do tego bardzo rimbaudowski typ, i to od najmłodszych lat. Sam nic nie tworzy, nie pisze, tak naprawdę to nie wie za dużo o literaturze poza tym, co wyczyta w niezależnych magazynach, ale o tym z kolei wie wszystko". W pewnym sensie przystaje to do dzisiejszej definicji hipstera: zna wszystkich, których znać należy, sam nic nie tworzy, wie tylko to, o czym pisze się w modnych magazynach. A jeśli już tworzy, to "naprawdę genialny, hipsterski esej o insulinie, szaleństwie, szpitalu i zdrowiu psychicznym".

W każdym razie nasi bitnicy wiedzieli sporo, głównie o literaturze, którą pochłaniali jak narkotyk.

Lautremont i benzedryna


O narkotykach też zresztą sporo wiedzieli. Burroughs wylansował wśród pozostałych benzedrynę. Starszy od nich o dekadę stał się ich mentorem i jednocześnie demoralizatorem, za sprawą autora "Ćpuna" benzedryna i morfina oraz relacje z przestępcami stały się codziennością. Ale Burroughs, skoro jednak był już mentorem, to także dbał, by jego "uczniowie" czytali to, co im podrzucał. Kerouac zapoznał się więc z Lautremontem, Koestlerem, Huxleyem, Wellsem, Nietzschem, Freudem i Goethem. Trzeba przyznać, imponujący zestaw.

Wokół pojawiali się zjawiskowi młodzieńcy, chuligani o aspiracjach artystycznych. Lucien Carr, mający być Rimbaudem tamtych czasów, i Neal Cassady, złodziej samochodów, który już zaliczył poprawczak. Cassady był uzdolniony nie tylko literacko, ale nade wszystko fizycznie. Podobno setkę przebiegał w dziesięć sekund, na drążku podciągał się pięćdziesiąt razy i sześć razy dziennie się onanizował. Słowem - wielki talent. Nic dziwnego, że Kerouac się w nim zakochał.

Homoseksualizm i biseksualizm, jak wiadomo, były w tym środowisku normą. Choć jednocześnie wszelkie normy były dla nich nie do przyjęcia, wszystko mieszało się ze wszystkim - narkotyki, religijne uniesienia, czytanie Gogola nie wykluczają się z drobnymi przestępstwami czy przeleceniem właśnie poznanej panienki w parku. Odkrywali marokański Tanger, do którego podróżowali, a w którym podobno dostać narkotyki było tak łatwo, że nie da się tego z niczym porównać. Podobnie łatwo było znaleźć tam sobie młodego chłopca. O Tangerze któryś z nich powiedział, że w porównaniu z tym miastem "Sodoma to wiejski festyn, a Gomora - biwak harcerski".

Słuchali bebopu, a sam Kerouac uznawał, że jego fraza pokrewna jest rytmowi jazzu. I w sumie życie Kerouaca, jak i reszty bitników, było jak jazz - ciągłą improwizacją.

Pierwsza dziesiątka książek najważniejszych


Właściwie nic nie zmieniłoby się w legendzie Kerouaca, gdyby "W drodze" było jego jedyną powieścią.

Kiedy w 1957 r. wreszcie ją opublikowano, zdążył już napisać większość swoich dzieł; pisał je, mimo iż istniała możliwość, że nigdy nie zostaną wydane.

Ta powieść jest prawdziwym transem, czytając ją, wpada się w trans, amok, ta powieść wciąga jak narkotyk. Jej narrator Sal Paradise to sam Kerouac, a towarzyszący mu Dean Moriarty to Cassady. Nazwisko Moriarty nieodmiennie kojarzy mi się z geniuszem zła z opowiadań Conan Doyle'a i może nie jest to zupełnie bez sensu, gdyż Cassady był w dużej mierze złym duchem bitników.

Nie jest jednak przecież "W drodze" po prostu zapisem przygód Cassady'ego i Kerouaca, lecz fikcją literacką; nie reportażem, tylko powieścią, która kształtowała całe pokolenia. Andrzej Stasiuk zalicza ją do dziesięciu najważniejszych książek, jakie przeczytał w życiu.

Druga definicja hipstera

To oczywiście powieść o podróży przez Amerykę, podróży pozornie bez celu, choć ma przecież jasny cel: wolność. Jest literacką emanacją ówczesnego konfliktu square versus hipster, czyli filister kontra ekscentryk, bo hipster to ktoś, kto buntuje się przeciw ustalonym normom, przeciw mieszczańskiej moralności, ucieka w wymyślony świat, w czym pomagają alkohol i narkotyki, ale wciąż szuka wolności osobistej, często działając przeciw prawu. Nade wszystko jednak hipster jest jednostką twórczą. I tu powracamy do problemu dzisiejszych hipsterów, którzy są tak dalecy od hipsterów z czasów Kerouaca jak Proxima Centauri od Ziemi.

Bitnicy żyli na marginesie jako odszczepieńcy gardzący schematem i modą, jeśli fascynowali się bebopem, to dlatego, że naprawdę ich porywał; jeśli czytali Dostojewskiego, to z tego powodu, że znajdowali w nim prawdę o ciemnej stronie ludzkiej duszy; nosili się niechlujnie dlatego, że żyli w nędzy, a resztki pieniędzy wydawali na używki. Dzisiejszy hipster zwraca uwagę na swój wygląd, podąża za modą, pojawia się tylko w aktualnie modnych miejscach i nosi aktualnie modne oprawki okularów, nawet jeśli tak naprawdę szkła w nich to zerówki, musi być estetyczny i szczupły, nie może być za stary, jego rower musi być zaś stary albo przynajmniej dobrze taki udawać. Współczesny hipster jest uosobieniem najgorszego snobizmu, a zarazem, udając kogoś twórczego, jest niebywale wręcz odtwórczy. Hipsterzy Kerouaca twórczą wolność, także od wszelkich mód, stawiali ponad wszystko. Dzisiejszy hipster pojawia się w modnej kawiarni i pochylony nad laptopem firmy Apple udaje, że pracuje nad ważnym projektem, choć cała jego aktywność twórcza to wpisy na Facebooku. Jest wyłącznie żałosną parodią hipsterów, z którymi pili i słuchali jazzu Kerouac i Ginsberg.

One hit wonder

"Maggie Cassidy", która właśnie się u nas ukazała, to sentymentalna opowieść o młodości w Lowell i o pierwszej miłości. Tym razem Kerouac skrywa się tu pod pseudonimem Jacky Duluoz. Powieść jest nie tylko sentymentalna, ale też egzaltowana, to bolesny dowód, że Kerouac to raczej autor jednego przeboju.

Kerouac miał w ogóle nieco przykrą tendencję do ocierania się o grafomanię, w "Maggie" czasami aż pławi się w takich okropnych zdaniach jak: "Sekundnik całuje wskazówkę minutową sześćdziesiąt razy na godzinę przez dwadzieścia cztery godziny dziennie, a my mimo to pławimy się w nadziei na życie". Niby prawdziwe, ale jakże nieznośne! Zapewne jest tak, że kto za młodu nie był egzaltowany, ten na starość będzie nadęty, ale Kerouac raczej z wiekiem się infantylizował.

"Big Sur" także pokazuje spadek formy Kerouaca. Wydana pięć lat po "W drodze" jest już tylko jej cieniem, napisana przez zmęczonego życiem i piciem króla bitników, który usiłuje po raz kolejny uciec od samego siebie. Nie widać tutaj siły i witalności, raczej znużenie i rozpacz gwiazdora, który usiłuje wydostać się z pijackiego korkociągu, zaszywając się na kalifornijskim odludziu. Jak to z takimi ucieczkami bywa, jest to rejterada nieudana, prawdziwą ucieczką jest powrót do ludzi, których Duluoz kocha i z którymi kocha pić. Po prawdzie najcenniejsze w "Big Sur" są opisy stanów poalkoholowych, potężnej delirki po ciągu.

Buddyzm Kerouaca był powierzchowny i eskapistyczny, w przeciwieństwie do buddyzmu poety Gary'ego Snydera, który występuje u Kerouaca jako Japhy Ryder we "Włóczęgach Dharmy", opowieści o wyprawach w góry w celu doznania satori. Neofityzm zazwyczaj sam się kompromituje, choć nie sposób nie zazdrościć Kerouacowi radosnej naiwności, jaką tu epatuje. Niestety, epatuje także powierzchownością i myli pojęcia z zakresu buddyjskiej filozofii. Wiele jego rozważań może budzić konfuzję (gdy np. przyznaje, że przez rok żył w celibacie, ponieważ pożądanie jest praprzyczyną wszelkiego zła, cierpienia i śmierci). Choć "Włóczędzy" opierają się znów na idei impulsywnej podróży, a właściwie eskapizmu, najciekawszy fragment to opis spotkań w klubie Six w San Francisco i narodziny San Francisco Poetry Renaissance, czyli właśnie ruchu bitników, i tylko obsesji Kerouaca dotyczącej ukrywania przyjaciół pod pseudonimami zawdzięczamy, że Ginsberg nazywa się tam Alvah Goldbook, mimo że recytuje ni mniej, ni więcej tylko "Skowyt".

Śmierć przed telewizorem


Ronald Sukenick w głośnej książce "Nowojorska bohema" opisującej powojenną amerykańską awangardę pisze o starzejącym się "proroku bitników": "Kerouac robił się coraz bardziej konserwatywny, antysemicki, zamknięty w sobie". Ironią losu jest to, że on, podróżnik przemierzający Amerykę, zmarł przed telewizorem w mieście St. Petersburg jako złorzeczący światu konserwatysta i antysemita.

Ale po tej żałosnej śmierci stał się legendą Ameryki i legendą literatury. Sukenick pisze: "O ile Kerouac był za życia spiritus movens ruchu bitnikowskiego, o tyle po śmierci okazał się bez mała Duchem Świętym, z Ginsbergiem w roli apostoła Pawła, oraz przedmiotem rosnącej liczby opowieści apokryficznych".

Bitnicy zaprojektowali status poetów jako kogoś na kształt gwiazd rocka. Sukenick uważa, że pierwszym z takich gwiazdorów był Dylan Thomas, który przywiózł z Europy tradycję bohemy i zaszczepił ją niejako wśród amerykańskich literatów. Thomas zapił się na śmierć w hotelu Chelsea w 1954 r., następnie rok po roku umierali jazzowy idol hipsterów Charlie Parker i jeden z największych malarzy Jackson Pollock, który po pijaku wjechał samochodem w drzewo. W pewnym sensie Thomas, Parker, Pollock antycypowali tragiczne śmierci przyszłych gwiazd rocka - Joplin, Morrisona, Hendrixa. Ginsberg niczym Mick Jagger przetrwał ten okres burzy i naporu i dożył sędziwego wieku 70 lat.

Na grobie Kerouaca widnieje napis: "Czcił życie". Niestety, czczenie życia grozi przedwczesną śmiercią.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 103 / 0
Pionierka Janis Joplin
Robert Sankowski

[ external image ]

Była symbolem epoki flower power i emancypacji pokolenia lat 60., ale też pierwszą kobietą, która zyskała status supergwiazdy muzyki rockowej. Gdyby żyła, kończyłaby dziś 70 lat
Gdy znaleziono ją martwą w październiku 1970 roku w motelowym pokoju w Hollywood, gdzie kończyła właśnie nagrywać płytę "Pearl", dołączyła do tworzącego się dopiero "Klubu 27" - ponurego "stowarzyszenia umarłych artystów", którzy odeszli w wieku 27 lat. Już byli w nim legendarny bluesman Robert Johnson, założyciel The Rolling Stones Brian Jones oraz gigant elektrycznej gitary Jimi Hendrix. Po roku dołączył Jim Morrison z The Doors, całe dekady później ikony kolejnych pokoleń - Kurt Cobain i Amy Winehouse.

Joplin w ciągu paru lat największej popularności, od przełomowego występu na festiwalu Monterey Pop aż do śmierci nagrała ledwie trzy (nie licząc "Pearl") płyty. Pełna energii, wyzywająca na scenie była symbolem aspiracji całej generacji. Joplin jako gwiazda budowała archetypowy wzorzec wyzwolonej rockmanki. Jako żywy człowiek była odrzucona przez rodzinny konserwatywny Teksas, wikłała się w skandalizujące romanse i zachłannie korzystała z gwiazdorskiego statusu, zagubiona, topiąca frustracje w alkoholu i narkotykach. Pełna sprzeczności nawet dziś idealnie nadaje się na legendę.

Taka Joplin idealnie nadaje się na pomnik w muzycznym panteonie. To właśnie takimi postaciami - wyrazistymi, niejednoznacznymi - żywi się kultura masowa.

Tyle że Joplin sprowadzona do kilku konwencjonalnych migawek - naiwna hippiska, buntowniczka czy zagubiona gwiazda - to ledwie niewielki procent prawdy o niej samej i roli, jaką odegrała w muzyce lat 60. Zapytana o nią wyszukiwarka duckduckgo wypluwa garść najbardziej ikonicznych zdjęć. Serwis YouTube podsuwa najczęściej odtwarzane piosenki - "Summertime", "Piece Of My Heart", "Me & Bobby McGee". Tymczasem ona na scenie porażała intensywnością interpretacji, spalała się, wyrzucając z siebie niesamowite wersje bluesowych, soulowych czy jazzowych klasyków, zachłannie rzucała się na nowe, pisane specjalnie dla niej piosenki.

Jej sceniczny wizerunek był wyzywający nawet jak na czasy jej największych sukcesów - drugą połowę lat 60., gdy przez listy przebojów przewijał się cały korowód barwnych, prowokujących na wszelkie sposoby artystów. Śpiewała całą sobą, niemal siłowo, zatracając się w tym śpiewie niczym szamanka w transie. Musiała szokować, bo szturmowała genderowe granice - w tej jej ekspresji było coś męskiego, choć nawet przez chwilę nie ulegało wątpliwości, że cała siła i atrakcyjność jej interpretacji polegały na tym, że wciąż pozostaje w nich bardzo kobieca. Atakowała też podziały etniczne - biała dziewczyna z rasistowskiego Teksasu brzmiała przecież jak rasowe czarne bluesmanki. Gdy muzyka ją unosiła, gdy dawała się jej ponieść, też było w niej coś z czarnoskórych wokalistek pokroju uwielbianych przez nią Big Mamy Thornton czy Sister Rosetta Tharpe, które jak ona śpiewały całym ciałem, a nie stały przy mikrofonie niczym na szkolnej akademii.

Ta wyzwolona zmysłowość Joplin równie szokująca była i poza sceną. Dziewczyna, która ze względu na swój wygląd i niekonwencjonalną, odstającą od amerykańskiej średniej osobowość, w szkole średniej wyzywana była od dziwolągów, miała nie tylko odwagę zrealizować swoje marzenie - wyjść na scenę i zostać gwiazdą - ale też żyć po swojemu. Żyła intensywnie, romansując zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Jej biografia przypomina trochę losy Billie Holiday. Tyle że urodzona dwie dekady wcześniej Holiday była czarna - pochodziła ze społecznych dołów, jako nastolatka została zgwałcona, przed ukończeniem 14 lat pracowała w domu publicznym. W przypadku Billie styl życia był koniecznością, Janis - nawet odrzucona przez rówieśników i rodzinę - wciąż mogła wybierać. Wybrała wykluczenie.

"Kiedy Janis zjawiła się na jubileuszu szkoły, wraz z tłumem innych oklaskiwałam ją i przeżywałam czar jej triumfalnego powrotu do miejsca młodzieńczych udręk. Wszyscy odtrąceni, dla których nie znalazło się miejsce w hermetycznym światku ogólniaka, uważali ją za swoją" - pisała jedna z jej dawnych szkolnych koleżanek w liście do magazynu "Rolling Stone", opisując powrót do rodzinnego miasta, na który zdecydowała się po latach.

Warto pamiętać, że takie gesty Joplin miały niekiedy znaczenie równie mocne jak jej największe piosenki.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2069 • Strona 155 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Czy psychodeliki mogą uczynić Cię bardziej moralnym człowiekiem? [Nowe badania 2025]

Czy możliwe jest, że po zażyciu psychodelików stajesz się bardziej empatyczny, troszczysz się o innych ludzi, zwierzęta czy nawet środowisko naturalne? Najnowsze badania opublikowane w Journal of Psychoactive Drugs sugerują, że tak – osoby, które doświadczyły głębokich przeżyć psychodelicznych, wykazują wyższy poziom moralnej ekspansywności, czyli gotowości do rozszerzenia współczucia i troski na coraz szersze kręgi istnienia. Co ciekawe, wzrost ten jest szczególnie silny u osób, które podczas „tripu” przeżyły rozpad ego lub intensywne doświadczenia mistyczne.

[img]
Przemycają narkotyki w ciałach żywych jałówek. Eksport bydła z Meksyku do USA kwitnie

Meksykańskie kartele wykorzystują żywe bydło do przemycania narkotyków przez granicę USA. Narkotyki zaszywają wewnątrz zwierząt.

[img]
Terapeuta uzależnień: Zielsko ma konsekwencje w następnym pokoleniu

Na oczach Roberta Rutkowskiego, terapeuty uzależnień, zmieniła się rzeczywistość wokół substancji psychoaktywnych w Polsce. Ekspert opowiedział, co działo się za kulisami tej zmiany. - To miało swoją cenę, która mnie wtedy przeraziła - powiedział wprost.