Margit Kossobudzka
Nagle i bez powodu łapie cię paniczny strach, chcesz uciekać, ale nie wiesz dokąd. W najnowszym tygodniku "Science" niemieccy badacze opisują nowy lek, który przerywa takie chorobliwe ataki paniki i nie ma przykrych skutków ubocznych
Zaczyna się. Już to wiem, choć jeszcze nic się nie dzieje. Ale pomyślałam o tym i to wystarczy. Przechodzi mnie dreszcz i teraz myśli lecą przez głowę jak strzały. Nie jadłam dziś wiele, ale to, co stoi przede mną na talerzu, nagle zrobiło się niejadalne. Rośnie w ustach. Nawet słodycze, które w takich podbramkowych sytuacjach czasem pomagają. Jeśli chorujesz, od dawna wiesz, że teraz jest najlepszy moment na leki. Mam je przy sobie. Jak każdy chory na napadowe lęki. Łykam tabletkę i zazwyczaj szybko pomaga. Ale nie dziś.
Tracę kontrolę. Oblewam się zimnym potem, ręce stają się lepkie, włosy na karku stają dęba, serce wali jak oszalałe, nerwowo łapię powietrze. Zaczynam wpadać w panikę, czuję gwałtowne mdłości. A potem przychodzi najgorsze - potworny strach, chcę uciekać, ale nie wiem dokąd.
Zespół lęku napadowego - taka jest diagnoza tej choroby. Jak się szacuje, cierpi na nią od 1,5 do 3 proc. populacji. Kobiety są narażone na to schorzenie dwu-, trzykrotnie częściej niż mężczyźni.
Niemieccy psychiatrzy z Ludwig--Maximilians-Universität w Monachium właśnie odkryli potencjalny nowy lek na tę chorobę. W samą porę, bo dotychczasowe środki mają sporo skutków ubocznych. Szczegóły pracy publikuje dzisiejsze "Science".
Pomocy! Zaraz umrę
Zespół lęku napadowego to jedna z kilku chorób związanych ze stanami lękowymi, ale niewątpliwie z najbardziej dramatycznym przebiegiem. Oprócz wymienionych wyżej objawów podczas napadu pacjenci mają poczucie ciężkiej choroby, czasem umierania. Domagają się natychmiastowego wezwania pogotowia ratunkowego. Dla nich to walka o życie. Nie wierzą, gdy lekarz im tłumaczy, że choć objawy lęku są czasem bardzo przykre, to nie można od nich umrzeć.
Napady z początku trwają krótko - od kilku do kilkunastu minut, ale nieleczone pojawiają się coraz częściej, nawet kilka razy dziennie. Wkrótce chory nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, kiedy znowu się zacznie.
Ktoś, kto nigdy nie doświadczył takiego napadu, często pyta: "Ale czego ty się w zasadzie boisz? Przecież nic złego się nie dzieje". Właśnie. Lęk w tej chorobie nie ma przyczyny, nie wiadomo, skąd się bierze i dlaczego.
Zwykły strach występuje w reakcji na konkretny bodziec, np. kiedy ktoś nam grozi. Lęk napadowy to inny, dziwny rodzaj strachu: długotrwały lub powtarzający się i w pewien sposób bezsensowny. Źródeł strachu można próbować unikać, ale od lęków łatwo nie uciekniemy. Rodzą się gdzieś w naszym wnętrzu. Lekarze zaliczają do nich: zespół lęku uogólnionego i napadowego, zespół natręctw, fobie i zespół stresu pourazowego. To najczęściej występujące zaburzenia psychiczne - dotyczą prawdopodobnie ponad 20 proc. wszystkich ludzi!
Lęki towarzyszą także wielu chorobom somatycznym, jak np. chorobie Alzheimera, zakłóceniom rytmu serca czy zaburzeniom funkcjonowania tarczycy. Często mijają po wyleczeniu lub zaleczeniu pierwotnej choroby. Jednak nie zawsze. Odróżnienie, czy "strachy" są wynikiem choroby ciała, umysłu, czy jednego i drugiego, jest trudne. Najczęściej pacjenci domagają się od lekarzy dogłębnego przebadania, zanim pogodzą się z tym, że ich choroba nie ma konkretnego źródła.
Wielu psychiatrów uważa, że moment pogodzenia się z tą prawdą jest pierwszym krokiem do skutecznego leczenia.
Napady paniki są tak charakterystyczne, że do stwierdzenia choroby wystarczy sam ich opis.
Spokój czy uzależnienie?
Jak się leczyć?
To zależy, czy pytamy psychiatrę, czy psychologa. Niektórzy psychiatrzy sądzą, że zaburzenia lękowe wymagają leczenia farmakologicznego, nieraz przez całe życie. Z drugiej strony, część psychologów uważa, że to bzdura i każdy lęk można wyleczyć odpowiednią terapią. Najlepszy jest jak zwykle złoty środek. To, jak zareagujemy na jedno czy drugie podejście, jest sprawą bardzo indywidualną.
Niektórym spotkania z psychologiem bardzo pomagają, innym - nie. Warto jednak dać sobie szansę. Zwykle jednak metody psychoterapeutyczne nie pozwalają na skuteczne opanowanie lęku napadowego. Jest on bowiem poza wszelką kontrolą chorego i - jak mówią lekarze - pacjent wtedy nie współpracuje. Sprawdzają się za to środki obniżające poziom lęku - najczęściej należące do rodzaju benzodiazepin.
Benzodiazepiny mają już długą historię - wynaleziono je w latach 50. ubiegłego wieku. Miały raz na zawsze wyeliminować wszelkie zaburzenia lękowe. Niestety, choć są skuteczne w przerywaniu napadów, nie leczą choroby, działają doraźnie. Trzeba je często stale brać, a jak się okazało, mają liczne działania niepożądane. Po pierwsze, wiele osób szybko się uodparnia na niskie dawki, więc muszą sięgać po więcej i więcej. To już uzależnienie. Tak silne, że czasem pacjenci chodzą do kilku lekarzy z osobna, wymuszają od każdego te same leki, a potem zażywają je bez żadnej kontroli.
Benzodiazepiny na krótką metę są bardzo pomocne, ale co zrobić, gdy lęki wymagają dłuższego leczenia?
Trzeba stosować środki przeciwdepresyjne - to one tak naprawdę leczą. Pacjenci niechętnie po nie sięgają, bo przecież nie chorują na depresję. Ale wszystkie leki antydepresyjne mają mniejsze lub większe działanie przeciwlękowe. W odróżnieniu od benzodiazepin nie uzależniają, ale... nie działają od razu, a niektóre w pierwszych dniach terapii mogą nawet nasilać lęk. Na efekty leczenia trzeba czekać kilka tygodni.
Dlatego naukowcy od dawna szukają alternatywy. Wydaje się, że zespół uczonych pod kierunkiem Rainera Rupprechta znalazł dobry trop.
Zastrzyk i wpadasz w panikę
Większość leków przeciwlękowych wpływa na produkcję w naszym mózgu substancji zwanych neuroprzekaźnikami. To one sterują też naszym nastrojem i emocjami, w tym uczuciem strachu i paniki.
Uczeni od pewnego czasu testowali pewne białko (receptor) o nazwie 18 kD, przypuszczając, że jest ono "wyłącznikiem" paniki. Trzeba było tylko znaleźć cząsteczkę, która ten wyłącznik wciśnie. Wstępne doświadczenia prowadzone na szczurach dowiodły, że takim guzikiem może być białko nazwane roboczo XBD173. Po wstrzyknięciu go do krwiobiegu łączyło się ono na powierzchni komórki z wyłącznikiem lęku, co najprawdopodobniej powodowało wzrost stężenia w mózgu jednego z neuroprzekaźników - tzw. GA-BA - i w konsekwencji obniżało poziom lęku. Na szczury środek zadziałał fantastycznie. Tak przekonująco, że lekarze zdecydowali się na testy z udziałem ludzi.
W badaniu udział wzięło 70 zdrowych mężczyzn, ochotników. Za pomocą odpowiednich leków wywołano u nich napad panicznego lęku. Jest to tzw. metoda CCK-4 - nazwana tak od białka, które podane w odpowiedniej dawce wywołuje u ludzi objawy paniki. Białko CCK-4 powszechnie stosuje się w badaniach nad lękiem. Podaje się je w zastrzyku, szybko rozkłada się w organizmie.
Kiedy tylko u ochotników pojawiały się pierwsze objawy paniki, każdego z nich poddawano jednemu z pięciu rodzajów leczenia. Jedna grupa dostawała placebo, trzy inne - nowe białko XBD173 w trzech różnych dawkach, a ostatnia - lek należący do benzodiazepin (alprazolam). Próby były podwójnie ślepe, co oznacza, że ani pacjenci, ani lekarze nie wiedzieli, co ochotnicy dostali. Doświadczenie powtarzano przez siedem dni.
Efekt był zdumiewający! Nowy środek przerywał ataki paniki bez najmniejszych objawów uzależnień i efektu ospałości. Tymczasem osoby, które zażywały alprazolam, skarżyły się na dezorientację oraz senność. Prawie 60 proc. z nich narzekało także na kłopoty ze snem, osłabienie.
Były też niespodzianki. Uczeni nie spodziewali się, że już po tygodniu terapii benzodiazepinami ochotnicy będą narzekać na działania niepożądane leku. Środki te są standardowo przepisywane na okres miesiąca.
Po pomyślnych testach czas na kolejne, z większą grupą osób. Ale już teraz są ogromne szanse, że zaowocują one nowym, lepszym lekiem przeciwlękowym.
Juliusz Strachota
[ external image ]
Juliusz Strachota
Już jutro ten tekst może być nieaktualny. Każdego dnia mogę znaleźć się z puszką piwa na ławce w parku albo na cmentarzu na Wólce.
Gdy piszę pierwsze zdanie, nie piję i nie ćpam już trzy miesiące, jestem po detoksie, wciąż siedzę na odwyku i boję się wyjść na ulicę, bo spalę się ze wstydu. Gdy piszę drugie zdanie, nie piję i nie ćpam już pół roku, skończyłem stacjonarny odwyk, niepokoi mnie, że już nic ciekawego w życiu mnie nie czeka, a do drzwi puka komornik.
Gdy piszę trzecie zdanie, nie piję i nie ćpam już dwa lata, ukończyłem wszelkie dostępne w tym kraju etapy terapii dla uzależnionych, zjadłem już wszystkie rozumy, teraz was uratuję, pijacy i ćpuny.
Gdy piszę kolejne zdanie, nie piję i nie ćpam dwa i pół roku. Zaczynam zauważać, że istnieje coś takiego jak wolność, że w życiu można robić dużo rzeczy, a picie i ćpanie wcale nie są tymi najfajniejszymi. Do tego wiem już, że z uzależnieniem da się żyć. Do tego zaczyna do mnie docierać rzecz oczywista, że podstawą życia jest przemijanie i trzeba się w tym jakoś odnaleźć.
Czas wypuścić z rąk
Wcześniej w ogóle tej myśli do siebie nie dopuszczałem, ale po przerwaniu prawie dwudziestoletniego oporu zauważam to przemijanie w skali bardzo makro.
Istotą przemijania jest to, że nie mam na nie wpływu. Czas leci, a ja za pomocą codziennego rytuału picia i ćpania udawałem, że nie leci. Dzisiejsze doświadczenie przemijania, któremu przestałem się opierać, daje więc pewien szczególny stan: luz, błogostan. Brak prób kontroli daje ten stan.
Są chwile miłe, ale miną tak, jak minęły te niemiłe, które mogą znowu przyjść. Zgadzam się na to, ale przez wiele lat właśnie tej zgody mi brakowało. Przeciągając stany za pomocą substancji chemicznych, udawałem, że nic się nie przesuwa na osi życia, nic się nie zmienia. Robiłem to od późnego dzieciństwa do wieku chrystusowego. Sporo czasu mi uciekło, gdy usiłowałem go zatrzymywać. Ta ułuda kontroli nad czasem jest dla mnie największym kłamstwem uzależnienia.
[ external image ]
Bonusowy punkt zerowy
Nie zwyciężył u mnie zdrowy rozsądek ani poczucie odpowiedzialności. Kilka razy lądowałem w stanie ciężkim na oddziałach intensywnej opieki medycznej i próbowałem popełnić samobójstwo. Musiałem prawie umrzeć, żeby zacząć żyć. Z kilkunastoletniej loterii wyszedłem żywy dzięki rodzinie, lekarzom, terapeutom, ludziom z AA i dwóm kumplom.
Kiedy chemia opadła, uczepiłem się myśli, która mnie trzyma do dziś: można zacząć żyć od nowa. Dostałem bonusowy zerowy punkt na osi przemijania. Doświadczenie jest z gatunku odjazdowych - haj sam w sobie. Przeszłość trochę uwiera, ale ciekawość mam +100. Takie zero na starcie rozlewa się oceanem możliwości. Wszystko chcesz sprawdzić, bo nie wiesz. Byłeś ciągle pijany i zaćpany, więc często nie pamiętasz, co robiłeś. Jak to działa? Tu nie byłem, a chciałem już dwadzieścia lat temu, więc jadę. Tu byłem, ale nie pamiętam. A tam jeszcze bym chciał, więc jadę. Jadę, pędzę, lecę. Tego nie zrobiłem jeszcze, więc robię. To dawało efekt, którego nie lubię, więc zrobię to teraz inaczej.
Szukam, badam, sprawdzam. Mam uruchomioną wtórną ciekawość dziecka. Pasje i frajdy, które miałem za małolata, wracają. Po odwyku zaczęło się takie raczkowanie.
Wydawało mi się wcześniej, że świat nie ma dla mnie atrakcji, które w pełni zastępują alkohol i narkotyki. A jednak nadal jest to: rower, kino, wycieczki za miasto, spotkania z ludźmi, zwykła codzienność, ale też kompletna nieprzewidywalność życia.
Jest taki fakt
Chodzi o to, że jestem chory, choć czasem myślę, że alkoholizm jako choroba to taki przekręt, żeby dało się żyć. Żebym nie czuł się zły i głupi.
W sumie to wszystko jedno, bo kompletnie nie wstydzę się swoich uzależnień. One są po prostu faktem, trochę jakby statystyką. "W końcu na kogoś musiało to trafić" - taką właśnie przyjąłem wersję zdarzeń, żeby mi było łatwiej. Odkąd o zdarzeniach ze swojego życia mówię, uzależnienie mi normalnieje, rozumiem je, nie chowam, ale nie niosę na sztandarze. Łatwiej mi żyć z uzależnieniem, które jest faktem, a nie moją winą, czyjąś winą, spiskiem, nieszczęściem, jakąś wielką niesprawiedliwością
Ludzie z cukrzycą nie chowają się przed światem. Mówią o cukrzycy swobodnie. Też chcę mówić o swojej chorobie swobodnie.
Bo ona nie jest dla mnie niczym strasznym. To nie jest żadna walka. Nie ma nic wspólnego z głodem substancji i wszechogarniającym napięciem. Momentami zdaje mi się, że to wręcz nic specjalnego. Budzę się spokojny i cieszę się, że dzień przede mną. Ciekawi mnie to, co będzie.
Nic na później
Spokój wiąże się z tym, że nie odkładam trudnych spraw na później. Gdy się pojawiają, zaraz działam, a wypracowałem to na listach od wierzycieli i komorników.
Przećpałem mnóstwo pieniędzy. Były takie momenty, że codziennie w skrzynce lądowało awizo. Z banku. Od komornika.
Przez dwa lata po wyjściu z odwyku trenowałem nieodkładanie spraw. Mam na to całą szafę papierów. Mnóstwo wezwań, ponagleń, wzorów ugody, w których pisałem szczerze, że jestem alkoholikiem i ćpunem. Zawaliłem sprawę, ale już jestem po terapii i staram się odkręcić.
I odkręciłem, co nauczyło mnie, że czas działa na moją korzyść, jeśli ja też działam na swoją korzyść. Bardzo prosta zasada, której nauczyłem się tak późno.
Bez fajerwerków
Skoro mocno zabrałem się do pracy u podstaw mojej trudnej w obsłudze osobowości, skoro posprzątałem w najprostszej sferze, jaką są finanse, pojawia się znów niecierpliwość. Bo mam poczucie, że spadłem z wysoka, a teraz jestem na poziomie, rzekłbym, względnego komfortu.
Nie ma tych fajerwerków. Tych hajów nie ma. Jak do nich wrócić? Gdzie są te moje ekscesy kolorowe? Czy coś się pojawi? Czy nadal mam robić swoje i czekać? Przecież już tyle się narobiłem. Dwa lata terapii. Przez dwa lata większość pensji i chałtur szła na długi. Chciałbym tylu wspaniałych rzeczy spróbować, ale straciłem już tyle czasu, że chciałbym je TERAZ.
A przecież właśnie teraz ich próbuję. Bo to ta zwykłość jest wspaniała, choć często nie umiem jej docenić.
Nałogowy abstynent
Kiedy odstawiłem alkohol, papierosy, narkotyki i inne substancje, powstała pustka. Pustka po czymś, co towarzyszyło mi przez większą część życia. Tę pustkę zapełniam co jakiś czas różnymi nałogowymi zachowaniami. Czasem są męczące, czasem absurdalne, niekiedy mnie samego śmieszą i jak tylko je odkryję, próbuję się z nich wycofywać. Z różnym skutkiem.
Zaczęło się na detoksie. Z automatu sięgnąłem po słodycze i za chwilę przytyłem 10 kilogramów. Jadłem po trzy drożdżówki naraz. Po dwóch miesiącach byłem odtruty i gruby. Kiedy wyszedłem, odstawiłem słodycze, ale zacząłem pić herbatę. Naprzemiennie czerwoną i zieloną. Wypijałem około dziesięciu herbat dziennie. Herbata służyła pobudzaniu się i relaksowi. Picie jej zastępowało całą masę czynności. Bez herbaty nie czułem się zbyt bezpiecznie.
Potem było picie red bulla (trzy, cztery puszki dziennie, w tym jedną na sen). Następnie miałem okres dr. peppera (pewnie znów przez cukier). Żeby stworzyć sobie pewną oszukańczą równowagę, zacząłem chodzić na siłownię, najpierw trzy razy w tygodniu, przez chwilę pięć, a były takie dni, że po porannym treningu wieczorem znów odczuwałem napięcie i miałem ochotę iść.
Taką samą funkcję przez pierwsze pół roku po odwyku spełniały mityngi AA. Bywałem na tych spotkaniach codziennie, a czasami wychodziłem z mityngu, żeby zaraz iść na następny. Nie czułem się jeszcze zbyt pewnie. Potem tę moją nałogowość zacząłem się uczyć rozbrajać na terapii ambulatoryjnej, zacząłem lepiej widzieć swoje zachowania, rozpoznawać stany. Ale pięć, sześć herbat dziennie piję bardzo chętnie, a zniknąć w internecie mogę na pięć godzin. (A gdy pojawia się myśl, że z tym też coś jest nie tak, budzi się znany mechanizm, który mi podpowiada: to nie jest problem, po prostu lubię internet).
Pogoda jako źródło cierpień
Lubię poniedziałki. Odkąd nie piję i nie ćpam, nawet się cieszę, gdy nadchodzą, bo to nowy, ciekawy tydzień. To kolejna mierzalna zmiana. Przez długie lata odfruwałem (piątek), odpływałem (sobota), spadałem (niedziela rano), uderzałem w ziemię (niedziela wieczorem) i bałem się powrócić (poniedziałek).
Obecnie problem przestał występować, bo prowadzę się w dzień i noc zupełnie regularnie. 22 spać. 6 pobudka.
Działa to tak, że śpię te osiem godzin jak zabity, a gdy piłem i ćpałem, nie mogłem zasnąć bez chemii. Odkrycie, że nigdy nie cierpiałem na bezsenność, depresję, nerwicę, a wszystkie koszmary mojego życia wynikały z uzależnienia, z faszerowania się alkoholem, amfetaminą, opiatami, benzodiazepinami, pojawiło się jakieś trzy miesiące po odtruciu mnie na oddziale detoksykacji. Z każdym dniem plusów niepicia i niećpania jest coraz więcej.
A wtorki też lubię. Przestało istnieć pewnego rodzaju niezadowolenie. Niezadowolenie jako pretekst. Pretekst do budowy napięcia. Napięcia do rozładowania. Rozładowania za pomocą czegoś, co kojarzy mi się z łagodzeniem tych trudnych emocji, stresów, nieszczęść, które narosły od rana z powodu deszczu.
Więc odeszła ta zacięta, ciągła ocena rzeczywistości. Ocena negatywna. Każda pogoda jest w porządku, i to jedno z dziwniejszych doświadczeń w moim życiu.
Środy też lubię. Już tak blisko do weekendu, w który zwyczajnie odpocznę, choć tak naprawdę wcale nie umiem.
Trudna obsługa uczuć
Dopiero jakiś rok po zaprzestaniu picia i ćpania zauważyłem, że nie radzę sobie z zadowoleniem, nie wiem też, czym różni się od radości, a euforia to już w ogóle zbyt ciężkie dla mnie przeżycie.
Na przykładzie przyjemnych emocji doświadczam znów, czym jest katastrofa uzależnienia. Emocje mają to do siebie, że się pojawiają i znikają w sposób naturalny, często niezależny ode mnie. A ja chciałem, żeby to zależało wyłączenie ode mnie. Chciałem, by nieprzyjemne zniknęły szybciej, więc piłem i ćpałem, a przyjemne, żeby nie zniknęły, więc piłem i ćpałem. A potem piłem i ćpałem, więc piłem i ćpałem.
Zwłaszcza emocje nadzwyczaj przyjemne, powodujące bicie serca, były dla mnie trudne do zniesienia. Usiłowałem je schwytać i sprowadzić do poziomu, który jest dla mnie akceptowalny.
Uzależnienie to była zatem zabawa w sterowanego robota, próba kontrolowania wszystkiego z pominięciem naturalnych zasad. Teraz, gdy się cieszę, a nawet popadam w stan euforyczny, wiem, że on przeminie. Nie da się go schwytać, przeciągnąć ani upolować. Pojawia się i znika. To takie proste, ale nie wiedziałem tego wszystkiego, bo bardzo wcześnie piłem już w sposób nałogowy.
Obsługa uczuć nieprzyjemnych jest równie trudna. Poza moją kontrolą jest wstyd. Towarzyszy mi wciąż w najmniej oczekiwanych momentach, bo, jak to ćpun, nawywijałem strasznie. I kiedy widzę się z kimś po tych kilku latach i nagle wraca w rozmowie coś naprawdę żenującego, co robiłem, a bardzo się staram tego nie pamiętać, płonę z tego wstydu.
To nie jest jakiś tam wstydzik, to jest wstyd-wstyd, bo narobiłem naprawdę dużo głupot. Do wstydu dochodzi poczucie winy, bo wyrządziłem wiele krzywd - na przykład mojej rodzinie, czego naprawić się jeszcze nie dało i być może się nie da.
Duchowe niedoświecenie
Na stacjonarnym odwyku, który skończyłem po wyjściu z detoksu, mówiło się dużo o moich brakach w życiu duchowym. Dodatkowo we wspólnotach dla uzależnionych często używa się słów "bóg" i "siła wyższa". Zatem świeżo po odstawieniu substancji odniosłem wrażenie, że alkoholika i ćpuna może uratować chodzenie do kościoła, klękanie, modlitwa, różaniec. Że tego boga, jakkolwiek go pojmuję, muszę znaleźć, bo inaczej nie wytrzeźwieję.
Bo co mogłem sobie wyobrażać? Nie jestem nawet ochrzczony. Prawie dwadzieścia lat piłem i ćpałem i nagle, po lekkim osuszeniu z alkoholu, pojawił się Bóg. Jest taką nowością, że sam zaczynam się za nim rozglądać. Bo chcę być trzeźwy. Czytałem Biblię, bo czytali ją inni alkoholicy, klękałem, bo słyszałem, że inni też klękali, klękali latami, aż znaleźli wiarę, ale po trzech miesiącach mi przeszło.
Ktoś z odwyku mówi mi, że był na egzorcyzmach w Częstochowie i że to niezwykłe przeżycie. To rzeczywiście wydaje mi się interesujące, bo bardzo lubię niestandardowe przeżycia. Oglądam o tym parę filmów na YouTubie i jednak dochodzę do wniosku, że to nie jest haj dla mnie.
Siedzę czasem w kościele, jeśli trafię na jakiś ładny, ale nic szczególnego się nie zdarza. Któregoś dnia znajduję jednak dla siebie ścieżkę. Poznaję nauczyciela zen i wreszcie na serio zaczynam praktykę medytacji. Kiedyś czytałem mnóstwo o buddyzmie, ale przy tych lekturach popijałem piwo. Powierzchowna fascynacja jak wiele innych: coś niematerialnego o większym stopniu egzotyki niż Licheń, duchowość pasująca do MacBooka.
Jednak rok po odwyku praktyka zen staje się codziennością. Jest teraz bardzo solidnym fundamentem mojego życia, a w efekcie daje mi ten mój ulubiony spokój. Praktyka ta sprawia, że nie próbuję szukać ciągłego zaspokojenia swoich chęci czy uciekać od niechęci, że akceptuję, iż wszystko bez przerwy się zmienia i nie ma co próbować tego chwytać, zatrzymywać, osiągać. Jest fundamentem braku fundamentów.
A nowy iPhone na szczęście już nie cieszy jak kiedyś.
Gra losowa
Idę do Żabki. Niech będzie, że po trzy paczki herbaty. Na murku siedzi dwóch pijaków. Jeden koło sześćdziesiątki. Drugi, z obitym pyskiem, ma dwadzieścia trzy lata, leżałem z nim w jednej sali na detoksie. I ten z obitym pyskiem woła za mną: "Eeeeeeee, chodź tu, kurwa, eeeee, chodź tu, kurwa". Macham ręką. Nie podchodzę, choć miałbym ochotę podejść i ugryźć, bo woła na mnie jak na psa. To są chwile, gdy naprawdę nie cierpię alkoholików.
Inny kolega, który ukończył ze mną terapię, siaduje na ławce za Żabką przy placu zabaw. Kiedy przed pracą idę po coś do sklepu, on wychodzi z puszkami mocnego piwa i odwraca ode mnie wzrok. Na początku wołałem za nim, że cześć, co słychać, ale już nie wołam. I to są chwile, kiedy robi mi się smutno.
Większość ludzi, z którymi byłem na dwumiesięcznym stacjonarnym odwyku, już dawno pije. Czemu?
Nie mam pojęcia. Ta loteria trwa każdego dnia. Przecież i dla mnie ona się wcale nie skończyła. Każdego dnia biorę w niej udział i następnego mogę znaleźć się na murku albo na ławce przy placu zabaw, albo na cmentarzu na Wólce. Już jutro ten mój tekst może być nieaktualny. Bo czegoś nie dopilnuję. Bo zawalę. Bo nie zadbam. Bo popadnę w przekonanie, że jestem taki zdrowy i mądry.
Ale dziś idę do Żabki po herbatę.
Hala odlotów
Wiele jest rzeczy, których nie mam. Ciągle na przykład nie ma mnie gdzie indziej. Nosi mnie i co rusz wyruszam coś zwiedzać, gdzieś łazić, oglądać, odkrywać. Mam to od dziecka (choć z długą przerwą) i to mnie cieszy. Żaden ze mnie podróżnik, ale mam zawsze spakowany plecak.
Leżę i myślę, że pojechałbym pociągiem z Odessy do Białogrodu. Tyle razy byłem na Ukrainie, a tylko raz, kiedy miałem siedem lat, nie byłem pijany. Wystarczy wstać, pojechać.
To jest wolność. Gdy wstaję. Kiedy słońce zaświeci, a ja wsiadam na rower i pędzę, bo chcę w tej ciszy nadrzecznej podjechać na Siekierki. Chciałbym sprawdzić, czy na pewno znam tę ciszę.
Wsiadam do autobusu i jadę do Rembertowa, gdzie mieszkali kiedyś moi pradziadkowie. Dom pamiętam, ale nawet nie podchodzę, bo ludzie w nim mieszkający są już obcy.
Potem wreszcie na lotnisko. Pokochałem lotniska bezgranicznie i z pewnością chodzi tu o ucieczkę. No ale to mój haj.
Więc dla haju gubię się w obcych miastach.
Krążę po uliczkach Bukaresztu albo Baku i niczego mi nie brakuje. Nie mam potrzeby, żeby się napić. Krążę po Erywaniu. Krążę po Wilnie. Krążę po Samarkandzie. Krążę po Skarżysku-Kamiennej.
W Warszawie brakuje mi tego zagubienia, więc wybieram się wtedy na obce osiedla i się na nich gubię. Wchodzę na osiedle Zatrasie i się gubię.
Krążę, krążę, aż się zgubię. Sprawia mi to frajdę i nie powoduje kaca. Normalnie pewnie nazywa się to turystyką albo spacerami.
Pole widzenia
Chciałem twist w tym tekście, to mam. Jest czwartek. Poszedłem do okulisty, rutynowa kontrola i okazuje się, że chyba mam jaskrę, pani doktor mówi, że mogę oślepnąć. To jest moment, w którym można wywalić na śmietnik te mądrości wyżej, bo dostaję sraczki ze strachu, że to tzw. wyrok, że nawet kwestia starzenia się przestaje mieć sens, który układałem sobie przez tych kilka lat: że będę sobie podróżował i relaksował się, nie spieszył. Bo jak to niby miałbym robić bez mojego ulubionego zmysłu?
Budzę się z niepokojem. Boję się, że niepokój będzie się pogłębiał. To całe poczucie przemijania wprowadza mnie w błogostan tylko wtedy, gdy idzie po mojej myśli.
Przemijanie MOJEGO wzroku nie jest po MOJEJ myśli. I co? I po dwóch tygodniach okazuje się, że nic mi nie dolega. Tomografia oka. Sprawdzenie pola widzenia. Kolejne badania wykluczają jaskrę. Nie ślepnę. Więc ulga. Było spore napięcie, choć udawałem, że nie ma.
Koniec z nudą
Ale przez to ślepnięcie fikcyjne dzieje się coś więcej. Zauważam, że to ustabilizowane życie jest tak naprawdę nie moje. Nie wiem, po co chodzę spać o 22, skoro zawsze lubiłem pisać po nocach. Nie wiem, po co omijam miejsca, w których piłem, skoro tak dobrze się tam czułem. Nie wiem, po co zerwałem z ludźmi, z którymi piłem, skoro oni są naprawdę inspirujący.
Zaczynam się dusić pod swoim kloszem abstynenta. Wkurza mnie to, jak żyję. Przecież to takie nudne. Terapię skończyłem już dawno, do AA nie chodzę. Chcę wrócić do SWOJEGO życia i przy tym zapominam jakoś, że mam problem z substancjami. Zaczynam łamać zasady, których trzymałem się przez trzy lata.
Kończy się to tym, że pewnej zimowej niedzieli budzę się zlany potem, ssie mnie w żołądku, a w ciele odczuwam ogromne napięcie. Wewnątrz mnie jest jakaś pustka, jakiś brak. Jestem wściekły, bo nie wiem, o co chodzi. Napięcie zwiększa się do tego stopnia, że nie jestem w stanie normalnie funkcjonować. Myśli mi uciekają z głowy. Kulę się, chcę się gdzieś schować.
Jakoś w południe zaczynam myśleć o uldze. Nie chcę pić i ćpać, tylko ta ulga jest mi potrzebna. Po trzech latach abstynencji czuję się tak, jakbym właśnie odstawił narkotyki. Mam dreszcze, telepie mnie. Czuję, że muszę po nie znów sięgnąć. Nie wiem, co jest grane, ale jeśli coś się nie stanie, to ze sobą skończę. Widzę tunel, nie ma światła.
I wtedy, koło 18, dzwoni z jakąś sprawą koleżanka z AA, z którą nie lubię gadać, bo mi strasznie truje. To dziwne, że akurat wtedy dzwoni. I ta dziewczyna przypomina mi, czym jest moja przypadłość: jak ja zapominam o uzależnieniu, to ono przypomina sobie o mnie. Organizm mój bardzo dobrze je pamięta. To jednak poważniejsza choroba, niż mi się wydawało.
Następnego dnia, kiedy już wiem, że sam sobie nakręciłem głód substancji, i wiem, jak to zrobiłem, jest już lepiej. Napięcie szybko opada. Głód narkotyków znika bez narkotyków. To moje nowe odkrycie. To też mija, tak jak cała reszta.
Więc kiedy piszę ostatnie zdanie, nie piję i nie ćpam.
Juliusz Strachota - pisarz i dziennikarz.
Autor tekstu: Bernard Korzeniewski
Tekst niniejszy stanowi jeden z rozdziałów książki Autora: Od neuronu do (samo)świadomości, wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Spis treści całej książki:
Oś przewodnia
1. Funkcjonowanie neuronu
2. Budowa i funkcja mózgu
3. Ogólna struktura sieci neuronalnej
4. Popędy, emocje, wolna wola
5. Natura obiektów mentalnych
6. Powstanie i istota (samo)świadomości
7. Sztuczna inteligencja
8. Ograniczenia poznawcze człowieka
*
Do czego tak naprawdę służy, z biologicznego punktu widzenia, mózg, lub — szerzej — układ nerwowy? Oczywiście, tak jak w przypadku wszystkich narządów i funkcji organizmów żywych, odpowiedź jest jedna — chodzi o maksymalizację szans na przeżycie i pozostawienie potomstwa. Jedyną „celowość" czy „sensowność" narzuca organizmom biologicznym dobór naturalny — to pod dyktat tego podstawowego mechanizmu ewolucji odbywa się wartościowanie rozmaitych przystosowań, to on stanowi bezapelacyjny punkt odniesienia dla oceny sprawności radzenia sobie przez poszczególne ustroje żywe w ich środowisku. Funkcją mózgu danego organizmu jest wywołanie takiego behawioru tego organizmu, aby zaspokoić oczekiwania jego samolubnych genów, czyli dążność do powielenia się w możliwie dużej liczbie kopii. [ 1 ]
W jaki sposób geny potrafią wymusić takie funkcjonowanie mózgu? Przecież u człowieka i wyższych zwierząt ogromna część szczegółowego schematu połączeń synaptycznych w mózgu nie jest wrodzona, lecz zostaje nabyta podczas rozwoju osobniczego, w miarę uczenia się i gromadzenia doświadczeń. Co więc powoduje, iż sieć neuronalna w trakcie rozwoju osobniczego rozwija się w biologicznie „poprawnym", a nie całkowicie przypadkowym kierunku? Odpowiedź na to pytanie brzmi: wrodzone popędy (wyrażające się w postaci pewnych mechanizmów neurofizjologicznych) oraz obecny w mózgu system nagrody/kary. To one gwarantują, iż formowane struktury asocjacyjne wytworzą w mózgu możliwie najbardziej adekwatny do rzeczywistości (co tu oznacza: najbardziej sprawny instrumentalnie) obraz świata zewnętrznego oraz system reakcji behawioralnych prowadzących do przeżycia, zdobycia pożywienia oraz sukcesu reprodukcyjnego.
Główny cel każdego zespołu genów — powielić się w możliwie dużej liczbie kopii — jest zbyt ogólny i abstrakcyjny jako wiodąca dyrektywa dla rozwoju sieci neuronalnej w mózgu podczas rozwoju osobniczego. Dlatego też cel ten został (w trakcie biologicznej ewolucji mózgu) podzielony na szereg „podcelów", do których możemy zaliczyć: (i) uniknięcie zagłady (np. zabicia przez drapieżniki), (ii) zdobycie pożywienia, (iii) odnalezienie partnera płciowego i doprowadzenie do rozrodu, (iv) poznanie zarówno szczegółowych cech otoczenia, w którym dany osobnik żyje, jak i ogólnych cech i reguł rządzących światem zewnętrznym (jest to przydatne przy realizowaniu pozostałych podcelów), (v) zapewnienie potomstwu opieki, pożywienia i odpowiedniej nauki, (vi) uniknięcie chorób i zranień, obniżających kondycję zwierzęcia, i tak dalej. Za realizację tych podcelów przez mózg (a więc, wcześniej, za kontrolę wykształcenia w trakcie rozwoju osobniczego odpowiednich wzorców połączeń synaptycznych) odpowiedzialne są poszczególne (szeroko rozumiane) popędy, odpowiednio: popęd samozachowawczy, zaspokojenia głodu, płciowy, poznawczy, instynkt rodzicielski, skłonność do unikania chorób i zranień… Oczywiście, powyższa lista popędów nie jest pełna, granice pomiędzy nimi nie są idealnie ostre, a więc same popędy zostały wyróżnione w sposób nieco arbitralny. Szczególne miejsce zajmuje tu popęd poznawczy, którego głównym celem zdaje się być realizacja pozostałych popędów (oczywiście u zwierząt; u człowieka został on w dużej mierze wysublimowany jako „czysta" ciekawość świata, zainteresowania naukowe, filozofia itd.), a który jest istotny dla naszych rozważań, dlatego też jeszcze do niego niejednokrotnie powrócę.
Popędy to wrodzone mechanizmy neurofizjologiczne wraz z leżącymi u ich podstawy odpowiednimi strukturami neuronalnymi, które stanowią punkt odniesienia zarówno dla poczynań zwierzęcia, jak i dla rozwoju odpowiedzialnych za behawior struktur asocjacyjnych w jego mózgu. Popęd zaspokajania głodu jest „usatysfakcjonowany" wówczas, gdy receptor stężenia glukozy we krwi rejestruje jej wysoki poziom, a odpowiednie receptory mechaniczne w ściankach żołądka wyczuwają nacisk spowodowany obecnością pokarmu. Usatysfakcjonowanie owo oznacza odpowiednie pobudzenie obwodów neuronalnych związanych z tym popędem, o czym następnie jest informowany... ale o tym za chwilę. Popęd samozachowawczy nie jest zaspokojony w obliczu bezpośredniej bliskości drapieżnika — wtedy w stan alarmu postawione są funkcjonalne ośrodki w mózgu związane z tym popędem. Zaspokojenie popędu płciowego wiąże się oczywiście z odbyciem aktu płciowego, a zaspokojenie „popędu" unikania chorób i zranień polega na unikaniu sytuacji, w których może dojść do infekcji jakimś pasożytem, zatrucia toksycznym pokarmem (np. trującymi roślinami) lub po prostu do zranienia. Popęd poznawczy wiąże się ze spontaniczną aktywnością mózgu ukierunkowaną na tworzenie nowych zapisów pamięciowych, czyli rozbudowę systemu struktur asocjacyjnych. Aby go rozładować, potrzebne jest nagromadzenie dziennej porcji nowych doświadczeń, przy tym owa porcja jest względnie największa w młodym wieku, kiedy procesy uczenia się zachodzą najszybciej (stąd między innymi bierze się skłonność do zabaw). Jak już wspomniałem, zaspokojenie (lub brak zaspokojenia) każdego z popędów na poziomie neurofizjologicznym znajduje odbicie w aktywacji (wrodzonej) funkcjonalnej struktury połączeń (lub braku owej aktywacji) w sieci neuronalnej leżącej u podstawy danego popędu. O tym, czy dany popęd został zaspokojony, czy też nie, informują oczywiście (po ich uprzednim przetworzeniu) dane zmysłowe pochodzące od receptorów.
Poszczególne „neuronalne struktury popędowe" informują o swoim pobudzeniu lub jego braku centralny „czynnik wartościujący" w mózgu — system nagrody/kary [ 2 ] (ang. reward system) [ 3 ]. Działa on, jak sama nazwa wskazuje, na zasadzie kija i marchewki, powstaje jednak zasadnicze pytanie, co jest owym osłem, którego zachowaniem kij i marchewka miałyby sterować. Odpowiedź wydaje się (moim zdaniem) prosta: analogię zachowania się osła stanowi tu tworzenie takich a nie innych struktur asocjacyjnych. Termin „struktury asocjacyjne" wzbogaca się tutaj o jeszcze jedno znaczenie, albowiem system nagrody/kary wzmacnia (dodatkowo udrażnia, kanalizuje), poprzez wzrost wag odpowiednich połączeń synaptycznych (obniżenie ich progu pobudliwości), te struktury asocjacyjne, których tworzenie lub uaktywnienie koincydowało w czasie (lub sytuacyjnie) z zaspokojeniem jakiegoś popędu (popędów), osłabia zaś (blokuje), obniżając wagi połączeń synaptycznych, struktury asocjacyjne, których utworzenie/uaktywnienie zostało skojarzone z brakiem zaspokojenia któregoś z popędów. Nie ma w tym, moim zdaniem, nic tajemniczego. Po prostu system nagrody/kary, którego rozgałęzienia (aksony) sięgają do wszystkich części kory mózgowej, wysyła (poprzez odpowiednie neurony/synapsy) sygnały pobudzające do struktur asocjacyjnych, które chce utrwalić, natomiast (przez inne neurony/synapsy) sygnały hamujące do struktur, które mają być osłabione lub całkiem wyeliminowane (możliwe zresztą, że sygnały pobudzania/hamowania wysyłane są do całej kory mózgowej, ale reagują na nie jedynie te struktury asocjacyjne, które właśnie były uaktywnione). To także system nagrody/kary decyduje o tym, które tymczasowe, „próbne" struktury asocjacyjne w krótkotrwałej pamięci operacyjnej zostaną przesłane do pamięci długotrwałej i w niej utrwalone.
System nagrody/kary uczestniczy w tworzeniu, usuwaniu i modyfikacji struktur asocjacyjnych przede wszystkim w decyzyjnej części mózgu (kory mózgowej), ale także w jego części sensorycznej i motorycznej. Posłużmy się kilkoma przykładami. Małe dziecko, realizując popęd poznawczy, próbuje chwytać rozmaite przedmioty lub chodzić. Te, początkowo zupełnie przypadkowe, kombinacje skurczów mięśni, które uwieńczone zostają sukcesem, są „nagradzane" poprzez utrwalanie (wzmacnianie) odpowiadających im struktur asocjacyjnych. W mózgu ptaka owadożernego, po kilkakrotnym zatruciu się owego pechowego ptaka wskutek zjedzenia osobnika jakiegoś charakterystycznie ubarwionego gatunku owada, „popęd" unikania chorób i zranień drastycznie osłabi strukturę asocjacyjną „kojarzącą" te owady z czymś jadalnym i uruchamiającą przez to odpowiedni behawior. Młode zwierzę doznaje chęci ucieczki przed każdym poruszającym się obiektem i dopiero obserwacja matki może „nauczyć" odpowiednie struktury asocjacyjne w jego mózgu, których obiektów naprawdę należy się obawiać. Oczywiście w miarę rozwoju sieci neuronalnej, np. u dorastającego ssaka, „nagradzane" są i „karane" coraz bardziej złożone struktury asocjacyjne, odpowiedzialne za odpowiednie rozpoznawanie i rozumienie coraz to bardziej skomplikowanych obiektów rzeczywistego świata i rządzących nimi praw oraz za coraz bardziej złożone repertuary zachowań. W sieci neuronalnej drapieżnika będą na przykład utrwalane takie strategie polowania (obejmujące m.in. rozpoznanie właściwej ofiary, sposób podkradania się do niej, ocenę odległości, wybór pomiędzy skokiem i pościgiem), które zostaną skojarzone z sukcesem w poprzednich próbach polowania. Generalnie rzecz ujmując, nauka odbywa się tutaj metodą prób i błędów (dodatkowym mechanizmem może być naśladowanie innych osobników tego samego gatunku). Trochę jest to podobne do „uczenia się" sztucznych sieci neuronalnych, gdzie ma miejsce tak zwana wsteczna propagacja błędu, korygująca wagi poszczególnych połączeń, wzmacniając je lub osłabiając w zależności od tego, jak daleka była dana reakcja układu od reakcji oczekiwanej, tak aby ostatecznie „na wyjściu" otrzymać możliwie bliską pożądanej reakcję na bodziec „na wejściu". W mózgu odbywa się to oczywiście w sposób o wiele bardziej skomplikowany.
Trudno jednoznacznie zidentyfikować cały system nagrody/kary w obrębie mózgu. Powszechnie jest on kojarzony (a przynajmniej jego część „nagrodowa") z tak zwanym układem dopaminergicznym, to jest rozgałęzioną po całym mózgu siecią neuronów, których aksony uwalniają neurotransmiter zwany dopaminą. Wiadomo, iż dopamina uwalniana jest w warunkach zaspokojenia popędów (zaspokojenia głodu, dokonania aktu płciowego, usunięcia zagrożenia lub bodźca stresogennego); u człowieka towarzyszą temu pozytywne przeżycia (o czym za chwilę). Narkotyki powodujące wzmożone wydzielanie dopaminy, na przykład amfetamina, wywołują odczucia ekstatyczne, natomiast niedobór dopaminy prowadzi do depresji. Nie jest do końca jasne, czy układ dopaminergiczny wyczerpuje wszystkie funkcje tego, co skłonni bylibyśmy nazwać systemem nagrody/kary. W mózgu szczura istnieje na przykład obszar, który czasem nazywany bywa „ośrodkiem przyjemności", kiedy bowiem umieścimy w nim elektrody, a włącznik prądu podłączymy do pedału umieszczonego w klatce, to szczur ów przestanie być zainteresowany jedzeniem, seksem i w ogóle jakąkolwiek aktywnością, lecz będzie bez przerwy naciskał wspomniany pedał, aż w końcu zdechnie z głodu. Po prostu, wprowadzając szczurowi elektrody w „ośrodek przyjemności", stworzyliśmy mu niezmiernie potężny „sztuczny popęd", którego zaspokajanie znacznie silniej stymulowało pozytywnie układ nagrody/kary niż zaspokajanie jakiegokolwiek innego popędu, co spowodowało niebywałe wprost wzmocnienie struktury asocjacyjnej wydającej dyrektywę „naciskaj pedał bez względu na wszystko". U człowieka znaleziono (poprzez drażnienie elektrodami różnych części mózgu i pytanie pacjenta o doznawane wrażenia) pewien odpowiednik „ośrodka przyjemności" w tzw. przegrodzie (część kory mózgowej), natomiast „ośrodek przykrości" utożsamiany jest czasem z tzw. ciałem migdałowatym, chociaż tu dowody są mniej jednoznaczne. Myślę, iż na obecnym etapie wiedzy bezpieczniej jest powiedzieć, że — chociaż wykryto już pewne aspekty systemu nagrody/kary - wiele szczegółów pozostało jeszcze do wyjaśnienia.
Zaspokojenie/niezaspokojenie popędów pobudza (pozytywnie lub negatywnie) nie tylko układ nagrody/kary. Takie sytuacje jak zagrożenie lub, przeciwnie, pościg za ofiarą,
aktywują układ noradrenergiczny (związany z neurotransmiterem noradrenaliną), zwany też systemem energii mózgu. O ile system dopaminergiczny udrażniał selektywnie tylko „korzystne" struktury asocjacyjne, to system noradrenergiczny uaktywnia niespecyficznie większość mózgu, dodając (w bardzo wielu neuronach) do sygnałów sumowanych u nasady aksonu dodatkowy sygnał pobudzający (patrz: rozdział 2), przez co generalnie przyspiesza pracę mózgu oraz jego szybkość reagowania na konkretną sytuację. Stymulacja układu noradrenergicznego powoduje wzrost pobudzenia, uwagi, podniecenia, napięcia, natomiast jego dezaktywacja prowadzi do spadku napięcia, ospałości, rozleniwienia. Jest chyba jasne, iż, generalnie rzecz biorąc, system noradrenergiczny włączany jest w przypadku braku zaspokojenia popędu(ów), a wyłączany w przypadku ich zaspokojenia (chociaż nie jest to takie proste, np. chroniczny brak zaspokojenia jakiegoś popędu może prowadzić do depresji, stanu zdecydowanie „niskoenergetycznego"). Trzecim systemem, którego akcja nakłada się na działanie dwóch pozostałych, jest system serotoninowy, odpowiedzialny za ogólną kontrolę nastroju. Systemy noradrenergiczny i serotoninowy biorą także udział w regulacji cyklu snu i czuwania.
Wróćmy jednak do systemu nagrody/kary. Dochodzimy teraz do bardzo istotnego punktu naszych rozważań. Otóż psychicznym korelatem pozytywnego/negatywnego pobudzenia systemu nagrody/kary, wywołanego zaspokojeniem/niezaspokojeniem popędów oraz związanego z tym wzmocnienia/osłabienia odpowiednich struktur asocjacyjnych (np. poprzez uaktywnienie układu dopaminergicznego i wydzielanie dopaminy) jest subiektywne odczucie przyjemności/przykrości. Czytelnik mógł się już tego domyślić, gdy kilka akapitów wyżej mówiłem o ośrodkach przyjemności i przykrości. Z drugiej strony sądzę, że o ośrodku przyjemności/przykrości można w sposób dosłowny mówić jedynie u istot, które obdarzone są (samo)świadomością, a więc, co za tym idzie, subiektywnymi stanami psychicznymi. Trudno zawyrokować, czy człowiek jest jedyną istotą na Ziemi posiadającą świadomość, ale z pewnością posiada ją rozwiniętą w sposób niewspółmierny do innych zwierząt.
Jedna z podstawowych zasad psychologii głosi, iż ludzie są umotywowani do działań, które skutkują pozytywnymi (przyjemnymi) odczuciami, unikają zaś działań, które kojarzą im się z negatywnymi (przykrymi) odczuciami. Zatem system nagrody/kary to odziedziczony po nieświadomych przodkach zwierzęcych mechanizm motywacyjny, którego działalność została zaadoptowana przez subiektywną sferę psychiczną jako przyjemność/przykrość. Pierwotnie zatem oś przyjemność-przykrość odzwierciedlała i dokładnie pokrywała się z wyznaczoną przez dobór naturalny osią przystosowanie-nieprzystosowanie (do warunków środowiskowych). Czy jednak do dzisiaj osie te w każdym przypadku pokrywają się i wskazują w tym samym kierunku?
Otóż moim zdaniem — zdecydowanie nie. Uważam, iż w rozwiniętych społeczeństwach ludzkich nastąpiło daleko idące rozejście się tych osi. W takich społeczeństwach, ze względu na cywilizacyjnie osiągnięty dobrobyt i brak bezpośredniej konieczności „walki o byt", dobór naturalny uległ znacznemu osłabieniu lub został zgoła wyłączony (pomijając trywialne przypadki mutacji letalnych), a w nie zagospodarowaną przez niego przestrzeń zachowań wszedł dobór kulturowy oraz (właśnie!) zachcianki „ośrodka przyjemności", który, wyzwolony spod bezpośredniego nadzoru ewolucji biologicznej, dąży już przede wszystkim do dogodzenia samemu sobie, często zresztą w sposób niezmiernie upośredniony (a więc mieści się tu zarówno bachiczne rozpasanie, jak religijna asceza i takie „uwznioślenie" popędu poznawczego, by stał się on celem samym w sobie, jak to ma miejsce w czystej nauce). Co więcej, po wyłonieniu się psychicznego i kulturowego poziomu rzeczywistości, oś przyjemność-przykrość niejednokrotnie stawała w ewidentnej opozycji do osi przystosowanie-nieprzystosowanie (dążyła do celów sprzecznych z tą ostatnią), przełamując w ten sposób, przynajmniej częściowo, bezwzględny dyktat genów nad naszym zachowaniem. Ów zgrzyt na linii natura-kultura i psychika wynika z faktu, że poziom kulturowy, podobnie jak poziom psychiczny, wszedł w posiadanie swoich własnych, arbitralnych celów i praw, a także mechanizmów potrzebnych do ich realizacji, nieobecnych na poziomie biologicznym.
Aby przełożyć te abstrakcyjne rozważania na konkrety, podam kilka przykładów. Pustelnik nie przekazuje dalej swoich genów ani w żaden sposób nie pomaga w tym krewnym. To samo dotyczy kapłana, naukowca czy artysty, rezygnujących z posiadania potomstwa w imię celów „wyższych". Ratując przed utopieniem się osobę z nami niespokrewnioną (a już zwłaszcza reprezentanta innej rasy), który to czyn wydaje się oczywisty z punktu widzenia etyki, wspieramy geny swojego potencjalnego konkurenta w walce o byt (rywalizacji o ograniczone zasoby środowiska) oraz często narażamy własne życie. Kolejne przykłady to wolny seks uprawiany w celach innych niż prokreacyjne (środki antykoncepcyjne zajmują czołowe miejsce na „czarnej liście" wrogów doboru naturalnego), alkohol, narkotyki, nieograniczone uciechy kulinarne i palenie tytoniu. Z biologicznego punktu widzenia przynoszą one same szkody: przede wszystkim bezsensowną alokację energii, lecz także choroby weneryczne, AIDS, otyłość, marskość wątroby, uzależnienie, zawały serca i nowotwory (by wymienić tylko niektóre). Wszystkie przytoczone przykłady łączy natomiast jedno: bezpośrednie lub bardziej upośrednione stymulowanie „ośrodka przyjemności" (czyli systemu nagrody) w mózgu (jeśli jest ono bardziej pośrednie, zawoalowane, jak w przypadku ascety, naukowca czy artysty, mówimy o „wyższych", uwznioślonych motywacjach ludzkich). Nikt natomiast nie przekona mnie, iż czynności te w jakiś sposób „kalkulują się" doborowi naturalnemu. Zresztą zachowania niezgodne z doborem naturalnym nie ograniczają się wyłącznie do człowieka: nawet słonie i małpy upijają się napotkanym przypadkowo sfermentowanym sokiem owoców, ponieważ stymuluje to ich ośrodek przyjemności (z punktu widzenia ewolucji ma więc tu niewątpliwie miejsce pobudzenie systemu nagrody „niezgodne z jego przeznaczeniem"). To, co w tym przypadku zdarza się sporadycznie i jako takie umyka doborowi naturalnemu, stanowi immanentną składową ludzkich społeczeństw (mówię tu o działalności sprzecznej z interesami ewolucji biologicznej w ogóle, a nie tylko o spożywaniu alkoholu), w których dobór naturalny został bardzo osłabiony przez „bufor cywilizacyjny", a które, notabene, stają się przez to coraz bardziej obciążone genetycznie, więc ten stan zapewne nie jest stabilny i nie będzie trwał wiecznie.
Powyższe wnioski odnoszą się bezpośrednio do socjobiologii, poglądu naukowo-filozoficznego głoszącego, iż zachowania ludzkie (zarówno poszczególnych osób, jak i społeczeństw) są pochodną biologicznie (a więc ewolucyjnie) uwarunkowanych schematów, które zostały oczywiście zapisane w naszych genach. Czy zgadzam się z tym poglądem? Wszystko zależy od tego, jak rozumieć dość mgliste stwierdzenie „są pochodną". Jeśli oznacza to, iż zachowania ludzkie wywodzą się ewolucyjnie z behawioralnych uwarunkowań biologicznych, które do dzisiaj są w istotny sposób obecne w naszym życiu, wówczas odpowiedź brzmi: tak. Jeśli zaś socjobiologię rozumieć w ten sposób, iż całość zachowań ludzkich ze wszystkimi ich aspektami da się sprowadzić wyłącznie do uwarunkowań biologicznych — zdecydowanie się takiemu postawieniu sprawy sprzeciwiam. Z socjobiologią jest tak jak z redukcjonizmem — oba poglądy mają głęboki sens, jeżeli przybierają formy umiarkowane. Organizm żywy (włączając człowieka) niewątpliwie stanowi (także) pewną skomplikowaną konfigurację atomów, i żadna vis vitalis czy też duch nie mają tu nic do roboty, a cechy przynależne życiu stopniowo wyłaniają się z zachowania się materii nieożywionej podczas wspinaczki na kolejne stopnie hierarchii złożoności, jak chce rozsądny redukcjonizm. Jeżeli jednak będziemy twierdzić za skrajnymi redukcjonistami, że człowiek to nic innego, jak tylko pewna konfiguracja atomów i nic więcej interesującego nie da się tu powiedzieć, dojdziemy do absurdu. Językowi fizyki, czy nawet biologii, brak jest terminów i pojęć na kompletne opisanie człowieka i ludzkich społeczeństw. Zarówno skrajny redukcjonizm, jak i ekstremistyczna socjobiologia nie biorą po prostu pod uwagę obiektywnego (moim zdaniem) statusu zjawiska złożoności (znowu powracamy do osi przewodniej tej książki), realnego istnienia pewnych poziomów rzeczywistości usytuowanych w hierarchii złożoności ponad poziomem fizycznym, a mianowicie poziomu biologicznego i psychiczno-kulturowego (nie zamierzam oczywiście traktować tych poziomów jako odrębnych bytów). Skrajna socjobiologia jest nieweryfikowalnym mitem [ 4 ] i wobec tego nie ma dla niej miejsca w nauce. Natomiast socjobiologia rozumiana jako program badawczy zmierzający do pokazania, jak dalece uwarunkowania biologiczne sięgają w nasze, tak ponoć czysto „humanistyczne", wartości i zachowania, włączając w to np. etykę, zyskuje moją pełną aprobatę. Generalnie rzecz biorąc uważam się za zwolennika umiarkowanego redukcjonizmu (ale niech ktoś mi powie, czym — poza terminologią — różni się on od racjonalnego holizmu!) oraz socjobiologa, niemniej twierdzę, że poglądy te, doprowadzone konsekwentnie do samego końca, stają się swoją własną karykaturą.
Dotychczas mówiłem jedynie o odczuwaniu przyjemności i przykrości. Jednakże gama związanych z nimi doznań jest znacznie szersza i obejmuje rozmaite emocje: radość, triumf, poczucie zaspokojenia, strach, agresję, gniew, smutek, depresję itd. Jaki zachodzi związek pomiędzy przyjemnością/przykrością a emocjami? Emocje [ 5 ] to (moim zdaniem) po prostu przyjemność i przykrość o odmiennych konotacjach sytuacyjnych, uwikłane w rozmaite konteksty, przy czym oczywiście emocjom pozytywnym (radość, zaspokojenie) towarzyszy odczucie przyjemności, podczas gdy emocjom negatywnym (strach, smutek) — odczucie przykrości. Jak już była o tym mowa, przyjemność/przykrość są psychicznym korelatem odpowiedniego pobudzenia systemu nagrody/kary w mózgu (głównie układu dopaminergicznego). Jednakże w emocjach ważny jest także system energii psychicznej, związany z ogólnym stopniem pobudzenia mózgu, u którego podstawy leży wspomniany powyżej układ noradrenergiczny. I tak pewne emocje, zarówno pozytywne, jaki i negatywne, na przykład radość, triumf, strach, agresja (gniew), reprezentują stany o wysokim stopniu pobudzenia mózgu, podczas gdy inne — w tym zaspokojenie, smutek, depresja — wiążą się z niskim poziomem „energii psychicznej". Te dwie osie: przyjemność — przykrość oraz pobudzenie-brak pobudzenia stanowią (przynajmniej w mojej opinii) główne czynniki różnicujące emocje (ich subiektywne „zabarwienie", jakość), podczas gdy inne, dodatkowe czynniki (ogólnie rzecz biorąc — wspomniany kontekst sytuacyjny) odpowiadają za bardziej subtelne różnice pomiędzy nimi.
Wspomniałem wyżej, iż system nagrody/kary oraz działające za jego pośrednictwem wrodzone popędy mają istotny wpływ (poprzez selektywne wzmacnianie/osłabianie) na tworzenie i modyfikację struktur asocjacyjnych w sieci neuronalnej. A ponieważ właśnie owe struktury składają się na obraz świata zewnętrznego w naszym mózgu, to właśnie popędy ukierunkowują ten obraz i sprawiają, iż jest on intencjonalny. Oznacza to, iż nasze odwzorowanie rzeczywistości nie charakteryzuje się neutralnością czy bezstronnością, jak np. zdjęcie fotograficzne, program działania robota czy wzór percepcyjny utworzony w sztucznych sieciach neuropodobnych, które zostały poddane uczeniu się rozmaitych wzorców wizualnych. Wprost przeciwnie, system nagrody/kary wyznacza zdecydowaną oś, na którą są nakierowane wszystkie działania podejmowane przez sterowany przez układ nerwowy organizm. Dlatego, moim zdaniem, system nagrody/kary stanowi kluczowy element umożliwiający wyłonienie się własnego, intencjonalnego „ja" organizmu zwierzęcego wyposażonego w system nagrody/kary. Jest to równoważne z powstaniem podmiotu, wobec którego odnoszone są rozmaite obiekty świata zewnętrznego, czyli przedmioty. U większości zwierząt owo „ja" pozostaje oczywiście nieuświadomione, nie docierają do niego sygnały o jego własnym istnieniu. Jedynie (jak sądzę) u człowieka doszło do jego pełnego samouświadomienia, a więc percepcji faktu swojego istnienia. Aby jednak „ja", czyli intencjonalny podmiot, mogło dojść do samoświadomości, musi ono najpierw w ogóle zaistnieć jako nakierowany (pierwotnie przynajmniej) na ewolucyjny sukces kompleks: system nagrody/kary plus sterujące nim (ukierunkowujące go) popędy.
A zatem za podejmowanie decyzji i planowanie odpowiedzialne są struktury asocjacyjne, nad których tworzeniem i modyfikacją nadzór sprawuje system nagrody/kary, będący z kolei wyrazicielem woli popędów, a w ostatniej instancji — warunkujących je genów. Decyzje są w swej istocie niczym więcej niż antycypacją takiej strategii zachowania, która doprowadzi do możliwie intensywnej pozytywnej stymulacji systemu nagrody/kary (a więc możliwie silnego pobudzenia „ośrodka przyjemności" i możliwie słabego pobudzenia „ośrodka przykrości"). Przypominam, iż u człowieka nagrodą (a więc neurofizjologicznym korelatem przyjemności) mogą być nie tylko tak proste bodźce, jak uciechy kulinarne i seks, lecz również uprawianie nauki i filozofii (zaspokojenie czystej ciekawości poznawczej), zachowania etyczne, odczucia estetyczne, przeżycia religijne, mistyczne itp. Na tym się, między innymi, zasadza natura człowieczeństwa. Ale to jest już wszystko: wszelkie zachowania ludzkie zmierzają do mniej lub bardziej upośrednionego (zawoalowanego) pozytywnego pobudzenia systemu nagrody/kary.
Tu oczywiście pojawia się od razu problem (świadomej) wolnej woli, fenomenu od wieków hołubionego przez filozofów, etyków, teologów, prawników, a także akceptowanego na co dzień przez zwykłych ludzi. Niestety, zarówno analiza logiczna pojęcia wolnej woli, współczesna ogólna wiedza neurofizjologiczna, jak i konkretne eksperymenty przeprowadzone na ochotnikach zdają się niedwuznacznie sugerować, iż coś takiego jak wolna wola (w rozumieniu filozoficznym) nie tylko nie istnieje, ale wręcz nie ma żadnego sensu, jest pojęciem pustym i wewnętrznie sprzecznym. Spróbuję poniżej przedstawić argumenty przemawiające na rzecz tak zdecydowanej i dla wielu najprawdopodobniej bulwersującej tezy.
Problem wolnej woli, której istnienie wcześniej uważano za oczywiste i którą przypisywano nieśmiertelnej duszy jako jej nieodłączny atrybut, w sposób naturalny wyłonił się w
konfrontacji z przeddwudziestowieczną fizyką (na czele z Newtonowską mechaniką), całkowicie deterministyczną ze swej istoty. Tzw. demon Laplace’a, czyli wyimaginowana istota posiadająca informacje o położeniu i szybkości wszystkich atomów we Wszechświecie, byłaby w stanie z nieskończoną dokładnością odtworzyć całą jego przeszłość i przewidzieć całą przyszłość. Skoro zaś ludzki mózg zbudowany jest z materialnych atomów, to i jego działalność, wraz z podejmowanymi przez niego decyzjami, także powinna być kompletnie zdeterminowana i z góry zaplanowana od zarania dziejów. Dlatego (niektórzy przynajmniej) zwolennicy wolnej woli z entuzjazmem przyjęli powstanie indeterministycznej mechaniki kwantowej, wedle której w zachowaniu się atomów immanentną rolę odgrywa przypadek. Ciepło też była postrzegana w tym kontekście teoria chaosu, głosząca, że nawet w układach — formalnie rzecz biorąc — ściśle deterministycznych ich ewolucja jest na dłuższą metę całkowicie nieprzewidywalna, chyba że się dysponuje nieskończoną ilością informacji [ 6 ]. Moim zdaniem optymizm ten wynikał z całkowitego niezrozumienia problemu. W jaki sposób przypadek lub chaos mogłyby nas przybliżyć do wolnej woli? Przecież jest ona w swej istocie całkowitym zaprzeczeniem nie tylko determinizmu, lecz także zachowania przypadkowego czy chaotycznego. Wolna wola oznacza samoistne (odbywające się „samo z siebie", cokolwiek by to miało znaczyć) i celowe, nie wynikające li tylko z praw fizyki, planowanie działań przez jakiś autonomiczny podmiot. Czy rzucona kostka do gry lub chaotyczne ruchy Browna mają w sobie więcej wolnej woli niż poruszający się po szynach tramwaj?
Często twierdzi się, iż to nasza świadomość obdarzona jest wolną wolą, która kieruje naszym zachowaniem. Świadomość nie jest jednak odrębnym bytem — stanowi jedynie epifenomen, „skutek uboczny" działalności mózgu i nie jest w stanie zwrotnie oddziaływać na mózg, zawarte w nim atomy, przewodzenie impulsów w neuronach itp. (nie posiada po temu możliwości w postaci jakiegokolwiek fizycznego czynnika, mechanizmu czy siły), a przecież to właśnie funkcjonowanie sieci neuronalnej jest wyłącznie odpowiedzialne za nasze działania. Świadomość można traktować w przenośni jako swego rodzaju bierny ekran, na którym są „wyświetlane" subiektywne odpowiedniki, korelaty aktualnej działalności pewnego fragmentu sieci neuronalnej w mózgu. Świadomość wyłania się, kiedy od działania pojedynczych neuronów przechodzimy do funkcjonowania odpowiednio zorganizowanych sieci ogromnej ilości neuronów, tak jak strzałka czasu w termodynamice (oraz związana z nią nieodwracalność zjawisk i tendencja do wzrostu entropii), nieobecna w układzie jednego lub dwóch atomów, wyłania się stopniowo, kiedy przechodzimy do dziesięciu, stu, tysiąca, miliona, miliarda itd. atomów. Zarówno świadomość, jak i strzałka czasu reprezentują właściwości emergentne, o tyle obiektywnie istniejące, o ile (i na ile) zdecydujemy się przyznać obiektywny status zjawisku złożoności.
Relację świadomości do mózgu da się jeszcze przyrównać do huku będącego „ubocznym skutkiem" działalności wodospadu. Jednakże, jeśliby tę analogię potraktować zbyt dosłownie, można by sugerować, iż dźwięk huku może odbić się echem od skały i, powróciwszy, zaburzyć ruch wody w wodospadzie, a więc wywrzeć nań jakiś wpływ. Dlatego bardziej trafne wydaje mi się potraktowanie świadomości jako czegoś tak subtelnego, ulotnego i niematerialnego, jak piękno kwiatu. Piękno to pojawia się w trakcie rozkwitania pąka, ale chyba jasne jest, iż samo nie może w jakikolwiek sposób wpłynąć zwrotnie lub zaburzyć dalszy rozwój kwiatu. (Poczucie piękna jest przy tym równie subiektywne, jak odczucie wolnej woli). Relacja między mózgiem a świadomością wydaje się zatem bezwzględnie jednokierunkowa — mózg „wytwarza" świadomość, lecz świadomość, na czele z posiadaną przezeń „wolną wolą", a priori nie jest w stanie wywrzeć jakiegokolwiek efektu na mózg, a przezeń — na nasze zachowanie. Stąd płynie wniosek, iż świadoma wolna wola stanowi jedynie subiektywne introspekcyjne wrażenie.
Wolna wola ze swej natury określana jest jako zjawisko świadome. Rodzi to kolejny problem, ponieważ neurofizjologia pokazała przekonywująco, iż większość procesów decyzyjnych w naszym mózgu to procesy nieuświadomione (jest to zresztą poniekąd oczywiste: jak już wspominałem, przetwarzanie informacji w mózgu przebiega w sposób równoległy, podczas gdy świadomość traktujemy jako jedność, a wobec tego jej kolejne stany ułożone są jeden po drugim w sposób szeregowy). Jako jeden z licznych przykładów może tu posłużyć tak zwane ślepowidzenie, w którym pacjent z uszkodzeniem drogi wzrokowej w mózgu twierdzi, że nie postrzega bodźców wzrokowych (nie docierają one do jego świadomości), podczas gdy rozmaite reakcje pacjenta bezsprzecznie dowodzą, iż niektóre części jego mózgu „widzą" i są zdolne adekwatnie pokierować jego zachowaniem! Problem polega na tym, iż po uszkodzeniu mózgu sygnały od receptorów wzrokowych docierają do decyzyjno-motorycznej części mózgu „starymi" (ewolucyjnie) drogami, niedostępnymi dla sieci neuronalnej będącej „nośnikiem" świadomości. Inny przykład to tak zwana jednostronna nieuwaga (efekt niektórych wylewów w mózgu): świadomość (i związana z nią uwaga) chorego w ogóle nie postrzega lewej strony rzeczywistości, choć niektóre jego podświadome reakcje świadczą o czymś przeciwnym.
Zresztą nie tylko podejmowanie decyzji („wolna wola") samo w sobie, ale także większość naszej inteligencji, myślenia i planowania mieści się w procesach nieświadomych. Jest to pogląd powszechnie dziś akceptowany przez neurobiologów. Sam znam z introspekcji liczne przypadki, kiedy długo poszukiwane rozwiązanie jakiegoś problemu naukowego pojawiało się nagle w mojej świadomości w chwili, kiedy akurat myślałem o czymś zupełnie innym (najczęściej zresztą o niebieskich migdałach).
Przeciwko świadomej wolnej woli świadczą także dobitnie konkretne eksperymenty neurofizjologiczne. Doświadczenie Libeta, którego nie będę bliżej omawiał, gdyż jego logika jest dosyć skomplikowana, pokazuje, iż proces uświadamiania sobie danych zmysłowych trwa do około 0.5 sekundy, podczas gdy wiele „świadomych" reakcji na bodźce (to znaczy takich, które subiektywnie odbieramy jako kierowane nasza świadomą wolną wolą) trwa znacznie krócej. Mamy tu więc do czynienia z „wtórną racjonalizacją" reakcji zachodzących na poziomie nieświadomym bez udziału wolnej woli, tak aby post factum, w introspekcji, wyglądały one na udzielne, niezależne i autonomiczne decyzje naszego „ja" (cokolwiek by to miało oznaczać).
Jeszcze większe wrażenie robi doświadczenie Kornhubera. W eksperymencie tym polecono pacjentowi, aby po pewnym okresie bezruchu nagle, w wybranym przez siebie momencie, zdecydował się na zgięcie palca u ręki i natychmiast po podjęciu decyzji zgiął ten palec. Jednocześnie robiono pacjentowi elektroencefalogram (EEG), umocowawszy elektrody w odpowiednich miejscach jego czaszki. Oczywiście, jak każdy może to sprawdzić na sobie, pomiędzy świadomym, wywołanym wolną wolą podjęciem decyzji o zgięciu palca a faktycznym jego zgięciem upływa ułamek sekundy (dosłownie: mgnienie oka — sprawdziłem, więc wiem). Problem w tym, że u badanego pacjenta wzmożona aktywność odpowiednich obszarów w mózgu rozpoczynała się aż półtorej sekundy przed zgięciem palca! A więc „coś" w mózgu pacjenta podejmowało decyzję o zgięciu palca o ponad sekundę wcześniej niż ta decyzja dotarła do jego świadomości. Co więcej, świadomość pacjenta przyjmowała tę decyzję jako własną, jako wyraz jej niezależnej od niczego wolnej woli! Oczywiście prowadzący eksperyment badacz mógł na bieżąco obserwować zapis elektroencefalografu i w ten sposób jego świadomość „dowiadywała się" wcześniej niż świadomość pacjenta o podjętej przez tego ostatniego decyzji, a zatem wiedziała z wyprzedzeniem, co za chwilę postanowi jego „wolna wola"! Proszę mi wybaczyć tak dużą liczbę wykrzykników, ale eksperyment to zaiste fascynujący i wstrząsający zarazem.
Z powyższych rozważań wynika, że świadoma wolna wola nie jest ani wolna, ani świadoma. Świadomość nie uczestniczy w podejmowaniu decyzji, a jedynie z opóźnieniem, post factum, dowiaduje się o decyzjach podjętych na poziomie nieświadomym. Tam zaś myślenie, planowanie i podejmowanie decyzji polega na aktywacji, rozwoju i modyfikacji kompleksu struktur asocjacyjnych w sieci neuronalnej mózgu, który to proces oparty jest na gromadzeniu doświadczeń i zostaje skanalizowany przez system nagrody/kary, pozostający pod kontrolą popędów. Świadoma wolna wola nie tylko nie jest konieczna do wyjaśnienia powyższych zjawisk — po prostu nie ma w nich na nią w ogóle miejsca.
Przypisy:
[ 1 ] W istocie uważam (i omawiam to zagadnienie w książce Trzy ewolucje), iż podmiotem ewolucji nie są "gołe" geny, jak proponuje Dawkins, lecz układy samopowielające się, złożone - w najprostszym przypadku - z kwasów nukleinowych i białek. Ponieważ jednak ewolucja biologiczna nie jest głównym tematem tej książki, będę tu używał powszechnie znanej metafory "samolubnego genu".
[ 2 ] O ile wiem, powszechnie używa się termin "system nagrody", ale moim zdaniem nazwa "system nagrody/kary" jest bardziej adekwatna, o czym za chwilę.
[ 3 ] Aktywowane lub hamowane są także systemy odpowiedzialne za ogólny poziom aktywności mózgu oraz nastrój.
[ 4 ] Natomiast, moim zdaniem, łatwo da się ją sfalsyfikować.
[ 5 ] Mówię tu o psychicznym korelacie, a wiec subiektywnej 'zawartości' emocji, a nie o ich generowaniu, które ma miejsce w ośrodkach podkorowych.
[ 6 ] Pojawiły się zresztą koncepcje, iż bodźce zmysłowe jedynie modulują, kanalizują chaotyczną ze swej natury spontaniczną aktywność mózgu.
Bernard Korzeniewski
[ external image ]
Biolog - biofizyk, profesor, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagielońskiego (Wydział Biochemii, Biofizyki i Biotechnologii). Zajmuje się biologią teoretyczną - m.in. komputerowym modelowaniem oddychania w mitochondriach. Twórca cybernetycznej definicji życia, łączącej paradygmaty biologii, cybernetyki i teorii informacji. Interesuje się także genezą i istotą świadomości oraz samoświadomości. Jest laureatem Nagrody Prezesa Rady Ministrów za habilitację oraz stypendystą Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej. Jako "visiting professor" gościł na uniwersytetach w Cambridge, Bordeaux, Kyoto, Halle. Autor książek: "Absolut - odniesienie urojone" (Kraków 1994); "Metabolizm" (Rzeszów 195); "Powstanie i ewolucja życia" (Rzeszów 1996); "Trzy ewolucje: Wszechświata, życia, świadomości" (Kraków 1998); "Od neuronu do (samo)świadomości" (Warszawa 2005), From neurons to self-consciousness: How the brain generates the mind (Prometheus Books, New York, 2011)
strona www: http://awe.mol.uj.edu.pl/~benio/
Autor tekstu: Władysław Walec
[ external image ]
Mając w pamięci wielość definicji zjawisk alienacji można i jak sądzę trzeba postawić następujące pytanie: jeśli wielu myślicieli opisuje i nazywa alienacją pewne procesy dokonujące się w społeczeństwie lub w człowieku, to wobec tego — czy możliwa jest jedna definicja tego procesu?
Może warto spróbować budowy takiej definicji, żeby później przejść do analizy współcześnie występujących alienacji, bo cóż warta jest teoria, jeśli ma zastosowanie tylko do jednego, właściwego sobie, czasu?
Proponuję, żeby ta definicja brzmiała następująco:alienacja jest procesem społecznym lub osobowym, w trakcie którego wytwory ludzkiego działania: rzeczy, instytucje, prawa, idee, wyobrażenia, uniezależniają się od swego twórcy, zaczynają funkcjonować niezależnie od niego i wbrew niemu, żeby ostatecznie zniewolić swego twórcę i nawet go unicestwić.
Występowanie alienacji społecznej jest stosunkowo dobrze opisane, jest ona prostsza do zrozumienia i łatwiejsza do obserwacji. Przerażają nas na co dzień przykłady instytucji, które zostały powołane do pielęgnowania społecznego dobra, a jakimś dziwnym trafem przestały liczyć się ze społeczeństwem i realizują tylko własne korzyści — często wbrew społeczeństwu.
W tym miejscu przedstawię wybrane przykłady alienacji subiektywnej, które występują w obecnym czasie. Są wśród nich, oczywiście, takie alienacje, które występowały zawsze, niezależnie od rozwoju cywilizacyjnego, jednak są też takie, które pojawiają się w danym czasie i ściśle związane są z określoną fazą rozwoju społecznego. Będzie to z konieczności opis niektórych zjawisk, obserwowanych w życiu codziennym.
I
1. Alienacje związane z przedmiotami
A. Telefon komórkowy. Problem z używaniem „komórki" zaczyna się z chwilą, kiedy przestaje ona służyć człowiekowi i zaczynamy używać jej najpierw dla przyjemności szybkiego kontaktu z innymi, by następnie coraz częściej szukać jedynie pretekstu do takiego kontaktu z coraz błahszych powodów. Rozmowy, bądź sms-y są nieraz tak infantylne, że budzą nieskrywane uśmieszki u odbiorców. Po jakimś czasie śmiało można powiedzieć, że komórka stała się nie tylko koniecznym towarzyszem, ale wyznacza właścicielowi czas jego życia. Nastąpiło uzależnienie człowieka od przedmiotu skonstruowanego do zaspokojenia bardzo określonej potrzeby kontaktu niezależnie od miejsca i czasu. Komórka wykorzystywana jest również przez pracodawców do bezgranicznego podporządkowania sobie pracownika, do pełnej i natychmiastowej dyspozycyjności.
B. Internet. Niezbędny współczesnemu człowiekowi dostęp do ustrukturyzowanej informacji, związanej z jego życiem, twórczością lub pracą. Działanie internetu opiera się na sieci komputerów, które nazywane są serwerami i umieszczeniu ich w różnych instytucjach na całym świecie. Zajmują się one udostępnianiem usług internetowych użytkownikom komputerów osobistych. Komputer, używany jako sprawny system dostępu do informacji oraz jej obróbki, może stać się przyczyną uzależnienia i poważnych chorób ustrojowych organizmu. Ciągły brak czasu na zaspokojenie wszelkich innych potrzeb, bezsenność, brak ruchu i zachwiany rozwój fizyczny, rozstrój nerwowy, to zwykle pierwsze i tylko niektóre objawy „choroby komputerowej".
C. Gry komputerowe. Celowo czynię rozgraniczenie różnych uzależnień związanych z dostępem do komputerów, ponieważ powodują występowanie różnych objawów ustrojowych. Gry komputerowe wpływają destrukcyjnie na psychikę, powodują wzmocnienie agresywności oraz wzrost ogólnej nerwowości gracza. Zdarza się, że osoby uzależnione od gier cierpią na bezsenność, nie wychodzą na spacer, mają problemy w pracy i w rodzinie. Następuje powolny proces wycieńczenia organizmu, wzrost zachorowalności. Około 22,8 proc. ogółu gospodarstw domowych posiada komputery, a 10,7 proc. dostęp do internetu [ 1 ].
2. Alienacje związane z tzw. używkami
A. Alkohol. Spożywanie alkoholu należy do powszechnej tradycji. Przy alkoholu odbywa się większość spotkań towarzyskich oraz uroczystości. Nikt nie potrafi chyba wskazać takiej granicy, której przekroczenie powoduje chorobę alkoholizmu. Całkowite uzależnienie organizmu od alkoholu charakteryzuje się tym, że człowiek w czasie tej choroby nie potrafi zająć się niczym innym, jak tylko czynnościami ukierunkowanymi na zdobycie za wszelką cenę alkoholu. Ten proces trwa z różnym natężeniem dla różnych organizmów i tak aż do utraty życia, jeśli nie nastąpi opamiętanie się i przebudzenie duchowe człowieka. „Z całym naciskiem pragniemy powiedzieć, że alkoholik zdolny do uczciwego stawienia czoła swoim problemom w świetle naszych doświadczeń może ozdrowieć, o ile nie zamknie swego umysłu na wszystkie pojęcia duchowe" [ 2 ]. Przekroczyć siebie i nie pić. W przeciwnym wypadku zwyczajny płyn, ciecz z zawartością związków organicznych, których cząstki zawierają jedną lub więcej grup hydroksylowych -OH, pokona człowieka i unicestwi go.
B. Narkotyki. Przebieg tej alienacji jest zbliżony do alienacji alkoholowej. Istnieje więc jakiś powód, który popycha człowieka do wzięcia narkotyku. „Powodem brania narkotyków nie jest zatem ostatecznie ani zła wola, ani obciążenia genetyczne organizmu, lecz kryzys życia, sygnalizowany przez bolesne stany emocjonalne. Na skutek kryzysu życia, więzi i wartości dany człowiek popada w lęk, niepokój, agresję, rozpacz, depresję i inne bolesne stany emocjonalne, które sprawiają, że narkotyk staje się dla niego patologicznie atrakcyjny" [ 3 ]. Kolejne dawki powodują uzależnienie, które opanowuje całkowicie psychikę narkomana i nie jest on już zdolny do wyjścia z nałogu bez pomocy z zewnątrz. Następuje powolne lub szybkie umieranie człowieka opanowanego przez ten nałóg. W województwie warmińsko-mazurskim było w 2002 r. 15 427 osób objętych pomocą z powodu uzależnienia od alkoholu, a 548 osób objętych pomocą z powodu narkomanii [ 4 ].
C. Papierosy. Pierwszy wypalony papieros nie musi być związany z jakimś stanem kryzysowym organizmu. Często jest to wybryk chwili, towarzyski gest, atrybut dorosłości, przejaw mody — cokolwiek. Z biegiem czasu palenie staje się koniecznym rytuałem dnia, chwili, czynnością ważniejszą niż posiłek, a z czasem najważniejszą potrzebą organizmu. Palaczowi może zabraknąć pieniędzy na wszystkie pozostałe potrzeby, na zakup papierosów nie może ich zabraknąć nigdy. Niektórzy palą do późnej starości, niektórzy zapadają na poważne choroby ustrojowe, które są bezpośrednią przyczyną śmierci, choć każdy wie, że stało się to za sprawą palenia papierosów. Społeczeństwo coraz bardziej ogranicza przestrzeń palaczy, ostrzega przed skutkami palenia, jednak działania te są mało skuteczne. Palenie stało się najważniejszą przyczyną umieralności w naszym kraju. Około 10 mln Polaków pali, z czego 5 mln pali dłużej niż 20 lat [ 5 ]. Każdego roku 100 tys. zgonów w Polsce ma bezpośredni związek z negatywnymi skutkami palenia tytoniu.
D. Tabletki. Zalecany przez reklamy sposób na wszystkie dolegliwości. Nie można mówić — oczywiście zdaniem twórców tych reklam — o zdrowym życiu, jeśli nie zażywamy tabletek. Są one coraz bardziej „inteligentne", można powiedzieć, prawie ożywione i po wniknięciu do organizmu wyszukują schorzenie, by je całkowicie uleczyć. Nadużywane leki powodują uzależnienie, w konsekwencji szereg schorzeń, które bardzo trudno wyleczyć. Uzależnienie to ma podobny mechanizm jak wyżej wymienione.
3. Alienacje związane z uczuciami
A. Nieszczęśliwa miłość. Uczucie odwzajemnionej miłości stanowi spełnienie człowieka, nadaje sens jego życiu, jest źródłem spokoju i szczęścia. Miłość nieodwzajemniona potrafi przysłonić człowiekowi wszelkie inne wymiary egzystencji i być przyczyną metafizycznych cierpień, które nie mogą znaleźć ukojenia. Człowiek w tym stanie jest niezdolny do pełnienia ról społecznych, przeżywa rozstrój organizmu, który nie może wrócić do stanu równowagi. Zdarza się, że ten stan doprowadza do powstania myśli samobójczych, a czasem nawet do śmierci.
B. Pożądanie. Budzi w człowieku pragnienie posiadania wszystkiego, na co spojrzą jego oczy. Alienacja ta doprowadza do popełniania przestępstw przeciwko własności: kradzież, rabunek, gwałt.
C. Zazdrość. Potrafi zniszczyć miłość partnera, doprowadzić do rozpadu rodziny. Powoduje lawinę myśli i czynności skierowanych na poszukiwanie potwierdzenia wyimaginowanych zdarzeń, które nigdy sienie wydarzyły. Zazdrość nie pozwala żyć odpowiedzialnie i twórczo.
D. Nienawiść. Dotyka zwykle bardziej tego, kto nienawidzi i szuka zemsty, niż tego, przeciw komu jest skierowana. Człowiek będący w tym stanie nie potrafi spojrzeć na problem „inaczej", jak tylko przez pryzmat nienawiści, czasem posuwa się nawet do popełnienia przestępstwa. Nienawiść opanowuje jego myśli i czyny — niszczy osobowość.
4.Alienacje związane z wyobrażeniami
A. Fanatyzm. To bezkrytyczna wiara w słuszność jakiejś sprawy, idei, doktryny, połączona z nietolerancją i ostrym zwalczaniem odmiennych poglądów. Fanatyzm w wymiarze indywidualnym doprowadza do izolacji społecznej, ponieważ znajomi odwracają się od takich osób; nikt nie chce wdawać się w niekończące się spory, które nie mogą mieć racjonalnego rozstrzygnięcia. Jednak łatwo wyobrazić sobie sytuację, kiedy to fanatyk zdobywa władzę i zaczyna formować społeczne stosunki według swoich wyobrażeń. Trudno być wtedy otwartym przeciwnikiem fanatyka, dysponuje on coraz większym arsenałem środków do eliminowania swoich przeciwników.
5.Alienacje ekonomiczne
A. Pracoholizm. Jedynymi akceptowanymi działaniami stają się czynności zawodowe. Człowiek poświęca pracy każdy wolny czas. Jeśli nie może w danym czasie pracować, to wykonuje szereg działań związanych z pracą zawodową. Rodzina, życie towarzyskie, wypoczynek to, w przeświadczeniu pracoholika, strata cennego czasu i dochodu. „Zatracenie siebie w pracy" to w olbrzymim skrócie — istota pracoholizmu. W obecnym czasie występuje coraz częściej w wariancie — właściciela firmy, która powinna przynosić coraz większy dochód. Lęk przed utratą dochodu nie pozwala właścicielowi na chwilę wytchnienia, bo nawet minimalny spadek dochodu to ekonomiczna — czytaj — życiowa porażka. Wszystkiego musi doglądać osobiście, nikomu nie może zaufać, ponieważ nikt nie wykona tej pracy, tak jak "ON". Taka postawa może być przyczyną zawału serca. W porównaniu do 2001 r. w 2002 r. w województwie warmińsko-mazurskim wzrosła liczba zgonów na choroby układu krążenia o 3,4 proc. Brak badań w tym zakresie nie pozwala na wyciąganie zbyt jednoznacznych wniosków.
B. Skąpstwo i sknerstwo. Ich celem jest posiadanie dóbr doczesnych. Nieraz skąpiec nie tyle pragnie pomnożenia dóbr, ile boi się ich zmniejszenia i woli nie narażać się na straty. Skąpstwo daje zadowolenie umysłowe z posiadania. Znane są przypadki skąpców umierających z niedostatku i pozostawiających po sobie spory majątek. „Najgorszym następstwem skąpstwa jest nieczułość serca na cudze cierpienie, hamująca miłosierdzie"; [ 6 ].
II
Ten krótki przegląd zaobserwowanych alienacji występujących współcześnie wystarczy, żeby uzmysłowić sobie wagę problemu. Na pewno trudno wskazać taką granicę, której przekroczenie jednoznacznie określi, że mamy do czynienia z alienacją. Nie możemy odpowiedzialnie stwierdzić, że po wypaleniu następnego papierosa lub wypiciu kolejnego kieliszka alkoholu staniemy się niewolnikami tych używek i nie potrafimy wyzwolić się z nałogu. Nie możemy również wskazać takiej granicy, po przekroczeniu której zazdrość przerodzi się w siłę niszczącą i niezależną od człowieka, która zniszczy miłość dwojga ludzi. Potrafimy jednak odpowiedzialnie wskazać człowieka uzależnionego od alkoholu, od papierosów, dotkniętego zazdrością, chciwego, skąpego. Często są to ludzie tak właśnie postrzegani przez najbliższe otoczenie. Można przytoczyć jeszcze wiele przykładów alienacji i za każdym razem będziemy mieć przeświadczenie, że rodzi się ona wtedy, kiedy człowiek przestaje panować nad światem „wytworów" i biernie poddaje się jakiejś żądzy, która niszczy jego godność, wartość i wolność. Uprawniony wydaje się pogląd, że każda myśl człowieka, każda idea, wynalazek czy wyobrażenie może powodować alienację, jeśli podporządkuje człowieka do tego stopnia, że stanie się on niewolnikiem tego tworu. Nawet miłość do swoich dzieci może w pewnych warunkach sprawić, że nie potrafimy w sposób odpowiedzialny zapewnić im bezpieczeństwa i wychować do samodzielności, wręcz przeciwnie, możemy do takiego stopnia uzależnić je od siebie, że nie będą już zdolne do samodzielnego życia w świecie. Ta źle pojęta miłość rodziców do swoich dzieci stanie się przyczyną ich przyszłych niepowodzeń, uniemożliwi bowiem dzieciom przekroczenie bariery dorosłości i dalsze samodzielne życie.
Trafnie dostrzegł problem alienacji papież Jan Paweł II stwierdzając:
"Człowiek dzisiejszy zdaje się być stale zagrożony przez to, co jest jego własnym wytworem, co jest wynikiem pracy jego rąk, a zarazem — i bardziej jeszcze — pracy jego umysłu, dążeń jego woli. Owoce tej wielorakiej działalności człowieka zbyt rychło, i w sposób najczęściej nie przewidywany, nie tylko i nie tyle podlegają „alienacji" w tym sensie, że zostają odebrane temu, kto je wytworzył, ile — przynajmniej częściowo, w jakimś pochodnym i pośrednim zakresie skutków — skierowują się przeciw człowiekowi". [ 7 ]
Przykładem sztucznej konsumpcji, szkodliwej dla zdrowia i godności człowieka, która wymknęła się całkowicie spod kontroli człowieka, jest właśnie narkomania. Pomimo współdziałania różnych służb społecznych, współpracy poszczególnych państw, nie udaje się opanować tej patologii. Niezwykła atrakcyjność narkotyków czy alkoholu bierze się prawdopodobnie stąd, że substancje te posiadają „moc" szybkiego modyfikowania stanów świadomości człowieka, potrafią przynieść ulgę w cierpieniu i wprowadzić w chwilową euforię. „Umysł ludzki kieruje się logiką prywatną, która może wypaczać postawę człowieka wobec siebie i życia oraz może wprowadzać go w świat toksycznych iluzji. Podobnie emocje pozostawione same sobie szukają jedynie dobrego samopoczucia. Nawet za cenę niszczenia człowieka, którego są częścią" [ 8 ].
Podobny przebieg psychiczny można obserwować przy innych alienacjach, ponieważ to sam człowiek stwarza sobie swój świat, w którym tylko on potrafi się poruszać, zna wszystkie jego zakamarki — ciemne i jasne strony i sam mówi sobie czego chce, sam dokonuje wyborów. Potrafi przy tym mieć niezwykle skuteczną argumentację do przekonania siebie, że tak właśnie powinien postąpić, nie inaczej. Człowiek może wmówić sobie wszystko. To prawie doskonała machina; niezwykle logiczna, skuteczna, przebiegła, pomysłowa, przedsiębiorcza, etc. Ten stworzony przez niego świat może, niestety, okazać się doskonale przygotowaną pułapką na samego siebie, doskonałą dlatego, że przygotowaną przez niego — z niezwykłą znajomością samego siebie. To dlatego może tak trudno samemu wydobyć się z „sideł" alienacji. Trudno przekroczyć siebie i stanąć przed prawdą o sobie, trudno taką prawdę zaakceptować i zmienić swoje dotychczasowe postępowanie, trudno zmienić sposób życia.
III
Człowiek jest jedyną istotą na świecie zdolną poznać cel, do którego dąży. Cel jest pierwszym impulsem, od którego zaczynamy każde nasze zamierzenie. Takim celem jest jakieś dobro, które człowieka pociąga, jakaś rzecz zewnętrzna, którą pragnie on posiąść lub zrobić, może to być również jakiś stan przyjemny, który człowiek pragnie w sobie wywołać lub stan nieprzyjemny, który chce usunąć. Te różne dobra zewnętrzne i wewnętrzne, które pobudzają nas do działania, nadają tym działaniom charakterystyczne cechy, kierunki i wartości. Nasze postępowanie składa się z różnorodnych czynów powiązanych ze sobą w taki sposób, że każdy następny czyn łączy się ogniwem z poprzednim, który jest niejako środkiem do realizacji jakiegoś ważniejszego, naczelnego celu.
W ten sposób ta wzajemna zależność poszczególnych czynów może przebiegać w długotrwałych procesach trwających nieraz kilkanaście lat, a nieraz całe nasze życie. Jeśli zburzony zostanie jakiś element, może runąć cała konstrukcja.
Ta misternie wznoszona „budowla" ma dać człowiekowi poczucie szczęścia, ma być spełnieniem jego życia. To pragnienie szczęścia ma zaspokoić wszystkie jego potrzeby i aspiracje. Zdarza się, że po zrealizowaniu jakiegoś celu, który całkowicie pochłonął znaczną część życia człowieka, okazuje się, że nie przyniósł spełnienia i nadal odczuwa on głód szczęścia, którego jeszcze nie osiągnął.
Wydaje się, że problem alienacji nie zajmuje już tak znaczącej uwagi filozofów jak przed laty. A to jednak alienacja w dalszym ciągu pozostaje główną przyczyną rozpadu osobowości człowieka, jego zniewolenia. Daleki jestem od wystawiania „strachów" na nieskończonym polu aktywności ludzkiej. Dobrze jednak uzmysłowić sobie przynajmniej niektóre zagrożenia i nawet trochę siebie przestraszyć, zanim sięgnie się po jakąś używkę czy odda w niewinne z pozoru sidła „tworów" człowieka.
*
Przypisy:
[ 1 ] Główny Urząd Statystyczny, Rocznik Statystyczny Województw, Warszawa 2003, s. 143.
[ 2 ] Anonimowi alkoholicy, Warszawa 1996.
[ 3 ] Ks. M. Dziewiecki, Narkomania a duchowość, http://www.narkomania.akcjasos.pl 04.04.16.
[ 4 ] Urząd Statystyczny w Olsztynie, red. Dariusz Śledź, Olsztyn 2003, s. 548.
[ 5 ] Sprawozdanie z realizacji narodowego programu zdrowia w województwie warmińsko-mazurskim w 2002 r. Olsztyn 2003. s. 32.
[ 6 ] J. Woroniecki, Katolicka etyka wychowawcza, t.II/l. s.317.
[ 7 ] Jan Paweł II, Encyklika Redemptor Hominis, 15.
[ 8 ] M. Dziewiecki, Narkomania a duchowość, http://www.narkomania.akcjasos.pl 16.04.2004.
Władysław Walec
Absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej TWP w Olsztynie.
Maciej Stasiński
[ external image ]
Plaża w Acapulco, na pierwszym planie ciała ofiar meksykańskiej wojny narkotykowej. Zdjęcie z sierpnia 2011 r.(fot. Bernandino Hernandez/AP)
W Ameryce Łacińskiej państwo wycofuje się ze swej odwiecznej roli represyjnej - mówi Jorge Castaneda, pisarz, publicysta, były szef MSZ Meksyku
Maciej Stasiński: W ostatnich latach obraz Meksyku w światowych mediach to beznadziejna i okrutna wojna z narkobandytyzmem.
Jorge Castaneda: Meksyk jest krajem na widoku, co roku przyjeżdża do nas na wakacje 20 mln Amerykanów, 11 mln Meksykanów pracuje w USA. Trudno, żeby o tej wojnie i jej skutkach nie było głośno w świecie. Tym bardziej że bilans jest straszny: 70 tys. zabitych, 20-30 tys. zaginionych bez wieści, porwania.
Wszystko zaczęło się w 2006 r., kiedy prezydent Felipe Calderón wypowiedział wojnę narkobiznesowi. Przedtem od połowy lat 90. zeszłego wieku poziom przemocy w Meksyku systematycznie malał.
Calderón rozpoczął swoją wojnę zaraz po objęciu władzy. Mógł, nie musiał. To była decyzja czysto polityczna. Nie zrobił tego dlatego, że w kraju rosła przestępczość albo rosło spożycie narkotyków, ani dlatego, że kartele narkotykowe opanowały terytorium, które wcześniej kontrolowała władza. Stawiał czoło kryzysowi prawomocności, gdy jego pokonany rywal López Obrador kwestionował legalność jego wyboru http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/ ... 50943.html. Postanowił pokazać, kto tu rządzi: oto wysyłam armię do walki na narkobandytyzmem. I z początku ta polityka zyskała mu popularność.
Okazała się jednak fatalnym błędem. Spowodowała lawinowy wzrost przemocy. W ciągu kilku lat trzykrotnie wzrosła liczba zabójstw, porwań, zaginięć. Więcej było ofiar wojny między kartelami a państwem i wojny między samymi kartelami, które przyciśnięte przez państwo zaczęły walczyć ze sobą o kanały przerzutu, wpływy itd. I wówczas wojna przestała być popularna.
Rząd Meksyku powtarzał, że odpowiedzialność za koszty i skutki wojny powinny ponosić nie tylko kraje produkujące narkotyki, ale także te, do których one trafiają, a ponad 90 proc. narkotyków szmuglowanych z Meksyku ląduje w USA. To racjonalny argument. USA uchylały się od tego. http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/ ... opytu.html
- Amerykanie oficjalnie brali na siebie odpowiedzialność już za Reagana i Clintona. Ale nie chcieli posyłać wojska czy policji na granicę z Meksykiem, bo utrzymywali u siebie równowagę między konsumpcją narkotyków a poziomem przemocy i przestępczości, którą mieli pod względną kontrolą. To jest ubolewania godna hipokryzja. Tyle że Amerykanie są hipokrytami, ale nie są głupi. My w tej sprawie jesteśmy uczciwi, ale głupi. Decyzję o tej wojnie prezydent Calderón podjął z własnej woli. Wolę hipokryzję niż głupotę.
W drugą stronę - z USA do Meksyku - jest szmuglowana przez granicę broń, którą kupują kartele.
- Zgadza się. W USA nie wolno eksportować broni bez zezwolenia rządu. Jednak tego prawa Amerykanie nie chcą albo nie mogą egzekwować - musieliby zamknąć wszystkie sklepy z bronią w Teksasie czy Arizonie albo tak obstawić granicę z Meksykiem, żeby kontrolować cały handel, przejścia graniczne. Nie przestrzegają też swoich własnych praw dotyczących prania pieniędzy z narkotyków. Zakazują konsumpcji narkotyków, ale tego nie egzekwują. W efekcie mają najniższy od wielu lat wskaźnik przestępczości związanej z narkotykami. Nie chcą tego zwalczać.
A my przestrzegamy ich praw, ścigamy, kontrolujemy, łapiemy i trup ściele się gęsto, ale u nas, nie u nich. My szukamy tuneli, którymi szmuglowana jest przez granicę marihuana do USA, a po tamtej stronie marihuana wyjeżdża z tuneli i spokojnie trafia do supermarketów, gdzie sprzedawana jest jako środek leczniczy.
Jedynym wyjściem jest legalizacja narkotyków. Stopniowa, poczynając od marihuany, która jest jednym z poważniejszych źródeł dochodów narkobiznesu meksykańskiego. Już 20 stanów w USA zalegalizowało ją do celów terapeutycznych, a dwa - konsumpcyjnych. Na świecie jest teraz ruch zmierzający do dekryminalizacji narkotyków, w USA też. Amerykańskie władze federalne zdecydowały ostatnio, że nie będą skarżyć władz stanowych za taką legalizację. To jest przełom.
Co może uczynić Meksyk, żeby przekonać Amerykanów do współpracy?
- Nic. Meksyk nie może zamknąć granicy z USA. Eksportujemy tamtędy 1,5 mld dol. dziennie. Możemy próbować powstrzymać szmugiel południowoamerykańskich narkotyków, głównie kokainy, w najwęższym miejscu Meksyku na południu kraju. Jedyne, co możemy zrobić na północy, to pozwolić, by narkotyki płynęły do USA jak najszybciej, bez trupów. Po co pilnować tych tuneli? Tego nie wolno mówić, ale tak trzeba robić. To cyniczne? Tak, ale Amerykanie też są tacy.
Liczba ofiar meksykańskiej wojny z narkobiznesem jest taka, że skóra cierpnie.
- Meksyk jest krajem scentralizowanym, skupionym wokół stolicy. Najważniejsi politycy, intelektualiści, studenci, media są skupieni w stolicy, może z wyjątkiem niektórych miast, takich jak Monterrey. A miasto Meksyk żyje poza tą falą przemocy, jest od niej wolne, bezpieczne. Być może częściowo wskutek decyzji samych karteli, które je oszczędzają jako schronienie dla siebie i swoich rodzin.
Mieszkańców stolicy cała ta fala nie dotyczy osobiście. Stany północnego pogranicza, gdzie szaleje przemoc, nie potrafią "uspołecznić" swojej krzywdy, przebić się do krajowych mediów, uczynić ją sprawą narodową.
Kiedy odwiedzałem w Bogocie, stolicy Kolumbii, tzw. dobre domy, wydawało mi się, że więcej wiem o wojnie domowej niż sami Kolumbijczycy. A przecież ktoś, kto czytał prasę kolumbijską, musiał o tym wiedzieć. Ale ludzie woleli patrzeć w inną stronę.
- To jest podobne zjawisko, chociaż w Kolumbii wojna doszła do miast, nie tylko do Medellin, ale także do Bogoty.
Ameryka Łacińska po kompromitacji komunizmu w ZSRR, ujawnieniu zbrodni stalinowskich przez Chruszczowa w 1956 r., po Węgrzech '56 i Czechosłowacji '68 stała się nową ostoją marzenia o lepszym, socjalistycznym świecie. Sprawiła to rewolucja na Kubie. A kiedy jej mit padł, zjawił się w Wenezueli Hugo Chávez. Co teraz z tym marzeniem lewicy?
- Mit Kuby zaczął się załamywać po upadku ZSRR, kiedy Moskwa przestała ją utrzymywać. Kubańskie osiągnięcia okazały się znikome. Pozostały nagie ograniczenia swobód demokratycznych, dyktatura. Sowietów zastąpiło wsparcie finansowe Cháveza, ale okazało się za małe. Zresztą sama Wenezuela nie miała się czym pochwalić, wyjąwszy rewolucyjną retorykę Cháveza i jego próby eksportu swego modelu do Boliwii, Nikaragui czy Ekwadoru.
W niektórych z tych krajów, które wykorzystały światowy boom na surowce lub żywność, coś się udało. Np. wyniki gospodarcze Boliwii http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/ ... kraju.htmlsą niezłe, chociaż ma autorytarny reżim, który tępi opozycję. Ale w Nikaragui czy Salwadorze jest znacznie gorzej.
Sama Wenezuela to katastrofa. W ciągu 13 lat zarobiła na ropie ok. 1 bln dol. i nic z tego nie ma. Nie ma pieniędzy na import podstawowych produktów, których potrzebuje do życia. Jeśli w Wenezueli nastąpi załamanie - a wszystko na to wskazuje - dla tej lewicy, która związała swoje nadzieje z modelem wenezuelskim, to będzie ciężki cios.
Ale jest też inna lewica, ta, która rządziła lub rządzi w Brazylii, Chile czy Urugwaj. Jej rządy dają dobre rezultaty. Tyle że to nie ma nic wspólnego z rewolucją. To lewica typu europejskiego, socjaldemokraci. Ten wzór lewicy wegetariańskiej, w przeciwieństwie do mięsożernej, może zyskać na atrakcyjności. Nimb lewicy rewolucyjnej, która chce gwałtownie zmienić świat, może trwać już tylko w głowach ludzi, którzy przespali dzieje. Ostanie się tylko lewica umiarkowana, rozsądna, reformistyczna, umiejąca dobrze rządzić.
Jakie skutki może mieć załamanie się modelu wenezuelskiego po śmierci Cháveza?
- Niektórzy uważają, że to kwestia miesięcy. Wenezuela wyprzedaje Chinom niewydobyte jeszcze zasoby ropy! Krach, implozja mogą się dokonać albo na ulicy, albo w drodze przewrotu wojskowego. Były ideologiczny guru Cháveza Heinz Dieterich zapowiada krach Wenezueli i przewrót najpóźniej na wiosnę.
Skutki mogą być dramatyczne. Jeśli ta gospodarka runie, ustanie ogromna pomoc dla Kuby czy Nikaragui. A dotacje wenezuelskie to dla Kuby pępowina. Raul Castro postawił na Wenezuelę w nadziei, że to będzie pomost kredytowy, po którym przejdzie do normalizacji stosunków z USA. Ale to się nie udało. M.in. dlatego, że Barack Obama nie miał dość siły, by przeforsować nową politykę wobec Kuby, był uzależniony od kluczowych głosów kilku bardzo antycastrowskich kongresmenów kubańskiego pochodzenia. Dotacji wenezuelskich, które zastąpiły dawne dotacje sowieckie, nic już nie zastąpi. A Chiny nie będą dawać pieniędzy upadającej Kubie - nie zaryzykują konfliktu o nią z USA.
Po załamaniu się Wenezueli poradzą sobie Boliwia czy Ekwador, bo eksportują żywność i surowce. Z kolei dla Partii Pracujących w Brazylii czy dla Argentyny pani Kirchner upadek Wenezueli będzie bolesny ideologicznie, bo te kraje chwaliły "postępowy model" Cháveza.
Czy można powiedzieć, że Ameryka Łacińska w osobach Fidela Castro czy Cháveza żegna się ostatecznie z przywiązaniem do mitycznych mężów opatrznościowych, zbawicieli, jak ich pokazywał w swojej książce pański rodak Enrique Krauze?
- Już od dawna mamy do czynienia ze zmierzchem tego mitu. To skutek sukcesu krajów Ameryki Łacińskiej w ostatnich 20 latach, sukcesu globalizacji, otwarcia się na świat i wprowadzenia rządów demokratycznych. Kult wodzów odchodzi w przeszłość i raczej już nie wróci. Kraje Ameryki Łacińskiej stały się lub stają coraz bardziej krajami klasy średniej.
Ich problemem jest jednak pewne rozczarowanie demokracją. Ludzie są niezadowoleni, mimo że ich kraje się rozwijają. Przykładem Chile, Brazylia czy Kolumbia. Masowe protesty wybuchły tam nie z powodu kryzysu, lecz w wyniku sukcesów. W Chile ludzie zażądali porządnej publicznej edukacji w miejsce prywatnej i drogiej, odziedziczonej po dyktaturze Pinocheta. W Brazylii, którą się ogłasza wschodzącą potęgą, masowo zażądali porządnego transportu publicznego, służby zdrowia i edukacji. Protestowali przeciw gigantycznym inwestycjom w stadiony w związku z mundialem i olimpiadą. I mieli rację. Stadiony nie są dla ludu, lud ogląda mecze w telewizji.
To jest świadectwo rozmijania się rosnących oczekiwań społecznych klasy średniej i zdolności instytucji demokratycznych, by je zaspokoić. Rządzący nie potrafią rozmawiać ze społeczeństwami, brakuje pedagogiki politycznej i ekonomicznej, edukacji w kwestiach publicznych. Elity nie wyjaśniają ludziom problemów, a to są sprawy, które czekać nie mogą. Demokracja okazuje się niewrażliwa na żądania społeczne, a jej niektóre instytucje są dysfunkcjonalne.
Dlaczego np. w Brazylii jest tyle partii politycznych pozamykanych jak klany, z zamkniętymi listami wyborczymi - ludzie nie wiedzą, na kogo głosują. A zarazem była minister środowiska Marina Silva, bardzo popularna - w ostatnich wyborach prezydenckich zdobyła trzecie miejsce - nie jest w stanie założyć nowej partii, bo blokuje ją sztywny system.
W Chile wciąż nie zniesiono ostatniej "kłódki Pinocheta" - ordynacji wyborczej, która uniemożliwia zwycięskiej partii zdobycie wygodnej większości do rządzenia. W Meksyku jest jeszcze wiele instytucji autorytarnych z dawnej epoki, m.in. trwających ponad 70 lat rządów monopartii PRI.
Gospodarcza prosperity też nie jest zagwarantowana raz na zawsze.
- Boom na surowce i żywność nie będzie trwał wiecznie. Kraje, które je produkują - Argentyna, Chile czy Ekwador - mogły sprzedawać po bardzo wysokich cenach każdą ilość ropy, gazu, miedzi, rudy żelaza, soi, mięsa, kukurydzy itd., bo każdą ilość kupowały Chiny czy Indie. Np. Peru było w ostatnich latach najszybciej rozwijającym się krajem Ameryki Łacińskiej, ze wzrostem powyżej 7-8 proc., dzięki eksportowi kopalin.
Jednak kiedy takie możliwości się wyczerpią, mogą się pojawić problemy. Może nie z ropą, ale z innymi dobrami tak. Brazylia już rośnie wolniej, niż się spodziewała. A skutki spowolnienia nałożą się na większe oczekiwania społeczne. Mimo to nie spodziewam się powrotu ozdrowieńczych recept wodzowskich. Latynoskie demokracje są naprawialne. A cykle ekonomiczne są normalnością, z którą trzeba żyć.
Latynosi mają cechę, która ich łączy z Polakami: lubią rozpamiętywać krzywdy doznane od obcych i potężnych i wystawiać im rachunek. Czasem to krzywdy prawdziwe, czasem urojone, którymi przykrywają własne zaniechania. Czy w Ameryce Łacińskiej ten syndrom jest nadal żywy?
- Jest żywy w Meksyku, Peru, Wenezueli, Ameryce Środkowej. Wśród Argentyńczyków jest go mniej, bo czują się lepsi od innych Latynosów. Brazylijczycy są w ogóle od niego wolni, bo uważają się za wybranych przez Boga. Ale w sumie ta wiktymologia odchodzi w przeszłość. Przywódcy krajów Ameryki Łacińskiej wciąż lubią wymagać "szacunku", kiedy rozmawiają np. z Amerykanami z Północy. To jest świadectwo kompleksu: domagam się zadośćuczynienia za obrazę czy krzywdę. Ale bardzo często zniewaga należy już do przeszłości i trudno ją kultywować dziś, kiedy np. 10 proc. Meksykanów lub 25 proc. Salwadorczyków pracuje w USA i przysyła rodzinom stamtąd pieniądze.
W rozwiniętych krajach Zachodu mieliśmy po wojnie najpierw rozwój państwa opiekuńczego, żeby nie powtórzyły się wstrząsy społeczne sprzed II wojny światowej. Potem, od czasów Thatcher i Reagana, cykl neoliberalny, gdy rynek się globalizował, a państwa się wycofywały. Kryzys światowy od 2008 r. oznacza kryzys cyklu neoliberalnego, ale mimo to kurczy się państwo opiekuńcze. Jak to się odbija na Ameryce Łacińskiej?
- Za oceanem nigdy nie mieliśmy takiego państwa opiekuńczego jak w Europie, gdzie obejmowało ono niemal całe społeczeństwo. I nadal obejmuje, choć w okrojonej formie. Ogromna większość ludzi w Ameryce Łacińskiej pozostawała poza sferą działania polityki państwa jako dostawcy dóbr publicznych, takich jak zdrowie, edukacja itd. Z jego opiekuńczej funkcji korzystała najwyżej "arystokracja robotnicza - związkowa".
Ludzie wykluczeni czy biedni znajdowali dotąd wyjścia zastępcze, marne, ale jednak się sprawdzały - to szara strefa, narkobiznes, emigracja. Oczywiście to świadczy o gospodarczej czy społecznej klęsce, ale zarazem to były i nadal są zawory bezpieczeństwa: nie mam pracy, pójdę do kartelu narkotykowego i jakiś czas pożyję. Albo wyjadę do USA. W Europie takich zaworów nie macie.
W Ameryce Łacińskiej państwo wycofuje się nie tyle z funkcji opiekuńczych, bo ich nigdy dobrze nie wypełniało, ile ze swej roli represyjnej, kontroli społecznej. Przykładem liberalizacja rozwodów, aborcji, używania narkotyków.
Potrzebujemy rozwoju w sferze socjalnego działania państwa, czyli rozszerzenia roli państwa np. w edukacji, opiece medycznej, transporcie, żeby objęło ono tych, którzy dotąd byli wykluczeni i pozbawieni jego opieki. Np. Brazylia nie daje sobie rady z opieką medyczną nad milionami ludzi wykluczonych, więc sprowadza lekarzy kubańskich do pracy na prowincji. To klęska. Jak Brazylia może importować niewolniczą siłę roboczą - przecież rząd brazylijski nie płaci tym lekarzom, tylko kubańskiej dyktaturze!
Państwo w Ameryce Łacińskiej musi być lepiej i racjonalniej finansowane, nie może wyręczać ludzi w samodzielności i zaradności, ale musi docierać tam, gdzie dotąd nie dociera. Musi dopiero teraz zrobić to, co w Europie uczyniło już dawno.
Cykl neoliberalny powiększył przepaść między bogactwem i biedą od USA po Europę, a jego kryzys na Zachodzie zrodził poczucie, że popsuliśmy społeczeństwo, jak mówił Tony Judt. Społeczeństwo, w którym panują nierówności, jest mniej spójne, mniej solidarne, gorzej się rozwija.
- W Ameryce Łacińskiej ostatnie dziesięciolecia dały wynik przeciwny. Wzrost gospodarczy, polityka walki z biedą, niska inflacja sprawiły, że nierówności się zmniejszyły, wykluczeni i biedni awansowali, klasa średnia się powiększyła. Miliony ludzi zdobyły dostęp do dóbr i usług, do których wcześniej dostępu nie miały - od sprzętu domowego po mieszkania czy edukację.
Czy oburzonych w USA, Izraelu czy Hiszpanii łączy coś z oburzonymi w Chile czy Brazylii?
- Trudno o wspólny mianownik. W Chile czy Brazylii ludzie zdobyli coś, czego nie mieli, ale chcą więcej i lepiej. W Hiszpanii czy Grecji stracili.
W Europie odradza się nacjonalizm jako antyimigrancki egoizm narodowy w obronie stanu posiadania ludzi sytych, np. w Holandii czy we Francji, albo autorytarny, wsobny, jak na Węgrzech. W Ameryce Łacińskiej ma inne cechy.
- U nas nacjonalizm wywodzi się z przeszłości: podboju, kolonizacji i inwazji. Powoli odchodzi i jest coraz bardziej retoryczny. W Meksyku monopol naftowy Pemex to był do niedawna klejnot w narodowej koronie. Dziś przeciwnicy jego denacjonalizacji wyprowadzają na ulice garstkę ludzi. A ustawa zakazująca sprzedaży cudzoziemcom ziemi w okolicach plaż została anulowana.
W Europie integracja ponadnarodowa w sensie instytucjonalnym zrodziła sprzeciw niektórych. Jednak na szczeblu światowym ma ona znikome osiągnięcia. Może Międzynarodowy Trybunał Karny, nierozprzestrzenianie broni atomowej czy walka z globalnym ociepleniem, ale to mało.
O ile w Europie niektórzy czują, że rola ponadnarodowych europejskich instytucji jest zbyt wielka, i rodzi to nacjonalizmy, o tyle w Ameryce Łacińskiej przeciwnie - potrzebujemy ponadnarodowych instytucji jak powietrza, żeby płoszyć nasze historyczne demony: korupcję, bezprawie, autorytaryzm, pustoszenie środowiska naturalnego, deptanie praw ludzkich.
W gospodarce nam tego nie potrzeba, ale w ramach prawno-cywilizacyjno-kulturalnych - tak, i to bardzo. I to takich instytucji, które będą się wtrącać w wewnętrzne sprawy poszczególnych krajów. Potrzebujemy tych mechanizmów, żeby ograniczyć arbitralność elit, żeby płynęły inwestycje, zapanowały rządy prawa i przestrzegano praw człowieka.
[ external image ]
Tytuł recenzji: Tabletki (nie)szczęścia...
Autor: Jarosław Czechowicz
http://krytycznymokiem.blogspot.com/
Juliusz Strachota informuje, że nie czytał ostatnich książek będących ostrzeżeniami przed uzależnieniem. O ile lekturę "Najgorszego człowieka na świecie" Halber rzeczywiście może sobie darować, o tyle powinien znać "Kobierki" Franczaka i w ogóle piszący o uzależnieniach winien czytać innych, którzy to robią. Dlaczego? Przede wszystkim po to, by porównać doświadczenia, przyjrzeć się podobnym mechanizmom nałogu. Uświadomić sobie przede wszystkim, że w swym cierpieniu nie jest się wyjątkowym. Bo dobrze robi odrobina zdrowego rozsądku i brak rozpaczliwego pytania o to, dlaczego ja. Dlatego, że nie ktoś inny. Nałóg jest potworny, ale jeśli ma się w sobie siłę do rozliczenia z nim na kartach książki, warto czytelnikom zwrócić uwagę, że w podobnych stanach nie przechodzą niczego wyjątkowego. Ergo - łatwiej jest się z tym rozprawić, bo to nic nadzwyczajnego, aczkolwiek chwilami nieludzko okrutnego.
"Relaks amerykański" to ciekawa książka, bo w morzu beletrystycznych czy paradokumentalnych rozpraw o tym, ile się wypiło, czego naćpało i jakie detoksy przeżyło, porusza temat skryty gdzieś w cieniu, być może bardziej wstydliwy, prawdopodobnie mocno skomplikowany. Chodzi o lekomanię. Zmorę współczesnych społeczeństw, do której bardzo trudno jest się przyznać, a wstyd staje się coraz większy i coraz bardziej nie do zniesienia. Strachota z nutką ekshibicjonizmu, tak potrzebnego do skreślenia wartościowej książki o lekomanii, rozprawia się ze wstydem swojego Juliana, który stosunkowo szybko uzależnia się od leków przeciwlękowych, wytaczając wojnę światu, ale wojnę z góry przegraną, bo świat się nie zmieni - można tylko modyfikować wyobrażenia o nim za pomocą środków przepisywanych na zlecenie bogatych koncernów farmaceutycznych.
Bohater "Relaksu amerykańskiego" wpada w sidła uzależnienia, kiedy nie radzi sobie z emocjonalną presją związaną z rychłym ślubem. Ot, taki, a nie inny przypadek, który prowadzi do zacisznego gabinetu psychiatrycznego, gdzie przy wyraźnym wskazaniu szkodliwości długotrwałego zażywania zestresowany pacjent otrzymuje pigułkę eliminującą lęki. Zaczyna się od lekarskiego kazania, ale i tak codziennie znajdzie się jakiś odziany w kitel mistrz uśmierzania niepokoju rozpoczynający rosyjską ruletkę przepisaniem pierwszego opakowania - dla wielu ostatniego, dla równie wielu jednego z tysiąca kolejnych. Obserwujemy proces zapadania się w sobie, zamykania na bodźce świata zewnętrznego, rugowania resztek zdrowego rozsądku na rzecz przekonania, że tylko tabletka jest w stanie utrzymać na powierzchni życia. Kiedy lek zaczyna kierować psychiką? W momencie, w którym staje się okrutnie niezbędny. Także wtedy, gdy można zadać sobie tak rozpaczliwe pytanie, jakie zadaje Julian: "Czemu, kurwa, zabrałem sobie z życia jakąś zwyczajną bezcelowość, bezproduktywność, lenistwo, pogodę ducha, spokój, bezpieczeństwo, ciekawość, tkliwość, ufność i inne zjawiska, których symulacje osiągam za pomocą tabletek?". Ano właśnie, co się stało?
Dzieje się wiele. Przede wszystkim trzeba kombinować, w jaki sposób otrzymywać hurtowe ilości recept. Bo uzależnienie jest potworne. Dwie tabletki zamieniają się błyskawicznie w dwadzieścia, te następnie w czterdzieści i nie ma już niczego, na czym można zasadzić resztki zdroworozsądkowego myślenia. Nie docierają czytelne komunikaty z otoczenia, które widzi problem, ale nie widzi dla niego rozwiązania. Rozpoczyna się spektakl konfabulacji, bo każdemu nowemu lekarzowi trzeba zmyślić inną historię, by uwierzył, że ten, a nie inny lek jest nam niezbędnie konieczny. Setki wizyt, zmiany przychodni, podmienianie kart, wycieczki do gabinetów w innych miastach. W tym wszystkim trzy zasadnicze typy lekarzy. Ci zachowawczy, którzy przymykają oko na świadomość uzależnienia i oferują w miarę rozsądne dawki na recepcie. Lekkomyślni - wypisujący piguły w ilościach hurtowych, mając świadomość doskonałego rynku zbytu w postaci uzależnionych. Także ostrożni - ci, którzy starają się porozmawiać i przekonać o zgubnym wpływie nałogu. A jego siła jest ogromna. Tworzy się coś na kształt alternatywnego życia. Kroczy się niebezpieczną drogą, na której niczego już z siebie nie daje się światu, świat ten izolując gdzieś z daleka, w bezpiecznej odległości. U bohatera książki pojawia się coraz większa pustka tego nieżycia. Pasja badacza Warszawy zamieniona zostaje na pasję eksplorowania coraz to nowych aptek. Julian jest samotnikiem odkrywającym peryferie - te związane z własną psychiką, doszczętnie niszczoną przez chemię w tabletkach.
Kolejny bardzo wyraźny rys to krytyczne ukazanie środowiska detoksykacji dla lekomanów. Jeden z pacjentów zamkniętego oddziału wyraża następującą opinię: "Bo tu nie ma nic nowego, bo przyszłość jest taka, że za drzwiami czeka przeszłość. Nie ma się jak i gdzie z tego leczyć". Wedle wszelkich medycznych prawideł liczy się przede wszystkim usunięcie objawu, bez zwracania uwagi na przyczyny. Dodatkowo mnożą się nowe oddziały detoksykacji, w których stosowane są środki mogące z powodzeniem być wykorzystywane w leczeniu ambulatoryjnym. Ktoś musi pacjentowi bardzo sugestywnie wmówić, że jego siła woli nie może się mierzyć z ogromem uzależnienia. Co jest zatem oferowane? Szpitalne przechowalnie, które rodzą dodatkowe lęki i frustracje. Przechowalnie dla ludzi, którzy nie wkładają wystarczająco dużo siły w walkę o swą normalność.
I jeszcze teza, którą ta mroczna opowieść nazbyt mocno sugeruje. Lekarze przedstawieni są jako dilerzy w białych rękawiczkach, którzy w świetle prawa mogą przywiązać do środków medycznych, a potem tym przywiązaniem sterować wedle zaleceń koncernów produkujących leki uzależniające. Myślę, że problem jest dużo bardziej złożony. Nie chodzi o to, żeby winę zrzucić na lekarzy i ich decyzje. One są pewną integralną całością, współtworzą okrutny proces, wspomagają go. Strachota opowiada w gruncie rzeczy o człowieku, który najpierw ucieka od jakiejkolwiek formy odpowiedzialności, a potem nad wyraz łatwo zrzeka się bycia odpowiedzialnym za samego siebie. Decyzje nie są już decyzjami jego samego, bo on chce widzieć siebie jako ofiarę koncernów farmaceutycznych. Teoria spisku jest uzasadniona, gdy weźmie się pod uwagę całe spektrum zaburzeń świadomości lekomana. On jednak, jak alkoholik czy narkoman, w dużej mierze chce walkowerem oddać swą tożsamość. Sam ją sobie kradnie, sam się jej pozbawia. A to trudna walka, by nie oddać siebie. W szponach nałogu prawie niemożliwa. Prawie.
Niezła rzecz, wyrazista i sugestywna. Mocny język, humor pomieszany z tragizmem i to rozpaczliwe poczucie tkwienia w stanie, za który nie można już wziąć odpowiedzialności. Czy aby na pewno? "Relaks amerykański" ma być przestrogą dla wszystkich tych, którzy w stosunkowo łatwy sposób oddają swój los w ręce konfabulacji - farmakologicznych oraz swoich własnych, wynikłych ze wstydu, lęku i różnego rodzaju urojeń. Lektura obowiązkowa dla uzależnionych każdego rodzaju i dla tych, którzy uważają, że problem ich nie dotyczy. Zwłaszcza dla tych drugich.
"Kobierki" Grzegorz Franczak
[ external image ]
Tytuł recenzji: Etylicznie, lingwistycznie, karkołomnie
Autor: Jarosław Czechowicz
http://krytycznymokiem.blogspot.com/
Mieliśmy "Tworki" Marka Bieńczyka i pracownika szpitala psychiatrycznego, którego szpitalna przestrzeń chroni przed wojną. Mamy dzisiaj "Kobierki" Grzegorza Franczaka - rzecz rozgrywającą się w dużej mierze pod Krakowem, w podobnym szpitalu. Tym razem nie pracownik, a pacjent jest w centrum zainteresowania. Przed czym kryje się bohater Franczaka? Przed niezdefiniowanym złem tego świata, które wpędziło go w nałóg. Przed okrucieństwem losu i własnej jaźni, jakie odrywają tak boleśnie od życia. "Kobierki" to lingwistyczny traktat o upadku, próbie ratowania siebie, ale przede wszystkim o pastwieniu się nad samym sobą, nad uległym nałogowi i ułomnym ciałem, nad głodem picia i głodem życia w piciu warunkowanym na czas określony.
Mam problem z tą książką. Duży problem. Jako literaturoznawca autor w języku daje z siebie wszystko. Przekracza nawet granice, które przekroczyć można tylko w stanie delirium, niekoniecznie alkoholowego. Językowo to książka rozbuchana, sarmacko rubaszna, drapieżna, prowokacyjna, irytująca i wychodząca językowi naprzeciw w takim znaczeniu, iż to w dyskursie akademickim, którego rozpaczliwe resztki chce zachować pijany bohater błądzący po rzeczywistości słów prostych i dosadnych, rozgrywa się dramat tej etylicznej epopei. Ona chce skryć w języku to, co najintymniejsze i jednocześnie podaje nam na tacy świadomość obnażoną, boleśnie małą, niepewną siebie i niebędącą w stanie pojąć grozy, jaką ma w sobie klatka alkoholowego uzależnienia. O ile zatem wierzę językowi i wiem, od kogo powieść wychodzi, o tyle opisana historia bolesnego samosądu, jaki wymierza sobie podczas terapii na oddziale otwartym bobohater z alkoholu i kości, nie jest dla mnie przekonująca. Mam wrażenie, że w tej dramatycznej spowiedzi walczącego z nałogiem alkoholika kryją się szepty pijaczków z krakowskiego Kazimierza, słowa poznanych w Kobierzynie terapeutów, wyimki z prac walczących o siebie pacjentów i ogólnoludzkie rozumienie głodu w nałogu, jakiego przyczyny i konsekwencje Franczak opisuje w sposób encyklopedyczny, zbyt oczywisty oraz zbyt schematyczny po prostu. Nie ma natomiast osobistego przeżycia. A może jest, ale mocno skryte i dla mnie nie do odczytania.
Nie uwierzyłem więc tej książce, ale starałem się ją czytać z uwagą. Nie tą czytelnika, który nieznajomy prawideł terapii grupowych na oddziałach otwartych, będzie sobie notował, czym jest WOTUW, ZT czy PTPT. Interesowała mnie bardziej budowana w języku egzystencjalna kondycja dojrzałego rzekomo mężczyzny, który musi poznać i zrozumieć nowe kategorie poznawcze, by dotrzeć do wnętrza siebie, swoich problemów i braków, jakie rekompensował latami alkoholem. W Kobierkach, wraz z wieloma podobnie uzależnionymi, musi zmierzyć się ze swoimi lękami w grupie. Konfrontować doznania i przeżycia z tymi, którzy przecież są mu bliscy jedynie dlatego, iż znajdują się w jednym miejscu, w jednym czasie i z jednym problemem.
Robert był pewien, że ułożył sobie życie. Pewien, że zamiótł pod podłogę braki, niedosyty i traumy doświadczeń z młodości. Skłonność do nadmiernego spożywania alkoholu to bolesny ślad po tacie - wymierzającym sprawiedliwość za ciemnej komuny w sobie doskonale zorganizowany sposób. Śladów po biciu i poniżaniu nie da się dostrzec. Da się zauważyć głód picia. Życia w znieczuleniu. Z przerwami na tak zwane uporządkowane życie wykładowcy akademickiego, który nawiązuje płomienny romans ze studentką i rozwiązuje swą bliską więź z krakowską pętlą Wieczysta, niepotrzebną i zużytą, z Kazimierzem ciemnym jeszcze, mrocznym, często pijanym, a jeśli nie, to na pewno mocno zawianym. Bo może głód picia ukrył się gdzieś w miejscach porzuconych, gdzie niechęć i brak były tłem jedynie, a dzisiaj, po latach, stają się treścią, która boli, niszczy i nie pozwala na normalne życie.
Normalnie zaczyna być w Kobierzynie. Tam, gdzie teoretycznie normalność żegna się w drzwiach wejściowych. Bohater Franczaka wraca do rodzinnego miasta, wraca do przeszłości, konfrontuje się z zapomnianym i zapitym ego, ale przede wszystkim funkcjonuje ze swą trzeźwiejącą boleścią pośród innych, równie tragicznie trzeźwych. Janko Policjant, Siemko Sokolnik czy Mieszko Dendrolog - oni i kilku innych będą starali się uświadomić Robertowi, iż nie jest tak dramatycznie osobny w nadmiarze i natłoku. W grupie jest silnym filarem. Poza nią - ucieka wciąż na nowo przed tym, co nie do zniesienia. Wyznania terapeutyczne muszą się mieścić w klarownym języku, w pełnych zdaniach, od wielkiej litery po diabelską kropkę, która nigdy nie oznacza końca. Poza tym bohater Franczaka ucieka w język, w stylizowane zaciemnianie - rzeczywistości i swoich własnych odczuć. To mimo wszystko bolesna zabawa, choć język wydaje się dla niego jedynym azylem. "Tu mogę sobie tkać do woli swój paczwork z odrzutów, odpadków i gałganków. Splatać dowolnie wątki, urywać nici, bawić. Przeplatać dla niepoznaki feerię fikcji z grozą zaszyfrowanego, pseudonimowanego realu". Franczak opowiada o dramacie uzależnienia, ale również o rozpaczliwych próbach sankcjonowania patologii w sobie jako czegoś normalnego. Jego historia porusza i jest żywa, ale staje się w finale standardowym opisem przypadku, którego losy można w pewnym momencie przewidzieć.
Jest w "Kobierkach" Krzysztoń, Pessoa i Barthes. Jest barokowa składnia. Jest piwo, burdel, są zwierzenia obolałego kuracjusza. Jest Pilch i Pismo święte. Mecze euro i boleść rozstania z kobietą. Jest poetycka fraza i wulgarne Polaków niekoniecznie nocne rozmowy. Jest językowa bezradność i lingwistyczne szyderstwo z tej bezradności. Jest "histeryk" literatury i histeria językowej stylizacji tworząca melanż dla mnie nie do zniesienia. Pożyczę zdanie od samego bohatera i nim zakończę niniejsze omówienie. "Za dużo tego naraz. Nie ogarniam". Nie wiem, czy ta opowieść ma być śmiertelnie poważna czy groteskowo śmieszna. Nie wiem, jaką prawdę o istocie uzależnienia i trudach walki z nim mam tu uznać za rzecz, która mi otworzy oczy szerzej na problem. Problemem jest dla mnie odbiór "Kobierek". To z pewnością książka, z którą trzeba się zmierzyć. Powodzenia!
JULIUSZ STRACHOTA, RELAKS AMERYKAŃSKI
krzysztofmroczko.wordpress.com
[ external image ]
Książki o uzależnieniach są w naszym kraju dość monotematyczne, w ogromnej większości dotyczą nadużywania alkoholu. Inne środki pojawiają się co prawda sporadycznie w wielu książkach, ale o prawdziwym piekle uzależnienia opowiadają właściwie nieliczne, które można w zasadzie wymienić na palcach jednej ręki. Pamiętnik narkomanki i Kokaina Barbary Rosiek, Gady Mirosława Sokołowskiego, Heroina Tomasza Piątka tworzą właściwie całość listy, przynajmniej wśród powieści znanych i w pewien sposób znakomitych. Do tego zacnego grona dołącza właśnie książka Relaks amerykański autorstwa Juliusza Strachoty, wydana przez Ha!art.
Powieść rozwija się bez większych zaskoczeń. Miłe złego początki, czyli stany euforycznego odjazdu, który zatrzymuje czas, tłumi ból i staje się furtką, przez którą chce się wymykać każdego dnia, każdej chwili. Uczucie tak piękne, że nie sposób odmówić sobie kolejnego razu. Potem przychodzą pierwsze problemy, ale wszystko jest przecież pod kontrolą. Życie zawodowe i osobiste coraz mniej znaczy, znika rzeczywistość już zaznana i pojawia się mały świat urojeń, bańka złudzeń, którą trzeba wciąż nadmuchiwać za pomocą zwiększonych, coraz częściej przyjmowanych dawek. Rosną problemy finansowe, odwiedziny w lombardzie stają się częstsze niż te w osiedlowej piekarni, mieszkanie pustoszeje podobnie jak zasięg spraw, którymi bohater chciałby lub mógłby się zajmować. Krąg uzależnienia staje się coraz węższy, coraz bardziej wyboisty jednocześnie. Schemat to znany, piszą o tym wszyscy dotykający tematu, książka Strachoty pod tym względem nie odkrywa niczego nowego.
Nowe w powieści Relaks amerykański jest zupełnie co innego i ta cecha świadczy o największej wartości tej powieści. Oto główny bohater wpada w sidła legalnego leku, jest przywiązany nie do brudnej polskiej heroiny z bajzla, ale do ogólnie dostępnego środka, Xanaxu. Teoretycznie problem nie powinien być nowy, wystarczy wspomnieć ciche tragedie uzależnionych od Relanium i innych środków uspokajających, podobnie zresztą było ze słynnymi środkami wspomagającymi odchudzanie, co zobaczyć można było w słynnym filmie Requiem dla snu. Nikt jednak o tym nie pisał, tragedie toksykomani – by użyć tu określenia stosowanego przez doktora Thiele, psychiatry będącego prekursorem leczenia odwykowego w Polsce – przeważnie dotyczą kobiet i, podobnie jak dzieje się to w przypadku kobiecego alkoholizmu, są pomijane milczeniem. Pod tym względem książka Strachoty może stanowić zdecydowany wyłom w świadomości czytelniczej. Osoba uzależniona, o czym próbował również pisać Tomasz Piątek, to już nie jest ten zużyty narkoman z dworca, ale często osoba szanowana, nierzadko pracująca w szanowanym i dobrze płatnym zawodzie, przynajmniej do pewnego czasu.
Relaks amerykański ma też inną zaletę. Otóż jest też po prostu świetnie napisaną powieścią, której lektura przynosi coś w rodzaju ulgi. Westchnienie to spowodowane jest tym, że są jeszcze w tym kraju ludzie, którym wychodzi pisanie po polsku, którzy mają świetne wyczucie języka. Nie jest to rzecz oczywista w Polsce Anno Domini 2015, gdzie listy bestsellerów i spis laureatów nagród literackich okupują książki częstokroć napisane w stylu średnio pilnych adeptów i adeptek gimnazjalnych lekcji. Strachota śmieszy, tumani i przestrasza jednocześnie, co należy docenić.
Trochę denerwujące jest natomiast pewne oderwanie od realiów, a raczej tego, co za realia życia narkomanów przywykliśmy uważać. Z całą pewnością inteligencja warszawska i codzienność jej życia są różne od tego, czego doznają ludzie w innych miejscach w naszym kraju, ale mechanizmy działania ludzkiej psychiki pozostają niezmienne, również w trakcie trwania nałogu. Oderwanie życiowe bohatera, który nie tylko nawet nie wpada na pomysł fałszowania recept, ale w ogóle nie odnajduje się w życiu osiedlowych dilerów, nieco irytuje każdego, kto kiedykolwiek miał inny niż jedynie okazjonalny kontakt z zakazanymi przez prawo substancjami. Z drugiej strony jest to jednak zapis mechanizmu dobrze poznanego na oddziałach leczenia odwykowego i terapiach uzależnień – po środki ogólnodostępne sięgają ludzie, którzy z życiem półświatka często nie mają nic wspólnego, wszak biorą legalny lek. Czytana pod tym kątem powieść Strachoty jest równie – jeśli nie bardziej – interesująca co zwierzenia męskich prostytutek zarabiających w dworcowych toaletach na heroinowy nałóg. Realia niby inne, sens zachowań zupełnie ten sam.
Nieco zgrzyta również część dotycząca leczenia tego rodzaju przypadków. Pojawiają się żale, że właściwie nie ma sposobu wyjścia z piekła uzależnienia, bo nikt nie chce leczyć lekomanów. Dla każdego znającego choć trochę realia pomocy uzależnionym od środków psychoaktywnych w naszym kraju wiadome jest, że ta teza jest nieco naciągana. Nie tylko na Sobieskiego, ale także i w innych miastach i miasteczkach można znaleźć pomoc, jeśli się tylko tego chce. Trochę się jednak w tej dziedzinie zmieniło od czasów, gdy Marek Kotański próbował leczyć swoich pacjentów na własną rękę. Utyskiwania bohatera są raczej jedynie typowymi ćpuńskimi wymówkami, co najlepiej widać po opisie wydarzeń na oddziale odwykowym właśnie.
Relaks amerykański opisuje problem już dawno obecny na naszych ulicach, a ściślej – rozgrywany w zaciszu lekarskich gabinetów i mieszkań osób uzależnionych. Dobrze się stało, że w końcu ktoś to zrobił. Dziś prym wiodą dopalacze o niejasnym składzie i stanie prawnym, o którym nikt jednak nie pisze, a terapeuci jeszcze nie wiedzą, jak leczyć
skutki zażywania. Na książkę o tym zjawisku przyjdzie jednak na pewno poczekać. W tak zwanym międzyczasie należy oddać się lekturze powieści Strachoty. Naprawdę warto.
ŚWIAT PRZEZ RÓŻOWE OKULARY, CZYLI „RELAKS AMERYKAŃSKI” JULIUSZA STRACHOTY
Dorota Bucka
„Wszystko trzeba odkryć samemu. I również przejść przez to zupełnie samemu” – tym cytatem z Zimy Muminków Tove Jansson autor rozpoczyna podróż przez z pozoru zwykły, codzienny świat ludzkich problemów, nieszczęść, wyobcowań i nałogów. To właśnie jedno uzależnienie staje się motorem tej powieści – na ogół pomijane i niewiele znaczące (toż to przecież nie alkohol czy heroina) – uzależnienie od Xanaxu. Natomiast motto zaczerpnięte z książki dla dzieci umieszczone przez autora na początku książki nie wydaje się przypadkowe, bowiem niepozorna, mała pigułka to „najfajniejsza rzecz, jaką możesz obecnie dostać od doktora. Kiedy to wrzucisz, znów poczujesz się jak dziecko. Czas się zatrzymuje i nie dorastasz”. Moim zdaniem o tym przede wszystkim jest Relaks amerykański Juliusza Strachoty – o potrzebie zamrożenia czasu, o tęsknocie za prostotą i dzieciństwem, za tym wszystkim, co bezpowrotnie utracone. Ale poczekaj, masz przecież Xanax.
Główny bohater powieści – Julian Seratowicz – pod wpływem kilku tabletek Xanaxu budzi się na ławce w parku, spóźniony dwie godziny na swój własny ślub. Tutaj rozpoczyna się jego historia krążenia od lekarza do lekarza, od apteki o apteki, w celu zdobycia ogólnie dostępnego środka rozluźniającego. Wszystko po to, by pozbyć się wstydu. Wszystko po to, by uniknąć stresu. Wszystko po to, by poczuć ten tytułowy relaks amerykański. „Relaks jak chuj. Więcej niż relaks. Relaks DIY”. Po co zmagać się z trudną i niezbyt przychylną rzeczywistością, kiedy można tu i teraz poczuć niewysłowioną ulgę, jaka rodzi się zaraz po zażyciu kilku różowych pigułek?
Sama treść książki, mimo zabawnych momentów, które wywołują szeroki uśmiech na twarzy czy też niepohamowany, obłąkańczy wręcz śmiech, nie należy jednak do łatwych i przyjemnych. Autor zwraca uwagę na fakt ignorowania przez społeczeństwo Xanaxu jako leku silnie uzależniającego, mogącego zniszczyć człowiekowi życie do tego stopnia, że w końcu znajduje się na odwyku (chociaż to akurat jedno z bardziej szczęśliwych zakończeń), a lekarzy, bez skrupułów wypisujących ten środek niczego nieświadomym pacjentom, nazywa dilerami. Dobrze więc, że znalazł się w końcu ktoś, kto dosadnie napisał o tym, co dzieje się w zaciszu gabinetów lekarskich: „Za drzwiami była Marszałkowska, po której pędzili ludzie i nawet nie wiedzieli, że mijają gabinet dilera narkotyków. A w gabinecie siedzi żałosny ćpun i udaje, że nie błaga lekarza o to, żeby dał mu działkę za sto złotych”. Niektórzy z lekarzy, świadomi skutków długotrwałego brania Xanaxu, nie chcą być pierwszymi, którzy przepiszą swoim pacjentom „to gówno”. Mają tym samym nadzieję, że zachowają czyste sumienie. Oczywiście, daleko im do tego.
Chociaż na początku Xanax rzeczywiście przynosi głównemu bohaterowi ulgę i relaks, szybko zaczyna siać spustoszenie w psychice, wywołuje długie stany nieświadomości i niepamięci (nie mówiąc o spustoszeniu, jakie nałóg sieje w jego portfelu). Pojawiają się jednak jasne momenty, kiedy Julian przypomina sobie odległe wrażenia z dzieciństwa, „raju utraconego”. „Muchy wlatywały, krążyły, bzyczały i wylatywały. I jeszcze dźwięk pociągu przed zaśnięciem. Bzyczenie i stukot to odgłosy mojego dzieciństwa. (…) Wziąłem dziesięć tabletek, położyłem się i myślałem, co bym sobie za to kupił. Bzyczenie i stukot bym sobie odkupił”. Julian balansuje między stanami świadomości i nieświadomości, nie wiedząc, co w zasadzie jest gorsze. Pewnego dnia powie do swojej dziewczyny, też ćpunki: „Wyjedźmy gdzieś natychmiast. Gdzieś, gdzie ja niczego nie pamiętam”.
Relaks amerykański Strachoty to książka, którą przede wszystkim dobrze się czyta. Wciąga od pierwszych stron i nie za bardzo daje czas na przerwę, dopóki nie dobrnie się do ostatniego rozdziału. Napisana z fantazją i humorem, chociaż nie brakuje w niej goryczy wskazującej na głębsze dno historii. I nawet jeśli temat powieści wcale lub nie do końca nas dotyczy, nie znaczy to, że nie odnajdziemy w przemyśleniach głównego bohatera swoich własnych, być może skrywanych gdzieś w podświadomości odczuć, własnych tęsknot za relaksem, może nie tym amerykańskim, ale tym z czasów, kiedy mieliśmy tylko po kilka lat i całe życie przed sobą.
Juliusz Strachota, Relaks amerykański, Korporacja Ha!art, Kraków 2015.
[ external image ]
Dorota Bucka - urodzona w 1991 roku. Kulturoznawczyni studiująca edytorstwo. Od 2012 roku współtworzy artzin „Ź”. Uzależniona od seriali i dobrych książek. W wolnym czasie pisze do szuflady i robi korekty tekstów. W przyszłości planuje zamieszkać na Grenlandii.
SYLWIA GUTOWSKA
MAGAZYN LIVE&TRAVEL 8/2015
Juliusz Strachota nową powieścią „Relaks amerykański” robi trochę zamieszania. Książka traktuje o uzależnieniu od różowych tabletek na nerwy. Specjalnie dla naszych czytelników autor rozprawia o szczęściu i rozmaitych rodzajach odlotów.
[ external image ]
Ostatnio chodzę częściej na spotkania AA, bo dużo stresu sobie zgotowałem w związku z tą książką.
Ale odbiór jest dobry.
No, bardzo dobry.
Ile czasu w abstynencji?
Takiej całkowitej? Trzy lata.
Najpierw rzuciłeś alkohol?
Wiesz, miałem w sobie tyle tych substancji... Najpierw, żeby trochę się okłamać, zrezygnowałem z nielegalnych narkotyków. Później, żeby jeszcze bardziej się okłamać, zrezygnowałem z papierosów, a z substancji typu benzodiazepiny i alkohol zrezygnowałem na samym końcu równocześnie. Chociaż miałem taki okres, że w końcowej fazie nałogu usiłowałem z alkoholu zrezygnować, zaszywając się. To są takie konstrukcje, które trudno mi wyjaśnić, ale uzależnieni tak mają. Zresztą teraz jak tu usiadłem, to się skapowałem, że oprócz krajobrazu ulubionych barów mam krajobraz aptek, do których przychodziłem. Z tych wszystkich nałogów ten jest najdziwniejszy. Zresztą, trudno się o nim mówi.
Stworzyłeś pewną niszę, jednocześnie wstrzeliłeś się w koniunkturę powstałej na fali alkoholicznych wyznań.
No tak, da się zauważyć. Nie planowałem (śmiech).
A dlaczego tak wyszło? Rok temu był artykuł w GW, „Doctor shopping”, czemu zdecydowałeś się na książkę?
Jak ukazał się ten artykuł, to książka już była. Czekała sobie. Tylko że z tej całej wieloletniej straty, straty czasu, energii, wszystkiego, co się da, to w tej abstynencji raczkującej pierwsze, co się zaczęło pojawiać, to niecierpliwość. Jak tu wykombinować, żeby w jakiś sposób odzyskać to życie, które tak puściłem. Próbą tego było mówienie, nazywanie tego. I do dzisiaj tak jest, tylko że ja przeholowałem, to nie ma elementu autoterapeutycznego. Rok temu ten tekst może tak zadziałał – że ja to powiedziałem, że ja tak mam. Z drugiej strony większość moich nałogów jest bardzo dobrze zdefiniowana, nie ma co o nich gadać, czy to alkoholizm, czy narkotyki. A te leki są taką sferą, którą trudno ogarnąć. A przecież to jest epidemia na świecie! To są narkotyki w tej chwili. Tak więc trochę czułem się zobligowany, żeby to opowiedzieć, bo jeżeli jakieś narzędzia posiadam, no to czemu nie. Ale ważne było też to, żeby powiedzieć o sobie prawdę. Po krążeniu, kręceniu przez lata to była taka ulga, jakbym naprawdę został sobą, cokolwiek by to nie znaczyło.
[ external image ]
Otoczenie było zdziwione?
Wiele osób musiało to przetrawić. Najszybciej przetrawiła to najbliższa rodzina.
Nie wiedziała o tym?
To, że mam problem z alkoholem czy amfetaminą, to moi rodzice wiedzieli, bo ten problem pojawił się, jak miałem lat trzynaście, czternaście. Ale ta ostatnia faza, kiedy mieszkałem w Krakowie, to już jest faza totalnego zamaskowania. Xanax to idealna substancja, która pozwala funkcjonować i udawać, że sobie świetnie radzisz.
Przecież to lek!
To lek i ma swoje zastosowanie, które na pewno w wielu przypadkach jest istotne. Tylko problem jest wtedy, kiedy w gabinecie pojawią się dwie osoby, które nie potrafią tego leku obsługiwać. Jest to bardzo pożądany towar, dlatego jego dystrybucja stała się taka, a nie inna. Lekarze specjalizują się w handlowaniu receptami. Ćpuny trafiają... No właśnie, ćpuny, o sobie to tak mogę mówić, ale problem identyfikacji osób, które nadużywają leków, jest trudny.
Większość twierdzi, że nie ma problemu.
„Nie mam problemu, bo biorę tabletki, które przepisuje lekarz”. Tylko że piętnaście lat, substancje, które służą do terapii krótkoterminowej, trzy-czterotygodniowej. Problem z Xanaxem, Valium i tak dalej jest taki, że oprócz tego, że psychicznie, uzależniają jeszcze fizycznie. Dlatego jak już połkniesz haczyk, to jest dupa.
Podobno najbardziej fizycznie uzależniającymi substancjami na świecie są heroina i nikotyna. Papieroski rzuciłeś na początku.
Jest taka wersja zdarzeń. Słuchaj, nie mam tego zracjonalizowanego. Taka była kolejność. Z papierosami jest ten paradoks, że jest po nich relatywnie niewielki haj, są uzależniające na poziomie behawioralnym. A zespół odstawienny po żadnej innej substancji nie trwa tyle, co po benzodiazepinach. Może trwać dwa miesiące, czyli że przez dwa miesiące jesteś narażona na to, że na przykład dostaniesz padaczki. Nie jak po odstawieniu alkoholu – po trzech dniach. Dlatego odtrucie ambulatoryjne często się nie udaje, bo ludzie nie wytrzymują tego i zaczynają łykać z powrotem, dużo więcej. A nikt ci nie pójdzie siedzieć do szpitala psychiatrycznego, no bo jak to, weź, ja? Do psychiatrycznego, na dwa miesiące? Jeszcze jak na zwolnieniu ci napiszą „oddział leczenia zespołów abstynencyjnych” czy coś takiego, no to jakby zespół najgorszy w historii.
Uzależnieni mają coś takiego, że muszą o tym mówić. To się dzieje tylko w pierwszej fazie, kiedy jesteś w euforii, czy pozostaje?
Trudno powiedzieć. Ja akurat musiałem to nazwać. Problem z tym jest taki, że wiele osób, które wychodzi z nałogów, nadal się tego wstydzi. A jak się tego wstydzisz, to coś tam ci się, kurna, międli i jakby coś tam musisz ukrywać i coś kombinować.
Alkoholicy najchętniej krzyczeliby z piętra wieżowca: „Jestem alkoholikiem!”
Na spotkaniach AA to ja akurat siedzę na dupie i nic nie mówię, ale są osoby, które perorują i perorują. Jest w tym coś superirytującego z zewnątrz jak się na to patrzy, z drugiej strony to jest taka choroba, że nawet jak nie pijesz, nie bierzesz, to to stoi cały czas. Nie ma z niej trwałego wyjścia. Pozostaje mechanizm nałogowego regulowania uczuć. To mówienie przynosi po prostu ulgę, ale ten mechanizm jest w ludziach w ogóle. Ludzie mówią, żeby doznać ulgi.
Wiesław Myśliwski powiedział, że każdy człowiek chce być „opowiedziany”.
Oczywiście. To jest bardzo ważny element tego wszystkiego. To jest bardzo widoczne na tych spotkaniach – każdy jest posiadaczem jakiejś historii.
To przez to, że przez lata tę historię ukrywali?
Lata kłamstw i nagle wylewa się jakaś prawda. I tę prawdę jeszcze, kurna, dziewięć razy o sobie powiem, bo za poprzednim razem nie dość prawdziwa była ta prawda. Następuje coś, co nie ma granicy. Analiza w głąb siebie bez końca.
Można zwariować.
Można się zachlastać. Dążenie do bycia świętszym od papieża, takie samopoznanie po tylu latach zakłamania, to jest takie coś, w co ćpuny wpadają. Ta wspólnota AA tak działa, że ludzie podmieniają substancje na chodzenie do AA, a żona siedzi i czeka.
Alkoholicy potrafią być na tyle zadowoleni z siebie, że zostawiając pierwszą rodzinę, zakładają drugą, nie patrząc już w te zgliszcza, które zostawili.
Tak, bo tamtego nie dało się już odbudować. Tych historii jest mnóstwo. Wyobrażam sobie, że z boku to może być bardzo irytujące, to stawianie siebie z powrotem w centrum uwagi.
Życia w strukturach społecznych trzeba się nauczyć od nowa?
Niektórzy zastępują sobie jeden do jednego.
Mówisz o zastępczych uzależnieniach?
[ external image ]
Zastępcze uzależnienia to w ogóle osobny temat. Natomiast pytanie, gdzie jest granica odkręcania swoich różnych przypadłości. Czasami jest tak, że jednego dnia wydaje mi się, że mam tak nasrane, że musiałbym chodzić na terapię jeszcze mnóstwo czasu, żeby sobie coś naprostować. A z drugiej strony, jak słucham ludzi, myślę sobie: „O kurwa.” A oni nie są uzależnieni. Nie, gdzieś jest granica odpuszczenia tego wszystkiego i odnalezienia się. Po prostu jest sztywny podział, który zresztą uzależnieni pielęgnują: my jesteśmy uzależnieni, czyli nienormalni. To jest uwypuklane w tych wspólnotach. Ale, kurna, życie jest życiem. Każdy ma jakąś swoją nieporadność wobec niego. Każdy. Czy to wychodzi w uzależnieniach, które czasami są tragiczne w skutkach, czasami nie, ciężko to ogarnąć.
Opowiadanie o swoim uzależnieniu może nieść pomoc innym?
To ma taki wymiar. Opowiadanie sprawia, że ludzie przychodzą do ciebie po pomoc. To jest bardzo ważne. Ze dwa lata temu byłem przekonany, że super, ja teraz będę wszystkim pomagał. Ale jak się zderzam z taką sytuacją, która jest bardzo trudna w obsłudze, to znaczy przychodzi człowiek, strasznie cierpi i chce, żebym ja mu pomógł, a później okazuje się, że on wcale mnie nie słucha, w ogóle nie mam nad tym kontroli, to jest bardzo frustrujące. Ale nawet, jeśli jest w tym jakiś egocentryzm, to on może mieć pozytywne skutki.
Zadośćuczynienie bliskim brzmi bardzo chrześcijańsko.
Tak, to jest element Dwunastu Kroków. Bardzo ważny, ale myślę, że cały czas możemy go pod ten egocentryzm podciągnąć, bo to nadal sprawia, że tak naprawdę lepiej się czujesz. Ale nie trzeba być alkoholikiem, żeby naprawianie krzywd przynosiło pozytywne skutki na dwie strony.
Zastępcze uzależnienia. Teraz jesteś uzależniony od podróżowania, czyli odlatujesz dosłownie.
Tak, to się u mnie pojawia. Wcześniej też jeździłem, ale teraz to ma jakiś plan. Chociaż jak kupuję bilety, to cały czas mam wrażenie, że kupuję ich za mało.
Kompulsywność pozostaje?
Tak, ten mechanizm pozostaje. Są próby, żeby go rozbrajać, po to chodzi się dwa lata na terapię, ale w pewnym momencie nie ma na to rady. To jest też feler na poziomie chemii w mózgu, umówmy się. Możemy mówić o aspektach moralnych, zadośćuczynieniu, ale, kurna, jak mi coś tam nie działa, to nie działa.
Trzeba się zaakceptować.
Można próbować.
Kupujesz też kompulsywnie herbaty.
W tej chwili jest na przykład mate. Piję jedną za drugą.
A medytacja?
Tak, praktykuję zen.
Co zen robi z psychiką?
Odkręca takie korby na poziomie myślowym i daje bardzo dużo. Ja akurat mam swojego nauczyciela zen i to ma swój aspekt religijny, który ja nie do końca kupuję, ale...
Coś trzeba kupić?
Ja mam z tym problem, z poczuciem przynależności do czegokolwiek. Nigdzie nie czułem się na sto procent.
Co z tymi lekarzami jest nie tak, że zagubionym ludziom wciskają leki?
Psychiatra jest od wypisywania leków, tak rozumie leczenie. Ma do wyboru te inhibitory wychwytu zwrotnego albo benzodiazepiny, albo jedno i drugie. Na tym jakby kończy się cała zabawa.
Pacjenci powinni sobie to uświadomić zanim pójdą z problemem do psychiatry?
Trzeba zacząć od tego, że to lekarz powinien edukować pacjenta, a nie pacjent lekarza. Dochodzimy do takiej sytuacji, że nie bardzo wiem, kto tutaj miałby brać odpowiedzialność za tę całą sprawę.
Oni wiedzieli, że jesteś uzależniony.
Widzieli, że przychodzi do nich ćpun.
To czemu nie reagowali?
To jest dziwne w tej sytuacji, że teoretycznie nie ma takiego drugiego uzależnienia, w którym można by kogoś tak szybko zdiagnozować i spróbować zawrócić. W sklepie alkoholika się nie zawróci. No, ale okazuje się, że to jest pułapka. Wpada się w próżnię. Nie trzeba dochodzić do takich spektakularnych historii jak w moja, można brać dużo mniejsze dawki i brać je przez lat piętnaście, dwadzieścia.
Nic ci nie pomoże, nikt cię nie uratuje.
Nikt cię nie uratuje i tu jest ten problem, przeciwko któremu ludzie się buntują. Co w ogóle ćpun będzie zwalał na kogoś odpowiedzialność? Nie, jak się nie będzie sam chciał uratować, to się nie uratuje, to jest jasne, natomiast ten system jest tak stworzony, żeby się nie uratował. A kończy się to tym, że jest to super biznes. Towar jest sprzedawany przez wysłanników korporacji. Te substancje z jednej strony są takim supersterylnym narkotykiem, a z drugiej pojawiają się tam, gdzie nie powinny się pojawiać. Na przykład w jakichś mniejszych miejscowościach ktoś, kto ma jakąś tragedię życiową, dostaje taką substancję i zaczyna ćpać. To są bardzo często ludzie starsi.
Jak w „Requiem dla snu”.
Tak, ta matka, która odchudzała się amfetaminą. Albo ADHD leczy się Adderallem ze śladowymi ilościami amfetaminy. To też jest pożądany towar. Tak więc to jest poważny rynek narkotykowy, a strasznie trudno się o nim mówi, bo podnosi się rękę na jakieś świętości.
Czyli jak ktoś z problemem pójdzie do psychiatry, to już po nim.
Nie, trzeba też pamiętać, że nie każdy ma predyspozycje do uzależnień. Jest od dziesięciu do dwudziestu procent ludzi, którzy mają z tym problem. Jak idziesz do psychiatry i czujesz się źle, a z reguły jak idziesz do psychiatry, to czujesz się źle – nikt tryskający zdrowiem i energią tam nie idzie – to z reguły pragnienie ulgi jest tak silne, że na wszystkich piętrach świadomości, podświadomości przychodzisz po to, żeby ten gość dał ci coś, co ci przyniesie ulgę. Więc on daje.
Personal Jesus.
No tak. A później masz w portfelu różowe tabletki i tylko utrzymujesz poziom tej substancji we krwi dzień i noc.
Czym tak naprawdę różnią się różowe tabletki od alkoholu?
Mają podobne działanie, ale różowe tabletki nad alkoholem mają jedną przewagę. Nikt nie widzi, że z rana jesteś nawalona. Problem z mówieniem o tym jest cały czas taki, że to są leki. Ktoś ma napady paniki, to łyka tabletkę. Tylko że jak przychodzimy do gabinetu lekarskiego z powrotem, to jest dwóch ślepych w tym gabinecie.
To nie jest tak, że każdy człowiek tworzy sobie jakieś światy alternatywne, jakąś fototapetę?
Każdy sobie tworzy, jedni większą, drudzy mniejszą. Jakoś się musimy z tym absurdem zderzać. Czego byśmy nie robili, i tak nie zakapujemy, o co w tym wszystkim chodzi. Chyba że boga sobie znajdziemy. Ja nie wiem, jak wygląda świat poza nałogowym mechanizmem funkcjonowania. Nawet, jeśli odstawiłem tę czy tamtą substancję, to ja tę rzeczywistość muszę sobie dostosowywać. Jak zabiorę się za coś, co ma dużo kofeiny na przykład, to piję jedno za drugim i dochodzę do takiego momentu, kiedy muszę w końcu to rzucić. Ciężko mi z tym dyskutować, to po prostu tak działa. Szukam czegoś takiego – na przykład przekraczanie bramki na lotnisku jest dla mnie czymś takim, takim regulowaniem stanów emocjonalnych. Wiem, że ja się tam czuję świetnie, ja to uwielbiam, w związku z czym co chwila sobie to organizuję. Pytanie, czy ja mam inaczej niż inni ludzie.
Nie próbowałeś się dowiedzieć? Pytać?
Czasem pytam. Największym odkryciem było dla mnie to, że jak pojechałem do mojej mamy i z nią dyskutowałem i tak jej perorowałem, klarowałem: „No bo wiesz, zawsze miałem, mama, taki głód i niezrozumienie tego absurdu”, a moja mama, która w ogóle alkoholu nie pije: „A co to, ja nie mam takiego niezrozumienia?” (śmiech). I trochę się zdziwiłem. Nie trzeba w związku z tym takiej afery wokół siebie robić.
Żartujesz sam z siebie. Nie śmieszy cię twoja praktyka medytacji?
Ja w ogóle nie cierpię słowa „duchowość”, a jeszcze bardziej nie cierpię słowa „samorozwój”. Ale to jest tak, że z pewnymi rzeczami przestałem dyskutować. Jak chodziłem na terapię jedną, drugą, trzecią, to pomyślałem: „No nie. Miałem super pomysły i właśnie dlatego tak się moje życie potoczyło, że słuchałem sam siebie”. W związku z tym zacząłem słuchać terapeutów i mojego nauczyciela zen. Jak robiłem to, co oni mi kazali, nie zagadywałem tego, to nagle się okazywało, że mi to na dobre wychodziło. Ogólnie to śmieszna czynność. Jakieś odosobnienia, gapienie się, dużo fajniej można się bawić. Tylko że to działa.
Śmiejesz się z własnych żartów?
(cisza)
Zaskoczyłam cię?
Tak, muszę nad tym pomyśleć. Na pewno śmieję się z własnego uzależnienia i na tym jadę. U mnie w pracy to jest podstawowy motyw żartów. I to mi pomaga łapać dystans do tego wszystkiego.
Kwestionowanie rzeczywistości może też pogrążyć?
W sensie, że można coś zaśmiać? Pewnie czasami przekraczam granicę.
Ta historia z substancjami nie zaczęła się od tego, że za bardzo kwestionowałeś rzeczywistość?
Nie pamiętam trochę, bo miałem trzynaście lat. To było dwadzieścia lat mielenia substancji. Może trochę tak było, ale jeżeli ja odstawiłem te substancje jak miałem lat trzydzieści trzy, to trochę przegapiłem. Niby parę rzeczy zrobiłem w życiu, ale to było zapite, zaćpane. Z tym śmiechem, nie wiem, bardzo to lubię, to jest cały czas dla mnie szalupa ratunkowa. Pewne rzeczy pozostały. On też służy temu, żebym zrzucał się z tego słupka, na którym się stawiam. Ten słupek rośnie, rośnie, buduję sobie piedestał heroicznej walki w tym całym egocentryzmie.
Ciężkie to życie.
Strasznie, nie? Ale to też jest właśnie zabawne. Nie ma nic trwałego. Chyba że jest.
Chyba, że masz boga.
Ale ja w ogóle nie chciałbym się wyśmiewać z tej opcji boga. Jeśli ktoś ma takie coś, to czasami zazdroszczę.
Można też spróbować gotowych sposobów na życie, typu coaching.
Tak, to jest jakiś odlot. Bardzo istotnym dla mnie jest nieetyczny wymiar tej działalności. To jest zarabianie na ludziach, którzy mają problem z samodzielnym myśleniem, nazwijmy to tak. Albo mają cokolwiek. Najśmieszniejsze, że ci goście zaczynali od jakiegoś NLP, które teraz już jest fe, teraz zajmują się praktyką uważności albo czymkolwiek, co się pojawi. Najbardziej mi się podoba, jak mi tak jeszcze tego Buddę wmieszają. Odlot jest w tym, że to działa.
Każdy chce być szczęśliwy.
No oczywiście, ale to jest jak łykanie tabletek.
To teraz porozmawiajmy o literaturze. We wszystkich dotychczasowych książkach opisywałeś tego samego bohatera?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, chociaż on zawsze nazywa się tak samo.
Julian przypadkowo.
Przypadkowo. To od Julka Seratowicza ze „Stawiam na Tolka Banana”.
„Relaks amerykański” to najdłuższa rzecz, jaką napisałeś. To twoje opus magnum, a Xanax – ideé fixe?
Nie, nic z tych rzeczy, marzę o napisaniu powieści przygodowej.
Czemu jedziesz teraz do Rosji?
Bo ja strasznie lubię jeździć w tamte rejony. Trochę pod Elbrusem posiedzę, to sobie trochę popiszę tam.
O czym będzie ta powieść przygodowa? O Wschodzie?
Nie. Nic nie powiem. Ale bardzo lubię jeździć na Wschód, bo moją ulubioną książką z dzieciństwa jest „Turysta polski w Związku Radzieckim”.
W ogóle lubisz przaśność PRL-u, bo handlowałeś rekwizytami „z epoki”. A to było bardzo modne!
Było. Ogólnie mam problem z przemijaniem, to jest jakaś paranoja, że jak ktoś ma dwadzieścia lat, to zabiera się za tropienie rzeczy, które pamięta z dzieciństwa. Miałem taki epizod, że takie rzeczy wyszukiwałem, sprzedawałem, później wydawałem na narkotyki. Czasami jeszcze na jakieś graty trafię.
Zaopatrywałeś puby?
Tak, wtedy powstawały takie lokale. Pamiętam, że nawet był jakiś taki w Sopocie. Przyjeżdżał do mnie facet stamtąd i zamawiał saturator albo budkę telefoniczną. To było fajne. Chyba najfajniejsze zajęcie, jakie miałem. Ten wątek się skończył, ale coś mi z tego pozostało. Chociaż staram się zabić w sobie tę nostalgię. Tu zen mi pomaga, żeby zostać w tym miejscu, w którym jestem, nie patrzeć wstecz. Dlatego też cały czas jeżdżę. W marcu byłem w Uzbekistanie, wcześniej w Azerbejdżanie, teraz jadę do Dagestanu, ale już na wiosnę do Tybetu.
Religijnie?
Nie, tak po prostu. Do tego historycznego Tybetu, poza autonomię.
Podróżujesz sam?
Z reguły sam. Lubię tę taką samotność. Ale do Tybetu, mam nadzieję, nie sam.
I będzie z tego wielka powieść.
No, wielka, czyli może dwieście pięćdziesiąt stron.
King rozkręcił się z pisaniem, kiedy wyszedł z alkoholizmu.
W ogóle gdybym ten nałogowy mechanizm zaprzęgł do działania, to może by to miało sens.
Czyli mania przydaje się w twórczości.
Tak, ja też musiałem, muszę nauczyć się to obsługiwać, bo jak się tymi substancjami stymulowałem przez większość swojego życia tak naprawdę, to teraz, żeby znaleźć się na takim haju, to trzeba pokombinować.
A kiedy kończysz pisać jedną rzecz, masz poczucie straty i lęku, że nagle nie masz co ze sobą zrobić?
(chwila ciszy) Czekaj, zastanawiam się. Pomiędzy rzeczywiście są takie krótkie stany, że już bym skoczył do czegoś innego. Ale mnie to na przykład ratuje, jak już mam kupiony bilet lotniczy, wiem, że samolot czeka na mnie, już ucieknę. Pisanie to też jest trochę taka ucieczka.
Musisz naprawdę dużo zrobić, żeby sobie wszystko z powrotem racjonalnie poustawiać.
Tak. Ale to jest chyba próba ucieczki od ucieczki od ucieczki. Z drugiej strony gdzieś trzeba skończyć z tym dyskutować. Tak mam. Przez picie i ćpanie zniszczyłem swoje życie małżeńskie, to już dawno przeszłość, ale teraz tak mam. Czasami trudno mi odróżnić to, co mnie fascynuje od nałogowego mechanizmu. Można się, kurna, „przeterapeutyzować”. Można się rozłożyć na części pierwsze, a po cholerę mi to. Przecież ludzie nie zajmują się takimi bzdetami jak analizowanie siebie całkowite.
Niektórzy mają skłonności i wtedy zostają pisarzami.
No tak, ale to jest ciężki kawałek chleba, lepiej się z lekarzem skonsultować najpierw. (śmiech) Na szczęście jestem pracownikiem etatowym, więc nie muszę pisać za dużo. Mogę pisać wtedy, kiedy mi się podoba.
tekst: Sylwia Gutowska
fot.: Edyta Bartkiewicz
Artur Domosławski, Culiacan (Meksyk)
[ external image ]
Fot. Miguel Tovar AP
W Sinaloa nie ma wojny z narkoświatem. Policja nie prowadzi śledztw. Dziennikarze, choć wiedzą bardzo dużo, publikują bardzo mało. Wszyscy są kupieni, żyją z narko albo paraliżuje ich strach. Często jedno i drugie.
Oprócz żołnierzy na ulicach mnóstwo luksusowych aut. Najwięcej hummerów - samochody w stylu militarnym są szczególnie modne. Zauważa się je od razu, bo mocno kontrastują z zaniedbanymi budynkami i nijaką, chaotyczną architekturą dużej części miasta. Wkrótce dowiem się, że Culiacan - mimo że nie należy do wielkich miast Meksyku (800 tys. mieszkańców) - jest rekordzistą w sprzedaży luksusowych samochodów.
- Pieniądze z narkobiznesu są tutaj wszędzie! Witamy w Culiacan! - mówi Conrado Lugo, reżyser dźwięku, którego odwiedzam w studiu nagraniowym. Conrado nagrywa płyty zespołów śpiewających narcocorridos - ballady sławiące narkotykowych bossów, seryjnych zabójców, szmuglerów.
Rozlać krew może i lubię
Bazooka wierną przyjaciółką jest
Jadę wrogów szukać na ich zgubę
Bo rozkaz dał mi szef
Albo:
Boją się moich nożyków
Które skrócą ich o głowy
I nie wiedzą, jaką rozkosz
Daje mi, gdy cierpią męki
Poćwiartuję ich i spalę
Żeby dobrze poczuć się
(grupa Fusion Nortena)
Narcocorridos są w radiu ustawowo zabronione. Ale i tak w Culiacan słychać je wszędzie: z samochodowych odtwarzaczy w korkach, na ulicach, gdzie sprzedaje się płyty z tego typu piosenkami, w knajpach i na potańcówkach z muzyką na żywo. W całym Meksyku narcocorridos gra kilka tysięcy zespołów.
Conrad mówi, że w Culiacan narkotyki to biznes taki sam jak gdzie indziej coca-cola, a moja przewodniczka Marina (imię zmienione) tylko przytakuje, kiwając głową - taki sam w tym sensie, że nie towarzyszy mu moralne potępienie. Nie taki sam - bo z narko żyją tu wszyscy, nie tylko narkohandlarze.
Culiacan, stolica stanu Sinaloa, od dziesięcioleci żyje z eksportu narkotyków. Uprawia się tu marihuanę i mak. Przez Sinaloa płynie też kolumbijska kokaina. Powstał tu osobny i osobliwy świat - również nielegalny. Choć dla wielu ten świat na opak jest zupełnie naturalny. Turysta może spędzić urlop w pobliskim kurorcie Mazatlan nad Pacyfikiem i nie dostrzec, że znalazł się w świecie, w którym wyśpiewuje się ody do bazooki i elegie o ćwiartowaniu ludzi.
Za nagrywanie płyt narcocorridos płacą narkobossowie. Oni "zatwierdzają" ballady. Nikt nie jest na tyle szalony, by nagrywać czy śpiewać bez pozwolenia. Bossowie są opiekunami i sponsorami muzyków. Dają samochody, nieraz mieszkania i domy.
- Narko to w Culiacan kultura życia - mówi Conrad. - Inaczej niż w innych regionach Meksyku nie usłyszysz tu wielu potępień narkoświata.
Jakieś usłyszę, ale zanim to się stanie, zobaczę pomniki kultury narkotykowej. Na miejskim cmentarzu. Nagrobki ludzi narko - wszystko jedno, bossów czy pomniejszych pistoleros - to minipałacyki na wysokość jednego-dwóch pięter, zameczki z wieżyczkami jak z bajek i kreskówek Disneya, małe bazyliki w stylu neoklasycznym i całkiem modernistyczne konstrukcje. Wzruszające epitafia wychwalające życie żyjących szybko i zmarłych młodo synów i córek narkoświata.
Ojciec chrzestny
Stan Sinaloa jest nazywany czasem meksykańską Sycylią. Kilkadziesiąt lat temu powstał tu narkotykowy kartel, który z czasem podzielił się na kilka mniejszych. Kartel czuwa nad uprawami marihuany i maku, skupuje je od chłopów, z maku produkuje heroinę, a potem ją, a od niedawna także produkcję kolumbijskich karteli - szmugluje przez amerykańską granicę.
Konflikty w narkorodzinie, narodziny nowych karteli i wysłanie przez rząd Meksyku armii przeciwko mafiom rozpętały wojnę totalną, w której w ostatnich czterech latach zginęło prawie 30 tys. ludzi, w tym kilka tysięcy niezwiązanych z narkobiznesem cywili. Wojna między kartelami toczy się teraz w miastach nad Zatoką Meksykańską i w Ciudad Juarez, gdzie mafie walczą o szlaki przerzutowe. W Culiacan jest spokojnie. Ludzie przechadzają się po centrach handlowych, restauracje, bary i dyskoteki są pełne, bulwarem wzdłuż rzeki spacerują rodziny z dziećmi.
- To jednak nie wojsko zrobiło porządek - wyjaśnia Marina, która zna w mieście wszystkich - lecz Chapo Guzman [boss kartelu z Sinaloa], który pokonał konkurentów.
Jeszcze dwa lata temu na ulicach Culiacan latały kule i ścielił się trup. Konflikt między Chapo i lokalnymi rywalami z innego kartelu doprowadził do tego, że ci ostatni wezwali na pomoc słynących z okrucieństwa Zetas (mafię utworzoną przez dezerterów ze służb specjalnych) i w Sinaloa rozpętała się wojna na całego. Przyczyna konfliktu ta sama - rywalizacja o szlaki przerzutowe i lokalne rynki. Ale było coś jeszcze - konkurenci Chapo sądzą, że rząd uderzył we wszystkie kartele z wyjątkiem tego z Sinaloa. Dane o ofiarach i aresztowaniach wśród członków poszczególnych mafii to potwierdzają.
Potężny Chapo zmiażdżył rywali. Owszem, w mniejszych miasteczkach zdarzają się "partyzanckie" najazdy Zetas lub ludzi kartelu z Juarez, ale sytuacja jest pod kontrolą Chapo, najpotężniejszego dziś narkobarona w Meksyku. W niektórych municypiach Chapo wprowadził godzinę policyjną, żeby wyłapać ukrywających się rywali. Wyjście na ulicę po zmroku równa się egzekucji. Zabronił kupować narkotyki u konkurentów pod karą śmierci. A ponieważ nie zawsze wiadomo, od kogo się kupuje, przerażeni narkomani zrobili manifestację pod hasłem: "Dogadajcie się wreszcie i dajcie nam spokojnie używać".
Opiekunowie i dobrodzieje
Wszyscy najwięksi narkobaronowie w historii Meksyku wywodzą się z małego miasteczka Badiraguato. Pojechałem tam z Guadelupe Martinezem, który kiedyś pisał o narkoświecie do lokalnej gazety, ale wycofał się, bo groziła mu śmierć; pracuje teraz w lokalnej administracji.
Leniwa aura, skwar nie do wytrzymania, zaduch i czas stojący w miejscu - wszystko to przypomina mityczne Corleone z "Ojca chrzestnego". Nieco dalej w górach, gdzie pojechać nie wolno, bo wpadnie się od razu w ręce narkostrażników, w pueblo La Tuna mieszka Chapo. To znaczy - nie wiadomo na sto procent, że akurat tam przebywa, ale wiadomo, że tam mieszka jego rodzina i że tam są jego posiadłości.
- Skoro ty wiesz, gdzie są oni i ich majątki, to znaczy, że o tym wiedzą rząd i wojsko - zaczepiam Guadelupe, gdy mijamy konwój kilku ciężarówek z żołnierzami.
- Tak, ale wojsko nie prowadzi tu żadnych akcji przeciwko Chapo - odpowiada.
W Sinaloa nie ma wojny z narkoświatem. Policja nie prowadzi śledztw. Dziennikarze, choć wiedzą bardzo dużo, publikują bardzo mało. Wszyscy są kupieni, żyją z narko albo paraliżuje ich strach. Często jedno i drugie. Guadelupe rzucił pracę w gazecie po egzekucjach i zniknięciach kilku kolegów reporterów.
Baronowie z Sinaloa nie są jednak artystami okrucieństwa jak niektórzy z innych karteli. Nie porywają dla okupu, nie wymuszają haraczy, nie gnębią ludzi dla frajdy i zademonstrowania władzy. Lubią spokój, bo biznes lubi spokój. Nie chcą mieć przeciwko sobie mieszkańców. Pomagają innym zakładać firmy w rozmaitych branżach, których sami bynajmniej nie prowadzą. Piorą w nich pieniądze i biorą swoją dolę. W pewien sposób prowadzą agencję rozwoju przedsiębiorczości.
Mijamy pięknie wyasfaltowaną boczną drożynkę. - Tej drogi nie sfinansowało państwo - uśmiecha się Guadelupe. Narkobaronowie doprowadzili drogi do niedostępnych pueblos i prąd tam, gdzie go nigdy wcześniej nie było. Dostarczają transporty żywności w góry, a wieśniacy w zamian uprawiają marihuanę i mak. Jaki mają wybór? Z upraw kukurydzy nie przeżyją, a z pracy w supermarkecie w Culiacan za 240 dol. miesięcznie nie wyżywią rodziny.
Świat równoległy
Kilkugodzinny wykład o mechanizmach świata na wspak czy też "świata równoległego" robi mi w kafejce w centrum miasta Alberto Cruz, 32 lata, też były dziennikarz, który pracuje teraz w biurze prasowym policji (porzucił dziennikarstwo z takich samych powodów co Guadelupe). - Narko to bestia, która wszystko pożera i którą jesteśmy wszyscy - mówi.
Wszyscy gubernatorzy, burmistrzowie zawsze korzystali z narkopieniędzy, które finansowały im kampanie, a były burmistrz Culiacan przejął nawet majątek po zabitym kuzynie z miejscowego kartelu. Na gubernatora go jednak nie wybrano. Mówi się, że z powodu związków z numerem dwa kartelu - El Mayo. - Oto nasza hipokryzja - mówi Alberto. Wszyscy wiedzą o związkach polityków z narko, lecz gdy powiązania biją po oczach, ludzie odmawiają poparcia.
Wiadomo mniej więcej, które firmy mają związki z narkobiznesem, lecz nikt ich nie kontroluje, nikt nie sprawdza wpływów i wydatków. To samo dotyczy ludzi, którzy nie wiadomo skąd mają fortuny, posiadłości, najdroższe auta. Wszyscy są w kieszeni u Chapo.
Alberto widzi z bliska, jak to wszystko działa w policji. Marne pensje, brak wyszkolenia. Skoro państwa nie stać na jej utrzymywanie, robi to Chapo i jego ludzie.
Przykładowo - do dobrej dzielnicy w Culiacan wprowadza się gruba ryba. Ochroniarze owej ryby zagadują patrol policjantów: "Od dziś El Iks będzie tu miał swój dom. Zwrócicie uwagę, żeby był spokój?". "Ma się rozumieć, senor!". "A jedliście już dziś kolację? Jeszcze nie?". "No to macie tu na tacos ". I ochroniarz El Iksa rozdaje pliki banknotów, choć tacos kosztują parę monet. Oczywiście policyjnej wierchuszce drobne na tacos daje ktoś z wierchuszki kartelu.
Zdarzają się źli policjanci, którzy próbują wymuszać od ludzi narko większe haracze. Wtedy nie ma wyjścia - źli policjanci giną. Dobrzy policjanci nie robią takich numerów. Dobrzy policjanci, jak złapią pospolitego złodzieja samochodów, dzwonią do kogo trzeba i pytają, co zrobić. Jeśli złodziej działał na własną rękę, narcos mówią: niech idzie do pudła. Narcos nie lubią anarchii. Poza tym nie należy okradać niezamożnych obywateli. Samochody kradnie się biznesmenom, firmom, bo ich auta są ubezpieczone i nikt na takiej kradzieży nie traci. No, z wyjątkiem ubezpieczyciela.
Polityków, prokuratorów, sędziów ludzie narko korumpują zwykle drogimi prezentami. Kto nie chce przyjąć, powinien umieć odmówić we właściwy sposób, inaczej się narazi. W Sinaloa nie jest sztuką wziąć łapówkę, ale jej nie wziąć. Ojciec Mariny pracował w prokuraturze i wiedział, jak nie przyjąć łapówki w postaci samochodu. Więc nic mu się nie stało. Wielu jednak w ogóle nie przychodzi do głowy, żeby odmawiać, bo tak właśnie cały świat się tutaj kręci.
Narko kontrolują większość mediów. W każdej gazecie mają człowieka, który trzyma rękę na pulsie, jak coś idzie nie tak, donosi komu trzeba - tak opowiadają nieskorumpowani dziennikarze, choć czasem niełatwo się połapać, kto jest kim. Jest też, jak opowiadają, dziennikarz uważany za człowieka od public relations narkoświata, który podpowiada wszystkim mediom, o czym nie mówić, czego nie pokazywać. PR jest działalnością niezbędną biznesowi, prawda?
Zazwyczaj dziennikarze sami wiedzą, co wolno, a czego nie. Autocenzura ma się doskonale, a gdy ktoś o niej zapomina - zazwyczaj ginie. W alternatywnej rzeczywistości zarządzanej przez narkobaronów z Sinaloa może nie ma przesadnego okrucieństwa, ale nie ma też sentymentów.
Za pomocą mediów narcos prowadzą negatywną kampanię przeciw armii (tak sądzi Alberto), bo choć niektórzy generałowie są w kieszeni karteli, to z pewnością nie wszyscy. Uważa się, że armię trudniej skorumpować, bo wojskowi zmieniają miejsca operacji, nie zakorzeniają się w jednym środowisku, zwłaszcza w trakcie działań operacyjnych jak teraz.
Ostrzeżenie
Narkoświat jest pełen szarości - jeszcze jedna lekcja z Culiacan. Legalne przenika się z nielegalnym, nie zawsze wiadomo, czy to, co akurat widzimy, jest w istocie tym, co nam się wydaje.
Przykład nr 1: śmierć Nacho Coronela dwa miesiące temu, uważanego za numer trzy w kartelu z Sinaloa. Jedna z plotek głosi, że zaczął się usamodzielniać, co nie podobało się Chapo. W czyim interesie leżała jego śmierć? Może wszystkich - bo rząd pokazał obywatelom sukces, a Chapo stracił rywala?
A jeśli to bajki, pewne jest coś innego: zastrzelony miał w kieszeni wierchuszkę rządzącej partii PAN w stanie Jalisco, gdzie działał od lat. To w tym stanie z najbardziej strzeżonego więzienia uciekł sam Chapo, tuż po objęciu władzy przez PAN. Tygodnik "Proceso" napisał, że danych z laptopa Nacho Coronela boją się politycy na najwyższych szczeblach, nie tylko w stanie. Czy zatem porachunki - w pewnym sensie - rodzinne?
Przykład nr 2: w innym mieście dowiaduję się, że zamordowany dziennikarz, który jest symbolem pełnego poświęcenia dziennikarstwa, był przez lata człowiekiem od public relations jednego z karteli i - co więcej - zajmował się korumpowaniem innych dziennikarzy; osobiście rozdawał pieniądze w imieniu mafii.
W centrum Culiacan ludzie wznoszą modły i zanoszą prośby w zbudowanej bez udziału Kościoła kaplicy lokalnego "świętego" Jesusa Malverde. Był złodziejem, tutejszym Robin Hoodem, który sto lat temu łupił bogatych i rozdawał biednym. Dziś jest patronem narkoświata - nieuznawanym przez żaden z Kościołów - choć modlą się do niego i o cuda proszą miliony Meksykanów, katolików i protestantów, niezwiązanych z występkiem. - Kult Jesusa Malverde doskonale ilustruje tutejszą "kulturę nielegalności" - objaśnia Marina.
- Świat narko jest fascynujący: uwodzi, przyciąga, oferuje, ratuje i zarazem niszczy - mówi Javier Valdez, 43 lata, założyciel pisma "Riodoce", jedynego uważanego tu za niezależne od narko. - Maksyma "wszystkie drogi prowadzą do Rzymu" ma w Sinaloa swoją lokalną wersję: "wszystkie drogi prowadzą do narko" - mówi gorzko Javier.
Za niezależność Javier płaci nieustającym lękiem o życie swoje i najbliższych. Raz już do redakcji wrzucili granat - nad ranem, gdy nikogo nie było w budynku. To jednak nie była egzekucja. Tylko ostrzeżenie.
Artur Domosławski, Tijuana (Meksyk)
Ktoś powinien zrobić kampanię pod hasłem: "Przyjeżdżajcie do Tijuany, żeby młodzi Meksykanie mogli pracować w hotelach i knajpach, zamiast gnić w amerykańskich więzieniach".
Julio Duran, pracownik centrum handlowego po amerykańskiej stronie granicy, 40-latek z paszportem meksykańskim i amerykańskim, obrusza się, gdy pytam o koszmar narkowojny. - Życie toczy się tu normalnie, pracuję w San Diego, ale wolę mieszkać po tej stronie granicy, w Tijuanie. I to nie dlatego, że życie jest tu tańsze - mówi, nie zdając sobie sprawy z ironii tej wypowiedzi. - Przez tę propagandę - mówi dalej - przez krew w wiadomościach TV i na pierwszych stronach gazet Tijuana pogrąża się w dekadencji. Bo miasto od zawsze żyło z turystyki, a teraz...
Tego dnia wszystkie gazety doniosły o sześciu egzekucjach. Dwa trupy miały odcięte głowy, komentatorzy zwrócili więc uwagę, że kartel braci Arellano Felix wrócił do praktyki szokowania ludzi dekapitacjami. "Od początku roku narkowojna zabrała w Tijuanie 560 ofiar" - straszy jeden z gazetowych nagłówków.
Jeszcze parę lat temu aleja Rewolucji, główny bulwar Tijuany, tętniła życiem jak Rio de Janeiro w karnawale. Dla Amerykanów z Kalifornii miasto było tanim burdelem, miejscem weekendowych hulanek i zupełnie otwartego, choć nielegalnego snifowania, przypalania i łykania, co tylko się dało. 18-latki przyjeżdżały się tu upijać, bo żeby kupić alkohol w USA, trzeba mieć 21 lat.
Teraz aleja Rewolucji stała się aleję duchów: upadły hoteliki, sklepiki, knajpki. Pozostały nazwy, zaryglowane drzwi, zakratowane okna. Właściciele tych, które wciąż są otwarte, desperacko namawiają, żeby zjeść, wypić, zabawić się właśnie u nich. Ludzie w Ameryce są przekonani, że w Tijuanie kule świszczą nad głowami - ostrzegali mnie przed tym znajomi z Los Angeles i San Diego. Gdy rezerwowałem hotel przez internet, na jednej z amerykańskich stron widniało ostrzeżenie Departamentu Stanu USA: lepiej nie jechać, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
Dlatego Julio Duran trochę ma rację - to przez czarną propagandę i strach Tijuana jest dziś w tarapatach. Jednak w końcu i on zaczyna opowiadać o koszmarach.
Tym największym dla ludzi bogatych i z klasy średniej są porwania dla okupu. Sąsiada Julia, przedsiębiorcę, który zajmował się importem samochodów, narkogangsterzy porwali i trzymali dobry miesiąc, aż rodzina zebrała pieniądze. Mali i średni przedsiębiorcy nie mają zwykle dużej gotówki, majątek jest zamrożony w sprzęcie i towarach. Porwaniami dla okupu narkogangi łatają podobno swoje "dziury budżetowe", gdy tracą płynność finansową. Nikt tego nie sprawdzi, tak w Tijuanie "się mówi".
Ingrid Hernandez, 35 lat, artystka, która uwiecznia na zdjęciach świat ludzi ze slumsów, pokpiwa z tego, że sąsiedzi z północy straszą siebie i innych Tijuaną. Po dłuższej rozmowie również i ona opowiada mroczną historię 20-letniego kuzyna - porwali go i zażądali od rodziców pół miliona dolarów. Rodzina wynegocjowała okup o połowę niższy, odzyskała syna, a ten natychmiast zamieszkał po drugiej stronie granicy - w San Diego. Porwali też przyjaciółkę brata Ingrid, pracownicę biura. Weszli do budynku w biały dzień - w kominiarkach, z bronią. Uwolnili ją po 10 dniach za 10 tys. dolarów.
To ostatnie porwanie - szczególnie niski okup - jest novum. Dlatego strach dopadł już ludzi z tzw. niższej klasy średniej, którzy coś tam posiadają, ale nie tak wiele ich dzieli od biedoty. Niedawno do brata Ingrid zadzwonił nieznajomy, że kolej teraz na niego. - Nie wiemy, czy było to ostrzeżenie, czy głupi żart - opowiada Ingrid - ale brat wolał od razu wyjechać do San Diego. Zamieszkał z kuzynem, tym samym, co był kiedyś porwany. Wrócił po czterech miesiącach.
Były kapitan policji Alberto Licona, 68 lat (w policji 40), chętnie godzi się na rozmowę, bo - jak mówi - "dziennikarze tak rzadko się nami interesują". - Wszyscy koncentrują się na okrucieństwach narkowojny. Dobrze więc, że pan opowie czytelnikom o czymś dobrym.
"My" to fundacja Otwarte Ramiona, która pomaga wdowom i sierotom po zabitych policjantach. "Coś dobrego" też ma w tle tragedię narkowojny. Każde dziecko dostaje od fundacji 200 pesos (ok. 18 dolarów) tygodniowo, także książki, zeszyty, czasem ubrania i od czasu do czasu inne prezenty. Fundacja powinna objąć opieką ponad 100 rodzin, zwykle wielodzietnych, ale ma środki, żeby pomagać jedynie połowie. Rząd, jak mówi kapitan Licona, ma w nosie policjantów; wszystkie pieniądze pochodzą ze składek kolegów i innych prywatnych datków.
Dramat zaczął się - według kapitana - od kiedy rząd Felipe Calderona wysłał przeciw kartelom wojsko. Wcześniej zabójstwo policjanta na służbie było w Tijuanie rzadkością, a w ciągu ostatnich dwóch lat zabito 56. Wysyła się ich na pierwszą linię bez przeszkolenia i odpowiedniej broni. Gdy gangsterów zaatakuje wojsko, ci i tak wolą zemścić się na patrolu policji, bo to łatwiejszy cel.
Kiedyś obowiązywał tu ponoć niepisany kodeks: policja pilnowała, żeby w mieście był spokój i nie ganiała za narcos wszędzie, z kolei narcos nie tykali rodzin policjantów. Teraz policjanci na rozkaz wojska muszą ścigać gangsterów w górach i slumsach, a narcos się mszczą. Dwa lata temu głośny był przypadek policjanta, któremu zabili żonę i dwie córki, troje dzieci postrzelono, tylko jedno wyszło bez szwanku. Sam policjant też poległ.
Słuchając tych opowieści, pytałem każdego, czy nie lepiej by było z Tijuany wyjechać.
- Nigdy!
Z największym przekonaniem mówią tak ci, którzy bez trudu mogliby wyjechać - bo mają pieniądze, amerykański paszport, koneksje.
- To moje miasto - mówi Arturo Rodriguez, który prowadzi galerię sztuki. Uwagę zwraca obraz przedstawiający człowieka powieszonego na drzewie za nogi, ale po obejrzeniu kolekcji nie da się powiedzieć, że narkowojna jest obsesją tijuańskich artystów. Ubrany w markowe ciuchy Arturo przyjeżdża na spotkanie nowiutkim samochodem a la dżip. "Idealny kandydat do porwania" - łapię się na tym, że udziela mi się aura miasta i wysłuchanych opowieści.
Mieszkał przez kilka lat w San Diego, ale wrócił, bo prawdziwe życie toczy się tutaj. Po tamtej stronie jest świat, w którym sąsiedzi mieszkający obok siebie od lat nawet się nie znają. To samo słyszałem od innych, którzy otwarcie wyrażali nadzieję, że w swoim artykule pokażę Tijuanę nie tylko w kolorze krwi. Pewnie zawahaliby się, gdyby wiedzieli, że jednego z kolejnych dni przed hotelem, w którym się zatrzymałem, w tzw. bezpiecznej dzielnicy, dojdzie do strzelaniny i zginie człowiek. Didaskalia tej zbrodni - w telewizji nadawano transmisję uroczystości 200. rocznicy rozpoczęcia walk o niepodległość Meksyku; podniośle przemawiano, a w niebo strzelały sztuczne ognie.
Paradoks, ci, którzy próbują opowiedzieć, że toczy się tu normalne życie, kończą zazwyczaj opowieściami rodem z thrillerów. Jeden z nich zabiera mnie na granicę, do muru, który wdziera się do oceanu. Mur jest obwieszony białymi krzyżami upamiętniającymi tych, którzy próbowali przedostać się do lepszego - jak wierzyli - świata, ale zostali zastrzeleni przez amerykańską straż graniczną, meksykańskich gangsterów albo zmarli z pragnienia, wyczerpania czy od ukąszenia węża.
Na dekadencji miasta będącej skutkiem narkowojny żerują narkogangsterzy. Rozmaite firmy oferują pracę młodym bezrobotnym, a jedynym wymaganiem jest posiadanie amerykańskiej wizy. Młodzi przewożą ciężarówkami towar na drugą stronę i dopiero, gdy zostają aresztowani, dowiadują się, że wieźli narkotyki.
Ktoś powinien zrobić kampanię pod hasłem: "Przyjeżdżajcie do Tijuany, żeby młodzi Meksykanie mogli znaleźć pracę w hotelach, motelach, barach, knajpach, dyskotekach i sklepach z pamiątkami, zamiast ginąć albo spędzać najlepsze lata życia w amerykańskich więzieniach".
Na razie chociaż tyle - zanim narkotyki będą legalne po obu stronach granicy. Kiedyś pewnie będą.
Krytyka Polityczna
Źle, gdy u podstaw prawa leżą uprzedzenia ślepe na fakty naukowe.
Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” Katarzyna Malinowska-Sempruch oraz Sławomir Sierakowski zaapelowali o rozpoczęcie poważnej dyskusji na temat realizowanej w Polsce strategii zapobiegania problemom związanym z używaniem i nadużywaniem środków psychoaktywnych (nieściśle zwanych narkotykami). Zbiegło się to z ministerialną inicjatywą zmiany obowiązujących przepisów dotyczących karalności posiadania, polegającą z grubsza na uelastycznieniu postępowania prokuratury w stosunku do domniemanych użytkowników nielegalnych substancji. Jednak o rzeczowej wymianie argumentów nie ma mowy. W jej miejsce mamy za to do czynienia, co zresztą łatwo dało się przewidzieć, z popisem demagogii.
W pierwszej kolejności uderza łatwość, z jaką formułowane są kategoryczne, choć całkowicie fałszywe stwierdzenia i oceny. Przykładowo, Tomasz Harasimowicz, terapeuta z Monaru, uważa za patologię samo używanie substancji psychoaktywnych – jego zdaniem zażywanie narkotyków oznacza utratę cnoty, jest więc swoistą skazą moralną. Pogląd to co najmniej dziwny, nasuwający na myśl najbardziej kompromitujące przypadki nadużywania argumentacji moralnej do piętnowania zachowań z jakiś powodów nie akceptowanych przez większość społeczeństwa (jak np. homoseksualizmu). Więcej, Harasimowicz zrównuje także pod względem szkodliwości heroinę i marihuanę. A nawet kwestionuje naukowy podział na narkotyki miękkie i twarde. Kompromituje go to jako terapeutę i dyskwalifikuje z pełnienia jakichkolwiek funkcji kierowniczych w ośrodku finansowanym z publicznych pieniędzy, gdyż zakazane substancje psychoaktywne faktycznie różnią się stopniem, w jakim upośledzają funkcje biologiczne i społeczne używających je osób. Dowodzą tego badania naukowe.
Uprzedzenia zamiast faktów
Harasimowicz obficie korzysta z nacechowanej moralnie terminologii. Mowa jest o rozgrzeszeniu, cnocie, a ostatecznym argumentem przeciwko jakimkolwiek modyfikacjom istniejących rozwiązań jest stwierdzenie, że jeżeli ktoś łamie prawo, powinien ponosić tego konsekwencje. Zarówno Harasimowicz, jak i Piotr Semka, który również zabrał głos w dyskusji, zdają się przy tym zupełnie nie zauważać, że w toczącej się debacie chodzi właśnie o ocenę, czy istnienie przestępstwa posiadania narkotyków ma sens. W opinii znakomitej większości badaczy zjawiska „narkomanii” karanie za posiadanie przynosi zdecydowanie więcej szkody niż korzyści.
W przeciwieństwie do Harasimowicza, Semka za patologię uznaje nie samo używanie narkotyków, lecz raczej obrót nimi. Pisze on: „Liberałowie zawsze ulegają pokusie, by w uczestnikach patologii widzieć ofiary, a nie współkreatorów zła. Usunięcie piętna przestępstwa z kupowania narkotyku to pośrednie działanie w kierunku legalizacji narkotyków”. Dawki fałszu i ignorancji zawartej w tym jednym zdaniu nie sposób usprawiedliwić po prostu jego publicystycznym charakterem. Dlaczego liberałowie? Dlaczego zawsze? Co więcej, w polskim prawie zakup narkotyków nie stanowi przestępstwa. Choć jest nim, o dziwo, samo ich posiadanie. Wprowadzenie przestępstwa posiadania jest przypadkiem tzw. kryminalizacji zastępczej – uzasadnieniem karalności posiadania było domniemane ułatwienie ścigania handlarzy. Niestety Policja i Prokuratura często ograniczają się wyłącznie do ścigania posiadania. Są to dla nich sprawy łatwe, szybkie i przyjemne. Prowadzą do budowania imponujących statystyk, które dla obrońców obywatelskich wolności są jednak raczej dowodem skali patologii, z jaką mamy do czynienia w przypadku przeciwdziałania narkomanii w Polsce.
Lecz i na to Piotr Semka ma gotową odpowiedź: jego zdaniem prawdopodobnie w liczbie kilku tysięcy skazanych na pozbawienie wolności czają się jacyś dilerzy. Niewygodne statystyki okazują się więc„już nie tak jednoznaczne”. Samo to stwierdzenie jest na tyle niejednoznaczne, że pozwala uzasadnić właściwie wszystko. Skazujmy na więzienie przechodzących przez jezdnię w niewłaściwym miejscu. Przecież wśród nich z pewnością są również tacy, którzy popełnili poważniejsze przestępstwa, choć dotychczas – tak się jakoś stało – nie potrafiliśmy im udowodnić. Ktoś posiada rzeczy pochodzące z kradzieży? Do więzienia z nim! Pewnie w ten sposób zamkniemy też kilku prawdziwych złodziei udających jedynie „niewinne” ofiary paserstwa. Dowody o wartości procesowej zastępuje nam statystyka.
Kwestie wydawałoby się elementarne, jak konieczność udowodnienia winy za przestępstwo, za które jesteśmy skazywani, Piotrowi Semce niestety umykają. Z kolei, gdyby sięgnął on po inne liczby, miałby szansę zorientować się, że istnieją również dane jednoznacznie wskazujące właściwie na ciągły wzrost powszechności, dostępności oraz mocy obecnych na rynku zakazanych substancji, przy ciągłym spadku ich ceny. Czego to dowodzi? Handel ma się dobrze, a przyjęte rozwiązania prawne nie są skuteczne.
Kontrkulturowy diabeł
Z nieco innej perspektywy na cały problem patrzą publicyści „Teologii Politycznej”, Artur Bazak i Mateusz Matyszkowicz, których tekst również opublikowała „Rzeczpospolita”. Bazak i Matyszkowicz w niewielkim stopniu odnoszą się do argumentów swoich oponentów, zadowalając się stwierdzeniem, że za inicjowaniem debaty o środkach psychoaktywnych stoi bliżej nieokreślony projekt inżynierii społecznej środowisk lewicowych. Dodają też, że rozwiązaniem problemu narkotyków „byłoby wyrugowanie z zachodniej cywilizacji wszystkiego, co wiąże się z lewicową kontrkulturą” (co powtórzone zostało aż dwukrotnie). Stwierdzenia te ocierają się o absurd, z którym ciężko w jakikolwiek rozsądny sposób dyskutować.
Z kolei zarzuty nieskuteczności, braku uzasadnienia dla rozmiaru policyjnych represji i rodzącej się stąd krzywdy ludzkiej, Bazak i Matyszkowicz zbywają stwierdzeniem, że antynarkotykowa krucjata oraz twardy kurs sprawdzają się, gdyż Policja z roku na rok poprawia wyniki wykrywalności przypadków handlu narkotykami. Niestety, próżno z tego czynić dowód skuteczności walki z „narkomanią”. Istnieje wiele sygnałów, że podaż zakazanych substancji ciągle rośnie, czego naturalnym skutkiem jest oczywiście wzrost wykrywalności. Przyczyną wzrostu podaży zaś jest między innymi właśnie polityka zakazu oraz kary.
Bazak i Matyszkowicz, podobnie jak Semka, nie zadają sobie również trudu sprawdzenia, ile osób młodych – okazyjnych użytkowników narkotyków, nie zaś dilerów, skazywanych jest corocznie na karę pozbawienia wolności (w zawieszeniu), a więc najwyższy znany polskiemu prawu wymiar kary. W zeszłym roku podejrzanych o posiadanie niedozwolonych środków było aż 17 tys. obywateli. Z badań prof. Krzysztofa Krajewskiego wynika, że w większości są to osoby posiadające minimalne ilości narkotyków, wyłapywane w okolicznościach przypadkowych, w czasie rutynowych patroli, które nie mają nic wspólnego z zaplanowanym zwalczaniem grup przestępczych. Pokazuje to, czym faktycznie zajmuje się polski wymiar sprawiedliwości.
Uprzedzenia silniejsze niż fakty
Zdaniem Bazaka i Matyszkowicza kolejnym argumentem mającym wspierać obowiązujące rozwiązania prawne i instytucjonalne jest fakt, że terapia uzależnień oparta na abstynencji w wielu przypadkach działa. W jaki jednak sposób miałby to uzasadnić rezygnację z oferowania pacjentom alternatywy w postaci terapii metadonowej? Dostępne badania pokazują, że skuteczność terapii abstynencyjnej w leczeniu uzależnienia od heroiny w zestawieniu z substytucyjną jest dramatycznie niska. A to właśnie skuteczność terapii powinna być główną wskazówką przy wydawaniu publicznych pieniędzy.
Uzależnienie nie jest bowiem kwestią wyboru, nie powinno być oceniane w kategoriach moralnych. Podobnie jak depresja, uzależnienie jest problemem zdrowotnym – złożonym zaburzeniem funkcjonowania ośrodkowego układu nerwowego. Co prawda jego ostateczny kształt zależy od zastanych uwarunkowań społecznych (podobnie w przypadku depresji), ale nie powinno przysłaniać to istoty zjawiska. Chciałbym, żeby Bazak i Matyszkowicz, Harasimowicz i Semka byli w końcu łaskawi zgodzić się z faktami naukowymi, albo otwarcie przyznać, że odrzucają racjonalne kanony dyskusji, wyżej stawiając ideologię. Brak szeroko dostępnej terapii substytucyjnej jest rażącą niesprawiedliwością, którą porównać można do odmowy podawania insuliny chorym na cukrzycę.
Sugestię Bazaka i Matyszkowicza, jakoby narkomania była następstwem utożsamiania się z hasłami młodzieżowego buntu spod znaku „sex, drugs and rock’n’roll” trudno w ogóle traktować poważnie. Nie jest przecież prawdą, że dopiero w latach 60. XX wieku używanie substancji psychoaktywnych stało się rozpoznawalnym problemem społecznym. Oczywiście, wówczas wśród młodzieży rozpowszechniły się pewne wzorce zażywania pewnych substancji, ale społeczeństwa zachodu już wcześniej miały poważne problemy z narkotykami i ich nadużywaniem przez ludzi całkiem dorosłych – czy to opium w środowiskach robotniczych zindustrializowanej Europy, czy kokainy wśród klasy średniej w USA, czy wreszcie morfiny wśród kombatantów I Wojny Światowej (by wymienić jedynie kilka najbardziej znanych przykładów).
Zupełnie inną sprawą jest, że sięganie po „hipnotyzujące używki” nie jest wymysłem ostatnich lat czy wieków, ale wpisane jest w historię ludzkości od niepamiętnych czasów. Prawdopodobnie odpowiada również za kształt naszej kultury, religijnych wierzeń i symboliki, a nawet fenomenu świadomości w daleko większym stopniu, niż powszechnie sądzimy. Warto o tym pamiętać, nim zacznie się odsądzać substancje psychoaktywne od czci i wiary. Jak również o tym, że za masowość zjawiska używania i nadużywania substancji psychoaktywnych odpowiada właśnie broniona przez obu autorów, oparta o konsumeryzm, cywilizacja Zachodu, która zawsze grała rolę symbolicznego oponenta wszelkich lewicowych rewolt.
Niekonstytucyjne prawo
Bazak i Matyszkowicz oraz pozostali autorzy niewłaściwie pojmują cel postulowanych zmian polityki narkotykowej. Nie jest nim zagwarantowanie przez państwo spokojnego życia narkomanom (w domyśle: dostającym za darmo metadon), lecz przyjęcie strategii postępowania, która doprowadzi do rzeczywistego zapobiegania „narkomanii” i zmniejszenia skali krzywd związanych z używaniem substancji psychoaktywnych, Których część ponad wszelką wątpliwość wynika z polityki antynarkotykowej spod znaku „war on drugs”. Trzeba też powiedzieć wprost: moralizatorzy zachęcający do polityki represji są współodpowiedzialni za cierpienia, które polityka ta powoduje.
Wymienić można wiele poważnych powodów dla rezygnacji ze szkodliwych rozwiązań prawnych zawartych w obowiązującej „Ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii”, praktyce organów ścigania oraz wymiaru sprawiedliwości. Sprowadzenie realizowanej w Polsce strategii przeciwdziałania narkomanii do polityki szeroko zakrojonych represji wygenerowało problemy daleko bardziej poważne, niż jakikolwiek z zaciekle zwalczanych „narkotyków” jest w stanie spowodować samodzielnie. Jednym z ich przykładów jest poszerzenie prerogatyw funkcjonariuszy Policji ponad konstytucyjnie wyznaczone granice, czy rozkwit czarnego rynku najgroźniejszych, gdyż jednocześnie najbardziej opłacalnych w produkcji, substancji.
Szczególnej uwagi wymaga problem niekonstytucyjności obowiązującego prawa antynarkotykowego. Wielu jego orędowników nie zdaje sobie sprawy z tego, że angażowanie prawa karnego w rozwiązywanie społecznych problemów obwarowane jest w Konstytucji RP szeregiem warunków, wśród których są: skuteczność w realizacji celu, proporcjonalność skutków do uciążliwości użytych środków dla obywateli, oraz brak alternatywnych strategii. Obowiązująca „Ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii” nie spełnia żadnego z nich. Nie tylko jest przeciwskuteczna w zakresie użytych tam sankcji karnych, ale przede wszystkim prowadzi do naruszenia obywatelskich wolności. Jednocześnie istnieją obiecujące sposoby realizacji jej celów bez udziału szeroko zakrojonej penalizacji używania i posiadania zakazanych środków.
Gdy czytam wypowiedzi Piotra Semki, Tomasza Harasimowicza czy Artura Bazak i Mateusza Matyszkowicza, odnoszę wrażenie, że myląc własne przekonania moralne z faktami oraz ich interpretacjami, tracą oni z oczu rzecz najważniejszą – represje państwowe nie są dobrym sposobem radzenia sobie ze skomplikowanymi problemami społecznymi. Kiedy ktoś twierdzi, że jest inaczej, wtedy właśnie należy się mieć na baczności. Pod przykrywką chwytliwej demagogii przemyca on bowiem do społecznej świadomości bardzo niebezpieczny i całkowicie fałszywy pogląd.
http://www.mateuszklinowski.pl
Komentarze:
maciej
mgr Tomasz Harasimowicz filozof i etyk terapeuta kierownik Poradni Profilaktyki i Terapii Uzależnień MONAR Przedstawiciel Komisji ds. Przeciwdziałania Narkomanii i HIV/AIDS w Forum Dialogu Społecznego Autor artykułów, publikacji, audycji radiowych Współpracownik zespołu Społecznej Strategii Warszawy Członek Komitetu Monitorującego dla Lokalnego Programu Rewitalizacji miasta stołecznego Warszawy Mediator przy ministrze Pracy i Polityki Społecznej Pracuje jako terapeuta uzależnień, nie tylko narkotykowych i alkoholowych, ale też uzależnień nowego typu: od sieci, zakupów, seksu, zajmuje się również: konfliktami, mediacjami, szkoleniami, doradztwem.
...
glekaktabeton
To nie jest problem Harasimowicza, tylko calego sposobu myslenia tak zwanych specjalistow od uzaleznien. W leczeniu uzaleznien dominuje w Polsce rejestr myslowy ktory nie waham sie nazwac sekciarskim praniem mozgu. Ludzie konczacy terapie uzaleznien przypominaja czesto zaprogramowane roboty. Jakas nakladka na osobowosc jest im wdrukowywana. Ten sposob myslenia jest zreszta o tyle niewywrotny, ze wlasnie stosuje sie doslownie do wszystkiego. Wszystko moze zostac przemielone przez maszynke interpretacyjna \"mechanizmow uzaleznienia\". Efektem bycia w takiej speudo terapii jest pozostawanie do konca zycia w zaleznosci od machiny \"wspolnoty bylych uzaleznionych\" w ktorej miara zaangazowania jest zdolnosc delikwenta do samoponizania sie i samobiczowania przed spolecznoscia. Im mocniej sobie dopieprzysz przy wtorze oklaskow tej bandy podobnych tobie oglupionych nieszczesliwcow, tym jestes bardziej ok i nie sciemniasz. Dominujaca w Polsce metoda leczenia uzaleznien moglaby stac sie obiektem zainteresowania komitetu do walki z sektami, gdyby takowy komitet nie byl przez jeszcze gorsza sekte firmowany. Z tymi ludzmi nie ma co gadac. Zostali uksztalowani monarowska metoda - zniszcz osobowosc \"narkomana\" i zastap ją Naszym Nowym Człowiekiem. Pamietam, jak kiedys jeden taki \"terapeuta\" opowiadal mi, jak to podczas zabawy w osrodku na sniegu przewrocil jednego z uzaleznionych - podobno oporujacego mocno podczas \"terapii\" na snieg i niby w zartach trzymal pod soba mowiac \"powiedz ze jestes cienias, bo cie nie puszcze\". Po jakichs pietnastu minutach chlopaczek powiedzial. W opinii tego terapeuty byl to dobry poczatek do rozpoczecia \"prawdziwego leczenia\". Tak powstaja ci ludzie i dlatego zadne logiczne argumenty nigdy do nich nie trafia. Jakby odrzucili swoje poglady, nie zostaloby z nich nic.
![[mem]](https://hyperreal.top/wtf/memy/a/a74d36da-767b-400c-8e0e-f3e85a73f88b/bdo-kac-hyperreal.png?X-Amz-Algorithm=AWS4-HMAC-SHA256&X-Amz-Credential=nxyCWzIV8fJz5t5dUSIx%2F20250426%2FNOTEU%2Fs3%2Faws4_request&X-Amz-Date=20250426T085202Z&X-Amz-Expires=3600&X-Amz-SignedHeaders=host&X-Amz-Signature=cca84898ea90a13b09f59dd29e60ea7d5d48394951ba950f1e12c973f9503f25)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/a12a216cf97460608e37260bc2663020f9aa0a82.jpg)
Dlaczego Portugalia może być europejską stolicą medycznej marihuany?
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/aptekadyzurna.jpg)
Rewolucja w receptach na opioidy przyniosła skutek? Przepisy miały uderzyć w receptomaty
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/jrt-treated-cortical-neuron.jpg)
Nowa nadzieja dla pacjentów ze schizofrenią. Opracowano przełomowy lek inspirowany LSD
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis stworzyli nową cząsteczkę o nazwie JRT, która może zrewolucjonizować leczenie schizofrenii i innych chorób mózgu. Lek działa podobnie do LSD, ale nie wywołuje halucynacji. Dodatkowo, wykazuje silniejsze działanie niż stosowana obecnie ketamina.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/zrzut_ekranu_z_2025-04-14_20-26-59.png)
TVN24: „Tak wpadł szaman-informatyk"
UWAGA: Uwaga artykuł z TVN24, który poniżej przedrukowujemy, jest raczej kiepskiej jakości, jednak publikujemy go z uwagi na fakt, że jako jeden z niewielu opisuje przypadek zatrzymania i represjonowania osoby najprawdopodobniej prowadzącej ceremonie z ayahuascą.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/f5.large_.jpg)
Ulubiona muzyka uruchamia układ opioidowy mózgu
Słuchając ulubionej muzyki odczuwamy przyjemność, niejednokrotnie wiąże się to z przeżywaniem różnych emocji. Teraz, dzięki pracy naukowców z fińskiego Uniwersytetu w Turku dowiadujemy się, w jaki sposób muzyka na nas działa. Uczeni puszczali ochotnikom ich ulubioną muzykę, badając jednocześnie ich mózgi za pomocą pozytonowej tomografii emisyjnej (PET). Okazało się, że ulubione dźwięki aktywują układ opioidowy mózgu.