Kielich i kieliszek
Joanna Podgórska, POLITYKA
Czy ksiądz to zawód podwyższonego ryzyka, jeśli chodzi o uzależnienie od alkoholu? Na to i wiele innych pytań odpowiada ks. Paweł Rogowski z Ośrodka Terapii Uzależnień.
Joanna Podgórska: – Czy ksiądz to zawód podwyższonego ryzyka, jeśli chodzi o uzależnienie od alkoholu?
Paweł Rogowski: – Jest cała grupa zawodów, które wiążą się ze stresem. Wszyscy, którzy pracują z ludźmi, są bardziej narażeni. Księża wysłuchują mnóstwo ludzkich historii, często tragicznych, dramatycznych. Na początku w człowieku to wszystko bardzo rezonuje, później się trochę uodparniamy, ale nie możemy zobojętnieć. Trzeba to wszystko dźwignąć, przerobić. To obciąża psychicznie. W parafiach ludzie są różni, spotykamy się z pretensjami, roszczeniami. Dla młodych księży trudną sytuacją jest szkolna katecheza. Praca w szkole jest w ogóle trudna, a ksiądz szczególnie nie ma tam łatwego życia, bo nastawienie do niego jest, najogólniej mówiąc, nieprzychylne. Sam spotykałem się z przejawami wrogości ze strony uczniów. Dla kogoś słabego psychicznie to jest bardzo stresogenne.
A samotność parafialnych księży, którzy wieczorami nie bardzo mają co ze sobą zrobić i zaczynają wypełniać tę samotność alkoholem?
To nie jest decydujący czynnik. Samotność jest czymś wewnętrznym. Można być samotnym w małżeństwie i pójść w alkohol, można się czuć samotnie, będąc otoczonym ludźmi. Ksiądz jest w relacji z Bogiem i problem zaczyna się, gdy coś w tej relacji pęka. Choć trzeba pamiętać, że alkoholizm jest chorobą i zdarza się, że człowiek jest w relacji z Bogiem, a choroba i tak przychodzi. Ma w sobie jakiś defekt i szuka ratunku w alkoholu, a nie w tym, co naprawdę daje moc. Czasem zaczyna się niewinnie, od zwykłego picia towarzyskiego. Są przypadki, gdy człowiek uzależnia się już po pierwszym upiciu. To bardzo indywidualne sprawy.
Terapeuci mówią, że alkoholizm księży często przypomina alkoholizm kobiet: samotne, ciche picie do lustra.
Sposób picia faktycznie jest zbliżony, ale on nie wynika z tego, że człowiek żyje samotnie. To może wynikać ze wstydu. Kobiety i księża bardziej się wstydzą tego, że piją. Nie wypada im iść w Polskę czy upijać się po lokalach, więc robią to w ukryciu.
A czy czynnikiem ryzyka nie jest popularny zwłaszcza na wsiach zwyczaj goszczenia księdza? W każdym domu choć jeden kieliszeczek.
Choroba alkoholowa dotyka 20 proc. populacji. W tych 20 proc. są i księża, przecież to też normalni ludzie. Człowiek, który ma liczną rodzinę i ciągle chodzi na przyjęcia, może się uzależnić tak samo jak ksiądz, którego często się gdzieś zaprasza. Statystyki nie pokazują, że księża to grupa jakoś szczególnie dotknięta chorobą. Wśród uzależnionych jest tyle samo aktorów, tyle samo lekarzy, tyle samo księży. Z tym że dla księży ochroną może być silne zaplecze duchowe, które mamy czy powinniśmy mieć.
Według amerykańskich badań zawód księdza i psychologa wybierają często chłopcy o specyficznym typie wrażliwości, ukształtowanym przez brak ojca, który pije bądź jest nieobecny – stąd wyższy stopień ryzyka.
Nie znam tych badań. Ale typ wrażliwości księży z pewnością jest nieco inny, bo tego wymaga powołanie. Pan Bóg, wybierając sobie ludzi, bazuje na naturalnym wyposażeniu człowieka. Księża powinni być ludźmi wrażliwszymi od innych. To oczywiście może działać obosiecznie, bo alkoholizm jest chorobą ludzi wrażliwych, nadwrażliwych, nieradzących sobie z pewnymi rzeczami. Czy wrażliwość księży wynika z pochodzenia z domów alkoholowych? Nie sądzę. Takie pochodzenie może zostawiać defekt psychiczny, a młodzi ludzie przyjmowani do seminariów są badani psychologicznie, by takie rzeczy wykluczyć.
Czy w przypadku księży opór przed przyznaniem się do problemu jest większy?
Zdecydowanie. To się bierze z przeświadczenia popularnego wśród księży i wśród wiernych, że ksiądz musi być człowiekiem lepszym, niemal nieskazitelnym. Przyznanie się do czegoś, co w Polsce nadal nie jest postrzegane jako choroba, ale słabość, wada, budzi opór. Alkoholików uważa się za coś gorszego, strasznego. Ciągle funkcjonuje skojarzenie z człowiekiem o sinej twarzy, w łachmanach, leżącego na ławce. Ludzie mówią: przecież nikt ich do picia nie zmusza. Dlatego, gdy ksiądz powie otwarcie: jestem alkoholikiem, może się spotkać z różnym odbiorem wiernych.
Jak reagują?
To zależy, jak dany ksiądz się wśród nich prezentował. Czy miał problem ukryty. Wtedy są zaskoczeni, nie dowierzają, ale mówią: każdy ma jakieś słabości, fajny facet, to dobrze, że idzie się leczyć. Ale jeśli problem był widoczny i długo nie reagowała żadna ze stron, takiej akceptacji nie ma. Wierni, widząc wiecznie pijanego księdza, są zgorszeni, bo przecież pijany ksiądz przy ołtarzu to straszny widok. Gdy podejmie w końcu decyzję o leczeniu, mówią: nareszcie, dawno trzeba było coś z tym zrobić.
A jak reagują przełożeni?
Ze zrozumieniem. Jeszcze kilkanaście lat temu była taka metoda, że jak ksiądz ma kłopot z alkoholem, to trzeba go zarzucić pracą, bo pewnie się nudzi i stąd mu głupoty do głowy przychodzą. To oczywiście było nieporozumienie. Dziś wzrosła wiedza o leczeniu, o ośrodkach. Biskupi kierują podwładnych na terapię. Nie ma tendencji do zamiatania spraw pod dywan. Ale dopóki coś się nie stanie albo sam zainteresowany nie przyzna, że ma problem, trudno coś zrobić. Bo przełożony może dostrzegać, że coś się dzieje, próbuje rozmawiać z księdzem, a on może tłumaczyć, ot, zdarzyło się parę razy, bo miałem trudne dni. W mojej diecezji, warszawsko-praskiej, biskup reaguje szybko, jest przecież lekarzem i zna problem od strony fachowej.
Czy istnieje specjalna ścieżka terapii dla księży? Mają własne ośrodki czy leczą się tak jak wszyscy?
I tak, i tak. Najstarszy ośrodek dla księży funkcjonuje od 1994 r. w Kowalewie, w diecezji kaliskiej. Wcześniej księża leczyli się w zwykłych świeckich ośrodkach. Dziś świeckie ośrodki są nadal dla nich otwarte tak jak dla wszystkich innych ludzi. Księża są przecież ubezpieczeni i mają prawo do takich świadczeń. I wielu tak właśnie się leczy. Ale powstają też specjalistyczne ośrodki dla duchownych, w których realizuje się ten sam program terapeutyczny Minessota, oparty na 12 krokach AA, a oprócz tego program formacji kapłańsko-religijnej. Księża uczestniczą w życiu parafii, spowiadają, odprawiają mszę świętą.
Wierni oczywiście wiedzą, z kim mają do czynienia. W ten sposób księża się odbudowują, bo u alkoholików drogi kapłańskie bywają mocno pogmatwane. Poznałem raz księdza, którego przywieziono do ośrodka z dworca. Był już bezdomny.
Ale specjaliści twierdzą, że terapia polega na tym, że wszyscy są w niej równi. Do księdza w czasie leczenia nie mówi się: proszę księdza, nie może być świętą krową i absolutnie nie powinien sprawować funkcji kapłańskich.
To pozorna rozbieżność. Jeżeli ksiądz przychodzi do ośrodka świeckiego, oczywiście nie wypełnia żadnych funkcji kapłańskich. Jest pacjentem jak wszyscy. W ośrodku, gdzie są sami księża, też traktowany jest tak samo jak wszyscy, bez względu na to, czy jest proboszczem, prałatem, biskupem, mnichem czy zwykłym wikarym. I żeby odbudowywać swoje powołanie, uczestniczy w życiu parafii. Kiedy wychodzi się do ołtarza, do wiernych, którzy wiedzą, że ten tu delikwent ma problem alkoholowy, człowiek wcale nie czuje się kimś wyjątkowym, lepszym. To poważne zmaganie, ale i przygotowanie do normalnej pracy, wśród ludzi, którzy będą wiedzieć. Bo często wraca się do tej samej parafii.
Czy księżom po terapii trudno wrócić do pracy duszpasterskiej?
Opowiadał mi pewien ksiądz, że po terapii, którą zresztą poprzedził skandal, wypadek samochodowy opisany przez lokalne media, wrócił do parafii w pierwszy piątek miesiąca. I proboszcz mówi do niego: idź do konfesjonału. Miał olbrzymi opór, bo myślał, że ludzie potraktują go jak trędowatego i nikt do niego nie przyjdzie do spowiedzi. Zdumiony zobaczył, że ustawiła się do niego najdłuższa kolejka. Tak jakby wierni chcieli mu powiedzieć: akceptujemy to, kim jesteś.
Trzeźwiejący alkoholik nie ma prawa wypić ani kropli. A co z mszalnym winem?
Pacjenci zawsze o to pytają. Jest możliwość uzyskania pozwolenia od biskupa, by odprawiać mszę świętą nie winem, ale sokiem z winogron. Jest specjalny rodzaj soku, czysty, bez żadnych dodatków, konserwantów. Najczęściej księża alkoholicy funkcjonują w taki sposób. Albo używają tak minimalnej ilości wina, dosłownie kropli, potrzebnej do ważności mszy świętej, że to im nie szkodzi.
Jeśli dla kogoś sam kielich mszalny jest wyzwalaczem, czymś, co go nakręca do picia, to problem staje się poważny. Ale ja się nie spotkałem z takim przypadkiem. Z tego, co mówią księża alkoholicy, ani kielich, ani wino podczas mszy świętej nie kojarzą im się z piciem. To wprawdzie alkohol, ale ma zupełnie inne konotacje w świadomości. Możemy uznać, że to cud. Świeckim alkoholikom nie polecałbym jednak tej drogi.
Ks. Paweł Rogowski, wikariusz parafii Miłosierdzia Bożego w Warszawie, od dwóch lat prowadzi grupę rozwoju duchowego w Ośrodku Terapii Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
Artur Domosławski
Film "Miasto Boga" brazylijskiego reżysera Fernanda Meirellesa to coś znacznie więcej niż wstrząsająca opowieść o życiu ludzi z favelas w Rio de Janeiro. To przerażający obraz świata, w którym żyje dzisiaj większa część gatunku ludzkiego
Nieczęsto zdarza się kino równie mocne, równie prawdziwe, równie ważne, jak "Miasto Boga". Kino społeczne Ameryki Łacińskiej od kilku lat przeżywa rozkwit. Chciałoby się mieć nadzieję, żeby zaowocował on boomem na podobieństwo boomu na prozę z tej części świata w latach 60. i 70. Dzięki kolejnym edycjom odbywającego się w Warszawie festiwalu filmów latynoamerykańskich (pokazywanych "z poślizgiem" w telewizji Ale Kino!) również w Polsce mogliśmy obejrzeć kilka pereł latynoskiego kina.
Znakomity meksykański obraz "Amores perros" w reżyserii Alejandro Gonzalesa Inarritu miała szansę zobaczyć szeroka publiczność. Już mniejszy krąg widzów oglądał na festiwalu "Fiołkowe perfumy" Maryse Sistach, również z Meksyku, o tragedii dwóch licealistek - jedna pada ofiarą drugiej - w rzeczywistości bez sensu i bez nadziei (mam skojarzenia z "Cześć Tereska" Roberta Glińskiego). "Z ulicy" to wstrząsająca, naturalistyczna opowieść o mieszkających w kanałach dzieciach największej metropolii świata: towarzyszą im głód, gwałt, narkotyki i dojmujące marzenie o innym życiu. Przemoc i rozpacz na ulicach Brazylii i Kolumbii przedstawiały dwa inne obrazy - "Północ" Waltera Sallesa (autora obsypanego nagrodami "Dworca nadziei") i "Matka Boska morderców" Barbeta Schroedera - o gangach w Medellin, mieście największego w historii narkohandlarza Pabla Escobara.
Kino budzące zazdrość
Latynosi mają również znakomite kino rozliczeniowe z czasami wojskowych dyktatur. Jeszcze w połowie lat 80. powstała "La historia oficial" Luisa Puenzo, jedyny argentyński obraz, który dostał Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego. Film opowiada o nauczycielce historii, która krok po kroku odkrywa, że jej adoptowana córka została skradziona rodzicom (tych jako "wywrotowców" zamordowała junta), a mąż ukrywał przez lata przerażającą tajemnicę.
Inny wstrząsający obraz, oparty na autentycznych wydarzeniach i ukazujący czasy dyktatury w Argentynie, to "La noche de los lapices" Hectora Olivery. Jest to historia Pabla Diaza, ówczesnego licealisty z La Platy (dziś 45-latka), który jako jedyny przeżył akcję eksterminacji aktywnych politycznie licealistów w mieście.
Gorzką i oskarżycielską opowieść snuje Luis Vera w filmie "Obcy w raju" - o chilijskich emigrantach w Szwecji, którzy uciekli przed represjami dyktatury Pinocheta i pomimo materialnego dobrobytu nie potrafią odnaleźć się w nie swoim świecie.
Reżyserzy latynoamerykańscy podejmowali też przez lata temat przegranych ruchów rewolucyjnych z lat 70. i 80. Urugwajczyk Luis Nieto nakręcił "Gwiazdę Południa", która opowiada o byłym guerrillero z miejskiej partyzantki Tupamaros usiłującym pokazać swojemu synowi (marzącemu o zbrojnym czynie wymierzonym w "klasę wyzyskiwaczy"), że nie tędy droga. Ten sam temat podejmuje brazylijski film "Lamarca" osnuty wokół biografii "brazylijskiego Guevary" - komendanta Ludowej Awangardy Rewolucyjnej.
Nie, kino latynoamerykańskie to nie tylko telenowele; to ambitne, drapieżne, odważne rozrachunki społeczne i polityczne ze współczesnością i przeszłością, które polski widz może oglądać z niekłamanym podziwem, a nawet zazdrością.
Jednak "Miasto Boga", nawet na tle tak wielu dobrych utworów kina społecznego Ameryki Łacińskiej, jest filmem wyjątkowym. Opowiadając o gangach w jednej z faveli Rio de Janeiro, dotyka najważniejszej w ogóle kwestii dzisiejszego świata - kwestii "wykluczenia" (a jakże mistrzowskimi środkami jest to ukazane!). Film Meirellesa przywraca wiarę w to, że kino ciągle jest w stanie opowiadać o najważniejszych sprawach, a opowiadanie to może mieć taką wagę jak najznakomitsze dzieła wielkiej humanistyki - różnica jedynie w środkach i skali oddziaływania tylko sztuce filmowej dostępnych.
Poza życiem
Pewnie inaczej oglądałbym "Miasto Boga", gdyby nie to, że kilka lat temu sam zbliżyłem się do świata, o którym traktuje opowieść Meirellesa. Niech tych kilka uwag stanowi oszczędne przypisy do wielkiego filmowego dzieła.
A więc, po pierwsze, "wykluczeni" - ludzie z setek tysięcy takich "miast Boga". Kim są? To ludzie i ich potomkowie, którzy po zniesieniu niewolnictwa w Brazylii przez ponad sto lat zjeżdżali z interioru do wielkich miast. Przemoc w wielkich metropoliach tego kraju, regionu i szerzej - całego tzw. Trzeciego Świata - istniała od zawsze. Jednak dopiero w latach 90. osiągnęła niespotykane wcześniej rozmiary: miasta nie były w stanie zaabsorbować więcej ludności, dla zbyt wielu ludzi nie starczało pracy, brakowało domów, infrastruktury, przestrzeni. Na obrzeżach wielkich miast - a w Rio de Janeiro w samym sercu metropolii, na wzgórzach - zaczęły powstawać setki takich "miast Boga", obszarów meganędzy, megagwałtu i megabrudu.
Socjologowie nazwali ludzi zamieszkujących te obszary "wykluczonymi". "Wykluczeni" to ci, którzy muszą przeżyć dzień za mniej więcej jednego dolara. W Brazylii stanowią około jednej trzeciej mieszkańców kraju - a to tylko najbiedniejsi z najbiedniejszych; ci, którzy żyją w potwornej biedzie, ale nieco lepiej, nie mieszczą się w tych szacunkach. W takim świecie rozgrywa się akcja "Miasta Boga", "Matki Boskiej morderców", opowieści "Z ulicy". W takim świecie powstają dziecięce gangi, o których opowiada Fernando Meirelles.
Dziennikarka, do której domu trafia główny bohater filmu Kapiszon, proponuje mu kąpiel i pyta, kiedy się ostatnio kąpał. Kapiszon nigdy się nie kąpał, grzał wodę w garnku do mycia, a w wannie, pod prysznicem, nigdy wcześniej nie był. Tak, świat "Miasta Boga" to rzeczywistość, w której króluje nie tylko nędza i brakuje nadziei - tam inaczej załatwia się nawet potrzeby fizjologiczne i higieniczne. My, szczęściarze bez zasługi, mamy toalety, łazienki z wannami i prysznicami, używamy pachnących kosmetyków, delikatnego papieru. W "miastach Boga" dziesiątki rodzin korzystają z jednej dziury w ziemi.
Inaczej wygląda tam przestrzeń - ta dosłowna, a w konsekwencji również społeczna - zwłaszcza tam, gdzie stare lepianki z drewna i tektury, a w ostatnich latach budowane coraz częściej z cegieł, ciasno przylegają do siebie. W favelach wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Gdy ktoś się z kimś kłóci, wszyscy w okolicy wiedzą, gdy w nocy namiętna para głośno uprawia miłość, wszyscy wszystko słyszą. W tym świecie nie ma miejsca na intymność, co rodzi z jednej strony braterstwo i poczucie wspólnoty, ale z drugiej - niewyobrażalną przemoc i agresję.
Bez państwa i prawa
Mówi się, że "wykluczeni" to ludzie żyjący na obrzeżach cywilizacji; ludzie, którzy nie korzystają z jej dobrodziejstw, do ich świata nie dosięga ręka państwa. Nieobecność państwa to kolejny wielki temat dotknięty w "Mieście Boga".
Pamiętam, jak w jednej z faveli Rio de Janeiro opowiadano mi, jak narkotykowy don uratował życie dwuletniej dziewczynce. Potrącił ją samochód, dziecko umierało, a w pobliżu nie było szpitala. Samochód mafiosa z faveli zabrał dziecko do kliniki w mieście, bandzior zapłacił, ile trzeba, dziewczynkę odratowano. Jak powiedzieć tym ludziom, że bandyci to bandyci? W końcu to oni troszczą się o sąsiadów, wspólnotę, a nie państwo. Pisarz i dziennikarz Zuenir Ventura, który mieszkał długi czas w jednej z faveli, tłumaczył mi wtedy, że natura nie znosi próżni i że narkodonowie wypełniają jedynie lukę, którą powinna wypełniać władza państwa.
Oczywiście stosunki mieszkańców faveli z gangami są różne, co widać również na filmie. Donowie rządzą po dyktatorsku, ustalają reguły życia. Nie należy nic wiedzieć, nie należy interesować się zwłokami ofiar wojen gangów. Donowie potrafią zabijać i gwałcić kobiety z sąsiedztwa, ale ratują również życie dwuletnim dziewczynkom, gdy nie ma na miejscu lekarza. A nigdy nie ma.
Państwo jest w świecie Meirellesa obecne jedynie w osobach policjantów-przestępców, którzy również handlują narkotykami, bronią, sami wymierzają bandycką sprawiedliwość. "Wykluczeni" boją się policjantów bardziej niż donów. O policjantach, których widać w "mieście Boga", mówi się w Rio "policia mineira" - to ci, którzy wymuszają haracze. Porywają szychę z gangu i żądają kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Gangi płacą, ale za którymś razem donowie z faveli robią zasadzkę na policjantów, wybijają ich, a potem następuje odwet: do faveli wkracza policyjny szwadron śmierci, strzela na oślep, rabuje i gwałci. Błędne koło nie do zatrzymania.
Mieszkańcy wszystkich takich "miast Boga" - w Brazylii, Meksyku, Kolumbii - boją się policjantów, bo nie wiadomo, jak odróżnić uczciwego od nieuczciwego. Donowie, czyli tak naprawdę chłopcy z sąsiedztwa, mają zasady, bandyckie, ale zasady, które favelados jakoś rozumieją. Policjanci-bandyci nie mają nawet bandyckich zasad.
Lepsze jutro nie istnieje
Film Meirellesa opowiada historię wojen między gangami w jednej z faveli. Dużo tu krwi i przemocy. W czasie moich podróży do Brazylii kilkakrotnie słyszałem, że logiką walk między gangami rządzi nie tyle duch walki, ile rynek. Rynek decyduje o wszystkim. Struktura organizacji gangu też jest "rynkowa". Podstawą jest pojedynczy punkt sprzedaży. Każdy punkt ma "ochronę". Wiele punktów w rejonie ma gerente, czyli administratora. Gerente jest donem na swoim terytorium, ma pełnię władzy.
Wojny gangów toczą się o punkty sprzedaży. Ale wybuchają dopiero wtedy, gdy nie udaje się uzgodnić obszarów wpływów - jest to zatem wojna o charakterze w zasadzie ekonomicznym. Gangsterzy ze wzgórz - jak mi objaśniał znawca tego niezrozumiałego świata - lubią pracę w ciszy. Wojna szkodzi interesom, wszyscy tracą. Dlatego donowie chętnie godzą się na haracze dla policjantów - opłacają w ten sposób pokój i dobrą aurę wokół swojego biznesu. Wojna jest zła, bo odstrasza klientów. Pamiętam, że gdy tego słuchałem, najbardziej przeraziła mnie zimna racjonalność tego objaśnienia.
"Miasto Boga" ukazuje świat, w którym przemoc destruuje nawet owo gangsterskie pojmowanie zasad gry. Wojna gangów rozsadza tu nawet to, co w tym chorym świecie wydawało się niewzruszone, racjonalne. Dzieciaki strzelają dla czystej przyjemności - żeby zobaczyć rozpadające się w powietrzu ciało. Żyją szybko: szybko dorastają, szybko się kochają i szybko strzelają. Wiedzą, że przyszłość to coś, czego nie ma. Chłopak, który mówi w filmie, że "przemoc do niczego nie prowadzi", i pragnie uciec z ukochaną dziewczyną na wieś, zostaje zastrzelony. Dokładnie tak jak główny bohater meksykańskiego filmu "Z ulicy" - ginie w chwili, gdy lepsze jutro jest tuż.
Z tego świata nie ma ucieczki. Wyjątek, jakim jest Kapiszon, który zostaje fotoreporterem, potwierdza tylko regułę.
Rzymianie i barbarzyńcy
"Miasto Boga" to w jakimś stopniu wielki moralitet i przestroga dla cywilizacji, która dopuszcza do powstawania tak ogromnych obszarów nędzy, przemocy i "wykluczenia". Na razie przemoc w skali ukazanej w filmie dotyka dużej, ale ciągle części przedstawionego tu świata. Miasta takie jak Rio de Janeiro są niebezpieczne, ale enklawy "normalności" ciągle nie są małe. Problem w tym, że to "miasta Boga" znajdują się w stadium ekspansji, a nasz "normalny" świat się kurczy. Jeśli ktoś odrzuca z powodów ideologicznych formułę 20:80 opisującą kontrasty dzisiejszego świata (20 proc. to beneficjenci, 80 proc. to "wykluczeni"), jeśli ktoś sądzi, że to przesada, niechaj pomniejszy sobie tę przepaść - powiedzmy do 40:60. Czy to mniej przerażające? Czy to wiele zmienia?
Jeden z moich rozmówców przed laty porównał sytuację ludzi z bogatych dzielnic i ludzi z "miast Boga" do Rzymian i barbarzyńców - tyle że ci ostatni są już w murach miasta, mają nowoczesną broń i dobre pozycje na wzgórzach.
Co robić? Zasypywać przepaść między jednymi i drugimi. Ale jak? Na takie pytania nawet najlepsze kino - chyba nikt w ogóle - nie jest w stanie dać jakiejś ostatecznej, spójnej odpowiedzi. Przypomniała mi się ostatnia powieść Maria Vargasa Llosy "Raj tuż za rogiem", która opowiada o świecie XIX-wiecznej biedy i o wierze utopijnych socjalistów, że warto choć próbować naprawiać świat, warto walić głową w mur, że tak naprawdę lepsze jutro nie jest odległe ani niemożliwe. Raj jest tuż za rogiem, wszystko zależy od nas.
Film Meirellesa odbiera wiarę w marzenia. Za rogiem, za każdym rogiem wielu metropolii Ameryki Łacińskiej, Afryki, Azji czai się "miasto Boga" - piekło. Że to daleko? Że to nie o nas? Sweet dreams!
Artur Włodarski
[ external image ]
Policjanci z Zielonej Góry czekają na wyniki z narkotestera. Badanie zaczyna się od pobrania śliny kierowcy, wynik odczytuje się po 5-8 min. Nie ma on jednak wartości dowodowej (Fot. SEBASTIAN RZEPIEL)
Coraz więcej naćpanych kierowców będzie powodować coraz więcej wypadków. W wyścigu między producentami narkotyków a narkotesterów przewagę mają ci pierwsi.
Są bardzo spokojni lub przeciwnie - pobudzeni, gadatliwi, nadreaktywni. Mają źrenice nienaturalnie rozszerzone lub małe jak główka szpilki. Oddech - który demaskuje pijanych kierowców - raczej ich nie zdradzi. Na to właśnie liczą kierujący po narkotykach: że podczas kontroli drogowej ujdzie im to płazem, bo badanie alkomatem nic nie wykaże.
- Zdarza się, że w aucie wiozącym nastolatków z dyskoteki wszyscy są nietrzeźwi. Prócz kierowcy, który jest naćpany - mówi młodszy inspektor Marek Konkolewski z biura ruchu drogowego Komendy Głównej Policji.
W porównaniu z alkoholem trudniej je zdobyć, ale łatwiej zażyć. I ukryć to przed przełożonymi albo przed rodzicami. A jako owoc zakazany narkotyki kuszą nawet bardziej. Na imprezach są większą atrakcją niż drogi alkohol.
- Poszedłem do toalety, wróciłem, dopiłem colę. Już po chwili poczułem odmianę: humor mi się poprawił, umysł wyostrzył, a buzia nie zamykała. W środku nocy wsiadłem do auta. Po godzinie spostrzegłem, że jadę bez świateł, tak dobrze widziałem w ciemności. Miałem nadmiar energii, nie spałem trzy noce. Nie wiem, co mi dosypano - wspomina Szécsi András, węgierski artysta "ugoszczony" przez znajomych w Warszawie.
To, że amfetamina i pochodne wywołują euforię oraz odporność na ból i zmęczenie wykorzystywano już podczas II wojny światowej. Brytyjskie i amerykańskie wojsko zużyło 172 mln tzw. energy taps, piloci Luftwaffe wzmacniali się pigułkami pervitinu. Ale kij ma dwa końce. Gdy w 2002 r. dwa amerykańskie F-16 pomyłkowo zbombardowały pozycje sojuszników (zadając Kanadyjczykom najcięższe straty podczas całej misji w Afganistanie) okazało się, że ich piloci - za przyzwoleniem przełożonych - zażywali dexedrynę, czyli uszlachetnioną formę amfetaminy.
Poczucie siły, wzrost agresji, zmiana oceny sytuacji, a nawet upływu czasu - wszystko to tworzy niebezpieczny koktajl. Jak bardzo - widać na drogach.
[ external image ]
Kowalski, bohater kultowego filmu "Znikający punkt" z 1971 roku: nim zginął w samobójczym zderzeniu, jadąc z Denver do San Francisco "odżywiał się" wyłącznie tabletkami ecstasy. Dziś narkotyki na drodze to nieporównanie większe zagrożenie niż kiedyś
Nic nie pamiętam
Dwa miesiące temu w Nowym Dworze Mazowieckim 22-letni kierowca peugeota z dużą szybkością zjechał na sąsiedni pas ruchu i zderzył się czołowo z audi. Zabił jedną osobę, ranił trzy, w tym dwuletnie dziecko, które wiózł.
Koło Leszna volkswagen passat prowadzony przez 25-letniego Dariusza S. uderzył czołowo w opla vectrę, zabijając wszystkie jadące nim osoby - trójkę dorosłych i dwójkę dzieci.
Na siedem lat więzienia skazano 33-letniego Michała K. z Kluczborka, który uderzył swym bmw w prawidłowo jadącego volkswagena, zabijając jedną osobę.
W Łodzi 17-letni Adrian W. mimo czerwonego światła wpadł na skrzyżowanie toyotą land cruiser rozpędzoną do 100 km/godz. Terenówka uderzyła w opla, a jadąca nim kobieta zmarła na miejscu.
17 lat miał też Norbert S., który w centrum Koszalina wjechał skodą octavią w przystanek autobusowy. Cztery osoby ciężko ranił, jedną zabił. Nie wyraził skruchy - winą obarczał kierowcę innego auta.
No i przypadek Dariusza K., który śmiertelnie potrącił 63-letnią kobietę na warszawskim Ursynowie.
Wszyscy ci sprawcy byli pod wpływem amfetaminy, marihuany lub kokainy. Większość zasłania się niepamięcią i nie poczuwa do winy.
Dwa razy więcej niż po alkoholu
Narkotyki to problem globalny. W Stanach prawie co piąty kierowca, który zginął w wypadku, był pod wpływem "środków działających podobnie do alkoholu", czyli narkotyków lub niektórych leków. Amerykanie, Australijczycy i Kanadyjczycy ustalili, że ok. 1,7 proc. wszystkich wypadków śmiertelnych to ukryte samobójstwa. Samobójcami są zwykle mężczyźni w wieku 24-44 lat. Znieczulają się narkotykami, wsiadają za kierownicę i doprowadzają do zderzenia czołowego z innym autem. O ich intencjach policja dowiaduje się zwykle z listu pożegnalnego.
Tak właśnie chciał zginąć odurzony alkoholem i lekami psychotropowymi 24-letni Krzysztof M., który pod Lublinem zjechał ze swego pasa i uderzył w jadącego z przeciwka seata. Nie przeszkadzało mu, że wiezie pasażera - o swym zamiarze poinformował go chwilę przed tragedią.
Jeszcze do 2010 r. problem naćpanych kierowców wydawał się w Polsce marginalny. Złudzenia rozwiał wtedy DRUID (Driving Under the Influence of Drugs, Alcohol and Medicines - kierowanie pod wpływem narkotyków, alkoholu i leków) - największy naukowo-badawczy program unijny dotyczący bezpieczeństwa ruchu. W ciągu dwóch lat alkomatem i narkotesterem przebadano 4276 polskich kierowców. 44, a więc co setny (1,02 proc.) był pod wpływem alkoholu. U 102, czyli u co 40. (2,53 proc.), wykryto narkotyki. To oznacza, że po polskich drogach jeździ ponad dwukrotnie więcej kierowców po narkotykach (330 tys.) niż po alkoholu (130 tys.).
Co prawda we wcześniejszych badaniach tylko co setny kierowca przyznawał się do narkotyków, ale ich deklaracji nie weryfikowano pomiarami. Problem narasta. - W 2000 r. zatrzymaliśmy 19 odurzonych kierowców - mówi insp. Marek Konkolewski. - A w pierwszej połowie 2014 r. aż 505 na 5651 przebadanych. Co siódma kontrola kończyła się wynikiem pozytywnym.
- Kiedy tyle mówi się o walce z pijanymi kierowcami, wielu uznaje narkotyki za bezpieczniejszą alternatywę - twierdzi Robert Cochór z PBS Diagnostic Solution, dystrybutora narkotesterów.
Większe tempo życia, napięcie nerwowe i obciążenie pracą skłaniają do narkotyków nawet osoby mające wiele do stracenia. Jak łatwo potrafią złamać karierę przekonał się 39-letni Alexander Alvaro, wybitny niemiecki prawnik (!) i były już wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego. Rok temu będąc pod wpływem kokainy na autostradzie pod Leverkusen uderzył swym autem w inne, zabijając jego kierowcę i raniąc dwoje pasażerów.
Jednak najczęściej po narkotyki sięgają młodzi kierowcy - w badaniach DRUID stwierdzono je u 5,6 proc. badanych w wieku 18-24 lata i 2,5 proc. w wieku 25-34 lata. Biorą najczęściej marihuanę i haszysz (kannabinole) oraz amfetaminę i pochodne. Rzadziej leki uspokajające (benzodiazepiny), heroinę i opium (opiaty) oraz kokainę.
Jak wykryć narkotyki
Jeśli zachowanie zatrzymanego wzbudza niepokój funkcjonariuszy drogówki, nakazują mu wykonać test: zamknąć oczy i trafić palcem w palec drugiej ręki lub w czubek nosa. Gdy badanie wypadnie niepomyślnie, policjanci sięgają po narkotester.
Wybór jest spory - od prostych modeli za 20 zł, przypominających test ciążowy, do skomplikowanych, które kosztują nawet 15 tys. zł. Tańsze można kupić w aptekach, droższe nabywa się w wyspecjalizowanych firmach. Są importowane z Niemiec, USA i Chin. Zaledwie trzy (z oferty PBS, TransCom i Dräger) mają certyfikat Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie na wykrywanie obecności pięciu grup środków odurzających (opioidy, kokaina, tetrahydrokarbinole, benzodiazepiny oraz amfetamina i jej analogi).
Wszystkie dokonują oceny jakościowej, a nie ilościowej, tzn. stwierdzają obecność badanej substancji, ale nie jej stężenie. To m.in. odróżnia je od droższych alkomatów.
[ external image ]
Stosowane przez policję testery wykrywają narkotyki w ślinie. Są jednorazowe i kosztują 70-80 zł
Jednak zadanie stojące przed alkomatami to małe piwo, bo mają wykryć tylko jedną substancję: C2H5OH. A narkotestery - setki.
- W dodatku muszą wykonać wiele reakcji krzyżowych, by wykluczyć uznanie za narkotyk czegoś, co nim nie jest - mówi Marta Królewska, chemiczka w firmie TransCom International.
Badanie zaczyna się od pobrania śliny przez pocieranie końcówką testera śluzówki jamy ustnej lub języka. Zależnie od modelu trwa to od kilku sekund do minuty. Wynik odczytuje się po 5-8 min. Gdy zabarwią się dwie kreski kontrolne - pomiar jest prawidłowy (jeśli nie - śliny było za mało).
Kolejne kreski świadczą o obecności konkretnych narkotyków (w modelach niemieckich) lub ich braku (amerykańskich). Jak powstają? Na pasku odczytu są pogrupowane przeciwciała, które wiążą się z konkretnymi narkotykami. Ślina podsiąka, następuje reakcja, kreska pojawia się lub znika.
Odczyt nie ma wartości dowodowej. Co najwyżej nasączony śliną narkotester może być skierowany na tzw. badanie potwierdzające np. metodą chromatografii gazowej ze spektrometrią masową.
Częściej jednak zabiera się kierowcę na pobranie krwi lub moczu. Przed tygodniem minister zdrowa wydał rozporządzenie określające dopuszczalne dawki poszczególnych narkotyków.
Kary
Podobnie jak alkomat, tak i narkotester nie jest obowiązkowym wyposażeniem radiowozu. Ale
- Rzekoma bezradność policji wobec kierujących po narkotykach to mit - zapewnia insp. Konkolewski. Ostatnio policja dozbroiła się w narkotestery - jednych i drugich ma już po blisko 10 tys. sztuk. To oznacza, że kontrole kierowców pod kątem narkotyków staną się tak częste jak kontrole trzeźwości.
Konsekwencje karne? Takie jak za jazdę po alkoholu: grzywna, kara ograniczenia lub pozbawienia wolności do lat dwóch. A jeśli w wypadku ktoś zginie, grozi 12 lat więzienia.
Jeśli dojdzie do wypadku, sprawca może zostać zmuszony przez ubezpieczyciela do tzw. regresu, czyli pokrycia kosztów szkód wyrządzonych mieniu i osobie poszkodowanego. Krótko mówiąc, ten, kto uczestniczy w wypadku i jest po narkotykach, płaci za naprawę aut i ewentualne leczenie ofiar.
Szybsze niż prawo
Nawet jeśli zjawisko ma tendencję wzrostową, to ostre kary, częste kontrole i nowe testery powinny trzymać je w ryzach.
A jednak można jeździć odurzonym i nie bać się kontroli.
- Niestety, kolejnym etapem ucieczki z alkoholi w narkotyki mogą być dopalacze. Też odurzają, też uzależniają, a są dozwolone. I nie ma na nie testu - twierdzi Robert Cochór. - To kolejna puszka Pandory.
Co zawiera? Ponad 12 tys. związków psychoaktywnych pochodzenia roślinnego (wyciąg z muchomora, szałwii, powoju, itp.) oraz syntetycznych. Ich mnogość jest ogromnym wyzwaniem dla producentów testerów - nie sposób zrobić taki, który miałby przeciwciała specyficzne dla tylu substancji. W dodatku w miejsce zabronionych szybko pojawiają się nowe.
- Wystarczy zmienić podstawnik - np. wodór na chlor, metal czy cokolwiek. I z jednej substancji powstaje inna, nie objęta zakazem - mówi Marta Królewska. - Dopalacze zostawiają w tyle prawo i narkotestery.
Na razie biorą je głównie nastolatki - nie mają i nie prowadzą aut. Wielu nie porzuci nałogu. Co będzie, gdy dorosną i usiądą za kierownicą?
Michał Wachnicki
[ external image ]
Liść marihuany (Fot. Matilde Campodonico (AP Photo/Matilde Campodonico, File))
Według raportu ONZ http://www.unodc.org/documents/wdr2014/ ... 14_web.pdf dotyczącego spożycia narkotyków na świecie jedna czwarta polskich piętnastolatków paliła marihuanę. Co dziesiąty robi to przynajmniej raz w miesiącu. W spożyciu amfetaminy jesteśmy niezmiennie europejskim liderem.
Według najnowszego raportu Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości (UNODC) około 243 miliony ludzi na całym świecie w ciągu ubiegłego roku przynajmniej raz zażywało któryś z popularnych narkotyków - marihuanę, kokainę, amfetaminę lub opiaty. To około 5 proc. światowej populacji między 15. a 64. rokiem życia.
Wśród nich 27 milionów to nałogowcy - czyli jedna na 200 osób.
Jak odnotowuje raport, najważniejszą zmianą w stosunku do zeszłego roku jest wzrost produkcji opium w Afganistanie i Birmie. Mimo to ogólne spożycie narkotyków jest na stałym poziomie, a marihuanę na świecie pali mniej osób niż kilka lat temu.
Polacy palą mniej marihuany? Na pewno nie nastolatki
Ten spadek widoczny jest również w Polsce. Według raportu z 2012 roku marihuanę paliła przynajmniej raz w roku co dziesiąta osoba, a dwa lata później już około 4 procent. Jednak jak tłumaczą autorzy raportu, "spadek spożycia konopi w Polsce można przypisać różnicy w sposobie przeprowadzania badań w przeciągu dwóch lat". W Polsce, która oceniona jest jako państwo o długiej i utrwalonej tradycji palenia marihuany, spadek jej spożycia może być "spowodowany przez wzrost spożycia dopalaczy i innych produktów marihuanopodobnych, które pojawiły się w regionie Europy Środkowej" - zauważa raport.
Według raportu Polacy są również europejskim liderem, jeśli chodzi o spożycie amfetaminy i jej pochodnych. Wśród osób pomiędzy 15. a 64. rokiem życia "speeda" brało według najnowszych ustaleń 1,9 proc. osób - to ponad 750 tys. Polaków. W innych krajach UE amfetaminę zażywa mniej niż 1 proc. społeczeństwa. Mimo to najpopularniejszym narkotykiem w Polsce i innych krajach kontynentu pozostaje marihuana.
Co dziesiąty gimnazjalista pali marihuanę raz w miesiącu
Wśród młodzieży w wieku 15-16 lat marihuanę paliło już w swoim życiu 25 proc. - czyli jedna na cztery osoby. Natomiast według danych z 2010 roku, które wtedy przeprowadzono na 18- i 19-latkach, wyszło, że marihuanę w tym wieku paliła już co trzecia osoba.
20 proc. nastolatków kończących gimnazjum paliło marihuanę (bądź brało inne narkotyki) tylko w ciągu ostatniego roku, a co dziesiąty pali przynajmniej raz w miesiącu.
Więcej nastolatków palących marihuanę raz w miesiącu było w Unii Europejskiej tylko w Hiszpanii, Danii i Czechach. W Holandii, gdzie marihuana jest legalna, raz w miesiącu pali ją o połowę mniej nastolatków.
Kolejnym znaczącym trendem w Europie Zachodniej (do tej grupy należy w raporcie Polska) jest wzrost spożycia marihuany produkowanej z konopi uprawianych w kraju lub ewentualnie w jednym z najbliższych państw regionu. "Lokalna marihuana wypiera tę importowaną, najczęściej z Maroka" - stwierdza raport.
"Posiadanie w większości spraw nie powinno być uznawane za wykroczenie"
Raport chwali również kroki podjęte ostatnio w niektórych krajach m.in. w Urugwaju i amerykańskim stanie Kolorado w celu dekryminalizacji i legalizacji marihuany. - Większość wykroczeń związanych z posiadaniem marihuany najprawdopodobniej w ogóle nie powinna być traktowana jako wykroczenia - twierdzi Juri Fedotow, szef UNODC.
Nasze prawo narkotykowe jest, obok prawa obowiązującego na Białorusi, najbardziej restrykcyjne w Europie. Przez obecne zapisy prawne w Polsce co 3 minuty zatrzymywana jest osoba podejrzana o posiadanie narkotyków. Rocznie liczba ta przekracza 30 tys.
W Polsce są postępy, ale zbyt małe
Znowelizowana w 2011 roku ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii wprowadziła co prawda możliwość odstąpienia w niektórych przypadkach od ścigania za posiadanie nieznacznej ilości narkotyków na własny użytek, ale ten przepis jest nieregularnie stosowany.
- W zależności od tego, gdzie się toczy postępowanie, mamy mniejszą lub większą szansę na umorzenie. Wydaje się, że z punktu widzenia równości wobec prawa taka sytuacja jest nie do zaakceptowania. Przepis jest taki sam dla całego kraju i należy oczekiwać, że tak samo będzie stosowany - twierdzi Piotr Kubaszewski z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Mimo to od 2011 roku, kiedy ustawa weszła w życie, widać pewien postęp w umarzaniu spraw dotyczących posiadania narkotyków - tych najdrobniejszych, w których chodzi o niewielkie ilości. - W pierwszym roku obowiązywania znowelizowanej ustawy umorzeń na etapie postępowania przygotowawczego było 2145. W drugim roku to było mniej więcej o tysiąc więcej - 3123. Ale mimo tego mamy ponad 10 tys. skazań rocznie - twierdzi Kubaszewski.
Potrzeba tabela wartości granicznych
Aby przepis umożliwiający odstąpienie od ścigania posiadaczy nieznacznych ilości narkotyków był częściej stosowany, musi zostać określona tabela wartości granicznych - uważa Fundacja Helsińska, która przygotowała raport na temat ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii.
Robert Kędzierski
[ external image ]
W wyniku wprowadzenia nowelizacji ustawy tytoniowej, będącej konsekwencją unijnych wytycznych, od 8 września handel e-papierosami w internecie stał się nielegalny. Sklepy online miały zostać zamknięte, towary zniknąć z portali aukcyjnych, porównywarek cen. I tak też się stało, chociaż wciąż są dostępne. Polskie sklepy i portale nie zdążyły jeszcze usunąć wszystkich ofert. W przypadku serwisów zagranicznych, dostępnych dla polskich konsumentów, sytuacja jest inna.
Handel e-papierosami jest obecnie niezwykle ryzykowny - sprzedającym grozi więzienie, 200 tys. złotych kary, a nawet obie te kary zastosowanie łącznie. Nielegalna jest też reklama e-papierosów.
E-papierosy wciąż jeszcze można kupić w sieci
Allegro zapowiedział, że usunie dział z e-papierosami , w którym jeszcze tuż przed wejściem w życie ustawy dostępnych było ok. 20 tys. aukcji. Dział zniknął, ale e-papierosy wciąż są do kupienia - wystarczy je wyszukać.
[ external image ]
Biuro prasowe Allegro wyjaśniło nam, dlaczego produkty nadal są dostępne.
Kategoria jako taka zniknęła z Allegro, nikt nie ma już możliwości wystawiania tego typu produktów do sprzedaży. Aukcje wyświetlane po wpisaniu frazy w wyszukiwarkę to oferty wystawione wcześniej w kategorii pozostałe, nasz zespół pracuje od rana nad usuwaniem tych ofert.
Z każdą minutą aukcji ubywa.
E-papierosy są też dostępne na Ebayu - z wykluczeniem ofert z terytorium Polski.
Oferuje je też niemiecki i brytyjski Amazon - z opcją dostawy do Polski.
[ external image ]
Płacąc 33 funty można go mieć w... jeden dzień.
Papierosy nadal są obecne w niektórych porównywarkach. Prowadzą do sklepów, które umożliwiają dokonanie zakupu.
[ external image ]
Skontaktowałem się z przedstawicielami sklepu, którzy zapewnili mnie, że przedmioty są właśnie usuwane i nie będą dostępne.
[ external image ]
Większość sklepów online zniknęła, ale..
Obecność e-papierosów w sieci może dziwić, z drugiej strony zdecydowana większość e-sklepów je oferujących jest albo niedostępna, albo jasno uniemożliwia zakup.
[ external image ]
Są jednak i takie marki, które przeniosły działalność za granicę.
Sklep internetowy nadal będzie działał, pomimo wprowadzenia unijnych zakazów w internetowym handlu e-papierosami. Będzie to możliwe dzięki temu, że należący do spółki Champion Polska e-sklep został sprzedany firmie, zarejestrowanej na Seszelach. Dla klientów zmiana będzie kosmetyczna - zakupione w e-sklepie Champion Polska towary będą oni otrzymywać bezpośrednio z magazynów firmy, mieszczących się w raju podatkowym.
- wyjaśnił portalowi Forsal przedstawiciel jednej z firm handlujących e-papierosami.
I faktycznie - ten sklep oferuje możliwość zakupu towaru online, a nawet zapłatę za pośrednictwem polskiego banku i polskiego systemu płatności elektronicznych.
[ external image ]
Według Money.pl takie działanie może być jednak traktowanie jako naruszenie, a nie obejście prawa.
Jednak jeśli ktoś liczy na zakupy na e-bay, może się rozczarować, gdyż sprzedaż osobie na terenie Polski będzie traktowane jako przestępstwo.
- czytamy.
E-papierosy schodzą do podziemia
Firmy handlujące elektronicznymi papierosami nie mają wyjścia - jeśli nie chcą ryzykować dotkliwej kary nie mogą w internecie ani sprzedawać, ani reklamować. Część sprzedawców postanowiła jednak utworzyć coś w rodzaju "zamkniętego klubu". Klienci niektórych e-sklepów otrzymali maile, w których uzyskują dostęp do sklepu internetowego. Zakup jest w nim niemożliwy, po towar trzeba wybrać się do sklepu stacjonarnego. Nie wiadomo jeszcze czy takie działanie wyczerpuje znamiona przestępstwa określonego w nowej ustawie.
E-papierosy nie zniknęły z sieci, ale to może się jeszcze zmienić - przepisy obowiązują od kilku godzin. Stały się jednak zdecydowanie mniej dostępne, regulacja osiągnęła zatem swój cel.
Maria Kruczkowska
[ external image ]
71-letni Rodrigo Duterte z szokującym wezwaniem do przemocy wystąpił w Davao, gdzie świętował z popierającymi go obywatelami zwycięstwo w wyborach (STRINGER / REUTERS / REUTERS)
"Zabij go, a dam ci medal" - tak prezydent Duterte zachęca rodaków do rozprawienia się z handlarzami narkotyków.
- Alarmuj nas, policję. Albo zrób to sam, jeśli posiadasz karabin. Masz moje poparcie - powiedział w sobotę 71-letni Rodrigo Duterte. Z tym szokującym wezwaniem do przemocy prezydent elekt wystąpił w Davao, gdzie świętował z popierającymi go obywatelami zwycięstwo w wyborach. Duterte przez 22 lata był burmistrzem tego trzeciego najludniejszego miasta Filipin leżącego na południowej wyspie Mindanao.
Jego zwolennicy twierdzą, że przywrócił tam porządek, przeciwnicy, że dał wolną rękę motocyklowym szwadronom śmierci złożonym z byłych policjantów i nawróconych przestępców, które siały terror. Nowo wybrany prezydent chwali się, że uczynił z niego jedno z najbezpieczniejszych miast na planecie. A obrońcy praw człowieka przekonują, że za jego przyzwoleniem zabito na ulicach ponad tysiąc osób. Były już włodarz Davao twierdzi, że o niczym nie wiedział. Duterte uniknął procesu o współudział w zabójstwach, ponieważ nie znaleziono świadków gotowych do złożenia zeznań.
Nie czekając na zaprzysiężenie, które nastąpi pod koniec miesiąca, prezydent elekt ogłosił w weekend początek obiecanej wojny z gangami narkotykowymi. W czasie kampanii zapewniał, że wystarczy mu sześć miesięcy, by oczyścić z nich Filipiny. Duterte chce to zrobić przy pomocy rodaków, których wezwał tej soboty. Upoważnił ich do użycia siły, jeśli diler opiera się przed aresztowaniem lub doprowadzeniem do posterunku policji. W sytuacji gdy grozi obywatelowi bronią palną bądź nożem, to "można go zabić". "Zastrzel przestępcę, a dam ci medal" - obiecał Duterte.
- To będzie krwawa wojna - zapowiedział zgromadzonym, dodając, że nie będzie na nią skąpić grosza. - Za szefa gangu zapłacę 5 mln peso (107 tys. dol.), jeśli dostanę go martwego. Za żywego dam tylko 4,999 mln - dodał, śmiejąc się. W jaki sposób obywatele zachęceni do udziału w obławie na przestępców mają ich identyfikować? Duterte tego nie powiedział.
W czasie kampanii, która kręciła się wokół wojny z handlarzami narkotyków, nie przebierał w słowach. Obiecał wypełnić Zatokę Manilską ciałami 10 tys. członków gangów oraz zabić własne dzieci, gdyby okazały się dilerami. Schwytanych przestępców chce wysłać przed pluton egzekucyjny. Wykonywania kary śmierci na Filipinach zaprzestano w 2006 r., ale populistyczny polityk obiecał ją przywrócić.
- Jeśli jesteś zamieszany w handel narkotykami, zabiję cię - grzmiał ze sceny tej soboty. - Ty sukinsynu, naprawdę cię zabiję.
Nowy prezydent nie ma litości nie tylko dla handlarzy narkotyków, ale też dla ich klientów. Nie wierzy w leczenie narkomanii. Na wszystko ma proste rozwiązania, które sprowadzają się do słowa "zabić".
Duterte, często porównywany przez media do republikańskiego kandydata Donalda Trumpa, wezwał też w sobotę trzech generałów policji z krajowego dowództwa do ustąpienia, sugerując, że są zamieszani w podejrzane interesy.
Jego agresywna retoryka chwyciła na Filipinach, gdzie co jakiś czas wyborcy buntują się przeciwko establishmentowi i wybierają populistów. Lejtmotyw jego kampanii trafił w sedno, bo na całym archipelagu siedmiu tysięcy wsyp dramatycznie rośnie handel metamfetaminą, a wysokie bezrobocie, słabość państwa i wszechobecna korupcja utrudniają walkę z dilerami.
Duterte wiedział, co robi. Zwycięstwo w wyborach 9 maja zawdzięcza też zmęczeniem prezydenturą Benigno Aquino. Ten ostatni ma prawo czuć się rozgoryczony, bo postawił w ostatnich latach gospodarkę na nogi. Chwalił go światfinansów, jednak lepsze statystyki nie przełożyły się na poprawę w dziedzinach ważnych dla przeciętnego człowieka, takich jak bezpieczeństwo czy walka z biedą.
Władza namawia do zabijania. Filipiny na antynarkotykowej krucjacie
Robert Stefanicki
[ external image ]
Rodrigo Duterte był burmistrzem miasta Davao. Stworzył tam obronę cywilną, która też przekształciła się w szwadrony śmierci
Przerażeni narkomani i podejrzani o handel narkotykami sami zgłaszają się na policję bądź na odwyk, nie chcąc zginąć. Rosnąca góra trupów to rezultat polityki nowego prezydenta Filipin.
Jedną z ostatnich ofiar jest pięcioletnia Danica May Garcia. Zamaskowani motocykliści zastrzelili ją w sklepie prowadzonym przez jej rodzinę w Dagupan. Celem zamachu był najpewniej dziadek dziewczynki, który wcześniej sam zgłosił się na policję, chcąc wyjaśnić, że oskarżenia, iż handluje narkotykami, są fałszywe. Policjanci zwolnili Maximo Garcię do domu, ale zaraz został postrzelony przez nieznanych sprawców.
[ external image ]
Rosnąca liczba zabitych wzbudza protesty filipińskiej opozycji, zachodnich rządów i ONZ
To filipińska codzienność. Obliczono, że każdego dnia ginie 36 podejrzanych ohandel narkotykami. W ciągu dwóch miesięcy zabito ponad 1,9 tys. osób; z tego 700 zostało zastrzelonych przez policję (rutynowe tłumaczenie głosi, że w samoobronie). Reszta zabójstw oficjalnie jest niewyjaśniona, ale wszyscy wiedzą, że sprawiedliwość wymierzają na własną rękę lokalne grupy straży obywatelskiej.
Wojnę rozpętał Rodrigo Duterte, zwycięzca majowych wyborów prezydenckich. Jego program sprowadzał się do jednego: bezpardonowej walki z przestępczością.
[ external image ]
Przerażeni narkomani i podejrzani o handel narkotykami sami zgłaszają się na policję bądź na odwyk, nie chcąc zginąć
Szwadrony śmierci istnieją na Filipinach od dawna. W 2014 r. organizacja Human Rights Watch (HRW) opublikowała raport o takich bojówkach w Tagum - były organizowane, wyposażane i opłacane przez lokalne władze. Za jednego "wyeliminowanego" przestępcę burmistrz płacił 110 dol. W latach 2007-13 w Tagum zginęło tak co najmniej 298 osób.
Władza namawia do zabijania
Duterte był burmistrzem miasta Davao. Stworzył tam obronę cywilną, która też przekształciła się w szwadrony śmierci. Ludzie opłacani przez ratusz zabijali każdego, kogo podejrzewano o zakłócanie porządku publicznego: złodziejaszków, dzieci ulicy, handlarzy narkotyków. HRW oszacowała liczbę ofiar na ponad 1 tys. Ale przestępczość wyraźnie spadła.
Teraz to samo Duterte próbuje powtórzyć w skali stumilionowego kraju. Wciąż wzywa obywateli, by sami zabijali tych, których uważają za handlarzy narkotyków.
- Jeśli przestępca walczy, a walczy do śmierci, możecie go zabić - ogłosił w czerwcu. - Podwójcie wysiłki, potrójcie, jeśli trzeba. Nie zatrzymamy się, nim ostatni baron narkotykowy, ostatni handlarz się nie podda, nie trafi za kraty lub do piachu, jeśli tak wybierze - to z kolei cytat z lipcowego orędzia do narodu.
[ external image ]
Rosnąca liczba zabitych wzbudza protesty filipińskiej opozycji, zachodnich rządów i ONZ
W lipcu Duterte ogłosił listę 160 urzędników, sędziów, policjantów i żołnierzy, którzy osłaniają dealerów albo sami handlują. Nagroda za głowy baronów wzrosła do 5 mln peso (108 tys. dol.). W poniedziałek obiecał wysokie wypłaty (43 tys. dol.) policjantom, którzy wskażą swoich skorumpowanych kolegów.
Prezydentowi basuje szef policji. W zeszłym tygodniu Ronald Dela Rosa zaapelował do narkomanów i drobnych handlarzy, aby zabili swoich szefów, gdyż ci "bogacą się ich kosztem".
[ external image ]
- Jeśli chcecie ich zabić, to ich zabijcie. Możecie zabić, bo to wy jesteście ofiarami. Idźcie do ich domów, wylejcie benzynę, podpalcie, pokażcie, jak macie ich dość - instruował szef policji. Później za swoje słowa przeprosił.
Masowo na odwyk
Metody policji nie różnią się wiele od działań straży obywatelskiej. Z jednych i drugich nalotów podejrzani mają niewielkie szanse ujść z życiem. Ich pogrążone w żałobie rodziny zapewniają potem reporterów i wysłanników organizacji praw człowieka, że zabity był tylko zwykłym narkomanem, nie przestępcą.
I często jest to prawda, czego nie neguje nawet szef policji, który tłumaczył komisji senackiej, że nie wydał rozkazu zabijania, ale jego ludzie popełniają błędy.
[ external image ]
W ciągu dwóch miesięcy ponad 700 tys. narkomanów albo podejrzanych o handel narkotykami oddało się w ręce policji, by uniknąć zastrzelenia. Masowo zgłaszają się też na odwyk - w klinikach mogą się poczuć bezpiecznie.
Jak doniosła telewizja CNN, w największym ośrodku odwykowym DOH-TRC Bicutan przebywa już ponad 1,5 tys. pacjentów. A że jest tam tylko 500 miejsc, śpią na karimatach w korytarzach.
Ani słowa krytyki
Rosnąca liczba zabitych wzbudza protesty filipińskiej opozycji, zachodnich rządów i ONZ. Stany Zjednoczone, bliski sojusznik Manili, wyraziły głębokie zaniepokojenie i wezwały rząd do przestrzegania praw człowieka.
[ external image ]
Prezydenta ponosi, gdy słyszy cień krytyki. Kiedy oenzetowski specjalny sprawozdawca ds. egzekucji pozasądowych zapowiedział swoją wizytę na Filipinach, Duterte stwierdził, że ONZ jest "głupia", skoro chce się wtrącać w wewnętrzne sprawy kraju; a gdy dwóch ekspertów ONZ zasugerowało koniec morderczej wojny z narkotykami, prezydent wypalił, że zastanawia się nad wystąpieniem z tej organizacji. Nazajutrz filipińskie MSZ tłumaczyło, że szef był wtedy "zmęczony, rozczarowany i głodny".
Według ostatniego sondażu Duterte cieszy się w kraju 91-proc. poparciem.
Aleksandra Więcka
[ external image ]
Kadr z filmu "Amy" (GUTEK FILM)
Swój największy hit "Rehab" napisała w pięć minut. Tyle wystarczyło, żeby skreślić jedyną przyjaźń, która mogła wyciągnąć ją z nałogu
W internecie możesz znaleźć o niej wszystko. Lista chłopaków Amy. Zbiór tatuaży z opisami - plus link do zestawu naklejek udających te prawdziwe. Teksty, piosenki, wywiady, najlepsze stylizacje. Drugie miejsce na liście najgorzej ubranych kobiet, zaraz po Victorii Beckham. Są tutoriale, jak zrobić słynny kłąb włosów nad czołem i wyraziste kreski na powiekach. Jest Amy oczami ojca w biografii "Amy. Moja córka". I oczami matki w "Kochając Amy. Wersja matki".
Są nagrania z koncertów, z telewizji i ze spaceru z mężem. I takie, w których Amy zamawia cheeseburgera albo kebab, chodzi po autostradzie i dostaje kwiaty. Amy jako Myszka Miki na zdjęciach z dzieciństwa. Amy w przedstawieniu szkolnym. Amy pijana. Amy naćpana. Amy spada ze sceny. Są też nagrania, w których Amy śpiewa. I śpiewa, rzecz jasna, fenomenalnie.
[ external image ]
Amy Winehouse. Kadr z filmu "Amy". Fot. Gutek Film
Poszukiwana żywa lub martwa
Chwalony przez recenzentów film Asifa Kapadii "Amy" sklejony jest ze wszystkiego, co udało mu się znaleźć w sieci, wyciągnąć z telefonów i kamerek VHS znajomych piosenkarki, jej bliskich i paparazzi. Zaczyna się obrazkiem, na którym pulchna, radosna 14-latka śpiewa sobie samej "Happy Birthday" głosem Niny Simone, a kończy karawanem parkującym przed jej domem w Camden.
Cały ten drobiazgowo polepiony kolaż obnaża prawdę nie tyle o Amy, ile o naszym zamiłowaniu do melodramatów, łatwych łez i tragicznych heroin. Możemy w nieskończoność oglądać, jak pulchna nastolatka zamienia się w smukłą diwę, która u szczytu sławy wyniszcza się i umiera. Z bezpiecznej odległości flirtujemy z własną mroczną stroną, dzięki której sami sobie nie wydajemy się tak przerażająco nudni i zwyczajni. Słuchając "Back to Black", możemy oskarżać winnych, snuć hipotezy i kojarzyć fakty, szukając odpowiedzi na pytanie: "Jak to się mogło stać?".
Amy, Amy, Amy
Wiktoriański domek na londyńskich przedmieściach Southgate nie różni się niczym od innych podobnych w okolicy. Mieszkają w nich przyzwoite rodziny żydowskie, japońskie, greckie i tureckie. Ojcowie grają w krykieta, dzieci bawią się w parku, nastolatki za domami palą pierwsze papierosy. Taksówkarz Mitch Winehouse podśpiewuje piosenki Franka Sinatry, a jego córka robi za chórek. W domu muzyka leci na okrągło, Mitch kocha dźwięki z lat 60. Jego matka Cynthia była śpiewaczką jazzową i romansowała z legendarnym Ronniem Scottem. Podobno wyczytała w kartach tarota karierę Amy i wspierała ją w dążeniu do zostania wokalistką. A Amy kochała wtedy Michaela Jacksona, tak bardzo, że nie mogła się zdecydować, czy woli być nim, czy raczej wyjść za niego za mąż.
Kiedy miała dziewięć lat, okazało się, że "Mayday", brytyjska farsa o taksówkarzu wiodącym podwójne życie, w rzeczywistości wcale nie jest taka śmieszna. Po rozwodzie rodziców mieszka z ojcem w weekendy, z matką na co dzień. Zmienia Jacksona na Madonnę i wypomina Janis Winehouse, że jest dla niej zbyt łagodna. "Jak tak dalej pójdzie, skończę w więzieniu" - prorokuje Amy. Janis rzeczywiście nie radzi sobie najlepiej. Kiedy nastolatka zwierza się jej, że stosuje cudowną dietę - najpierw je, potem wymiotuje - puszcza to mimo uszu. W gruncie rzeczy przez całe życie powtarza: "Amy to Amy. Zawsze robi to, co chce".
Amy odkrywa rap i jako dziesięciolatka zakłada z przyjaciółką raperskie duo Sweet'n'Sour - "żydowską wersję Salt-n-Pepa", jak je określa. "Oczywiście ja byłam Sour, a Juliette Ashby - Sweet". Jako 13-latka dostaje stypendium w teatralnym gimnazjum, napisawszy w podaniu, że chce być sławna. Na 15. urodziny funduje sobie pierwszy tatuaż - seksowną Betty Boop nad pośladkiem - i łyka antydepresanty. Rok później kokietuje swojego przyszłego menedżera Nicka Shymanskiego, twierdząc, że nigdy nie myślała o tym, aby śpiewaniem zarabiać na życie. "Nie brzmiało to zbyt wiarygodnie" - przyznaje Nick.
[ external image ]
W 2008 r. z ojcem Mitchem. Fot. David Fisher / Rex Features
Frank
"Miałem 19 lat, a ona 16. Zadzwoniłem do niej i udawałem, że jestem doświadczonym menedżerem, który otworzy jej drzwi do kariery. Od razu mnie przejrzała. Uratowało mnie poczucie humoru - opowiada Nick Shymansky. - Płytę z jej dwoma numerami przesłuchałem w samochodzie i zwariowałem. Island Records dało zielone światło. Pracowaliśmy razem przez siedem lat".
Może i była wtedy weselsza i wolała sukienki od dżinsowych szortów, ale grzeczna nie była nigdy. "Jeśli nie przyjechałem do niej wystarczająco wcześnie, żeby ją obudzić, zapakować do samochodu i zawieźć do studia, po prostu się tam nie zjawiała" - wspomina Nick. Miał na nią dwa sposoby: albo zamieniał sesję nagraniową w imprezę, albo angażował muzyków, których podziwiała. Jeśli się spodziewała, że pokażą jej coś ciekawego, była gotowa pracować od rana do nocy.
W końcu doszła do wniosku, że nie ma nikogo, kto mógłby pisać dla niej muzykę. A tym bardziej teksty. Sama za to chciała pisać tylko o tym, co przeżyła. Szczerze. Pisanie nigdy nie sprawiało jej kłopotów, bo większość tekstów to notatki z prawdziwych wydarzeń, rozmów, sytuacji. Jeśli coś zapadło jej w pamięć, robiła z tego piosenkę i już. "Pisała teksty na dwa sposoby - mówi Shymansky. - Albo bawiąc się słowami, dowcipnie, nawet ironicznie, albo bardzo osobiście, wykładając karty na stół".
[ external image ]
Na debiutanckiej płycie "Frank" z 2003 r. - w tym samym stopniu szczerej, co inspirowanej Frankiem Sinatrą - jest też zapis jej rozstania z ówczesnym chłopakiem ("Stronger Than Me"), kpiny z klubowiczek polujących na piłkarzy i milionerów ("Fuck Me Pumps") i piosenka o ukochanej gitarze "Cherry". Drobne zdrady po pijaku? I mamy "Love Is Blind". Oraz oczywiście "Amy, Amy, Amy", w której zwierza się ze swojej słabości do mężczyzn.
Płytę wyprodukował mający na koncie wiele przebojów amerykański producent Salaam Remi, ale "Frank" nie powalił publiczności na kolana. Singiel "You Should Be Stronger" wspiął się na 72. miejsce brytyjskiej listy przebojów, "Fuck Me Pumps" - na 65.; reszta najwyżej o pięć oczek wyżej. Na szczęście krytycy ją pokochali. Nominacje do Brit Awards, a potem Nagroda Ivora Novello dla "Stronger Than Me" nakręciły sprzedaż i "Frank" osiągnął status platynowej płyty.
To wystarczyło, żeby o jej występach zaczęło się robić głośno. Pierwszy większy koncert zagrała jeszcze tuż przed premierą płyty, na V Festival w Chelmsford, gdzieś między Damienem Rice'em, Moloko a Morcheebą. Lubiła kameralne występy w londyńskich pubach, po których mogła się spotkać z przyjaciółmi, wrócić do Camden i wieść zwykłe życie "małej żydowskiej pani domu", jak czasem żartowała.
I to było super. Tak przynajmniej uważają bywalcy The Mixer, pubu, w którym Amy piła i stawiała drinki, paliła skręty, grała w bilard, a czasem nad ranem czołgała się po podłodze, spijając resztki z cudzych szklanek. Ale przynajmniej robiła to wszystko bez asysty paparazzi.
Blake i kok
To życie skończyło się mniej więcej w 2006 r. Kiedy dziennikarz zapytał ją, co się stało z Amy, jaką znał wcześniej, odpowiedziała: "Umarła". Fatalne love story zaczęło się zwyczajnie, w jakimś pubie w Camden. Może rok, a może dwa lata wcześniej. "Poznałam kogoś. Trochę niegrzeczny, ale to dobry chłopak - zaanonsowała Shymanskiemu. - Zakochałam się".
"Jak tylko go zobaczyłem, wiedziałem, że będą kłopoty" - mówi były menedżer. Przystojny asystent reżysera teledysków lubił dziewczyny, koszulki polo, fikuśne kapelusze i twarde narkotyki. "Nie mam dowodów, ale moim zdaniem od razu w grę wchodziły heroina i crack. Z nastolatki z problemami Amy zmieniała się szybko w wyniszczony wrak. Przykro było na to patrzeć" - dodaje.
Ale zanim się to stało, odżyła. "Nigdy w życiu nie czułam do nikogo tego, co czuję do Blake'a" - zwierzała się magazynowi "Rolling Stone". Na sercu zrobiła tatuaż przypominający kieszonkę i zawierający napis "Blake's". On za uchem wytatuował sobie jej imię. Asif Kapadia wyszperał nagrania dokumentujące chwilową sielankę. Leżą na trawie w parku, on ją obejmuje, ona kładzie mu głowę na ramieniu. Zresztą może nie było to takie trudne. W końcu gdziekolwiek by się pojawili, byli z nimi paparazzi. Trudno udawać, że się nie widzi kilkunastu facetów z błyskającymi fleszami, którzy okupują schody do twojej kamienicy, więc Amy i Blake'owi zdarzają się krewkie reakcje.
Amy przyznała, że uderzyła fankę, która skrytykowała jej związek, a po narkotykach czasem wychodzi z siebie, ale wierzy, że spotkała bratnią duszę. Dopóki on nie zerwie z nią SMS-em, żeby wrócić do byłej dziewczyny.
[ external image ]
Londyn, 2007 r., Amy ze swoim chłopakiem Blakiem. Fot. Chicago/EMPICS Entertainment/EAST NEWS
Randki na przemian z awanturami, rozstania i powroty dawały jej energię i materiał do pisania. Wcześniej zanurzona w klasycznym jazzie, zaczęła szukać inspiracji, słuchając girlsbandów z lat 60. "Za każdym razem kiedy Blake znikał, leżałam na podłodze w kuchni z butelką Jacka Danielsa, słuchając w kółko » I Can Never Go Home Again «The Shangri--Las" - mówiła w wywiadach. Słuchała też Dixie Cups i The Ronettes, od których zapożyczyła swój słynny kok i gigantyczne kreski. Podobno Ronnie Spector, patrząc na zdjęcia Amy, wykrzykiwała: "Nie znam jej, nigdy jej nie spotkałam, ale to przecież ja! A nie, to Amy, nie mam okularów".
Paradoksalnie, im bardziej chudła, im więcej piła i faszerowała się heroiną, tym bardziej podobały się jej piosenki. Pop mieszał się z jazzem i soulem, a ona pisała hit za hitem i szło jej to łatwo jak oddychanie. Przynajmniej z pozoru. Mitch Winehouse opisuje, że zaraz po nagraniu, gdy czekał na nią w swojej taksówce, wkładała płytę do odtwarzacza w samochodzie, by sprawdzić, jak jej muzykę usłyszy większość ludzi.
"Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, wypaliła, że wyobrażała sobie mnie jako starca z brodą" - wspomina Mark Ronson, producent "Back to Black". Kiedy spytał, co lubi robić, odpowiedziała: "Imprezować i grać w bilard z moim chłopakiem". "Potem puściła kilka kawałków The Shangri-Las i wróciła do hotelu. A ja przez noc skomponowałem riff, który potem stał się zwrotką » Back to Black «- opowiada Ronson. - Tak jej się spodobał, że została dwa tygodnie. Napisaliśmy wtedy pięć czy sześć piosenek". I z dnia na dzień Amy przestała być tylko znana. Stała się gwiazdą - w balerinach, dżinsowych szortach i bluzkach z Top Shopu. "Back to Black" sprzedawało się jak świeże bułeczki. Każdy chciał słuchać o tym, jak zrozpaczona Amy "umiera sto razy", i patrzeć, jak chudnie o trzy rozmiary. " » Back to Black «jest o tym, jak po zakończeniu związku wracasz do tego, co jest ci najbliższe. Mój chłopak wrócił do swojej byłej, a ja wróciłam do picia i ciemności" - tłumaczyła w wywiadzie dla CNN.
Kilka miesięcy później umiera jej babka ze strony ojca, a na ramieniu pojawia się nowy tatuaż: "Cynthia". W tym wydarzeniu upatrywano kamyka, który uruchomił - do spółki z przyszłym mężem - lawinę destrukcji. "Dzwoniła o 2 w nocy: » Zabierz mnie stąd! «. Skąd? Odkładała słuchawkę. Wstydziła się. Jeździłem po pubach, które były jeszcze czynne o tej porze" - wspomina Shymansky.
Odwyk
Namawiał ją na odwyk. Kłócili się o to nieustannie. W końcu niemal uległa. "Zadzwoniłem do jej ojca. Powiedział, że mnie poprze. Kiedy tylko zjawiliśmy się u niego, Amy usiadła mu na kolanach i z miną niewiniątka zapytała: » Tato, naprawdę muszę? «. Oczywiście zaprzeczył, chociaż widział, co się z nią dzieje - zżyma się Shymansky. - A ona zrobiła z tego swój największy hit. Hit, który jest zapisem tej rozmowy niemal słowo w słowo i robi ze mnie durnia. I to parę tygodni po tym, jak przestałem być jej menedżerem! Miałem dość".
[ external image ]
Razem z sukcesem wraca Blake. "Jak to? Myślałaś, że nigdy się nie zobaczymy? Kochamy się i zawsze się kochaliśmy" - zapewnia. Życie rodzinne kwitnie. I chociaż rodziny się poznają, a młodsi bracia Blake'a jeżdżą z Amy w trasy koncertowe, spontaniczny ślub musi się odbyć bez nich. Udaje się też zmylić paparazzi i po uiszczeniu symbolicznych 60 dolców Amy Winehouse i Blake Fielder-Civil w którejś kapliczce w Miami 18 maja 2007 r. zostają mężem i żoną. Związek jest burzliwy. Któregoś dnia Amy i Blake wychodzą z domu poranieni, jej baletki są w strzępach. Ojciec Blake'a publicznie nawołuje do bojkotu muzyki Amy, żeby odciąć im dopływ pieniędzy na narkotyki. Ale "Back to Black" bije rekordy, a ona co najwyżej kłóci się z mężem o to, kto ma zadzwonić do "Pana Zielonki", jak czule nazywa dostawcę marihuany. Brukowce publikują jej zdjęcia z podpisem: "Czy byłoby nieuprzejmie spytać, czym pudruje pani nos?".
Wytwórnia i nowy menedżer zaczynają się martwić, dopiero kiedy po sukcesach na festiwalach w Glastonbury i Lollapalooza w Chicago zawala koncert w Birmingham, a potem kolejne. Ze sceny wyganiają ją gwizdy i buczenie, bo sprawia wrażenie kompletnie zamroczonej. Reszta trasy zostaje odwołana, a wokalistka trafia do szpitala na odtrucie. Oficjalnie Amy musi odpocząć, bo wykańczają ją koncertowy reżim i trema, zaburzenia łaknienia i nawracająca depresja. Nieoficjalnie wytwórnia grozi zerwaniem kontraktu, jeśli nie zacznie się leczyć. Amy się upiera, że jeśli odwyk, to tylko z mężem. Uciekają z niego po kilku dniach i próbują rzucić narkotyki sami w domu. Tną się, żeby ból fizyczny złagodził ból odstawienia, ale to na nic. Staje się jasne, że razem z tego nie wyjdą.
Córeczka tatusia
Z książki, którą Mitch Winehouse wydał rok po jej śmierci, wynika, że byli ze sobą naprawdę blisko. To z nim Amy rozmawia o tym, że chciałaby mieć dziecko, a leżąc w szpitalu, posyła go po nową bieliznę do Agent Provocateur. Na ramieniu ma tatuaż "Daddy's". I to on wprowadza się do jej domu w Camden, jak pisze - głównie po to, żeby walczyć z dilerami, po których ona dzwoni. Kiedy pytają go o to w telewizyjnych talk-show, nie zaprzecza. W końcu w styczniu 2008 r. udaje się zapakować Amy na dwutygodniowe leczenie. "Po prostu któregoś dnia obudziłam się i postanowiłam, że więcej nie wezmę tego gówna" - twierdzi Amy. Miesiąc później rozbija bank z nagrodami Grammy. Najlepszy album pop, najlepsza wokalistka, najlepsza piosenka, najlepszy debiut, najlepsze nagranie. Ze sceny dziękuje wytwórni, mamie, tacie i Blake'owi. Żadnej innej wokalistce nie udało się zdobyć tylu nagród w jeden wieczór. "To była straszna nuda, musiałam znieść to na trzeźwo" - zwierza się przyjaciółce.
Amy ma pełne ręce roboty. Karl Lagerfeld uznał ją za swoją muzę a firma Fred Perry namówiła do zaprojektowania kolekcji ubrań. Do tego doszła seria papierów do pakowania prezentów, wywiady i dokument dla telewizji pod tytułem "Ratując Amy". Kiedy jeszcze Blake - za bójkę i próbę skorumpowania sądu niebagatelną sumą 200 tys. funtów - trafił do więzienia, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Amy z przyjaciółmi zaszywa się na karaibskiej wyspie Saint Lucia, którą biura turystyczne od razu zaczęły lansować jako "drugą Barbados", imprezując na tyle intensywnie, żeby wylecieć z hotelu, ale na tyle spokojnie, żeby odzyskiwać siły w ramionach początkującego aktora Josha Bowmana. Kiedy tylko ta informacja pojawia się w mediach, Blake wnosi pozew o rozwód z winy żony. A ona wysyła mu kartki na walentynki, błagając, by nie przekreślał ich miłości. Podpisuje je: "Syrenka Gemma".
Rysy pojawiają się też na jej relacji z ojcem, który w tym czasie dostaje szansę nakręcenia własnego dokumentu o Amy. Malownicze pejzaże Karaibów świetnie się do tego nadają, więc odwiedza córkę z ekipą filmową. I niespecjalnie jej się to podoba.
[ external image ]
Lwica
"Czy mój ojciec nie mógłby sam napisać piosenki, kiedy coś go wkurza, zamiast iść z tym do telewizji?" - wścieka się. A Mitch w jednym z wywiadów przyznaje, że w telewizyjnym studio bawi się lepiej niż w swoim samochodzie.
On i Janis wspólnie zarządzają jej pieniędzmi, a raczej tym, co z nich zostało. W ciągu roku jej fortuna skurczyła się z 10 do 5 mln funtów. Amy reperuje budżet, śpiewając na prywatnych koncertach dla bogaczy, w tym dla Romana Abramowicza. Cena? Milion funtów za wieczór.
Sąd orzeka rozwód z Fielderem-Civilem w sierpniu 2009 r., ale para nie przestaje się ze sobą spotykać. Kilka miesięcy później rozważają ponowny ślub. Byle nie na Florydzie - to przyniosłoby pecha. Amy kupuje dom z myślą o rodzinie, którą zamierza założyć z chwilowo byłym mężem. Pierwsze dziecko - imieniem Lucky - chce począć w walentynki. "Wiem, że mam talent, ale nie urodziłam się po to, żeby śpiewać, tylko po to, by być żoną i matką" - zapewnia.
Jednak toksyczne małżeństwo nie może się odrodzić. Blake spotyka się z innymi. Amy zaczyna romans z reżyserem Regiem Travissem. Nie szafuje wyznaniami. O Travissie opowiada, że "jest dla niej miły". Największy kryzys został zażegnany. "Amy zatrudniła nawet nauczyciela jogi - mówi Janis. - Stara się o siebie dbać". Zakłada też własną wytwórnię płytową Lioness. Ale ciągle dają się jej we znaki bulimia, depresja i Jack Daniel's. Nie czuje się na siłach, żeby zacząć kolejne tournée. Nie chce jechać mimo nacisków wytwórni. A jeśli Amy nie chce czegoś zrobić, to tego po prostu nie robi.
[ external image ]
Bunt
W jej europejskim tournée zaplanowano m.in. koncert w Bydgoszczy, ale ledwo przebrnęła przez dwa pierwsze występy. Koncert w Belgradzie miał być buntem, krzykiem, że dłużej nie da rady. Stał się bolesnym finałem kariery. Zamroczona do nieprzytomności alkoholem nie potrafiła zaśpiewać niczego. Kilka razy chciała zejść ze sceny, ale nie miała szans przebić się przez mur ochroniarzy. Tych samych, którzy pijaną wnosili ją do samolotu, licząc na to, że wytrzeźwieje po drodze.
"Przecież nie można przewidzieć, jaki będzie koncert, zanim się odbędzie" - wyjaśnia jej ojcu nowy menedżer. Nie da się i już. "Zadzwoniła do mnie po powrocie. Brzmiała jak dawna Amy. » Chyba zawaliłam koncert - powiedziała skruszonym głosem - ale dzięki temu mogę być na twoim ślubie «. Wesele miało być za dwa dni. Ucieszyłem się" - wspomina Nick Shymansky.
"Zadzwoniła do mnie ot tak, żeby pogadać - przypomina sobie Juliette Ashby. - Ostatnio kiepsko się nam układało, więc powtarzała w kółko » sorry, sorry, sorry «. Jak nie ona".
"Wpadliśmy do niej na herbatę. Nie wydawała się rozstrojona. Pogadaliśmy o weselu Nicka i poszliśmy" - mówi Janis.
Wieczorem się upiła. O 10 rano zajrzał do niej ochroniarz. Pomyślał, że Amy śpi. Pięć godzin później nie wyczuł pulsu. Zgon stwierdzono 23 lipca 2011 r.
Epilog
"Byłem wtedy w Nowym Jorku, na Manhattanie - mówi Mitch Winehouse. - Pierwsze, co pomyślałem, gdy minął szok, to: » Musisz założyć fundację «". Fundacja prowadzi programy zapobiegające skutkom spożycia narkotyków wśród młodzieży. Daje też szansę na edukację muzyczną dzieciom z niezamożnych rodzin. I pracę Mitchowi, Janis oraz Alexowi, bratu Amy. Dochody z biografii Amy napisanych przez Janis i Mitcha zostały w całości przekazane na konto fundacji.
Mitch rozpoczął solową karierę muzyczną. "Śpiewam, bo Amy nie może" - wyjaśnia. Największym powodzeniem cieszy się Niemczech. Regularnie śpiewa też w Hippodrome Casino w Londynie. W repertuarze ma jazzowe szlagiery.
https://youtu.be/kisAC3-hMpw
https://youtu.be/TJAfLE39ZZ8
https://youtu.be/BUO31yMztxE
https://youtu.be/QMIM0uaqhaQ
https://youtu.be/KUmZp8pR1uc
https://youtu.be/nMO5Ko_77Hk
Robert Stefanicki
[ external image ]
2 mln pigułek zawierających fenetylinę, pochodną amfetaminy, odkryte na lotnisku w Bejrucie - w prywatnym Boeingu saudyjskiego księcia
W Libanie aresztowano saudyjskiego księcia za próbę przemytu rekordowej ilości narkotyków. Całkiem możliwe, że sprawa ujdzie mu na sucho - członkowie rodziny królewskiej wydają się być bezkarni.
[ external image ]
Książę Abdel Mohsen bin Walid bin Abdulaziz
Na lotnisku w Bejrucie policja odkryła, że do prywatnego boeinga załadowano 2 mln pigułek zawierających fenetylinę, pochodną amfetaminy.
Ten syntetyczny lek, sprzedawany pod nazwą captagon, stworzono w latach 60. i stosowano do leczenia nadpobudliwości, narkolepsji i depresji. W latach 80. został zakazany, bo uzależniał. Jest jednak bardzo popularny na Bliskim Wschodzie. Według raportu ONZ z 2013 r., w regionie tym przechwycono 64 proc. amfetaminy - głównie w formie captagonu - skonfiskowanej na całym świecie. Wielki biznes robi się na nim m.in. w ogarniętej wojną Syrii, gdzie odurzają się nim bojownicy, a zyski ze sprzedaży napędzają wojnę.
Książętom uchodzi na sucho
Wyładowany narkotykami samolot nie zdążył odlecieć do Arabii. We wtorek jego właściciel - książę saudyjski Abdel Mohsen bin Walid bin Abdulaziz - usłyszał zarzuty. Razem z nim oskarżono czterech innych Saudyjczyków i trzech Libańczyków.
Jeśli tylko przemytnikowi uda się wrócić do domu - a bogata Arabia Saudyjska ma środki, by przekonać Liban do wypuszczenia go - to całkiem możliwe, że sprawa ujdzie mu na sucho.
W 1999 r. inny książę, Najef bin Sultan bin Fauaz al-Szaalan, wnuk założyciela Arabii Saudyjskiej króla Abdulaziza, pomógł przeszmuglować w swoim boeingu 727 dwie tony kokainy z Wenezueli do Francji; gdzie, według Amerykanów, towar mieli przejąć kolumbijscy handlarze. W Paryżu oskarżono go o wykorzystywanie statusu dyplomatycznego do nielegalnej działalności i skazano na dziesięć lat więzienia oraz 100 mln dol. grzywny. Akt oskarżenia formułowały również Stany Zjednoczone. Książę jednak wcześniej zdołał zbiec do Arabii, gdzie słuch po nim zaginął.
Dla zwykłych dilerów nie ma litości
Arabia jest jednym z niewielu państw, gdzie surowo zakazane są nie tylko narkotyki, ale nawet alkohol. Wszystko jednak da się zorganizować. W jednej z depesz dyplomatycznych ujawnionych w 2010 r. przez demaskatorski portal Wikileaks opisano bal przebierańców z okazji Haloween wydany w Dżuddzie przez członków rodziny królewskiej, podczas którego alkohol lał się strumieniami. "Świadek nie widział tego osobiście, ale kokaina i haszysz są powszechnie dostępne i używane w wyższych sferach" - pisał autor depeszy.
Narkotyki najczęściej przemyca się do Arabii z Afganistanu. Przez łańcuch pośredników trafiają do dzielnicy Dżuddy o nazwie Karantina - według magazynu "Vice" jest to centrum nielegalnego handlu w tym kraju. Władze przymykają oko.
Nie ma natomiast litości dla zwykłych dilerów. Według danych saudyjskiego ministerstwa spraw wewnętrznych z września, w ciągu poprzednich sześciu miesięcy aresztowano 1,3 tys. osób podejrzanych o przestępstwa narkotykowe, w tym 453 Saudyjczyków i 853 obywateli innych państw. Sądy lekką ręką skazują ich na ścięcie. Według Human Rights Watch, w pierwszej połowie roku w Arabii wykonano 100 egzekucji, z czego prawie połowę za narkotyki. Organizacje praw człowieka zwracają uwagę, że prawo oskarżonych do obrony podczas procesów jest bardzo ograniczone. Nie dotyczy to członków rodziny królewskiej - ci wydają się bezkarni.
Skandal w Libanie nie jest jedynym w ostatnich dniach z ich udziałem. W październiku kobiety zatrudnione w wartej 37 mln dol. rezydencji księcia Madżida Abdulaziza as-Sauda w kalifornijskim Beverly Hills oskarżyły go o napastowanie seksualne, bicie i używanie narkotyków. Książę został aresztowany.
Bojownicy PI zażywają pigułki z amfetaminą. W Syrii trwa ich masowa produkcja
Mariusz Zawadzki, Waszyngton
[ external image ]
Captagon - pigułki z amfetaminą (Fot. Flickr/Quoc Tin Nguyen)
Amfetamina, którą zażywają bojownicy Państwa Islamskiego, zamienia ich w "superżołnierzy" - donoszą światowe media. Szok? Raczej nie. Amfetaminy używają też amerykańscy piloci
Dowódca brygady przyszedł i powiedział: "Te pigułki dodadzą wam energii, weźcie je". Więc wzięliśmy. I faktycznie: po nich czujesz się fizycznie bardzo sprawny. Jeśli wyskakuje przeciwko tobie 10 ludzi, możesz ich złapać i zabić wszystkich. Nie masz żadnych problemów. Nie męczysz się. Nawet nie myślisz o spaniu. Pigułki dają ci odwagę i siłę.
Tak o captagonie, czyli pigułkach z amfetaminą, opowiadał w BBC były bojownik Państwa Islamskiego. Pisano i mówiono o nich również m.in. w "Guardianie", CNN i "Washington Post". Oczywiście wrażenie fizycznego wzmocnienia jest złudzeniem, ale amfetamina jest stymulantem, który faktycznie zwiększa wytrzymałość, wywołuje euforię i wyostrza zmysły żołnierzy - przynajmniej na pewien czas.
Dowodem jest choćby fakt, że amfetaminy - pod postacią leku znanego w USAjako dexedrine - używają również amerykańscy piloci. Nie zawsze, ale przed dłuższymi i bardziej wymagającymi misjami. Pisał o tym niedawno m.in. lewicowy amerykański magazyn "New Republic".
Pół wieku temu captagon był produkowany i używany w USA do leczenia depresjiczy narkolepsji, ale w latach 80. go zakazano, bo pacjenci często się od niego uzależniali. Obecnie captagon jest produkowany w Syrii - na masową skalę, ale w chałupniczych warunkach. Biorą go nie tylko bojownicy PI, ale również innych grup walczących w wojnie domowej. Jedna pigułka kosztuje od kilku do 20 dolarów. Niektóre z radykalnych grup zarabiają miliony dolarów na handlu captagonem i na jego przemycie.
O captagonie opowiadał też w BBC były strażnik więzienny w Homs: "Biliśmy aresztantów, ale nie czuli bólu. Wielu nawet się śmiało, kiedy spadały na nich silne uderzenia. Lepiej było zawsze przetrzymać ich w celi 48 godzin, żeby efekty działania leku ustały, i dopiero potem brać ich na przesłuchanie".
PI znane jest z okrucieństwa - w szczególności z obcinania głów zakładnikom i "odstępcom" - ale eksperci twierdzą, że amfetamina nie ma z tym wiele wspólnego. "Sugerowanie, że ich okrucieństwo jest wywoływane przez nadużywanie amfetaminy, jest nieuzasadnione" - twierdzi chemik Hamilton Morris na portalu Vox.com.
Dagmara Trembicka-Brzozowska
[ external image ]
Brachtiozaury - jedne z największych roślinożernych dinozaurów (Elenarts/Shutterstock.com)
W idealnie zachowanym bursztynie z Birmy znaleziono kawałek skamieniałej trawy sprzed 100 mln lat oraz, co niezwykłe, fragmenty halucynogennego grzyba przypominającego współczesny sporysz. To mała sensacja w paleobiologii.
Bursztyn znaleziono w kopalni bursztynu w Birmie. Zastygłe w nim egzemplarze trawy i grzyba są na tyle dobrze zachowane, że można było dokładnie je zbadać - informują amerykańscy naukowcy w magazynie "Palaeodiversity". Badacze z Uniwersytetu Stanu Oregon, autorzy publikacji, datują skamieniałość na 97-110 mln lat, czyli okres kredy, gdy po Ziemi chodziły największe znane dinozaury. Ekosystem zdominowany był wtedy przez rośliny iglaste, a wczesne byliny i kwiaty dopiero się pojawiały.
[ external image ]
Część teorii zakłada, że dinozaury wyginęły w wyniku uderzenia asteroidy i wywołanych przez to gigantycznych pożarów.
Z dotychczasowych badań wynikało, że pierwsze trawy pojawiły się znacznie później - ok. 66 mln lat temu. Nowe odkrycie przesuwa tę granicę o ponad 30 mln lat.
Wiechlinowate, czyli rodzina roślin, do których zaliczamy trawy i zboża, stanowią dzisiaj podstawę żywienia dużych roślinożernych ssaków, a także ludzi. To obecnie jedne z najbardziej rozpowszechnionych roślin na Ziemi, występują na każdym kontynencie i stanowią niemal 20 proc. wszystkich roślin.
Sporysz, czyli przetrwalnikowa forma grzyba pasożytująca na zbożach i trawach, ma właściwości halucynogenne. Odegrał dużą rolę w nowożytnej historii człowieka - używano go w medycynie, m.in. do przyspieszania porodu oraz aborcji, a wywoływane przez niego halucynacje mogły prowokować polowania na czarownice (tak najprawdopodobniej stało się w Salem w Ameryce). W XX wieku sporyszu używano do produkcji LSD.
Ergot fungus / Claviceps purpurea
https://www.youtube.com/watch?v=Su9jps30ENs
https://www.youtube.com/watch?v=ielb0C1JYsw
Naukowcy spekulują, że tak wczesna symbioza traw i nieistniejącego dziś gatunku sporyszowatego grzyba (nadano mu nazwę Palaeoclaviceps parasiticus) mogła być swoistym mechanizmem obronnym przed roślinożercami. Dzisiejsza krewna tego grzyba buławinka czerwona nie tylko wywołuje niepożądane efekty, lecz także jest gorzka i zniechęca zwierzęta do jedzenia trawy.
Jak się wydaje, w tym samym czasie co trawy (i sporysz) ewoluowały ceratopsy - najpopularniejsze znane nam dinozaury roślinożerne, żyjące w stadach jak dzisiejsze przeżuwacze. Te rogate dinozaury wywodzą się właśnie z Azji, choć pod koniec kredy występowały przede wszystkim w Ameryce Północnej. Także zauropody - dinozaury długoszyje - mogły się żywić trawą, chociaż podstawę ich diety stanowiły liście drzew i wysokich krzewów.
Wiemy, że u ssaków zjedzenie dużej ilości sporyszu może powodować nie tylko halucynacje, lecz także delirium, drgawki, objawy zatrucia gangrenowego oraz tężyczkę pastwiskową, czyli skurcze mięśni wywołane brakiem magnezu w diecie, co może prowadzić do śmierci zwierzęcia. W średniowieczu sporysz podobnie działał na ludzi - z powodu zatrucia sporyszem wymierały całe wsie.
Czy tak samo sporysz działał na dinozaury? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Dr George Poinar Jr, ekspert w sprawie form życia znajdowanych w bursztynie, mówi: - Nie mam wątpliwości, że trawa i grzyb były spożywane przez zauropody, jednak trudno powiedzieć, jaki dokładnie miało to na nie wpływ.
Źródło: Palaeodiversity, Uniwersytet Stanu Oregon
Fragment trawy ze sporyszem sprzed 100 mln lat w bursztynie:
[ external image ]
Skamieniały bursztyn łączy najstarsze trawy, dinozaury i grzyba
Znaleziony w Birmie bursztyn zawiera najstarszy znany fragment trawy, a także pasożytniczego grzyba podobnego do dzisiejszego sporyszu, stosowanego w medycynie ludowej jako lek albo środek halucynogenny. Jest to znalezisko z czasów dinozaurów.
Sporysz to przetrwalnik pasożytniczego grzyba buławinki czerwonej, wykorzystywany od dawna jako lek czy środek halucynogenny.
Naukowcy analizujący bursztyn sądzą, że sporysz i trawy - stanowiące obecnie podstawę diety większości ludzi, ewoluowały jednocześnie.
Odkrycie i wyniki analiz bursztynu zostały opublikowane na stronie internetowej pisma "Palaeodiversity" przez naukowców z Oregon State University (OSU), USDA Agricultural Research Service i z Niemiec.
"To ważne odkrycie, które pomaga zrozumieć czasowe ramy ewolucji traw, stanowiących dziś podstawę spiżarni człowieka w postaci kukurydzy, ryżu czy pszenicy - mówi George Poinar z OSU, cytowany na stronie uczelni. - Okazuje się jednak, że ten pasożytniczy grzyb istnieje niemal tak długo, jak same trawy".
Zdaniem naukowca, w prehistorii musiało dochodzić do sytuacji, w której dinozaury, np. zauropody, wraz z trawami, zjadały dawny odpowiednik sporyszu. "Musiało się to zdarzać, choć nie wiemy, jak sporysz mógł na nie działać" - mówi.
Grzyb z bursztynu należy do wymarłego już gatunku Palaeoclaviceps parasiticus i jest podobny do buławinki czerwonej (Claviceps). Skamieniałość pochodzi z kopalni bursztynu w Birmie, a jej wiek ocenia się na wczesną albo środkowa kredę, 97-110 mln lat temu. W tym okresie na Ziemi wśród zwierząt dominowały dinozaury, zaś wśród roślin - iglaki. Pojawiały się już pierwsze rośliny okrytonasienne (kwitnące) i trawy, a także drobne ssaki.
Skamieniała w bursztynie trawa zachowała niewielki kłos, na którego szczycie znajduje się coś w rodzaju sporyszu.
Z czasem trawy bardzo się upowszechniły, tworząc rozległe prerie i sawanny, na których mogły się wyżywić ogromne stada zwierząt. Później docenili je też ludzie, którzy mogli tam wypasać pierwsze udomowione zwierzęta czy uczyć się uprawiać niektóre gatunki traw. "Wynalazek" rolnictwa zrewolucjonizował z czasem styl życia praktycznie wszystkich mieszkańców naszej planety. Szacuje się, że obecnie trawy stanowią ok. 20 proc. roślinności Ziemi.
Niektóre trawy posiadają naturalne mechanizmy obronne. Sporysz może być jednym z nich, gdyż - jako gorzki w smaku - działa odstraszająco na zwierzęta roślinożerne.
Zjedzenie sporyszu przez ludzi i zwierzęta (np. bydło) może powodować delirium, nieracjonalne zachowania, konwulsje, silny ból, gangrenowe zmiany w kończynach, a nawet śmierć. W średniowieczu zdarzało się, że chleb upieczony z żyta zawierającego sporysz powodował śmierć tysięcy ludzi. Zdarzało się to, kiedy uprawy żyta nękała epidemia buławinki.
Mimo ryzyka, ludzie wykorzystywali sporysz również w medycynie, np. jako środek przeciwbólowy (np. przeciw migrenie), środek przyspieszający poród (ale i jako środek wczesnoporonny). Ze względu na jego terapeutyczny potencjał, ze sporyszu wyizolowano ponad tysiąc związków. W połowie XX w. ludzie nauczyli się uzyskiwać z niego dietyloamid kwasu D-lizergowego czyli LSD. (PAP)
Jerzy Vetulani
Dzięki wyrokom ferowanym najpierw przez sędzinę Agnieszkę Jarosz, a potem sędzinę Agnieszkę Zakrzewską, skazującymi Dodę za niezbyt rewerentny stosunek do anonimowych autorów ksiąg biblijnych, do opinii publicznej dotarło pytanie: Czy prorocy, przywódcy i zwykli mieszkańcy starożytnej Palestyny używali środków psychotropowych?
[ external image ]
O! Paczność, kolaż Aleksander Janicki
Oczywiście używali wina. Temu nawet Mahometanie, uważający wino (a stąd i inne napoje zawierające alkohol) za grzeszne i zakazane, nie mogą zaprzeczyć. Noe pił wina nawet trochę zbyt wiele (Rdz 9,21), ale to nie on, ale potomstwo oglądającego go syna, Chama, zostało ukarane (Rdz 9,25). Wino było używane powszechnie, a w przekazach biblijnych wysoko cenione. To mądrość zaprasza prostaczków do picia wina (Prz. 9,5). Pierwszym cudem Chrystusa było uzupełnienie wina, kiedy goście na weselu w Kanie wykończyli przygotowane przez gospodarzy zapasy, co oznacza, że musieli pić zdrowo (J 2,3-10).
Ale zioła? Psychotropy? W czasach biblijnych? W naszej narkofobicznej wyobraźni jakoś to się nie mieści, a uczucia Prawdziwych Polaków obraża.
Warto sobie jednak uzmysłowić, że wielu wybitnych religioznawców uważa, że korzenie chrześcijaństwa i wielu innych kultur religijnych tkwią w kulcie rozrodczości, oraz że praktyki kultowe, takie jak spożywanie substancji halucynogennych w celu zrozumienia myśli Boga przetrwały do czasów chrześcijańskich. John Marco Allegro (1923–1988), brytyjski historyk religii, twierdził, iż na kultowe stosowanie halucynogenów wskazuje analiza językowa świętych ksiąg (Allegro był ekspertem od rękopisów z Qumran). Jego książka na ten temat, The Sacred Mushroom and the Cross (1970) spowodowała masowy atak oburzonych, który zrujnował jego karierę naukową (narkofobia nie jest naszą specjalnością narodową). Rehabilitacja poglądów Allegro nastąpiła dopiero pośmiertnie, kiedy w latach 2006–2009 doceniono wartość jego pracy i niesłuszność ideologicznie motywowanych, zmasowanych ataków konserwatywnych uczonych.
Wróćmy do roślin o własnościach psychotropowych, rosnących na ziemi Izraela. Rośliny wonne, mogące wywoływać odmienne stany świadomości, są wymieniane w Biblii. Czy były wśród nich konopie, których produktem jest marihuana? Pierwszą uczoną, która tak sugerowała (w pracy magisterskiej!) była warszawianka, Sara Benetowa, która uważała, że marihuaną była występująca w Biblii trzcina wonna, używana do sporządzania świętego oleju.
Technologię produkcji shemen ha-mishchah, służącego do namaszczania Arki Przymierza i kapłanów, podaje Księga Wyjścia (Wj 30,23-25): „Weź sobie najlepsze wonności: pięćset syklów obficie płynącej mirry, połowę tego, to jest dwieście pięćdziesiąt syklów wonnego cynamonu i tyleż, to jest dwieście pięćdziesiąt syklów wonnej trzciny, wreszcie pięćset syklów kasji, według wagi przybytku, oraz jeden hin oliwy z oliwek. I uczynisz z tego święty olej do namaszczania. Będzie to wonna maść, zrobiona tak, jak to robi sporządzający wonności. Będzie to święty olej do namaszczania.”
Tak więc ucierało się około 6 kg mar deror (mirry), 3 kg kinnemon besem (słodkiego cynamonu), 3 kg keneh bosem i 6 kg kiddah (kasji) w shemen sayith (oleju z oliwek), przy czym uczeni nie zgadzają się, czy hin to cztery, czy raczej siedem litrów. O ile mirra i słodki cynamon nie budzą wątpliwości, czym były (żywica z Commiphora sp. i wewnętrzna kora z Cinnamomum sp.), a z kasją jest niewielki problem, ale najprawdopodobniej jest to też cynamon, pochodzący z Cinnamonium iners, o tyle trzcina wonna, keneh bosem wzbudziła kontrowersje za sprawą wspomnianej Sary Benetowej, która ukończyła archeologię na Uniwersytecie Warszawskim w 1935 roku, po czym przeniosła się na studia doktoranckie do USA. Zainteresowana polskimi i żydowskimi rytuałami ludowymi i wykorzystywaniem w nich roślin lokalnych, jeszcze przed wyjazdem do Ameryki wydała w Polsce w 1936 roku pracę Konopie w wierzeniach i zwyczajach ludowych, w której postawiła tezę, że biblijna “wonna trzcina” to konopie. Praca ta (bardzo ciekawa i dostępna in extenso na hyperreal.info https://hyperreal.info/archiwum/sara-be ... z1yhyVS7bM) przeszła bez echa, ale kiedy autorka, już jako Sula Benet, doktor Columbia University, opublikowała ją w 1967 roku pod tytułem Early Diffusion and Folk Uses of Hemp, została dostrzeżona i przedrukowana w wydanej przez Verę Rubin książce Cannabis and Culture (The Hague: Mouton, 1975) i stąd przedrukowana do monumentalnej, 26-tomowej Encyclopedia Judaica (Tom 8, s. 323).
Większość uczonych nie zgadza się z propozycją Benet i uważa, tradycyjnie, że wonną trzciną jest tatarak, Acorus calamus. Mam wrażenie, przeglądając dyskusje na ten temat, że wielu argumentujących przeciw identyfikacji trzciny wonnej z marihuaną czyni to ze względów ideologicznych — nie wypada, aby prorocy, królowie i autorzy świętych ksiąg działali pod wpływem narkotyku.
Chociaż, nawiasem mówiąc, stosowanie środków uważanych obecnie za nielegalne dla wspomagania aktywności mózgu, może przynieść całkiem dobre skutki. Głównie jednak chodzi nie o halucynogeny, ale stymulanty. Powszechnie wiadomo, że papież Leon XIII, twórca przełomowej encykliki Rerum novarum, był namiętnym użytkownikiem Vin Mariani, napoju będącego Red Bullem drugiej połowy XIX wieku (udekorował nawet producenta, Angelo Marianiego, złotym medalem z własnym wizerunkiem), a Vin Mariani było ekstraktem liści koka w czerwonym winie i zawierało do 100 mg czystej kokainy w kieliszku. Jedno z większych dzieł myśli społecznej Kościoła, wprowadzające idee chrześcijańskiej polityki społecznej jako odpowiedzi zarówno na marksizm, jak i na “dziki” kapitalizm, było stworzone przez wspaniały mózg dodatkowo stymulowany kokainą!
Nie ma najmniejszej wątpliwości, że produkty konopi były znane na Bliskim Wschodzie i byłoby rzeczą dziwną, gdyby wyrzekli się ich stosowania Izraelczycy. Ale nawet jeżeli tak chcielibyśmy przyjąć, to zamienienie marihuany tatarakiem jest czymś więcej niż zamianą siekierki na kijek. Tatarak, również od dawna używany w medycynie Bliskiego i Dalekiego Wschodu, zawiera liczne substancje psychoaktywne (jeszcze nieumieszczone na liście środków zakazanych, ale parlament nie śpi), wśród których dominują alfa- i beta-azaron. Olej z tataraku jest współcześnie stosowany jako dodatek do gorzkich napojów alkoholowych: gorzkich wódek, likierów i wermutów. Jego działanie hepatotoksyczne spowodowało, że dodawanie przetworów Acorus do środków spożywczych zostało w 2002 roku zakazane w Unii Europejskiej [Scientific Committee on Food. Opinion of the scientific committee on food on the presence of beta-asarone in flavourings and other food ingredients with flavouring properties. European Commission— Health & Consumer Protection Directorate, Bruxelles, Belgium, 2002]. Tym niemniej preparaty tataraku, zwłaszcza olej tatarakowy, zaczęły się cieszyć zainteresowaniem internautów, i znajdują się w ofercie 10% stron internetowych wyszukiwanych na hasło “buy legal high” lub “buy herbal high” [Dennehy CE, Tsourounis, Miller AE. Evaluation of herbal dietary supplements marketed on the internet for recreational use. Ann. Pharmacother. 2005, 39: 1634–1639]. Sprzedający sugerują, że preparat ma właściwości halucynogenne i pobudzające, ponieważ na drodze aminowania obecny w oleju beta-azaron może ulegać metabolizmowi do 2,4,5-trimetoksyamfetaminy [Rätsch C: The Encyclopedia of Psychoactive Plants. Park Street Press, Rochester, VT, 2005]. Wydaje się jednak, że taka ścieżka metaboliczna nie jest aktywna w organizmie ludzkim, gdyż w moczu młodych Szwedów zażywających olej tatarakowy obecności tej amfetaminy nie stwierdzono [Björnstad K, Helander A, Hultén P, Beck O: Bioanalytical investigation of asarone in connection with Acorus calamus oil intoxications. Anal Toxicol. 2009;33:604-609]. Tak czy inaczej, trzcina wonna, czymkolwiek byłaby, mogła odurzać, zwłaszcza w kombinacji z winem.
Trzcina wonna nie była jedynym psychotropowym składnikiem świętego oleju. Drugim była mirra. Był to produkt cenny, mógł być darem królewskim, czego dowodzi opowieść, że razem ze złotem i kadzidłem została ofiarowana przez Mędrców Dzieciątku Jezus (Mt 2,11). Nie była tylko pachnidłem — w czasach biblijnych i później używana była jako lek na wiele przypadłości, zawiera bowiem seskwiterpeny o silnych własnościach przeciwbólowych, działające na te same receptory, co morfina [Dolara P, Luceri C, Ghelardini C, Monserrat C, Aiolli S, Luceri F, Lodovici M, Menichetti S, Romanelli MN. Analgesic effects of myrrh. Nature 1996, 379, 29]. Wydaje się, iż wino z mirrą było z reguły podawane skazanym na śmierć na krzyżu aby zmniejszyć ich cierpienia. Tak więc na początku i u kresu swojej drogi życiowej Chrystus zetknął się z mirrą: na Golgocie “…dawali Mu wino zaprawione mirrą, lecz On nie przyjął.” (Mk 15,23).
[ external image ]
Trzej królowie, kolaż Aleksander Janicki
W czasach kiedy spisywane były święte księgi Starego Testamentu — a większość badaczy skłania się ku opinii, że księgi Tory zaczęto spisywać w okresie niewoli babilońskiej czyli od roku 600 p n.e. — produkty roślinne o działaniu psychotropowym podobnie jak wino były w powszechnym użyciu. Niewątpliwie więc istniała szansa, że autorzy ksiąg mogli w czasie pisania znajdować się pod ich wpływem, a związki zmieniające świadomość miały według wielu badaczy, jak wspomniałem, grać istotną rolą we wszystkich prawie tradycjach religijnych. Wiele tych środków rzeczywiście opisuje Biblia.
Kanadyjski psychoanalityk i religioznawca Dan Merkur postuluje, że pierwszym produktem psychodelicznym z którym zetknął się naród Izraela po wyjściu z Egiptu była manna. Po wejściu na pustynię Sin Mojżesz i Aaron powiedzieli buntującym się Żydom: “rano ujrzycie chwałę Pana” (Wj 16,7). “Rano warstwa rosy leżała dokoła obozu. Gdy się warstwa rosy uniosła ku górze, wówczas na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Na widok tego Izraelici pytali się wzajemnie: «Co to jest?» — gdyż nie wiedzieli, co to było. Wtedy powiedział do nich Mojżesz: «To jest chleb, który daje wam Pan na pokarm.” (Wj 16,13-15). I gdy Izraelici “spojrzeli ku pustyni ukazała się im w obłoku chwała Pana” (Wj 16,10). Manna, nazywana też chlebem ucisku miała niewątpliwie własności psychedeliczne, jak o tym świadczy proroctwo Izajasza: “Choćby ci dał Pan chleb ucisku i wodę utrapienia, twój Nauczyciel już nie odstąpi, ale oczy twoje patrzeć będą na twego Mistrza” (Iz 30,20). Manna wywoływała wizje — pozwalała dostrzec Boga, którego oblicze w normalnych warunkach było zakryte.
O tym, że manna miała być halucynogenem, mogą świadczyć wydarzenia na uczcie syna króla Babilonu, Baltazara. Gdy ojciec jego, Nabonid, po przegranej bitwie z Persami schronił się w Borsippie, Baltazar, celem podniesienia na duchu siebie i mieszkańców Babilonu, wydał wielką ucztę, i w jej trakcie rozkazał, aby podać wino w złotych i srebrnych naczyniach, które jego dziadek, pogromca Żydów, Nabuchodonozor, zabrał ze świątyni w Jerozolimie (Dn 5:3-4). Wśród nich znajdowało się zapewne złote naczynie ze znaczną ilością manny (Hbr 9:4), którą na rozkaz Mojżesza umieścił w nim Aaron, aby zachować ten święty pokarm dla następnych pokoleń (Wj. 16,33-34). W czasie uczty nastąpiła przerażająca wizja: „ukazały się palce ręki ludzkiej i pisały za świecznikiem na wapnie ściany królewskiego pałacu” (Dn 5,5). Nakreślone słowa odczytał dopiero prorok Daniel jako „mene, mene, tekel ufarsin” (Dn 5,5), zapowiadające rychły upadek króla i królestwa. Co zresztą nastąpiło — Baltazar zginął tej samej nocy gdy do Babilonu wdarli się żołnierze króla Dariusza (Dn 5,30).
Do dziś uczeni spierają się, czym był ten niezwykły pokarm, pozwalający ujrzeć chwałę Pana w obłoku, a spór ten jest tym trudniejszy do rozstrzygnięcia, że dwa opisy biblijne tego dziwnego produktu pojawiającego się o świcie na pustyni i szybko topniejącego w promieniach słońca, a przy przechowywaniu gnijącego i pożeranego przez robaki (Wj 16,14-22 i Lb 11,7-0) różnią się.
Wśród wielu hipotez na temat istoty manny niewątpliwie atrakcyjna jest propozycja etnomikologów, zwracająca uwagę, że manna posiadała szereg właściwości podobnych do halucynogennego grzyba Psilocybe cubensis. Do tych badaczy należał amerykański etnomikolog Robert Gordon Wasson (1898–1986), z wykształcenia dziennikarz i ekonomista, znany głównie z tego, że zidentyfikował wymienianą w księgach wedyjskich świętą roślinę, somę, jako muchomor czerwony Amanita muscaria (Soma: Divine Mushroom of Immortality. 1968), charyzmatyczny amerykański filozof, psychonauta, badacz i autor Terence Kemp McKenna (1946–2000) i wspomniany już John Allegro. Psilocybe cubensis nie rośnie na terenach dzisiejszego Izraela, ale występuje tam kilka gatunków zawierających psylocybinę: Gymnopilus spectabilis, Inocybe tricolor, Panaeotina foenisecu Panaeolus ater, P. papitionaceus i P. sphinctrinus [Guzman G, Allen JW., Gartz J. A worldwide geographical distribution of the neurotropic fungi, an analysis and discussion Ann. Mus. civ. Rovereto Sez. Arch., St., Sc. nat. 2000, 14;189-280]. Psylocybina, występująca w grzybach, jest w ustroju szybko metabolizowana do psylocyny, związku powodującego halucynacje podobne do obserwowanych po meskalinie i LSD. Działanie to jest związane z częściowym pobudzaniem (partial agonism) różnych typów receptorów serotoninowych, zwłaszcza 5HT2A [Passie T, Seifert J, Schneider U, Emrich HM. The pharmacology of psilocybin. Addict Biol 2002, 7: 357–364]. Zażycie psylocybiny powoduje zazwyczaj euforię, halucynacje wzrokowe i psychiczne, zmiany w percepcji, zaburzenie poczucia czasu oraz przeżycia duchowe. Opis halucynacji Baltazara, łącznie z przestrachem wywołanym ukazaniem się ręki, dość dobrze zgadza się z tym, czego można oczekiwać po zażyciu znacznych ilości psylocybiny [Griffiths RR, Johnson MW, Richards WA, Richards BD, McCann U, Jesse R. Psilocybin occasioned mystical-type experiences: immediate and persisting dose-related effects. Psychopharmacology (Berl). 2011; 218:649-665].
Bardzo interesującą analizę użycia halucynogenów, zwanych też w tym przypadku enteogenami (substancjami generującymi boskość wewnętrzną) w Biblii przedstawia wybitny uczony izraelski, Beni Shanon [Shanon B: Biblical Entheogens: a Speculative Hypothesis. Time and Mind 2008, 1; 51–74]. Hipoteza Shanona, że starożytna religia Izraela była związana z użyciem enteogenów, opiera się na analizie istotnych epizodów w życiu twórcy religii żydowskiej — Mojżesza, oraz na analizie botanicznej Izraela, a także znajomości działania amazońskiego napoju bogów — ayauaski.
Shanon zauważa, że na półpustynnych obszarach półwyspu Synaj i południowego Izraela rosną dwie rośliny zawierające substancje, które połączone dają mieszaninę o niezwykle silnych własnościach halucynogennych i psychodelicznych. Są nimi drzewa akacjowe, wśród nich Acacia albida, A. lactea i A. tortilis, które zawierają psychoaktywną dimetylotryptaminę (DMT), oraz ruta stepowa Peganum harmala zawierająca harmalinę. Te substancje psychogenne występują razem w bardzo silnie działającym napoju halucynogennym, używanym w celach kultowych po drugiej stronie świata — na terenie Amazonii. Napój ten to ayahuasca. Shanon miał bezpośrednie i długoletnie doświadczenia z jego działaniem, i jego zdaniem jest to idealny enteogen dla formowania wierzeń religijnych.
Drzewo akacji występuje w Biblii wielokrotnie i było bardzo wysoko cenione: zarówno Arka Przymierza (Wj 25,10) jak i drążki do jej przenoszenia (Wj 25,13) miały być zrobione z drzewa akacjowego. Z tego samego materiału miał być zrobiony stół chlebów pokładnych (Wj 25,23), Przybytek (Wj 26,15), ołtarz do ofiar całopalnych (Wj 27,1) i ołtarz do spalania kadzidła (Wj 30,1).
A warto wspomnieć, że kadzidło, którego sporządzenie było w Księdze Wyjścia opisywane równie szczegółowo jak produkcja świętego oleju do namaszczania (Wj 30,34-36), też jest czynnikiem psychotropowym. Od dawna wiadomo było, że zapach kadzidła wpływa na psychikę, a szczegółowe badania własności psychotropowych jego głównego składnika, żywicy kadzidłowca Cartera (Boswellia sacrum), wykazały, że produkt ten ma liczne aktywności biologiczne [Moussaieff A, Mechoulam R. Boswellia resin: from religious ceremonies to medical uses; a review of in-vitro, in-vivo and clinical trials. J Pharm Pharmacol. 2009; 61:1281-1293], w tym silne działanie psychotropowe: przeciwdepresyjne, przeciwlękowe i uspokajające, które zawdzięcza zawartemu w nim incesolowi [Moussaieff A, Rimmerman N, Bregman T, Straiker A, Felder CC, Shoham S, Kashman Y, Huang SM, Lee H, Shohami E, Mackie K, Caterina MJ, Walker JM, Fride E, Mechoulam R.. Incensole acetate, an incense component, elicits psychoactivity by activating TRPV3 channels in the brain. FASEB J 2008; 22: 3024–3034]. W Talmudzie babilońskim (III — VI wiek) wspomina się, że wino z kadzidłem podawano skazanym na śmierć aby “przytłumić ich zmysły” lub “znieść poczucie przykrości”, natomiast dym z kadzidła był nieodłącznym składnikiem obrzędów religijnych, przetrwał w kościele katolickim i prawosławnym po dziś dzień. Podobnie jak mirra, kadzidło też było cennym darem królewskim (Mt 2,11).
Biblia o rucie stepowej, czyli harmalu, wyraźnie nie wspomina, ale roślina ta jest tak popularna w Izraelu, że Shanon, który napotkał znaczne jej ilości w okolicach Qumran, zakłada, iż musiała być znana i używana w czasach biblijnych. Encyklopedyczne teksty żydowskie z XII wieku opisują harmal jako roślinę leczniczą, Żydzi z Maroka i Iranu potwierdzają, że harmalowi przypisywano tradycyjnie moce lecznicze i magiczne, w Iranie harmal pod nazwą asfan używano był jako kadzidło do wypędzania złych duchów.
Współwystępowanie akacji i ruty stepowej jest niezmiernie istotne, ponieważ dopiero łączne zażycie ich składników psychoaktywnych powoduje bardzo silne objawy psychodeliczne, charakterystyczne dla ayahuaski.
Zawarta w akacji DMT ma własności halucynogenne. Dawniej sądzono, że działanie halucynogenne łączy się z wybiórczym pobudzaniem receptorów 5HT2A, 5HT2C i 5HT1A, obecnie jednak wiadomo, że halucynogeny to „związki brudne”, oddziałujące z bardzo licznymi typami receptorów. DMT poza pobudzaniem receptorów 5HT2A, 5HT2C i 5HT1A szczególnie silnie pobudza receptory 5HT7 i alfa1b adrenergiczne oraz dopaminowe D1 [Ray TS. Psychedelics and the Human Receptorome. PLoS One 2010, 5(2): e9019]. DMT wywołuje silne przeżycia enteogenne, z wrażeniami wzrokowymi, euforią i halucynacjami, odbieranymi jako rozszerzenie rzeczywistości https://www.erowid.org/library/books_on ... al06.shtml, ale pobrana doustnie jest tak szybko rozkładana przez enzym monoaminooksydazę (MAO), że nie zdąży się nagromadzić w ilościach wywołujących efekty halucynogenne. Z kolei harmalina, zawarta w rucie stepowej, jest silnym, odwracalnym inhibitorem MAO i jej obecność blokuje rozkład DMT i pozwala na ujawnienie jej działania [McKenna J, Towers GHN, Abbott F. Monoamine oxidase inhibitors in South American hallucinogenic plants: tryptamine and ?-carboline constituents of ayahuasca”. J Ethnopharmacol 1984, 10: 195–223].
Shanon uważa, że analiza tekstów biblijnych wskazuje, że działalność religijna Mojżesza odbywała się pod wpływem enteogenów i analizuje szczegółowo pięć epizodów z życia twórcy religii Izraela, które jego zdaniem wskazują na użycie mieszaniny akacji i ruty, występują bowiem w nich objawy charakterystyczne dla działania ayahuaski.
Pierwszy epizod miał miejsce na pustyni Synaju. Kiedy Mojżesz poprowadził stado owiec swojego teścia, Jetry, pod górę Horeb, ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia palącego się krzewu. A kiedy zdziwiony Mojżesz zaczął podchodzić, by się przyjrzeć, czemu krzew się nie spala, ze środka krzewu usłyszał głos boga (Wj 3,1-6). Otóż spotkanie z istotą boską jest jednym z najsilniejszych doznań występującym po silnym upojeniu się ayahuaską. Shanon zwraca uwagę, że widok płonącego i niespalającego się krzewu można interpretować jako dowód radykalnej zmiany stanu świadomości Mojżesza i jego poczucia czasu — aktualna chwila pod wpływem ayahuaski zmienia się w nieskończoność — płonący krzak dla Mojżesza płonie stale, podczas gdy zapewne obraz taki w świecie realnym trwał ułamek sekundy. Tak więc wizja Mojżesza łączy w sobie dwa elementy znane z odczuć szamanów Amazonii pijących ayahuaskę — kontakt z bóstwem i rozciągnięcie czasu w nieskończoność.
[ external image ]
Sébastien Bourdon: Burning bush, olej na płótnie, XVII w.
Drugi epizod z życia Mojżesza to jego spotkanie z czarnoksiężnikami faraona. Zarówno Mojżesz i Aaron, jak i Egipcjanie, Jannes i Jambres, zmieniają laski w węże (Wj 7,10-12). Występowanie węży oraz zamiana prętów i filarów w węże są częstymi wizjami przy użyciu ayahuaski. Pod wpływem ayahuaski byli zapewnie i Żydzi, i czarownicy egipscy, a może i sam faraon i jego dwór, wszyscy oni bowiem widzieli węże.
Trzeci epizod, mogący się łączyć z enteogenami, to najważniejszy fragment Biblii — teofania na Górze Synaj, w czasie której Bóg dał swoje dziesięć przykazań ludowi Izraela i zawarł z nim przymierze.
Na początku Mojżesz i jego towarzysze, po trzech dniach oczyszczenia i powstrzymania się od aktywności seksualnej, weszli na górę i ujrzeli Boga Izraela, a w obrazie tym występowały płomień i żywe kolory: „Wstąpił Mojżesz wraz z Aaronem, Nadabem, Abihu i siedemdziesięciu starszymi Izraela. Ujrzeli Boga Izraela, a pod Jego stopami jakby jakieś dzieło z szafirowych kamieni, świecących jak samo niebo” (Wj 24,10-11). „A wygląd chwały Pana w oczach Izraelitów był jak ogień pożerający na szczycie góry” (Wj 24,17). Warto wspomnieć, że taki trzydniowy okres oczyszczenia jest w Amazonii standardowym zabiegiem przed obrzędami z piciem ayahuaski, gdyż zmniejsza to niemiłe skutki uboczne zażywania halucynogenu.
Czwarty epizod z życia Mojżesza to oglądanie Boga. Mojżesz bardzo chciał oglądnąć Boga, ten jednak nie pozwolił mu zobaczyć swej twarzy, ale zezwolił na oglądnięcie od tyłu (Wj 33,20-23). Ten epizod, bardzo zresztą kłopotliwy do wyjaśnienia dla żydowskich biblistów (Czy Jahwe mógł mieć przód i tył?), bardzo dobrze koresponduje z obrazami oglądanymi pod wpływem ayahuaski — często występują tam postacie bez twarzy.
Wreszcie ostatni epizod wskazujący na użycie mieszaniny psychotropów analogicznej do występującej w ayahuasca to — zdaniem Shanona — wygląd Mojżesza schodzącego z Synaju z tablicami po raz wtóry. “Gdy Mojżesz zstępował z góry Synaj z dwiema tablicami Świadectwa w ręku, nie wiedział, że skóra na jego twarzy promieniała na skutek rozmowy z Panem. Gdy Aaron i Izraelici zobaczyli Mojżesza z dala i ujrzeli, że skóra na jego twarzy promienieje, bali się zbliżyć do niego” (Wj 34,29-30). Według obserwacji Shanona jest sprawą powszechną, że ludzie po użyciu ayahuaski wyglądają na odmłodzonych, ich cera staje się gładka, a oczy są pełne światła.
[ external image ]
AjahuŁaska?, kolaż Aleksander Janicki
W Biblii występują jeszcze inne rośliny psychotropowe. Jedną z nich jest mandragora. Mandragora, oryginalnie w hebrajskiej wersji Biblii dudaim — roślina miłości, zawiera w swoim korzeniu alkaloidy i była od wieków uważana za przedstawiciela flory czarodziejskiej, lek sprowadzający miłość, płodność i sen [Cule J. The devil’s apples. Vesalius. 1997, 3, 95-105]. Sprawa mandragory dotyczyła dość skłóconego stadła — rodziny Jakuba, który, przymuszony przez swojego przyszłego teścia, Labana, ożenił się z jego córkami, Leą i Rachelą. Jakub kochał Rachelę, która początkowo nie zachodziła w ciążę, a obie siostry szczerze się nienawidziły. Pewnego ranka pierworodny Jakuba, syn Lei, Ruben, znalazł na polu mandragorę. Musiało to być cenne znalezisko, ponieważ Rachela uprosiła Leę o mandragorę, oferując jej za to noc ze swoim mężem, Jakubem. Mandragora była tak cenna dla Racheli, że nie wahała się czasowo odstąpić siostrze męża, chociaż oznaczało to, że Lea znów urodzi potomka Jakubowi.
Oto dramatyczny opis tej historii: „Pewnego razu Ruben, wyszedłszy na pole, gdy żęto pszenicę, znalazł mandragory i przyniósł je swej matce, Lei. Wtedy Rachela rzekła: «Daj mi mandragory syna twego». A na to Lea: «Czyż nie dość, że mi zabrałaś mego męża, i jeszcze chcesz zabrać mandragory mego syna?» Rachela zawołała: «Niechaj więc śpi z tobą tej nocy za mandragory twego syna!» A gdy Jakub wracał wieczorem z pola, wyszła Lea naprzeciw niego i rzekła: «Do mnie przyjdź, bo nabyłam cię za mandragory mego syna». I spał z nią owej nocy. Bóg zaś spełnił pragnienie Lei: poczęła i urodziła Jakubowi piątego syna” (Rdz 30 14-17). W Biblii mandragora występuje jeszcze w Pieśni nad Pieśniami (Pnp 7,14), a w ogóle była uważana przez wieki za potężne źródło czarów: znajdujemy ją nawet w drugiej części heptalogii Harry’ego Pottera, „Komnacie Tajemnic”, jako lek uzdrawiający spetryfikowanych.
Rozważania Shanona nad ziołami używanymi w czasach biblijnych w Izraelu można podsumować następująco:
Na południowych terytoriach Ziemi Obiecanej i półwyspie Synaj występują dwie rośliny, zawierające związki, które po zmieszaniu wywierają niezwykle potężny wpływ na psychikę. Mieszanina ich, o działaniu której wiemy dużo, gdyż występuje w najsilniejszym znanym psychedeliku — amazońskiej Ayahuasce, może pełnić rolę enteogenu: substancji halucynogennej powodującej szczególnego rodzaju wizje, odbierane przez przeżywających je jako bezpośredni kontakt ze światem nadprzyrodzonym. Dane botaniczne i antropologiczne z jednej strony, a opisy biblijne i późniejsze żydowskie pisma hermeneutyczne wskazują na ścisły związek religii żydowskiej z enteogenami. Zwłaszcza analiza zawartych w Biblii opisów związanych z centralnymi wydarzeniami w tworzeniu religii Izraela sugeruje, że jej twórcy, zwłaszcza Mojżesz, w krytycznych chwilach mogli znajdować się pod wpływem enteogenów.
To, a także fakt, że inne substancje psychotropowe — mirra, kadzidło, mandragora oraz haszysz lub tatarak (albo obie) były rozpowszechnione w czasach biblijnych przemawiają za tym, że księgi Pisma Świętego były pisane przez osoby używające środków powodujących odmienne stany świadomości. Powstaje więc pytanie, które postawiła publicznie Dorota Rabczewska: Czy można wierzyć pismom, stworzonym pod wpływem działania psychodelików?
Z biologicznego punktu widzenia — czemu nie? Nie wierzyłbym w prace naukowe pisane pod wpływem związków zaburzających liniowe, logiczne rozumowanie potrzebne w pracach tego typu czy rozwiązaniach konstruktorskich. Ale czy zaburzone stany świadomości, a nawet choroby psychiczne, nie mogą nam otworzyć świata w innych dziedzinach poznania? Schizofrenia El Greco dała nam wspaniałe obrazy, jakich nie wymyśliłaby osoba widząca świat “takim, jaki jest”. Artyści cierpiący na chorobę afektywną dwubiegunową (czyli psychozę maniakalno-depresyjną) i tworzący pod wpływem środków zmieniających świadomość ofiarowali ludzkości bardzo wiele, właśnie dzięki swej chorobie czy nałogowi (Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Francis Coppola, Charles Dickens, Emily Dickinson, Ernest Hemingway, Whitney Houston, żeby wymienić tylko kilka nazwisk). Wizja religijna to także nie rozsądne myślenie związane z działaniem kory przedczołowej, ale użycie tych części mózgu, które normalnie pracują stłumione aktywnością “zdrowego rozsądku”, umożliwiająca przeżycie.
A z logicznego punktu widzenia: fałszywość przesłanek nie świadczy o fałszywości wniosku. Prosta dedukcja oparta na dwóch fałszywych założeniach: “Chleb jest kamieniem” i “Kamienie są jadalne” prowadzi do wniosku, że chleb jest jadalny, i jest to wniosek prawdziwy.
Antropologia wskazuje, że enteogeny miały wielkie znaczenie przy tworzeniu większości, jeżeli nie wszystkich systemów religijnych. Koniec końców rośliną, która umożliwiła nam wyjście z poziomu zwierzęcej niewinności i zrozumienie różnicy między złym a dobrym była właśnie roślina: drzewo poznania dobra i zła. Oczywiście narkofobi mogą zauważyć, że Bóg stworzył to drzewo, ale pod groźbą śmierci zakazał spożywania jego owoców (Rdz 2,17), jednak chęć poznania świata, chęć stania się równymi bogom i zdobycia wiedzy przeważyły. Dobrze zauważyć, że inicjatywa w kierunku rozwoju własnych możliwości, wbrew możliwym kłopotom, wyszła od kobiety (Rdz 3,6) — od początku świata płeć piękna była motorem postępu. I od czasów Ewy ludzkość wciąż poszukiwała substancji psychodelicznych i enteogenów — nie dają one zazwyczaj euforii, takiej jaka dają stymulanty czy opiaty, ale pozwalają — w naszym odczuciu — przeniknąć nieco w głąb nieznanego. A to jest — jak się wydaje — uniwersalną potrzebą naszego gatunku.
Komentarz:
Tworzenie pod wpływem substancji wprowadzających w odmienne stany świadomości może dać świetne rezultaty. Dobrym przykładem jest tu Kary Mullis, odkrywca reakcji łańcuchowej polimerazy, bez której nie byłoby testów DNA. Za to dostał Nobla (1993) a w rozmowie z Albertem Hoffmanem, który jako pierwszy zsyntetyzował LSD, stwierdził, że zażywanie tej substancji otworzyło mu oczy i pozwoliło dokonać odkrycia.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kary_Mullis
[ external image ]
Dyskusja wydaje się bezprzedmiotowa, gdyż Pan Profesor, jak słusznie zauważa jeden z dyskutantów popełnił tekst propagandowy. Wnioskowania Pana Profesora są obciążone błędami logicznymi.
Należy ubolewać, że autorytety naukowe zajmują się wyczynami piosenkarek, które mają mają wyrobione zdanie od mody po teologię – tu ironia zamierzona.
Smutne jest również to, że naukowcy zabierają się za analizowanie stanów mistycznych, objawień w przekonaniu /opartym na wierze/, że poznanie naukowe – jedynie słuszne – wyjaśni wkrótce ich naturę /w tym wypadku mają być to procesy biochemiczne/
A póki co ci sami naukowcy nie radzą sobie z wyjaśnieniem chorób i pospolitych zaburzeń psychicznych – CHAD-u, schizofrenii etc. No jakieś tam koncepcje mają, ale niewiele z nich wynika – czego dowodzi bezradność w praktyce leczniczej.
Naiwni chrześcijanie nazywają takie postępowanie słowem – pycha. Ulubiony grzech diabła, który oczywiście nie istnieje, co nie przeszkadza Dodzie i jej podobnym artystom odwoływać się do symboliki satanistycznej – ot paradoks.
Panie Profesorze – a może by tak artykuł o użyteczności opisywanych substancji w leczeniu choroby Alzheimera – na przykład. I pożyteczne i politycznie mniej zaangażowane.
Naukowiec też człowiek. Ma prawo do własnej filozofii, sympatii i antypatii.
Autor podaje przykłady używania środków psychoaktywnych i wylicza rozliczne ich rodzaje.
Mnie jednak bardziej interesuje odpowiedź na pytanie, które Profesor ledwie musnął w ostatnich akapitach: skąd w ludziach tak powszechna potrzeba używania tych środków?
Abstrahując od neurochemicznych mechanizmów jakie za tym stoją, dostrzegam trzy motywacje:
uśmierzanie, rozrywkę i ciekawość.
Co uśmierzamy sięgając po alkohol lub trawkę? Rzadko fizyczny ból. Częściej, jak sądzę, napięcie pomiędzy pragnieniem własnym a przyzwoleniem kultury, którą nosimy w sobie (jeśli Autorowi to stwierdzenie coś przypomina to nie przypadkiem – to ja, nieproszony, przesłałem „szkic”). Napruć się i nawalić, by zapomnieć o presji, by choć przez chwilę mieć wszystko w … . By następnego dnia uprzejmie się zdziwić:
„Co to ja wczoraj…? „
„Ach, nie byłem/am sobą…” (A byłeś/aś bardziej niż teraz.)
„Co to wódka robi z człowieka?”
Rozrywka, to chyba uśmierzenie + zalew endorfin, pobudzenie. (Zwierzęta raczej nie odczuwają presji kultury, a i tak niektóre nie stronią od sfermentowanych owoców.)
Ciekawość. „Coś spożyłem i widziałem świat inaczej. Co to było? Duchy? Inne światy?” To chyba najbliższe tematowi religii. Sny na jawie, przypadkowe skojarzenia, z których niektóre, jak trafione mutacje, mogą mieć przyszłość (choćby estetyczną).
Sam pamiętam swoje, jednorazowe, sprzed wielu lat, doświadczenie z LSD. Siedziałem i patrzyłem jak rozgrywa się spektakl tworzony przez mój mózg. Jak emocje zmieniają się w kolory, jak spojrzenie w czyjeś oczy rodzi „telepatyczne” porozumienie. Na szczęście wiedziałem już co nieco o funkcjonowaniu swojego umysłu, więc pozostałem widzem w tym ciekawym, barwnym, autorskim przedstawieniu. Ale widziałem, jak silne i nie zawsze pozytywne emocje przeżywali w tym czasie inni.
Zaspokoiłem swoją ciekawość i nie wracałem do tego więcej.
Narkotyki nie są bramą do żadnego realnego świata (alkoholu nikt o to nie posądza). Czasem pozwolą przeżyć sen (lub koszmar) na jawie i to wszystko. Czasem poprawią humor, dadzą kopa, poluzują obrożę i pozwolą przezwyciężyć nieśmiałość, być sobą, bez kulturalnej maski: misiem przylepą, wyuzdaną kocicą, chamem, brutalem, wesołkiem, beksą.
A następnego dnia wkładamy garnitur lub kieckę.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/cognitivemarijuana.jpg)
Długotrwałe używanie marihuany może mieć wpływ na zdolności poznawcze
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/germancannaclubs.jpg)
Niemiecki ekspert: trudno dostrzec w legalizacji konopi cokolwiek pozytywnego
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/zrzut.jpg)
Biały popiół vs. czarny popiół: Prawda o wskaźnikach jakości konopi
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/chimpanzees-sharing-fruit.jpg)
Szympansy biesiadują? Sfilmowano je, gdy dzieliły się owocami zawierającymi alkohol
Ludzie od dawna spożywają alkohol i od tysiącleci odgrywa on rolę we wzmacnianiu więzi społecznych. Nowe badania wskazują, że nasi najbliżsi krewni – szympansy – mogą wykorzystywać alkohol w podobnym celu. Po raz pierwszy udało się sfilmować szympansy, które dzielą się sfermentowanymi owocami, w których stwierdzono obecność alkoholu.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/jalowki.jpg)
Przemycają narkotyki w ciałach żywych jałówek. Eksport bydła z Meksyku do USA kwitnie
Meksykańskie kartele wykorzystują żywe bydło do przemycania narkotyków przez granicę USA. Narkotyki zaszywają wewnątrz zwierząt.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/lotnisko-w-pyrzowicach-.jpg)
Przemytnicy kokainy z Kolumbii skazani. Pachnące mentolem narkotyki przylatywały na Śląsk
Gliwicki sąd skazał sześciu członków grupy przestępczej, która drogą lotniczą przemyciła na Śląsk kilkadziesiąt kilogramów kokainy. Przewożona ją w paczkach z napisem "Rolls Royce".