Monika Rębała. Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Heroina (fot. sxc.hu)
W Paryżu ma powstać specjalne pomieszczenie, w którym uzależnieni będą mogli legalnie i pod nadzorem personelu medycznego wstrzykiwać sobie narkotyki.
"Non" - kartki z takim napisem wywiesili kilka miesięcy temu w oknach lokatorzy kamienic wzdłuż Boulevard de la Chapelle w 10. dzielnicy Paryża. Protestowali w ten sposób przeciw propozycji otwarcia w budynku pod numerem 39 specjalnego pomieszczenia, do którego osoby uzależnione od narkotyków mogłyby legalnie przychodzić, kiedy chcą, i wstrzykiwać sobie np. heroinę. Policja nie mogłaby ich tam aresztować.
Mieszkańcy Boulevard de la Chapelle od lat narzekają, że narkomani przenoszą się z pobliskiego Dworca Północnego (według szacunków w jego okolicach może przebywać nawet 3 tys. osób uzależnionych od narkotyków) do ich kamienic i na klatkach schodowych wstrzykują sobie narkotyki, a później zostawiają tam zużyte strzykawki. Władze miasta w końcu uległy i pod koniec maja zgodziły się przenieść eksperyment nieco dalej, do szpitala Lariboisiere. - Zaadaptujemy pomieszczenie o powierzchni 200 m kw., będzie ono miało oddzielne wejście, inne niż to, z którego korzystają pacjenci - mówił dziennikowi "Le Monde" Rémi Féraud, mer dzielnicy. We Francji około 80 tys. osób zażywa dożylnie narkotyki.
Rząd już dwa lata temu chciał otworzyć podobne pokoje do legalnej konsumpcji narkotyków, ale sąd administracyjny stwierdził, że byłoby to sprzeczne z prawem. W kwietniu tego roku posłowie przegłosowali jednak poprawkę, która umożliwia otwarcie nad Sekwaną pierwszych "salles de shoot", czyli pokoi do wstrzykiwania. Na zmianę prawa muszą się jeszcze zgodzić senatorowie, głosowanie ma się odbyć po wakacjach. Pierwsze obiekty - w Paryżu, Bordeaux i Strasburgu - powstaną prawdopodobnie na początku przyszłego roku. "Salles de shoot" będą mogły działać maksymalnie sześć lat.
Przeciwnicy już zapowiedzieli protesty. Według nich pomysł jest od początku do końca zły. - Jaki on niesie przekaz? Sprzedawanie narkotyków jest nielegalne, kupowanie narkotyków jest nielegalne, wstrzykiwanie ich sobie również nie jest zgodne z prawem, ale państwo wam w tym pomoże - mówi "Wyborczej" Serge Lebigot, przewodniczący organizacji Rodzice przeciw Narkotykom, autor wydanej niedawno książki na temat społecznych skutków tworzenia "salles de shoot" ("Salles de shoot: ce qu'ils refusent de vous dire"). - Nie wierzę, że uzależnieni będą mieli później motywację do podjęcia leczenia. To raczej pierwszy krok w stronę dekryminalizacji, a następnie legalizacji narkotyków - dodaje.
Według Lebigota pomieszczenia do legalnej konsumpcji narkotyków spowodują, że w mieście powstaną strefy, do których mieszkańcy będą się bali chodzić, przyciągną one nie tylko narkomanów, ale również dilerów.
Zwolennicy przekonują jednak, że rozwiązanie jest korzystne zarówno dla osób uzależnionych, jak i mieszkańców, bo narkomani nie będą wstrzykiwać sobie zakazanych substancji na ulicy czy na klatkach schodowych, nie będą też porzucać zużytych strzykawek gdzie popadnie. - Nie ma też dowodów na to, że otwarcie "pokojów" przyczynia się do tego, że osoby uzależnione sięgają częściej po narkotyki i konsumują ich więcej - mówi "Wyborczej" Dagmar Hedrich z Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii.
Pierwsze pomieszczenie, w którym osoby uzależnione mogły legalnie wstrzykiwać sobie narkotyki, powstało w Bernie w Szwajcarii w 1986 roku. Obecnie w Europie działa ich 86, znajdują się w siedmiu krajach: Danii, Niemczech, Holandii, Luksemburgu, Hiszpanii, Norwegii i Szwajcarii. - W większości państw osoby, które chcą z nich skorzystać po raz pierwszy, muszą się zarejestrować, często trzeba być też pełnoletnim. Przyjmowanie narkotyków zawsze odbywa się pod nadzorem personelu medycznego - mówi Dagmar Hedrich.
W stolicy Danii istnieją dwa stacjonarne ośrodki, w których uzależnieni mogą legalnie konsumować - wstrzykiwać lub palić - narkotyki, oraz jeden mobilny wyglądający jak ambulans. - Mamy 600-800 odwiedzin dziennie, niektóre osoby przychodzą kilka razy w ciągu doby. To spora liczba, nie oznacza jednak, że więcej osób teraz bierze narkotyki niż przed otwarciem pomieszczeń - mówi "Wyborczej" Rasmus Koberg Christiansen, który zarządza ośrodkami w Kopenhadze.
W przeciwieństwie do Francji w Danii obyło się bez większych protestów. - Mieszkańcy sami nas poprosili o otwarcie tego typu pokoi, ponieważ w okolicy narkomani od 35 lat wstrzykiwali sobie zakazane substancje na ulicy, często na oczach dzieci. Pozostawiali po sobie zużyte strzykawki. Obecnie zdecydowanie mniej osób zażywa narkotyki na ulicy, o 70-80 proc. zmniejszyła się też liczba pozostawianych na chodnikach i w koszach niebezpiecznych odpadów sanitarnych - mówi Christiansen.
Przyznaje jednak, że samo tworzenie pomieszczeń, w których osoby uzależnione mogą legalnie zażywać narkotyki, nie rozwiąże problemu narkomanii.
Według sondażu przeprowadzonego w 2013 r. przez centrum monitorowania narkotyków (OFDT) 58 proc. Francuzów popierało tworzenie "salles de shoot".
Heroina, czyli jesteśmy uratowani
Mariusz Zawadzki, Gazeta Wyborcza, 2013
[ external image ]
Sklep Silk Road (Fot. (AP Photo/silkroaddrugs.org))
Sukces Jedwabnego Szlaku, czyli internetowego portalu Silk Road, na którym jeszcze w zeszłym tygodniu można było zupełnie bezkarnie sprzedawać i kupować wszystkie możliwe narkotyki, jest - z pewnego punktu widzenia - niezwykle pocieszający.
Oto okazuje się, że rzekomo wszechpotężny amerykański wywiad elektroniczny NSA oraz inne zaprzyjaźnione służby, takie jak FBI, CIA, Mosad i MI6, były całkowicie bezradne, chociaż o nielegalnym procederze wiedziały od dwóch lat. Pod ich nosem sprzedano narkotyki na sumę ponad miliarda dolarów, co oznacza, że niejaki Ross William Ulbricht, założyciel Silk Road, zarobił na prowizjach kilkadziesiąt milionów dolarów. Kiedy wpadł, w portalu znajdowało się 13 tys. ofert heroiny, kokainy, LSD, ecstasy i czego tylko dusza zapragnie.
A zatem jesteśmy uratowani.
Nie trzeba się przejmować doniesieniami Edwarda Snowdena, zbiegłego do Rosji informatyka NSA, że amerykański wywiad może do woli podsłuchiwać nasze telefony i podglądać praktycznie wszystko, co robimy w internecie: e-maile, czaty, zakupy itp. Ulbricht empirycznie udowodnił, że to bujda. Prywatność w sieci istnieje, tylko trzeba trochę pogłówkować.
Już w latach 70. wymyślono szyfr, który jest nie do złamania; obecnie powszechnie wykorzystuje się go w oprogramowaniu zapewniającym bezpieczeństwo i poufność w sieci. Jeśli NSA "łamie szyfry i zabezpieczenia" - o czym również donosił Snowden - to tylko bocznymi drogami, np. wykrada bankowi klucz szyfrujący albo infekuje nasz komputer trojanem, czyli niewidocznym, złośliwym programem, który wyłapuje wszystko, co piszemy na klawiaturze.
Dlatego jeśli przeciętny śmiertelnik chce wysłać poufny list, powinien mieć dwakomputery. Jeden, którego nigdy nie podłącza do internetu - na nim pisze list, szyfruje go, nagrywa na kostkę pamięci, wyjmuje ją i zanosi do drugiego komputera, który jest podłączony do sieci. Teraz, nawet jeśli NSA przechwyci list, to już zaszyfrowany.
Niestety, taka chałupnicza metoda jest dobra tylko do korespondencji. Nie przyda się przy zakupach w internecie. Pieniądze trzeba jakoś przesłać - przelewem bankowym, przez PayPal czy kartę kredytową. I w tym momencie poufność się kończy, bo wszelkie instytucje finansowe współpracują z amerykańskimi organami ścigania (można oczywiście iść na pocztę i wysłać w kopercie gotówkę, ale to niepraktyczne).
Żeby bezkarnie sprzedać heroinę w sieci, potrzebna jest anonimowość. Chałupnicza metoda jej nie daje nawet w przypadku listu - treść jest tajna, ale wiadomo, kto list wysłał i do kogo.
Jakim cudem zatem bezkarnie sprzedawano narkotyki na Silk Road?
Schemat opierał się na dwóch fundamentach. Pierwszy to oprogramowanie Tor, które ukrywa adres IP, czyli miejsce w sieci, z którego pisze jego użytkownik. Drugi to bitcoin, czyli "bitowa moneta" lub "wirtualna moneta".
Bitowe monety są rodzajem wirtualnej gotówki - i tak samo jak prawdziwa gotówka zapewniają anonimowość przy zakupach. Są też pierwszą w historii ludzkości walutą, której emisji ani kursu nie kontroluje żaden rząd. Emitują się automatycznie, a ich wartość ustala wolny rynek (obecnie ok. 120 dolarów za bitową monetę).
Wystarczy wymienić np. dolary na bitowe monety (w jednym z internetowych kantorów) i potem można nimi płacić poza globalnym systemem finansowym. Każdy zakup jest kryptograficznie zabezpieczony, dzięki czemu nie zostają żadne "odciski palców" i nie jest możliwe fałszerstwo, np. rozmnożenie bitowych monet. Poufności brak tylko w momencie wymiany walut - realnej i wirtualnej. Internetowy kantor zna naszą tożsamość i może ją przekazać NSA. Ale to jeszcze nic nie znaczy, bo bitowych monet używa się w najróżniejszych legalnych transakcjach.
Ulbricht wpadł razem z całym portalem Silk Road, bo wiele razy złamał reguły konspiracji, m.in. zapłacił płatnym zabójcom 80 tys. za zamordowanie byłego współpracownika. Okazało się, że "zabójcami" byli agenci FBI. Ale bitowa moneta żyje. I w związku z tym to Wielki Brat powinien się bać, a nie my.
Na tej stronie można było zamówić narkotyki albo wynająć mordercę. Zamknęła ją FBI
Michał Wilgocki, Gazeta Wyborcza, 2013
[ external image ]
W rękach amerykańskich służb federalnych jest administrator strony, który przez dwa lata zarobił na prowizjach 80 mln dolarów. Wpadł, bo zamawiał na adres domowy fałszywe dowody tożsamości, a ze swojego komputera logował się jako administrator serwisu oferującego zakazane usługi.
Internetowy serwis powstał w 2011 roku. Można na nim było zamówić narkotyki (m.in. LSD, opium, heroinę) i wyrzutnię granatów albo wynająć płatnego mordercę. Sprzedawcy oferowali także złośliwe oprogramowanie, które służy do hakerskich ataków i fałszywe dokumenty.
Użytkownicy płacili sobie internetową walutą Bitcoin. Kiedy FBI zamknęło stronę, zarekwirowało wirtualne pieniądze, warte prawie 4 mld dolarów.
Serwis Silk Road działał w sieci TOR - niedostępnej dla większości użytkowników internetu. - TOR to oprogramowanie, które tworzy sieć zaszyfrowanych połączeń internetowych pomiędzy użytkownikami, tzw. węzłami - tłumaczy w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Piotr Konieczny, właściciel serwisu Niebezpiecznik.pl. - Połączenia są szyfrowane i nawiązywane w taki sposób, żeby żaden z węzłów nie miał pełnej wiedzy dotyczącej nadawcy danych i ich zawartości.
Jak dodaje Konieczny w tej sieci namierzenie oryginalnego adresu IP staje się praktycznie niemożliwe (bo połączenie przechodzi przez co najmniej trzy różne węzły).
Chociaż przeciętnemu internaucie niełatwo było uzyskać dostęp do Silk Road, miał on ponad 950 tys. użytkowników, a administrator, dzięki prowizjom, zarobił przez dwa lata 80 mln dolarów.
Jak pisze portal Niebezpiecznik.pl (https://niebezpiecznik.pl/post/silk-roa ... go-tworce/), administrator Silk Road działał pod pseudonimem Dread Pirate Roberts. FBI udało się ustalić, że tak naprawdę to Ross Ulbricht, 29-latek z San Francisco.
Wpadka za wpadką
Jak na administratora tajnego portalu oferującego nielegalne usługi Ulbricht był dość nieostrożny. Być może nie wiedział, że w lipcu tego roku FBI włamało się na dysk serwera Silk Road i zabezpieczyło prywatne wiadomości jego użytkowników. Wtedy dowody obciążające Ulbrichta nie były jeszcze mocne.
Ale administrator przez swoją nieuwagę sam ułatwił pracę federalnym agentom. Najpierw celnicy przechwycili paczkę, w której było dziewięć fałszywych dowodów tożsamości. Ulbricht zamówił ją na domowy adres.
Później, jak opisuje Niebezpiecznik.pl, w jednej z kawiarenek internetowych łączył się z zaszyfrowanym kontem, z którego administrował portalem, zalogował się też stamtąd do prywatnej poczty. Takich wpadek miał jeszcze kilka.
- FBI jednocześnie infiltrowało środowisko sprzedawców i m.in. prowadziło prowokacje polegające na kontrolowanym zakupie narkotyków - tłumaczy Konieczny. - A także, jak ujawniają dokumenty sądowe, przyjmowaniu zleceń "zabójstwa". Administrator strony Silk Road wpadł, ponieważ popełnił wiele błędów. Wykorzystywał ten sam komputer i to samo łącze internetowe, aby logować się do zasobów związanych z Silk Road i prywatnego konta pocztowego.
W ostatni piątek został zatrzymany, a serwis zamknięto.
Zlecił zabójstwo moderatora?
W przechwyconej przez FBI korespondencji Ulbrichta były też wiadomości, które świadczyły o tym, że zlecał zabójstwo jednego z moderatorów, który zagroził mu, że chce 500 tys. dolarów albo przekaże mediom dane użytkowników. W korespondencji Ulbrichta są negocjacje z jednym z płatnych morderców, który za wykonanie zlecenia domaga się 150 tys. dolarów. Znaleziono też maile, z których wynika, że zlecenie zostało wykonane. Ulbricht nie usłyszał jednak w tej sprawie zarzutów, ponieważ poza korespondencją nie ma dowodów, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Możliwe, że cała ta sytuacja była prowokacją FBI.
Pewne jest natomiast, że agenci federalni mają dane większości albo nawet wszystkich, którzy kiedykolwiek korzystali z usług Silk Road. - FBI może odczytywać wszystkie wiadomości, jakie użytkownicy przesyłali sobie w ramach serwisu Silk Road - mówi Piotr Konieczny. - Większość z tych wiadomości jest szyfrowana, ale niestety część sprzedawców przyznaje, że FBI mogło zdobyć ich klucze. Pozwoli to na rozszyfrowanie wiadomości, które zawierają adresy dostawy narkotyków. A one często pokrywają się z adresami domowymi kupców. Niektórzy ze sprzedawców zdradzają, że aby ułatwić sobie pracę, po rozszyfrowaniu adresu kupca, przechowywali go w formie jawnego tekstu.
Internetowy baron narkotykowy skazany na dożywocie. "Błagam, zostawcie mi światełko w tunelu"
ro, Gazeta Wyborcza, 2015
[ external image ]
Ross Ulbricht (HANDOUT / REUTERS / REUTERS)
Ross Ulbricht, internetowy baron narkotykowy, lat 31, został w piątek skazany na dożywocie. Wyrok wydał Sąd Federalny na Manhattanie.
Ulbricht w 2011 roku założył Silk Road, internetowy serwis, na którym można było zamówić narkotyki (m.in. LSD, opium, heroinę) i wyrzutnię granatów albo wynająć płatnego mordercę. Sprzedawcy oferowali także złośliwe oprogramowanie, które służy do hakerskich ataków, i fałszywe dokumenty. Użytkownicy płacili sobie internetową walutą Bitcoin. Kiedy FBI zamknęło stronę, zarekwirowało wirtualne pieniądze warte prawie 4 mld dolarów.
- Nie dajcie się zwieść. Ulbricht był dilerem narkotykowym i czerpał zyski z przestępstwa. Wykorzystywał uzależnienie innych i przyczynił się do śmierci sześciu młodych ludzi - mówiła w czasie mowy końcowej prokurator Preet Bharara. - Ukrył się w cyberprzestrzeni. Dzisiejszy wyrok pokazuje, że nikt nie jest ponad prawem - komentowała później na łamach "The Washington Post".
Ulbricht został skazany łącznie za siedem przestępstw, m.in. spiskowanie, pranie brudnych pieniędzy i handel narkotykami.
Obrońcy cyberprzestępcy przekonywali, że nie założył strony dla zysku. Zebrali też ponad 100 listów od przyjaciół i rodziny Ulbrichta. Z każdego z tych listów sędzia mógł dowiedzieć się, jakim wspaniałym człowiekiem jest Ross Ulbricht.
Sam skazany prosił przed ogłoszeniem wyroku, aby sąd "nie zabierał mu starości". - Miałem swoją młodość, wiem, że musicie odebrać mi lata wieku średniego, ale błagam - zostawcie mi starość - przekonywał. - Zostawcie mi światełko w tunelu, wymówkę, abym pozostał zdrowy i mógł marzyć o lepszych dniach na wolności.
Ale prokurator i sędzia pozostali niewzruszeni. Nawet kiedy Ulbricht zalał się łzami. Cytowany przez "Guardiana" przekonywał, że "nigdy nie chciał, aby to się stało": - Chciałbym cofnąć się w czasie i wybrać inną drogę.
Ulbricht ma 32 lat. Z wykształcenia jest fizykiem.
[ external image ]
*******************************
W artykule jest błąd. 4 mld dolarów to cała kapitalizacja Bitcoin, więc trochę liczba wyssana z palca. Wielkość obrotu przez cały okres działania SL to 1,2 mld dolarów. Od Rossa przejęto BTC warte 28 mln dolarów na tamten moment.
To pierwszy taki przypadek kiedy twórca serwisu odpowiada za działania użytkowników, tzw. "transferred intent". BTW. Jeden z największych kingpinów działających na SL, który faktycznie sprzedawał narkotyki, dostał 10 lat (w Danii).
Faszystowskie kwiaty niepamięci
Johanna Haase
Blog Johanny Haase http://haase.blox.pl/html
Kanadyjski poeta John McCrae zaczął pisać swoje wiersze o śmierci i pośmiertnym spokoju jeszcze jako nastolatek. Jego ojciec był zawodowym wojskowym, jego brat został lekarzem. Sam John McCrae został więc wojskowym lekarzem, co - jak na poetę debiutującego w latach 90. XIX wieku pierwszymi tomikami poezji - jest warte zauważenia.
W wieku 41 lat wraz z Kanadyjskim Korpusem Ekspedycyjnym ruszył na pola I wojny światowej jako poddany Imperium Brytyjskiego. Zmarł na zapalenie płuc przed końcem wojny, w styczniu 1918 r. Po jego śmierci bliscy w jego papierach odkryli wiersze, które pisał w czasie orgii masowego mordowania na froncie zachodnim. Jeden z nich, opublikowany w 1918, miał formę ronda i nosił tytuł "In Flanders Fields".
***
In Flanders Fields
In Flanders fields the poppies blow
Between the crosses, row on row,
That mark our place; and in the sky
The larks, still bravely singing, fly
Scarce heard amid the guns below.
We are the Dead. Short days ago
We lived, felt dawn, saw sunset glow,
Loved, and were loved, and now we lie
In Flanders Fields.
Take up our quarrel with the foe:
To you from failing hands we throw
The torch; be yours to hold it high.
If ye break faith with us who die
We shall not sleep, though poppies grow
In Flanders Fields.
Bardzo porządne polskie tłumaczenie tego wiersza znajduje się na blogu Okruhy (http://okruhy.salon24.pl/118778,wsrod-flandrii-pol).
Wśród Flandrii pól
Wśród Flandrii pól kwitnący mak
krzyża za krzyżem barwi szlak,
kres naszych dróg. Skowronka lot
wzbija się ponad armat grzmot
co śpiew mu głuszy - dzielny ptak.
Nasz los to Śmierć. Wciąż życia smak
w pamięci trwa, choć miłość wszak
nie kończy się, nasz grób jest tu,
wśród Flandrii pól.
Podejmij walkę, tam wciąż - wróg,
weź z rąk omdlałych złoty róg.
Niech zabrzmi znów, nie zawiedź nas,
Bo zburzysz nam spoczynku czas.
Zbudzimy się, choć maki śpią
Wśród Flandrii pól.
Przyjmuje się, że McCrae napisał "In Flanders Fields" 3 maja 1915 roku, dzień po tym, jak przewodniczył ceremonii pogrzebowej swojego przyjaciela porucznika Alexisa Helmera. Helmer zginął w trakcie II bitwy pod Ypres (tak, właśnie we Flandrii, na terenie Belgii). Trwała od 22 kwietnia do 25 maja 1915 roku i zakończyła się w zasadzie bez rozstrzygnięcia, jeśli pominiemy fakt, że alianci stracili w niej 90 tys. żołnierzy, a Niemcy - 35 tys. (rannych, zabitych i zaginionych).
Dlaczego była to II bitwa pod Ypres? Bo nieco ponad pół roku wcześniej odbyła się II bitwa pod Ypres. Podobnie nierozstrzygająca, ale stracili w niej alianci 60 tys. żołnierzy, a Niemcy - 50 tys.
W tej pierwszej, co warto zauważyć, swoje doświadczenie bojowe zdobywał młody szeregowiec 1. kompanii 16 Bawarskiego Pułku Rezerwy, austriacki ochotnik, niejaki Adolf Hitler. Był jednym z 42 żołnierzy ocalałych z liczącej 250 ludzi kompanii, z całego pułku liczącego 3600 żołnierzy 20 dni bitwy przeżyło 611. Jak mówili znajomi, "Adolf po tej bitwie stał się jakiś wycofany". Towarzysze z bawarskiego pułku spowodują, że po wojnie Bawaria i Monachium staną się dla niego drugą ojczyzną.
I bitwa pod Ypres zryła pola i łąki lejami po wybuchach, miliony pocisków rozorały glebę, we flandryjskie pola wsiąkły tony świeżej krwi i tysiące ton użyźniających glebę gnijących resztek ludzkich, kości.
Kiedy w czasie II bitwy pod Ypres do ataku ruszali wiosną 1915 roku kolejni skazani na zagładę żołnierze alianccy i niemieccy, stąpali po zielonych łąkach pełnych nagle wyrosłych i rozkwitłych kwiatów polnego maku.
***
Kwiat maku idealnie nadaje się na symbol. Z różnych jego odmian i składników, soku, wywarów z łodyg wytwarza się do dziś opium, a z niego morfinę (której nazwę dał grecki bóg snu Morfeusz), kodeinę, heroinę. Silne działanie uspokajające maku znane było od starożytności, jeszcze całkiem niedawno w Polsce doradzano, by dzieciom nadmiernie aktywnym lub mających kłopot z zasypianiem podać wywar z maku - wtedy mówiono, że są bardzo grzeczne, choć dziś wiemy, że były po prostu naćpane. Stąd też popularne powiedzenie o ciszy, "jakby makiem zasiał", choć może poprawniej byłoby "zaćpał".
***
Mak i powstałe z niego opium były doskonale znane w kulturze brytyjskiej na przełomie XIX i XX wieku. Dom opiumistów oddających się legalnie swojemu niszczącemu nałogowi opisał Arthur Conan Doyle w kolejnym opowiadaniu o przygodach Sherlocka Holmesa "Człowiek z blizną".
Brytyjsko-chińskie wojny opiumowe toczące się w połowie XIX w. przyniosły Imperium Brytyjskiemu niewyobrażalne bogactwo za żenująco niską cenę. Za pożądane w całym świecie chińskie jedwabie, herbatę, przyprawy, surowce Brytyjczycy płacili Chińczykom darmowym de facto opium uzyskiwanym z upraw w brytyjskich Indiach (a właściwie głównie na terenie dzisiejszego Pakistanu; gdybyście się kiedyś zastanawiali nad fenomenem popularności upraw narkotykowych, w 90 proc. pochodzących z Afganistanu i pakistańskiego pogranicza, to właśnie poddani królowej Wiktorii rozwinęli tutaj ten biznes, który pozwala funkcjonować talibom już trzecią dekadę).
Opium, którego koszt produkcji wynosił około zera, przewożono statkami do nieodległych Chin, gdzie kupcom europejskim udało się spopularyzować jego zażywanie i uzależnić od narkotyku w krótkim czasie kilkadziesiąt milionów Chińczyków.
Nim się chińskie władze spostrzegły, gospodarka była uzależniona od opium jak narkoman, ponieważ istniał na rynku gigantyczny popyt na ten produkt. Chińskie bandy handlujące z rodakami brytyjskim opium sprzedawały w zamian Brytyjczykom (i Francuzom, i Amerykanom) wszystko, co Chińczykom udawało się znaleźć, od starożytności po miliony ton herbaty, jedwabiu, kopry, owoców.
Kupiec brytyjski, który trzy razy obrócił, wożąc opium z Peszawaru czy choćby Bombaju do Kantonu, stamtąd jedwab, porcelanę i herbatę do Londynu, a następnie broń czy tanią europejską odzież znów do Indii, stawał się milionerem i mógł po tych trzech kursach i mniej więcej trzech latach żyć z odsetek do końca życia, zostawiając niezły kapitał potomkom.
Samemu Imperium Brytyjskiemu wojny opiumowe przyniosły, poza górą złota, nowe terytoria. I to dosłownie: Hongkong i południową część półwyspu Kowloon, zwaną New Territories. Hongkong stał się bramą wwozu opium do Chin dla Brytyjczyków.
W kulturze brytyjskiej mak na przełomie XIX i XX w. był symbolem kulturowym obarczonym całą masą skojarzeń. W Polsce jakimś bladym odbiciem tej pozycji mógłby być goździk za PRL (plus rajstopy i wuzetka na Dzień Kobiet "na fabryce", kwiatek obowiązkowo wręczany łodygą do góry; lub "rąsia, klapa, goździk") albo w sezonie jesiennym chryzantema (którą Polak widzi i odruchowo szuka znicza).
***
Mak był zatem już 120 lat temu powszechnie zrozumiałym symbolem snu. Czasem wiecznego, a czasem po prostu długiego, bo mak ma jeszcze jedną specyficzną właściwość.
Nie da się tak po prostu wysiać maku, rzucając ziarenka na ziemię. Gleba musi być otwarta - spulchniona, niezarośnięta, nasłoneczniona, wilgotna. Wrzucenie ziarna maku między trawy niczego nie da, bo trawa, rosnąc, stłumi możliwości kiełkowania maku. To jednoroczna roślina, która się wysiewa z własnych nasion, ale wcale wzrosnąć nie musi - jeśli w jednym roku widzicie na łące kwitnące maki, to po roku może ich tam wcale nie być, bo ich nasiona po prostu mogą nie wygrać wyścigu o słońce, wodę i glebę z trawą.
Ale, i tu dochodzimy do sedna, mak jest cierpliwy. Ziarno maku leży na takiej zarośniętej trawą łące i czeka. Śpi.
Co roku wyrastają i zakwitają na takiej łące najwyżej pojedyncze kwiaty, tu dwa, tam trzy, ówdzie osiem, a w trawie pod nimi leżą tysiące i miliony ziaren maku, które nie miały szczęścia. Mogą czekać bardzo długo, nawet sto lat, aż nadejdzie dzień, kiedy gleba się otworzy i przyjmie ziarna maku, te wszystkie ziarna wysypane przez ostatnie stulecie. Kiedy na przykład wokół, na łące, rozpęta się I bitwa pod Ypres, a otwarta gleba przyjmie tysiące ton krwi, kości, gnijących flaków. I miliony ziaren maku.
***
Ziarna maku, które dostały się do gleby na flandryjskich łąkach zrytych wybuchami w październiku i listopadzie 1914 roku, perfekcyjnie wycelowały w okres wzrostu i kwitnienia w kwietniu i maju 1915, kiedy rozpoczynała się druga odsłona rzezi pod Ypres.
Żołnierze mogli więc ruszać do boju w groteskowej scenerii czerwonych od milionów makowych kwiatów łąk, szybko za sprawą moździerzy i min lądowych przekształcanych zresztą w krwisto-gliniaste mokradła. John McCrae oglądał te makowe pola, mając z tyłu głowy całą brytyjską legendę o maku jako symbolu śmierci, snu, zapomnienia, i napisał w końcu o nich swoje rondo.
***
Sukces utworu McCrae'a był właściwie natychmiastowy. Kwiaty maku stały się symbolem wojny, pamięci, weteranów. Brytyjskie groby wojenne (a za nimi, oczywiście, australijskie, nowozelandzkie, kanadyjskie, południowoafrykańskie, a w jakimś stopniu i francuskie, belgijskie, holenderskie) zaczęto ozdabiać kwiatami czerwonego maku, a czerwono-czarna rozetka wieszana na budynkach, pojazdach, wpinana w klapę czy w kapelusz stała się symbolem pamięci o ofiarach wojny.
***
Kiedy Polacy mieli wejść do walk pod Monte Cassino (ta historia zasługuje na odrębny tekst; może innym razem), po przyfrontowych placówkach wojskowych polskiego II Korpusu jeździła teatralna czołówka Polska Parada, grupa rozrywkowa polskiego wojska, z patriotycznymi przedstawieniami dla żołnierzy.
W jej składzie byli Feliks Konarski, tekściarz, i Alfred Schütz, kompozytor. Gdy Polacy walczą już szósty dzień o wzgórze klasztorne, ponosząc olbrzymie straty, Konarski na kolejny występ dla polskiej kompanii transportowej przyjeżdża do miejscowości Aquafondata; po drodze mija prowizoryczny grób brytyjskich żołnierzy.
Choć polska ideologia historyczna mówi o wielkiej daninie specyficznie polskiej krwi złożonej w zwycięskiej walce o Monte Cassino, to prawda jest taka, że w bitwie tej poległo nieco poniżej 1000 polskich żołnierzy (w skali liczącego ok. 150 tys. II Korpusu), a kolejne ok. 2500 było rannych i zaginionych.
Walki o Monte Cassino trwały tymczasem wówczas już piąty miesiąc, a alianci stracili w nich w sumie ok. 55 tys. żołnierzy zabitych, rannych i zaginionych: Amerykanów, Brytyjczyków, Nowozelandczyków, Kanadyjczyków, Francuzów, Marokańczyków.
Nie tylko Polaków - którym w końcu udało się zająć opuszczony przez niemieckich spadochroniarzy klasztor dzięki temu, że w innej części frontu oddziały francusko-marokańskie przełamały niemiecką obronę i Kesselring kazał się wycofywać na Linię Hitlera. (I tu znów myśl na marginesie, że wśród garstki bezprzykładnie bohaterskich obrońców klasztoru, spadochroniarzy Luftwaffe, było sporo polskich Ślązaków przymusowo wcielonych do Wehrmachtu).
I jakaś mogiła tych wcześniejszych, brytyjskich ofiar była wtedy, tego dnia, w Aquafondata. Leżał na niej, co przecież nie może dziwić, będący symbolem ofiar wojny od 25 lat, bukiet polnych maków. Konarski to zapamiętał, a potem, po występie, usiadł i zaczął pisać znaną piosenkę, do której następnego dnia Alfred Schütz skomponował melodię.
***
Alfred Schütz (!), autor muzyki do "Czerwonych maków", polski Żyd (!) z bogatej rodziny (!), w 1939 roku ucieka (!) przed Niemcami z Warszawy do Lwowa (!). Tam, w przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu Eugeniusza Bodo, po wkroczeniu Armii Czerwonej przyjmuje obywatelstwo sowieckie (!).
Bodo za upór przy obywatelstwie szwajcarskim umrze w łagrze. Schütz wraz z kolegami z polskich scen podróżuje po bezkresie ZSRR (!) i daje występy w objazdowym teatrzyku (!) - nie żeby to był jakiś szpas, bo głodowali, ale przynajmniej na swobodzie, a nie w łagrze.
Trafia do armii Andersa, a potem przez Palestynę (!) na front włoski. Po wojnie nie wraca do Polski, lecz jedzie do Brazylii tam pracuje dla brazylijskich teatrów rewiowych(!). Żeni się z węgierską Żydówką. W 1961 wracają do Europy i osiedlają się w Monachium (!). Schütz umiera w 1999 roku, jego żona - bezpotomnie - pięć lat później i w 2005 roku w ramach ironii dziejów prawa do "Czerwonych maków pod Monte Cassino" przechodzą na władze kraju związkowego Bawaria (!) (który po dziesięciu latach starań odda je w końcu Polsce).
Warto tu zauważyć, że Bawaria, druga ojczyzna Adolfa Hitlera i trzecia Alfreda Schütza, ma wiele różnych fajnych praw autorskich, np. do "Mein Kampf" (autor tego dzieła także zmarł bezpotomnie wraz z małżonką, tylko nieco wcześniej).
W zasadzie, gdybym była stereotypową polską patriotką chowaną na ziarnie współczesnego polskiego nazinacjonalizmu, to w tym krótkim życiorysie jest cała masa rzeczy, od których powinnam natychmiast dostać zawału, od nazwiska poczynając. I jeszcze facet napisał muzykę do tej piosenki, o tych makach, które, no wszystko jasne, już wiemy, są symbolem hitlerowsko-faszystowskiego banderyzmu.
***
Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew.
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą.
Pozostaną ślady dawnych dni
I wszystkie maki na Monte Cassino
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.
***
A przecież nikt, dosłownie nikt z walczących pod Monte Cassino polskich żołnierzy nie pamiętał o żadnych makach, które miałyby tam rosnąć i "pić polską krew".
Wzgórze Cassino, bombardowane od stycznia przez artylerię i amerykańskie floty powietrzne, usiane było bowiem najróżniejszymi rzeczami, ale na pewno nie kwiatami. Nie pisze o nich Wańkowicz w swym opus magnum o Monte Cassino, nie pamięta o nich żaden z jego rozmówców.
Pojawiają się dopiero w piosence Konarskiego - ale już rozumiem, że jako nawiązanie przecież nie do rzeczywistych kwiatów, ale do symbolu, zrozumiałego dla polskich żołnierzy w alianckiej armii stworzonej według brytyjskich etatów. Symbolu brytyjskiej pamięci o ofiarach wojny.
W polskich szkołach tymczasem uczą, że to krowa, to płot, to drzewo, a żołnierz, no co z tym żołnierzem, no wiadomo, szedł po makach i ginął pod "mątekasinął".
Pyta Damian (pisownia oryginalna):
"Dlaczego śpiewamy Czerwone maki spod Monte Cassino? potrzeba mi to na dzisiaj!!!".
Odpowiada Mateusz (pisownia oryginalna)
"Czerwone Maki spod Monte Cassino nawiązuje to do tego, iż na zrytych polach Monte Cassino rosły tam właśnie czerwone maki. Pieśń ta powstała w nocy z 17 na 18maja 1944r na kilka godzin przed zdobyciem klasztoru (...)
Więc po tej krótkiej lekcji historii którą tu przedstawiłem odpowiadam że śpiewna jest ta piesn po to by upamiętnić tamtą chwilę...
Miałem podobna pracę domową na historie w gimnie i napisałem tu tak jak teraz tobie... Dostałem za to 5...
Prosze o nieblokowanie bo ja z neta wziąłem zaledwie tylko to ostatnie pół zdania bo nie pamiętałem jak tam w zeszycie napisałem.
Jesli moja praca domowa okarze sie być dobra to bardzo mi miło :P
Pozdrawiam: Mateusz1515153 :)".
(Możemy tu też prawdopodobnie odkryć początki kariery słowa "zryty" w gimbusiarskiej mowie).
***
Wiersz Johna McCrae trafił na rewers 10-dolarowego kanadyjskiego banknotu wraz z kwiatami maku. Czy Kanadyjczycy w ten sposób czczą "banderowców" i "hitlerowski faszyzm", padre Isakowicz-Zaleski i doktorze Siudak?
Kwiat maku montuje się na maskach londyńskich taksówek. W dni wojennych rocznic te tzw. PoppyCabs wożą za darmo weteranów na cmentarze i pod pomniki. W pozostałym czasie często znaczek maku na taksówce w Londynie po prostu znaczy, że jej kierowca to weteran. Afganistanu, Iraku, Kanału Sueskiego, Falklandów.
Jako oczywisty symbol kwiat maku jest zakładany przez polityków krajów dawnej ententy. Nosi go Cameron, nosiła go Thatcher, brytyjska królowa i kanadyjscy premierzy. To tak oczywisty symbol wojny i jej ofiar, że w 2014 roku przyjęła go Ukraina w ramach kampanii "Nigdy Więcej 1939-1945" także dlatego, by odciąć się od posowieckich symboli obecnych wciąż w mitologii neo-Sowietów z Rosji. Tam symbolem są nadal goździki. Wydawałoby się, że - po Monte Cassino, czyli dobre już 70 lat - ten symbol będzie czytelny także dla Polaków.
Ale, jak to zwykle się okazuje, wszyscy ci, którzy na co dzień gęby mają zwykle pełne miłości do ojczyzny, patriotyzmu, bogobojnych frazesów, poświęcenia, bohaterstwa, polskości i historii, najmniej o tej historii wiedzą; narodowych symboli, choćby funkcjonujących w popularnej wojennej pieśni, nie znają, literatury polskiej się brzydzili od podstawówki, a ich polszczyzna jest tragiczna. W sam raz na potrzeby polskiego patriotyzmu XXI wieku.
PS Informacje o okolicznościach powstania "Czerwonych maków" zaczerpnęłam m.in. z bardzo ciekawego artykułu Mariusza Cieślika "Kto widział maki na Monte Cassino?" w "Rzeczpospolitej". http://www.rp.pl/artykul/1110444-Kto-wi ... sino-.html
Dawna metoda wraca do łask. Leczą najgorszy ból alkoholem
Barbara Stanisz, Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Miejscowo podawany alkohol działa przeciwbólowo (Fot. 123rf)
W Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu pacjenci cierpiący na najbardziej bolesne choroby są leczeni alkoholem. Lekarze wstrzykują im niewielką ilość 50-procentowego roztworu C2H5OH. Ból łagodnieje lub znika.
- To metoda tzw. neurolizy. Do splotu nerwowego wstrzykuje się substancję, która rozpuszcza połączenia nerwowe, dzięki czemu blokuje przewodzenie impulsów. Ta substancja to alkohol etylowy lub fenol - opowiada szef Katedry i Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii na Uniwersytecie Medycznym prof. Andrzej Kübler. - Pacjent nie jest pijany, bo alkoholu potrzeba niewiele, zaledwie kilkanaście mililitrów, i nie trafia on bezpośrednio do krwiobiegu.
Zastrzyki z alkoholu redukują lub likwidują ból, ale nie wpływają na czucie czy ruchy pacjenta. W przeciwieństwie do morfiny nie przynoszą niepożądanych efektów, takich jak senność, brak apetytu, swędzenie skóry czy uporczywe zaparcia. Nie są jednak podawane każdemu.
- Zabieg stosuje się u pacjentów chorych na nowotwory narządów w jamie brzusznej i okolicach miednicy, raka narządów rodnych u kobiet i w ostrych stanach zapalnych brzucha, np. trzustki. Innymi słowy - w najbardziej bolesnych przypadkach. Neuroliza pozwala chorym zachować pewien komfort życia - wstają z łóżka, jedzą z apetytem - opowiada prof. Kübler.
Poziomu bólu nie da się ustalić obiektywnie, pacjenci wskazują na skali przypominającej linijkę stopnie od 0 do 10. Gdy ból staje się nie do wytrzymania, czyli w przedziale między 8 a 10, mogą zakwalifikować się do zabiegu. Wykonuje się go pod narkozą, bo wbicie kilkunastocentymetrowej igły w okolice kręgosłupa samo w sobie jest bolesne.
Metoda leczenia bólu alkoholem nie jest nowa. Lekarze już wcześniej wykonywali w Polsce ten zabieg. Teraz jednak wraca do łask, bo aparaty rentgenowskie pozwalają na bardziej precyzyjne wprowadzanie płynu w splot nerwowy i metoda stała się bardziej skuteczna.
Prof. Kübler od lat zajmuje się problemem bólu, stworzył w USK poradnię bólu. Pacjenci mogą tu liczyć na indywidualną opiekę. Cierpieniu poświęca się tu więcej uwagi - na innych oddziałach lekarze skupiają się przede wszystkim na leczeniu choroby będącej przyczyną bólu, a nie na nim samym. Rozmowy o dolegliwościach bólowych są dłuższe i wnikliwe, często przydaje się pomoc psychologiczna. Terapię farmakologiczną dobiera się tak, żeby nie siać spustoszenia w całym organizmie, stosuje się też fizjoterapię, akupunkturę, elektryczną stymulację nerwów, kinezyterapię, czyli leczniczą gimnastykę.
Poradni takich jak wrocławska jest w Polsce więcej. - W ubiegłym roku Narodowy Fundusz Zdrowia podpisał umowy z 203 placówkami realizującymi świadczenia medyczne w zakresie leczenia bólu. Wartość podpisanych umów w tym zakresie wyniosła wtedy ponad 20 mln 700 tys. zł - wylicza Sylwia Wądrzyk, główny specjalista z biura komunikacji społecznej w centrali NFZ.
Zdaniem praktyków to jednak za mało. - Chciałbym, żeby kontrakt z NFZ pozwalał nam na częstsze wykonywanie tych procedur. Mam nadzieję, że wkrótce uda się wynegocjować więcej - mówi prof. Kübler.
Ból leczymy bardzo źle
Elżbieta Cichocka, Gazeta Wyborcza
Polscy pacjenci cierpią bardziej niż w innych krajach. A ból sam może być chorobą, która wymaga skutecznego leczenia. U nas zaś lekarze i pacjenci boją się jak ognia narkotyków.
Lekarza Anny Przybylskiej spotyka właśnie ostra krytyka za to, że zawiódł zaufanie pacjenta, opowiadając w telewizji o wielkim cierpieniu aktorki w ostatniej fazie życia. Bo tajemnica lekarska obowiązuje zawsze, nawet jeśli pacjent już odszedł i nie słyszy, że jego ból stał się sprawą publiczną. Ale czasem pacjent sam o nim opowiada. Wczoraj pani Dorota, która współpracuje z Koalicją na rzecz Walki z Bólem, opowiadała o swoich przeżyciach. Od 1999 r., gdy wykryto u niej nowotwór, przeszła kilka operacji.
- Tydzień po operacji brzusznej miałam zabieg odbarczenia nerki. Lekarz zrobił to bez znieczulenia, bo "pacjent musi współpracować". Odmówiono mi potem leku przeciwbólowego, bo nie było kompetentnego lekarza. Innym razem, po operacji ginekologicznej, dostałam zastrzyk z pyralginy, bo pielęg-niarka nie mogła bez lekarza dać mi nic innego. Często w szpitalu pacjent zwija się z bólu, bo w nocy szafka z lekami jest zamknięta, a lekarz śpi. A w dzień operuje i jest niedostępny. Nie mogłabym funkcjonować tak jak teraz bez środków przeciwbólowych - mówi.
Ból utrudnia, a czasem wręcz uniemożliwia leczenie. Wpędza w depresję. U ponad połowy chorych na nowotwory złośliwe występuje ból, który trzeba leczyć. Takich chorych jest ok. 200 tys.
Nie jest to jedyna grupa pacjentów wymagająca leczenia przeciwbólowego. Ale utarło się, że chorego "musi boleć", a nawet - że jeśli po czterdziestce budzisz się i nic cię nie boli, to nie żyjesz. Może dlatego, gdy lekarz rodzinny dostaje od specjalisty zalecenie zapisania konkretnego leku, często zamienia go na inny, do kupienia na stacji benzynowej. Boi się bowiem opioidów (odpowiedniki opium).
Zużycie leków opioidalnych jest w Polsce jednym z najniższych w Europie. Lekarze bez specjalizacji z anestezjologii czy medycyny paliatywnej często nie umieją leczyć bólu. Zwykle instruują pacjentów, by środek przeciwbólowy zażywali dopiero wtedy, gdy bardzo boli. Nie wiedzą, że skuteczne leczenie bólu polega na zapewnieniu stałego stężenia leku w organizmie. I boją się też wypisywać recepty na "narkotyki".
- Zamiast "narkotyczne środki przeciwbólowe" należałoby mówić "opioidowe leki przeciwbólowe" - mówi dr Jadwiga Pyszkowska, specjalistka medycyny paliatywnej. - Substancja narkotyczna daje przyjemność bez celu medycznego. Ale my zapisujemy te leki w celach medycznych.
Z ankiety, którą przeprowadził wśród onkologów dr Jarosław Woroń, farmakolog z Collegium Medicum UJ, wynika, że 90 proc. z nich chce uproszczenia zasad wypisywania recept na opioidy. - Przy prawidłowym leczeniu bólu uzależnienie jest marginesem - mówi dr Woroń. - Najczęstszym skutkiem ubocznym opioidów są jednak zaparcia. Pacjent musi wybierać: albo ból, albo zaparcie.
Koalicja na rzecz Walki z Bólem wciągnęła już niektóre szpitale do akcji "Szpital bez bólu". Ale bywa, że szpital, który już uzyskał dyplom za prawidłową ochronę pacjentów przed zbędnym cierpieniem, wiesza go na ścianie i wraca do starych praktyk. Bo oszczędza. Dlatego prezes koalicji Szymon Chrostowski chciałby leczenie bólu powiązać z kontraktami z NFZ, bo potrzebna jest stała kontrola. - W papierach wszystko może się zgadzać, a pacjenci cierpią - mówił wczoraj na konferencji koalicji.
Zabiega ona, by wpisać na listę refundacyjną nowy lek przeciwbólowy, zarazem przeciwdziałający zaparciom. Refunduje się go nawet w Rumunii; w Polsce pacjent płaci kilkaset złotych za dwutygodniową dawkę. Od dwóch lat bierze ten lek pani Dorota: - Przedtem trzy razy w miesiącu trafiałam na szpitalny oddział ratunkowy z powodu zaparć. Od kiedy biorę lek - ani razu.
Wehrmacht na dopalaczach
Niemieccy żołnierze i amfa
Anna Tyszecka z Niemiec, POLITYKA
[ external image ]
W bitwach kampanii wrześniowej polska armia stanęła do walki z agresorem o wyraźnej przewadze liczebnej, technicznej, a do tego na dopingu.
- Drodzy rodzice – pisał do rodziny w Kolonii w początkach listopada 1939 roku 22-letni żołnierz Wehrmachtu z okupowanej Polski. Służba jest uciążliwa, stąd będę pisał najwyżej co drugi-czwarty dzień. Dzisiaj proszę przede wszystkim o pervitin... Wasz Hein. W maju 1940 roku dopytywał: Czy moglibyście zorganizować mi trochę pervitinu na zapas? Dwa miesiące później poczta polowa przesłała do Kolonii natarczywą prośbę, tym razem z Bydgoszczy: Przyślijcie szybko jeśli tylko możecie trochę pervitinu. Nadawca tych listów zyska po latach międzynarodową sławę – to Heinrich Böll, który w 1972 roku otrzyma jako pierwszy Niemiec po wojnie, literacką nagrodę Nobla.
Pervitin był odmianą amfetaminy - cudowną pigułką Wehrmachtu, środkiem odurzającym znanym dzisiaj pod nazwą speed. Odkrył go pod koniec XIX wieku Lazar Edeleanu, chemik z Rumunii, pracujący na berlińskim uniwersytecie. Ale jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku amerykańscy i japońscy chemicy biedzili się nad otrzymaniem lepszej formuły tego specyfiku. Konkurencja wyrosła im w Trzeciej Rzeszy. Zatrudniony w laboratorium zakładów chemicznych TEMMLER-Werke Fritz Hausschild uzyskał w 1937 szczególnie efektywny rodzaj amfetaminy, który jego macierzysta firma jeszcze w tym samym roku wprowadziła na rynek pod nazwą pervitin.
Był on początkowo ogólnie dostępny w aptekach, ale szybko zwrócili na niego uwagę lekarze wojskowi. W berlińskiej akademii medycznej przeprowadzono pierwsze testy na studentach. Ich wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania. Zastosowanie specyfiku w celach militarnych zapowiadało się nader obiecująco: amfetamina wprowadza bowiem organizm ludzki (podobnie jak adrenalina) w stan pełnej mobilizacji. Podwyższa samoocenę, zwiększa koncentrację i chęć ryzyka, redukuje wrażliwość na ból, głód i pragnienie, a jednocześnie radykalnie zmniejsza potrzebę snu.
[ external image ]
Kryminolog z uniwersytetu w Lüneburgu, dr Wolf-Reihnard Kemper podaje, że prawdziwym polem doświadczalnym była dla Niemców agresja na Polskę. Od czerwca do grudnia 1939 roku zakłady TEMMLERa zaopatrzyły „niezwyciężoną armię niemiecką” w 29 milionów tabletek pervitinu. „Cudowne pigułki” zapewniały nadzwyczajną wytrzymałość i bojowość, umożliwiały prowadzenie błyskawicznych działań wojennych - Blitzkrieg. Żołnierze szli do boju w imię nazistowskich haseł w stanie bliskim euforii. Zadowoleniu generałów wtórowali zwykli szeregowcy: Pervitin łagodził ból, również ten, który wynikał ze straty poległych kolegów. Pozwalał szybciej zaakceptować brutalną rzeczywistość wojny. W bitwach pod Mławą, Kutnem, Kockiem, Jarosławiem i w wielu innych miejscach, polska armia stanęła zatem we wrześniu 1939 roku do walki z przeciwnikiem o wyraźnej przewadze militarnej, a do tego podkręconym działaniem amfetaminy!
Stuka-Tabletten, Panzerschodkolade
Niemieccy żołnierze wszystkich formacji sięgali chętnie po tabletki zapewniające psychiczny luz. Kupowali je również prywatnie lub – jak młody Böll – prosili o pomoc rodzinę. Lotnicy nazywali pervitin „pigułkami Hermanna Göringa” lub „Stuka-Tabletten” (od „Stukasów”, bojowych samolotów bombowych), czołgiści – „Panzerschokolade”. Wspomagali się nimi także podczas agresji na Francję. Od kwietnia do czerwca 1940 roku do armii sił lądowych i Luftwaffe trafiło ponad 35 milionów tabletek odurzających.
[ external image ]
„Niemcy korzystają z cudownej pigułki” pisała wówczas prasa angielska, nie kryjąc zaskoczenia szybkością wojennych działań Wehrmachtu. Ale już wówczas lekarze ostrzegali, że w miarę zażywania regeneracja organizmu będzie coraz dłuższa, zaś samo działanie specyfiku coraz słabsze, a przy okazji dadzą o sobie znać skutki uboczne – uzależnienie, problemy z krążeniem i koncentracją, w końcu ryzyko śmierci. Przypadki przedawkowania zdarzały się bowiem już we wrześniu 1939, ale były starannie tuszowane - rodziny ofiar dowiadywały się, że ich bliscy „polegli na polu chwały”.
[ external image ]
Jeszcze większą tajemnicą okryte było prywatne życie, a zwłaszcza stan zdrowia wodza „Tysiącletniej Rzeszy”. Amerykański psychiatra, Leonard Heston przestudiował zgromadzone w amerykańskich archiwach dokumenty i na ich podstawie napisał książkę „Medical Casebook of Adolf Hitler”. Przekonuje w niej, że führer uzależniony był najprawdopodobniej właśnie od pervitinu. Heston opisuje praktyki osobistego lekarza führera Theodora Morella, który każdego poranka wstrzykiwał swojemu podopiecznemu ampułkę „Vitamultin A” - wielowitaminowego preparatu przyrządzanego wyłącznie dla wodza przez zakłady farmaceutyczne HAMMA-Werke. Amerykanin powątpiewa jednak, by witaminowy koktail mógł błyskawicznie, „gdy igła tkwiła jeszcze w ciele pacjenta”, zmieniać ospałego, depresyjnego mężczyznę w wulkan energii, chętny do rozmów i czynu. Argmunetuje „Tak silne energetyczne działanie miały w ówczesnych Niemczech tylko dwa preparaty: pervitin i kokaina”.
Przywołał też kolejny argument. Otóż nie dowierzając terapii Morella, jeden z pretorianów wodza, prof. Ernest-Günther Schenck, postanowił zbadać zawartość podawanego Hitlerowi preparatu. Badanie laboratoryjne potwierdziło co prawda zestaw witamin, ale również obecność pervitinu i kofeiny, która w tym zestawie stymulowała działanie amfy. Heston wylicza inne, charakterystyczne symptomy wskazujące na uzależnienie: jednostronny sposób myślenia, upór, obgryzanie paznokci, uciążliwe swędzenie skóry, ale przede wszystkim chorobliwą podejrzliwość wodza i jego zmienne nastroje - od depresji po euforię. Heston przypuszcza, że uzależnienie Hitlera od pervitinu było w 1942 roku już tak duże, że musiał otrzymywać go w formie zastrzyku, w miarę upływu czasu coraz częściej.
Zwycięstwo kontra zdrowe geny
W lipcu 1941 roku pervitin znalazł się na liście specyfików poddanych rygorom tzw. ustawy opiumowej (obowiązywała do 1972 roku, regulując korzystanie ze środków znieczulających). Zadbał o to lekarz Leonardo Conti, dygnitarz odpowiedzialny za stan zdrowia obywateli Trzeciej Rzeszy a jednocześnie fanatyczny nazista. W tym samym roku armia mogła liczyć na dostawę już tylko 10 milionów tabletek: okazywały się jednak niezbędne we frontowych plecakach żołnierzy.
Zachowała się instrukcja z czerwca 1942 roku, sporządzona przez lekarzy, którzy skupili swój wysiłek na kontroli dystrybucji. Przestrzegali przed nadużywaniem pervitinu i zalecali: „ Jednorazowe zażycie dwóch tabletek likwiduje senność na trzy do ośmiu godzin, dwukrotne zażycie tej dawki wystarcza zwykle na całą dobę bez snu”. Nie mniej w końcowej fazie wojny w torbach sanitariuszy nie mogło zabraknąć pervitinu. Miał stawiać na nogi zmęczonych wojowników, podkreśla Kemper, który współpracował z Wernerem Piperem przy zbieraniu materiałów do jego książki „Nazis on Speed. Narkotyki w III Rzeszy”.
Zawiera ona m.in. dokumenty z lat 1928 – 1945. Wynika z nich, że po przejęciu władzy reżim tępił nie tylko kokainowe ekscesy berlińskiej bohemy „złotych lat dwudziestych” ale rozpowszechnione po I Wojnie Swiatowej narkomaństwo. „Konsumpcja używek prowadzi do uszkodzeń niemieckich genów, a w konsekwencji do nieprzestrzegania zasad higieny rasowej” – napominała surowo propaganda. Jednak zapomniano o tych zagrożeniach, gdy okazało się, że narkotyki mogą przydać się na froncie. Nazistowskie laboratoria do końca wojny nieugięcie pracowały nad ich udoskonaleniem,. 16 marca 1944 roku odbyła się w Kilonii narada oficerów marynarki wojennej z tzw. małych oddziałów bojowych i farmakologów, którzy usłyszeli, że zdziesiątkowana flota potrzebuje pilnie„specyfiku przedłużającego możliwości bojowe żołnierzy ponad zwykłą miarę, który ponadto wpłynie korzystnie na ich samoocenę i chęć samotnego prowadzenia walki”. Już następnego dnia żywe zainteresowanie pomysłem okazał sam Otto Skorzeny, szef oddziału specjalnego SS „Friedenthal”, wsławiony uwolnieniem Mussoliniego we wrześniu 1943 roku.
Chemiczna Wunderwaffe
Skorzeny już od dłuższego czasu poszukiwał skutecznego narkotyku dla swoich pupili. Uzyskał szybko akceptację kwatery głównej führera w Berlinie. Nad wynalezieniem odpowiedniego specyfiku zaczął pracować zespół badawczy uniwersytetu w Kilonii, kierowany przez profesora chemii Gerharda Orzechowskiego. Po paru miesiącach powstała tabletka D-IX; koktail 5 miligramów kokainy, 3 miligramów pervitinu, 5 miligramów eukodalu (przeciwbólowy preparat z morfiną), a także syntetycznej kokainy firmy MERCK, znanej dobrze niemieckim pilotom z czasów I Wojny Światowej. Środek przeznaczony był dla dwuosobowych załóg miniaturowych okrętów podwodnych. Aplikowano go również – na rozkaz – młodocianym żołnierzom, którzy służyli nocami w formacjach przeciwlotniczych
Skorzeny też nie tracił czasu i zażądał przesłania tysiąca tabletek, które chciał wypróbować w swoich oddziałach Waffen-SS. Jednocześnie postanowiono przetestować działanie specyfiku podczas forsownego marszu z obciążeniem, by precyzyjniej określić sposób dawkowania. Od listopada 1944 roku eksperymentom tym poddani zostali więźniowie obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen z karnego Schuh-Kommando, którzy pod okiem kapo testowali buty dla niemieckiej armii, chodząc w kółko po placu apelowym. Zostali przemianowani na Pillenpatrouille (Patrol Pigułka) - musieli najpierw połknąć podaną przez SS-manna pigułkę i obciążeni 20-kilogramowymi plecakami maszerować aż do wyczerpania sił – utraty przytomności.
[ external image ]
Zachowały się fragmenty dziennika Odd Nansena (późniejszego współtwórcy UNICEFu), który – jako więzień Sachsenchausen – obserwował ze swojego baraku ten eksperyment. Zapisał: „ Maszerujący mogli pokonać do 90 kilometrów bez odpoczynku. Są królikami doświadczalnymi, na których wypróbowuje się nowo wynalezioną pigułkę energetyczną. Na początku jeszcze pogwizdywali lub śpiewali, ale po pierwszej dobie marszu większość z nich padła”.
Eksperymentatorzy byli bardzo zadowoleni i odnotowali, że „niektórym uczestnikom wystarczyły przy całodobowym marszu zaledwie 2-3 pauzy do regeneracji sil. A ponadto„szczególne wrażenie robi brak potrzeby snu, wyłączenie wrodzonych skłonności i woli”. Po tej konstatacji uznali, że środek nadaje się do wykorzystania we wszystkich jednostkach niemieckiej armii. Na przeszkodzie stanęła bezwarunkowa kapitulacja hitlerowskich Niemiec.
NAĆPANA ARMIA HITLERA
autor: KRAB
Dlaczego naziści podczas drugiej wojny światowej byli ludźmi bezwzględnymi, wyzutymi z sumienia bez wahania mordującymi ludzi? Cała tajemnica fascynacji narodu niemieckiego Adolfem Hitlerem, który miał tak destruktywny wpływ na miliony Niemców brała się z codziennego zażywania zalegalizowanych narkotyków takich jak amfetamina.
Faktem jest, że w owym okresie nadmiernie zażywano Pervitin, przez co naród niemiecki podsycany przerobioną na rzecz propagandy filozofią Nietzschego uwierzył, że faktycznie należy do rasy panów i jego celem jest dominacja nad światem Można powiedzieć, że ludzie w codziennej byli mocno pod wpływem amfetaminy, nierealistycznie postrzegali rzeczywistość, ulegali urojeniom wielkościowym, które determinowały ich życie.
[ external image ]
Nie uczono nas tego w szkołach, ale prawda była taka, że naćpani Niemcy pod przywództwem jeszcze bardziej naćpanego i rozgadanego Hitlera chcieli wygrać wojnę.
A jak to się zaczęło?
Wydaje się to, aż nieprawdopodobne, ale swoją przygodę z narkotykami armia niemiecka rozpoczęła już w 1883 roku, kiedy niemieccy lekarze eksperymentalnie podawali swoim żołnierzom kokainę, która miała działanie energetyzujące i przeciwbólowe.
Przygoda z amfetaminą zaczęła się nieco później, ale była ona zdecydowanie na większa skalę niż wcześniejsze eksperymenty kokainowe.
W 1927 roku amfetamina została oficjalnie wprowadzona do lecznictwa pod nazwą benzydryny, która miała być lekiem stosowanym w leczeniu dychawicy oskrzelowej, a od 1937 roku stosowano ją również w leczeniu narkolepsji.
Wtedy też odkryto inne pozytywne aspekty działania amfetaminy likwidujące potrzebę snu, działające energetyzująco i euforystycznie na osobę, która stosowała ten środek.
Widząc realnie możliwy wpływ na podniesienie wartości bojowych swoich żołnierzy III Rzesza rozpoczęła masową produkcję amfetaminy i już w 1938 roku w Niemczech pod nazwą handlową Pervitin wprowadzono ją do oficjalnej sprzedaży.
Pervitin został opracowany przez niemiecką firmę farmaceutyczną Temmler, która miała swoją siedzibę w Berlinie. Podczas drugiej wojny światowej w latach 1939-1945 Pervitin brali zarówno żołnierze Wehrmachtu jak iGestapo. W Wehrmachcie w szczytowym okresie służyło aż 11 mln żołnierzy można sobie, więc tylko wyobrazić, jaka była to skala ludzi uzależnionych od narkotyków. Amfetamina stanowiła coś w rodzaju podręcznego bagażu każdego żołnierza, gdyż znosiła potrzebę snu, łaknienie i zmęczenie, a żołnierze po wzięciu odpowiedniej dawki mieli poczucie, że są niepokonani.
[ external image ]
Wielkim wzorem i autorytetem pod tym względem dla zwykłego niemieckiego żołnierza był naczelny wódz III Rzeszy Adolf Hitler, który regularnie przyjmował metaamfetaminę w tabletkach, aby potem w latach 1942-1945 przejść do iniekcji dożylnych. Osobiście zastrzyki narkotyczne robił mu jego osobisty lekarz doktor Theodor Morell. Adolf Hitler początkowo pełen charyzmy, euforii, błyskotliwy, wymyślający plany wojny, które realizowały się w 100% skutecznie uwierzył pod wpływem amfetaminy w swoją boskość i nieomylność. Tak było mniej więcej do 1942 roku, od kiedy przerzucił się z brania tabletek na zastrzyki.
Pod wpływem zwiększonej ilości przyjmowanej amfetaminy (z czasem brał do 5 zastrzyków dziennie) jego organizm zaczął powoli szwankować, a Hitler popadał w coraz większą paranoję. Wszędzie węszył spisek i widział wrogów III Rzeszy. Z czasem te objawy się nasilały i wyglądały jak symptomy schizofrenii paranoidalnej.
Pod koniec II wojny światowej Adolf Hitler był już człowiekiem skrajnie wyniszczonym przez przyjmowanie narkotyków.
Wracając jednak do szeregowych żołnierzy, to dzięki tabletkom z amfetaminą o nazwie Pervitin niemieccy żołnierze Wehrmachtu podczas inwazji za Rosję walczyli jak nadludzie. Podawano im wtedy ten narkotyk, by zwiększyć ich walory bitewne, odporność na zmęczenie, wzmożoną czujność, a także z uwagi na działanie mocno energetyczne. Oprócz Niemców amfetaminę zażywali również Brytyjczycy, Japończycy i Amerykanie. Pilotom bombowców i myśliwców rozdawano napoje i czekoladki energetyczne z zawartością amfetaminy, a wśród żołnierzy innych formacji rozdawane były tabletki z amfetaminą.
Niemieccy żołnierze pod wpływem amfetaminy zdobywali Polskę, Holandię, Francję.
Widząc skuteczność działania narkotyku w boju niemieckie dowództwo w 1940 roku zaopatrzyło swoje wojsko w 35 milionów tabletek Pervitinu i Isophanu, który miał z niemieckich żołnierzy uczynić nadludzi. Isophan był psychostymulantem produkowanym przez niemiecką firmę farmaceutyczną Knoll i był on modyfikacją Pervitinu. Każda z tabletek zarówno Pervitinu jak i Isophanu zawierał 3mg substancji aktywnej i według instrukcji załączanej do stymulantów zalecano branie 2 tabletek na raz, aby wywołać całkowitą bezsenność.
[ external image ]
Oprócz narkotyków przydzielano standardowo również duże ilości alkoholu, który w połączeniu z narkotykami miały destruktywne działanie na psychikę niemieckich żołnierzy, którzy byli permanentnie odurzeni.
Nikt jednak nie był zainteresowany kontrolowaniem skutków ubocznych podobnych praktyk. Liczyła się tylko skuteczność w walce, agresja, brak uczuć współczucia i litości dla wroga, a także redukcja uczuć głodu i brak potrzeby snu.
Badania i testy, jakie przeprowadzili niemieccy lekarze w Instytucie Fizjologii Ogólnej i Wojskowej w Berlińskiej Wojskowej Akademii Medycznej udowodniły pozytywne aspekty działania amfetaminy i pozwoliły wierzyć, że Pervitin, jako stymulant działający podobnie jak adrenalina, czyli hormon wydzielany przez rdzeń nadnerczy pozwoli III Rzeszy wygrać wojnę.
W 1944 roku wiceadmirał Hellmuth Heye, który żądał stworzenia środka dla wojska, które umożliwiłoby walkę ponad granice ludzkich możliwości. Na jego apel odpowiedział wybitny farmaceuta Gerard Orzechowski pochodzący z Kiel w Niemczech, który zademostrował wiceadmirałowi III Rzeszy psychostymulant nazwany D-IX, który zawierał 5mg kokainy, 3mg Pervitinu i 5mg Eukodalu. Jeden ze składników D-IX zwany Eukodalem był środkiem przeciwbólowy podobnym w działaniu do morfiny.
D-IX zaczęto testować niemalże natychmiast na członkach załóg miniaturowych łodzi podwodnych. Środek sprawdzał się rewelacyjnie. Likwidował zmęczenie, znużenie, a marynarze nie odczuwali potrzeby snu ani też głodu. W masowej produkcji tego psychostymulantu przeszkodził zbliżający się koniec wojny, liczne bombardowania niemieckich fabryk i ośrodków wojskowych, gdzie próbowano podjąć się produkcji D-IX.Zakałą armii niemieckiej oprócz zażywania amfetaminy było regularne przyjmowanie morfiny. W szpony nałogu oprócz żołnierzy wpadali również lekarze. W 1945 roku większość lekarzy wojskowych było uzależnionych od zażywania morfiny i alkoholu.
Niemcy masowo produkując amfetaminę i rozprowadzając ją wśród wojska nie zdawały sobie sprawę z negatywnych skutków ubocznych stosowania tego narkotyku.
Reperkusje, jakie dotykały żołnierzy to przeważnie przyśpieszenie czynności serca, kołatanie, wzrost ciśnienia krwi, duszności, rozszerzone źrenice, wymioty, epizody paranoidalne, halucynacje, inklinacje do autodestrukcji (samobójstw).
Najczęściej spotykanymi pochodnymi amfetaminy były: Benzydryna, Isophan, Pervityna, Preludyna, Ritalina, Avipron, Mirapront.
To dlatego Wehrmacht był taki okrutny
wp.pl, 2014
Siedemdziesiąt lat temu hitlerowcy prawie opanowali Europę. Jednak dopiero niedawno wyszło na jaw, że ich ówczesna potęga była oparta nie tylko na nowoczesnym sprzęcie, wielkiej dyscyplinie i mobilizującej ideologii. W grę wchodził też nielegalny doping...
Adolf Hitler głosił ideę o wyższości aryjskiej rasy panów. W jego mniemaniu rośli błękitnoocy nordycy, byli jedyną czystą rasą, godną stąpania po globie i zdolną do nadludzkich wyczynów. Teraz okazuje się, że faktycznie niemieccy żołnierze w czasie II wojny światowej mogli wyróżniać się osiągami wykraczającymi poza ograniczenia ludzkiego ciała: byli nadnaturalnie szybcy, silni i odporni. Jednak ich wyjątkowe możliwości wcale nie brały się z "boskiego" genotypu, a ze środków farmakologicznych, którymi szprycowano ich przez niemal całą wojnę.
Za tym wszystkim stał przede wszystkim jeden człowiek - lekarz wojskowy Otto Ranke, dyrektor Instytutu Fizjologii Ogólnej i Obronnej na Berlińskiej Akademii Medycyny Wojennej. Postanowił on, na polecenie najwyższych notabli NSDAP, zmienić "zwykłych niemieckich żołnierzy, marynarzy i lotników w bitewne automaty o nadludzkich cechach", w taki sposób, by ich potęga dorównała ideologicznym wyobrażeniom szerzonym przez Fuhrera.
Na pierwszy ogień poszli żołnierze piechoty, którym zaczęto podawać... metamfetaminę w postaci środka o nazwie Pervitin. Szybko okazało się, że ci, do niedawna jeszcze nieopierzeni szeregowcy, zyskali nagle niespożyte siły i stali się żądni walki. Ale przecież każdy medal ma dwie strony. Jakiś czas temu pisaliśmy o tym, co metamfetamina robi z jej użytkownikami.
Owszem ma ona silne działanie pobudzające, ogranicza odczuwanie bólu i niweluje opory moralne, ale jednocześnie jej zażywanie jest bardzo wyniszczające dla organizmu, a sam narkotyk bardzo silnie uzależniający (w niektórych przypadkach już jednokrotne zażycie może prowadzić do uzależnienia)
"Podrasowani" w ten sposób Aryjczycy mieli zawojować całą Europę, jednocześnie zmiatając z powierzchni ziemi wszystkich "untermenschów", na co są twarde dowody w postaci odnalezionej niedawno dokumentacji medycznej z czasów II wojny światowej, która wskazuje, że w latach 1939-1945 wydano niemieckim żołnierzom ponad 200 milionów tabletek Pervitinu!
[ external image ]
Dodatkowo, badacze natrafili na dziennik pewnego pracownika medycznego, który w styczniu 1942 roku wspierał 500-osobowy oddział niemiecki na froncie wschodnim. Mężczyzna pisał, że zdziesiątkowani przez żołnierzy sowieckich Niemcy po prostu stracili wolę życia. Medyk tłumaczył w swoim dzienniku: - Postanowiłem dać im Pervitin, ponieważ zaczęli się kłaść na śniegu, pragnęli umrzeć. Niespodziewanie, po trzydziestu minutach od zażycia leku, żołnierze zaczęli raportować, że czują się znacznie lepiej. Wstąpiła w nich nowa energia, stali się bardziej czujni i gotowi do działania.
Trudno jednak wyobrazić sobie tych samych żołnierzy, powiedzmy dwa lata później - szczególnie, jeśli Pervitin podawano im wielokrotnie. Odpadająca skóra, owrzodzenia, halucynacje i omamy, potężne braki w uzębieniu i kompletny rozkład osobowości - to tylko, niektóre z możliwych skutków.
Jednak metamfetamina to nie jedyny "rewelacyjny" cudowny sposób na zwiększenie możliwości żołnierzy i wygranie wojny. Okazuje się bowiem, że tajną bronią Hitlera były nie tylko samoloty przypominające latające spodki i rakiety V3, a... kokaina.
Środek o nazwie D-IX testowany był m.in. w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen, gdzie podawano go wychudzonym więźniom, którzy za sprawą pojedynczej pigułki byli w stanie bez odpoczynku przemierzyć ponad 100 km z obciążeniem 20 kg na plecach.
Szczęśliwie, naukowcy Hitlera nie zdążyli rzucić D-IX na front, ponieważ szyki pokrzyżowało im lądowanie aliantów w Normandii w 1944...
W świetle tych informacji (o ile się one definitywnie potwierdzą) nie można wykluczyć, że gdyby uczeni Hitlera mieli odrobinę więcej czasu na badania, ofensywa w Ardenach, wyglądałaby inaczej, a "kokainowi naziści" zdołaliby dokonać jeszcze wielu "cudów militarnych". - D-IX było ostatnią tajną bronią Hitlera, tylko dzięki niej mógł wygrać już przegraną wojnę. - uważa kryminolog Wolf Kemper, autor publikacji "Nazis on Speed".
[ external image ]
Lubosz Palata*, Praga
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Pervitin stał się czeską marką narodową - jak Skoda czy Pilsner Urquell.
Niemiecki rynek narkotykowy - przede wszystkim w Bawarii, Saksonii, ale i w innych częściach kraju - podbija tania czeska metamfetamina produkowana przez wietnamskie gangi narkotykowe. Sprzedawana jest jako pervitin. Ta nazwa została przyjęta jeszcze w 1938 r., kiedy to rząd III Rzeszy wprowadził specyfik do obrotu, by kilka lat później rozdać go żołnierzom Wehrmachtu na froncie wschodnim.
Dziś jednak pervitin nie kojarzy się już z nazistami, lecz z Czechami. Wśród europejskich śledczych jest symbolem tego kraju tak samo jak samochody Skoda czy piwo z Pilzna. Jest tak ważnym problemem, że na piątkowym spotkaniu w Monachium z udziałem czeskiego ministra spraw wewnętrznych Milana Chovanca poświęcono mu więcej uwagi niż kryzysowi uchodźczemu.
Wietnamskie gangi w Czechach produkują pervitin na dużą skalę, opanowując rynek czeski i niemiecki. Można go dziś u nich kupić już poniżej 20 euro za gram (co wystarczy aż na dziesięć działek) - specyfik jest czterokrotnie tańszy od kokainy, trzykrotnie od heroiny, kosztuje niemal tyle co marihuana. Duża część produkcji trafia głównie do Niemiec, zwłaszcza do Saksonii i Bawarii.
[ external image ]
Czeski "kryształ" całkowicie zmienił tamtejszy rynek narkotykowy. Za jego sprawą w ostatnich dziesięciu latach liczba uzależnionych od twardych narkotyków wzrosła czterokrotnie.
"Kryształ" bardziej opłacalny niż marihuana
- Dostarczany z Czech "kryształ" to duży problem - przyznaje bawarski minister spraw wewnętrznych Joachim Herrmann.
- Postanowiliśmy wzmocnić prewencję - dodaje minister zdrowia Melanie Huml.
Specjaliści szacują, że w Czechach produkuje się rocznie co najmniej kilka ton metamfetaminy. W zeszłym roku, po przeprowadzonej na granicy wspólnej akcji policji czeskiej i niemieckiej, skonfiskowano 2,3 tony tego narkotyku o wartości prawie 200 mln euro (bardziej się opłaca niż uprawa marihuany).
Czechy starają się ograniczyć produkcję pervitinu, wprowadzając zakaz wolnej sprzedaży leków z pseudoefedryną, która jest jego podstawowym składnikiem. Jednak gangi bez trudu sprowadzają te leki z Polski, gdzie ich sprzedaż nie podlega restrykcjom.
- Będziemy w związku z tym domagać się wprowadzenia ogólnoeuropejskiego zakazu wolnej sprzedaży leków z pseudoefedryną - mówi minister Chovanec, który w tej kwestii liczy na wsparcie Niemiec.
W piątek Czesi i Niemcy porozumieli się co do tego, że wspólnie położą kres kwitnącemu biznesowi narkotykowemu. Częstsze mają być obławy na narkotykowe meliny, poprawić ma się też koordynacja działań służb bezpieczeństwa.
Mafia - drugie oblicze wietnamskiej mniejszości
Dużym problemem jest jednak zamknięty charakter blisko 70-tysięcznej społeczności wietnamskiej w Czechach. Część imigrantów dobrze się zintegrowała ze społeczeństwem i prowadzi legalne biznesy. W rękach Wietnamczyków jest np. sporo małych sklepów spożywczych w całym kraju. Druga ich generacja, mówiąca płynnie po czesku, ma często wyższe wykształcenie i odnosi sukcesy w wielu dziedzinach.
Społeczność wietnamska na jednak także drugie oblicze - czyli mafię, która oszukuje na podatkach, handluje podróbkami towarów światowych marek, uprawia marihuanę oraz produkuje i dystrybuuje właśnie pervitin. Zdaniem specjalistów bazę przestępczego światka tworzy co najmniej tysiąc osób. Hermetyczność środowiska sprawia, że czeskiej policji bardzo trudno jest zdobyć informacje wywiadowcze.
Praga zawarła co prawda umowę o współpracy z Hanoi, ale pozostała ona na papierze.
- Dział współpracy międzynarodowej komendy głównej policji zrobił wszystko co możliwe, by sprowadzić do Czech wietnamskich policjantów. Niestety, jak dotąd żaden nie przyjechał - przyznała jakiś czas temu jej rzeczniczka Jana Macaliková.
Czechy i Niemcy rozmawiają z Wietnamem także o tym, by obywateli tego kraju aresztowanych podczas produkcji i dystrybucji narkotyków odsyłać do ojczyzny i umieszczać w tamtejszych więzieniach. - Warunki w nich są o wiele gorsze niż w Czechach, co mogłoby podziałać na przestępców odstraszająco - mówi minister Chovanec.
*Autor jest redaktorem "MF DNES"
Przekład: Renata Rusin Dybalska
Trufle działają podobnie jak marihuana
Michał Skubik
Źródło: BBC http://www.bbc.com/earth/story/20141221 ... s-molecule
[ external image ]
Trufla (Fot. STEFANO RELLANDINI Reuters)
W poszukiwaniu rosnących pod ziemią trufli wykorzystuje się zwierzęta. Te grzyby wywołują u nich podniecenie graniczące z euforią. Włoscy naukowcy odkryli teraz dlaczego - trufle działają podobnie jak marihuana
Trufle są niezwykle aromatycznymi grzybami, stosowanymi w wykwintnej kuchni. Rosną w lasach, pod ziemią, a do ich wyszukiwania wykorzystuje się psy lub... świnie. Ich zachowanie, gdy są blisko znaleziska, to podniecenie graniczące niemal z szaleństwem.
[ external image ]
Trufla na stole w Albie, mieście w północno-zachodnich Włoszech
Co zawierają te podziemne przysmaki, że w zwierzętach wyzwalają tak niesamowite emocje?
Odpowiedź na to pytanie prawdopodobnie znaleźli włoscy naukowcy. Zespół Mauro Maccarrone, profesora biochemii i biologii molekularnej Bio-Medico University w Rzymie, odkrył, że czarne trufle (Tuber melanosporum) zawierają "cząsteczki szczęścia" - związki chemiczne zbliżone do tych zawartych w konopiach. To one właśnie sprawiają, że podziemne przysmaki mają psychoaktywne właściwości.
Tym związkiem jest anandamid (AEA). Wyzwala on w ludzkim mózgu substancje poprawiające nastrój za pomocą takiego samego mechanizmu jak tetrahydrokannabinol (THC), który odpowiada za psychoaktywne działanie marihuany.
Prof. Maccarronne uważa, że dojrzałe trufle używają tego związku, by przyciągnąć zwierzęta do konsumpcji, co z kolei powoduje, że ich zarodniki mogą się lepiej rozprzestrzeniać w odchodach zwierząt, dając większą szansę na rozmnożenie.
"Cząsteczki szczęścia"
Czarne trufle zawdzięczają swój kolor produkcji ciemnego barwnika - melaniny. Badania opublikowane przez zespół Maccarronne w 2012 roku wskazują, że produkcja melaniny u ludzi jest również regulowana przez uwalnianie anandamidu.
Niektórzy naukowcy nazywają ten związek "cząsteczką szczęścia" ze względu na jej rolę w kontrolowaniu nastroju, apetytu, pamięci, bólu, stanów depresyjnych oraz płodności. Jego nazwa pochodzi od sanskryckiego słowa "ananda" oznaczającego skrajny zachwyt lub rozkosz.
Późniejsze testy wykazały, że bardziej dojrzałe trufle zawierają wyższe stężenie tego związku niż młode osobniki.
Naukowców zaciekawiło, że trufle pomimo tego, że mają możliwość produkcji anandamidu i zawierają go w sobie, nie posiadają receptorów, które mogą się z nim wiązać. - To sugeruje, że nie produkują anandamidu dla samych siebie - mówi Maccarronne dla BBC. - Według naszych ustaleń robią to, aby wabić zwierzęta.
Zwierzętami znanymi ze swojego zamiłowania do trufli są m.in. świnie, surykatki, niedźwiedzie grizzly, pawiany oraz małe torbacze (Potorous longipes).
[ external image ]
Ezio Costa sprawdza truflę, którą znalazł jego pies Jolly
Krótka historia uniesień
Anandamid jest częścią sieci komunikacyjnej mózg - ciało, zwanej systemem endokannabinoidowym. Uniesienie powodowane zażywaniem konopii następuje wskutek aktywacji receptorów kannabinoidów. Anandamid, działając na te same receptory, może powodować zmiany nastroju, ale nie powoduje stanów uniesienia porównywalnych z działaniem THC, ponieważ szybciej rozkłada się w organizmie.
W latach 60. ubiegłego wieku naukowcy zastanawiali się, w jaki sposób opiaty, takie jak morfina, opium i heroina, mogą mieć aż tak silny wpływ na ludzi, skoro otrzymywane są z roślin. Zasugerowali, że działanie to może byś spowodowane istnieniem swoistych receptorów. Jeżeli zaś takie receptory istnieją, musi to oznaczać, że istnieją podobne substancje produkowane przez organizm ludzki, które na nie działają.
W ten sposób doprowadzili do odkrycia enkefalin, które mają podobne działanie przeciwbólowe jak morfina i które oddziałują na te same receptory. To z kolei doprowadziło w 1988 r. do odkrycia receptorów, na które działa THC.
Idąc tym tropem, naukowcy doszli do wniosku, że musi być substancja wytwarzana przez ludzki organizm, która oddziałuje na te same receptory, i tak w 1992 r. izraelski chemik Raphael Mecholaum odkrył anandamid.
Kolejne przeprowadzone przez amerykańskich naukowców badania wykazały, że substancja ta może wywoływać u zwierząt efekt zapomnienia, a świnie poddane jej działaniu stały się mniej ruchliwe i chętniej leżały.
Czarne trufle, znane również jako trufle Périgord, są drugim najbardziej wartościowym gatunkiem zaraz po włoskich białych truflach. Z powodu trudności w ich znalezieniu trufle te są bardzo drogie. Co roku są sprzedawane na aukcjach, na których osiągają bardzo wysokie ceny, rzędu tysiąca dolarów za kilogram. Rekord padł w 2007 r., gdy za półtorakilogramową truflę zapłacono 330 tys. dolarów.
Anita Bartyzel, biotechnologia.pl
[ external image ]
Alkoholizm może mieć podłoże genetyczne. Zagadnienie to stanowi przedmiot analizy wielu naukowców na całym świecie. Swój wkład w badanie zależności alkoholizmu od konkretnego układu genów mają także Polacy, którzy odkryli, że obecność genu odpowiedzialnego za nadwagę chroni przed nadmiernym spożyciem alkoholu.
Alkoholizm został uznany, jako choroba przez Światową Organizację Zdrowia i znalazł się w Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych. Według the American Medical Association (AMA) alkoholizm jest „chorobą związaną ze znacznym osłabieniem, wynikającą z trwałego i nadmiernego spożycia alkoholu, przy czym osłabienie oznacza dysfunkcjonalność na poziomie fizycznym, psychicznym oraz społecznym”.
Uzależnienie od alkoholu ma charakter psychiczny i somatyczny, jednak jego mechanizm nie jest do końca poznany. Genetyczne uwarunkowania alkoholizmu są niezwykle interesującym tematem i obecnie na topie wśród naukowców. Pojawiło się już wiele doniesień i publikacji dotyczących odkrycia genów warunkujących alkoholizm.
Szczególną uwagę należałoby zwrócić na osiągnięcia polskich naukowców, którzy podjęli ten temat i jako pierwsi opublikowali wyniki badań, które następnie zostały powtórzone (w różnych wariantach) przez inne grupy naukowców.
Celem badań, prowadzonych pod kierownictwem prof. Rafała Płoskiego, było znalezienie związku pomiędzy genem odpowiedzialnym za nadwagę a spożyciem alkoholu. Naukowcom udało się wykazać, że gen FTO (ang. fat mass and obesity associated gene), który zwiększa predyspozycję do nadwagi, ma także drugi efekt - zmniejsza ryzyko uzależnienia od alkoholu. Badania sugerują, że osoby z wariantem powiązanym z nadwagą spożywają mniej etanolu i są mniej narażone na uzależnienie od niego. Należy jednak nie mylić takiego efektu z masą ciała, ale wiązać go z obecnością genu FTO.
„Otrzymane wyniki są istotnym podważeniem powszechnie panującego przekonania, że otyłość jest czynnikiem alkoholizmu. Podczas analiz niedawno opublikowanych przez inny zespół zaobserwowano, że gen FTO charakteryzuje się największą (w całym genomie) zmiennością efektu w kontekście środowiska oraz w zależności od populacji. Dlatego potrzebne są kolejne badania, aby to odkrycie mogło przełożyć się na praktyczne zastosowanie. Na szczęście nasze wyniki już zostały potwierdzone przez innych naukowców.” – komentuje prof. Płoski.
Obecność wariantu genu FTO nie tylko chroni przed alkoholizmem, ale również wpływa na sposób picia. Okazało się, że osoby posiadające ten wariant genu rzadziej piły alkohol, ale w większych ilościach – efekt netto piją mniej. W przeciwieństwie do osób, które piją codziennie w małych ilościach. Naukowcy stwierdzili także, że obecność genotypu AA genu FTO może być także związana z ilością wypalanych papierosów.
„Odkrycia tego typu mogą w przyszłości przyczynić się do wczesnego rozpoznawania, a także do wyeliminowania choroby. Analiza genów to bardzo dobra droga do poznania mechanizmu uzależnień, których podstawą są oprócz czynników środowiskowych również czynniki genetyczne. Na myszach widać to dokładnie – są szczepy, które się uzależniają od alkoholu po przyjmowaniu go przez pewien czas oraz są szczepy, które się nie uzależniają.” – dodaje prof. Rafał Płoski.
Pierwszym zespołem, który potwierdził wyniki prof. Płoskiego i wsp. byli hiszpańscy naukowcy, którzy rok później opublikowali wyniki badań nacelowanych na analizę interakcji MC4R (receptora melanokortyny 4) i FTO z dietą i aktywnością fizyczną oraz ich wpływem na spożycie alkoholu.
Zarówno MC4R jak i FTO mogą być przyczyną otyłości i stwierdzono ich związek z BMI. Udowodniono, że dieta i aktywność fizyczna mogą zapobiec otyłości, pomimo obciążenia genetycznego osoby. Udało się także zaobserwować związek pomiędzy obecnością odpowiednich wariantów FTO i MC4R a ilością spożywanego alkoholu. Osoby posiadające te geny spożywały mniej etanolu, nawet po uregulowaniu poziomu BMI, co potwierdza wyniki uzyskane przez polskich naukowców. W tej publikacji dodano, że również polimorfizm MC4R ma wpływ na ilość wypijanego alkoholu u ludzi, co więcej wnioski te potwierdzają wyniki badań prowadzonych na myszach.
Kolejne potwierdzenie wyników polskich badaczy zostało opublikowane w 2013 roku, przez amerykańskich naukowców, którzy badali powiązania różnych wariantów genu FTO z uzależnieniem od alkoholu. Analizowano związek 167 polimorfizmów pojedynczych nukleotydów w genie FTO z nadmiernym spożywaniem alkoholu w dwóch grupach ludzi rasy kaukaskiej. Wykorzystując metaanlizę odkryto trzy wspólne warianty genu FTO dla obu próbek. Wyniki zostały potwierdzone także metodą analizy rozkładu wariantów genów na chromosomach. Alkoholizm i otyłość posiadają wspólne komponenty genetyczne, co daje nowe możliwości leczenia i zapobiegania obu chorobom.
W pozostałych badaniach odkryto między innymi gen Malic Enzyme 1 (ME1) odpowiadający za zwiększoną tolerancję na alkohol (badanie na muszkach owocowych), gen AUTS2 odpowiadający za predyspozycje do spożywania alkoholu (badania na ludziach, myszach i muszkach owocowych), genRASGRF-2, z którego obecnością wiąże się wyższy współczynnik dopaminy (badanie na ludziach) oraz ostatnio odkryty gen Gabrb1 przyczyniający się do uzależnienia od substancji alkoholowych (badanie na myszach).
Aby odkryć gen Gabrb1, naukowcy indukowali u myszy losowe mutacje kodu genetycznego i sprawdzali, w jakim stopniu zwierzęta te lubią alkohol. Okazało się, że obecność genu Gabrb1powodowała, że myszy częściej wybierały płyny zawierające alkohol niż wodę (85%). Eksperyment pokazał, że myszy gotowe były wykonywać pracę, w postaci naciśnięcia odpowiedniej dźwigni, aby dostać alkohol. Dobrowolnie spożywały go w ilościach, które powodowały stan zamroczenia i problemy w poruszaniu się.
Alkoholizm to choroba, za którą stoją nie tylko czynniki środowiskowe, ale również uwarunkowania genetyczne. Znajomość genów odpowiedzialnych za powstanie uzależnienia oraz znajomość mechanizmu przyczyniania się ich do uzależnienia, pozwoli na opracowanie skutecznej drogi leczenia chorych na chorobę alkoholową. „Genetyczna predyspozycja do uzależnień to zjawisko, które należy zrozumieć. Pojawiające się doniesienia o kolejnych odkrytych genach, odpowiedzialnych za alkoholizm, odzwierciedlają stopień komplikacji. Jednakże, chociaż proces ten nie jest prosty, nie oznacza to, że nie zostanie zrozumiany.” – mówi prof. Płoski
Paweł Rzewuski, histmag.org
Nadmierne spożywanie napojów alkoholowych było jedną z plag przedwojennej Polski. Piły kobiety, pili mężczyźni, piły dzieci, a zdarzało się, że upijano nawet zwierzęta. Szczególnie zasłużony w walce z pijaństwem był miesięcznik „Trzeźwość”.
O alkoholizmie w II RP pisali lekarze, społecznicy, nauczyciele i przedstawiciele wspólnot religijnych. Interesujące teksty można znaleźć nie tylko w prasie z tego okresu, ale również w literaturze. Oto np. fragment Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy autorstwa Sergiusza Piaseckiego opisującego jarmark na kresach:
Nad placem można by zawiesić olbrzymią chorągiew Bachusa. Pili wszyscy. Pili wszędzie. Pili stojąc, leżąc, siedząc. Pili na wozach, między wozami i pod wozami. Pili mężczyźni i kobiety. Matki poiły małe dzieci, żeby i one się zabawiły na kiermaszu, poiły i niemowlęta, aby nie płakały. Widziałem nawet, jak pijany chłop zadarł koniowi pysk i wlewał mu do gardła wódkę z butelki. Chciał wracać do domu i zamierzał popisać się przed „światem” szybką jazdą”.
Społecznicy przeciwko alkoholizmowi
Władze walczyły z plagą na różny sposób, przede wszystkim idąc w stronę ograniczenia dostępności alkoholi. Takie przepisy uchwalił już Sejm Ustawodawczy. Ustawa z kwietnia 1920 roku zwana popularnie pod nazwą lex Moczydłowska (od konserwatywnej posłanki Marii Moczydłowskiej z Narodowego Zjednoczenia Ludowego, sufrażystki, działaczki antyalkoholowej) ograniczała sprzedaż alkoholu powyżej 2,5 i zakazywała sprzedaży tego powyżej 45. Prawo jak to prawo, bywało przestrzegane w rozmaity sposób. Nie było jednak łatwo ograniczyć sprzedaż alkoholu w kraju o nieustalonych granicach i toczącym wojnę przetrwanie. Koniec końców próby wprowadzenia prohibicji spełzły jednak na niczym. Lex Moczydłowska okazało się martwe.
[ external image ]
Wilno. Ulica Adama Mickiewicza. Gmach Sądu Okręgowego. Widoczne szyldy sklepów z piwem i lodami (fot. NAC, sygn.1-U-7599)
Niemniej prężnie działały inicjatywy społeczników. Wśród nich były tak malownicze organizacje, jak np. Abstynencka Liga Kolejowców. Dlaczego akurat taka branża? Ponieważ według badań ze wszystkich urzędników państwowych to właśnie wśród kolejarzy pijaństwo było najbardziej nagminne. Poza tym z trującym napitkiem walczyły Liga Przeciwalkoholowa, Koło Lekarzy Abstynentów, Katolicki Związek Abstynentów oraz Polski Związek Księży Abstynentów. Obok działalności społeczników duże znaczenie miała działalność samorządów, w tym samorządów miejskich. Chwalebnym przykładem była m.in. opublikowana w 1927 r. praca Edwarda Rosseta, pracownika łódzkiego magistratu zawierająca dane „z różnych stron kraju o szerzącej się klęsce alkoholizmu”. Autor wiedział o czym pisze, bowiem jego książka powstała dzięki opracowaniu kwestionariuszy rozesłanych do 58 magistratów miast polskich. Obraz odmalowany na jej kartach był niezwykle przygnębiający i wskazywał na powszechną konsumpcję alkoholu, we wszystkich warstwach społecznych.
„Trzeźwość” w walce o trzeźwość – argumenty naukowe
Najpopularniejszą spośród inicjatyw antyalkoholowych II RP był magazyn „Trzeźwość”. Początki tego miesięcznika sięgają sierpnia roku 1919, kiedy to w ukazał się jego pierwszy numer. Jak można było przeczytać w odezwie do czytelników, decyzję o wydawaniu czasopisma podjęło Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość”. Ważnymi osobami w redakcji pisma były, obok wspomnianej wcześniej Marii Moczydłowskiej, ksiądz Władysław Korniłowicz oraz prokurator, a później sędzia Sądu Najwyższego Jakub Glass.
Celem „Trzeźwości” było jak sami pisali w pierwszym numerze „walka z wewnętrznym zepsuciem politycznego ciała”. Należy podkreślić, że wielu ludzi związanych z „Trzeźwością” to działacze niezwykle prężnie działającego w Polsce środowiska eugenicznego.
Walka z alkoholem była między innymi walką o czystość narodu. Alkohol osłabiał Polaków zarówno emocjonalnie jak i fizycznie. Podkreślano, że jego spożywanie w czasie ciąży zagraża dzieciom, które mogą urodzić się upośledzone. Stąd nie dziwi, że artykuły do „Trzeźwości” pisał między innymi Witold Chodźko, minister zdrowia i psychiatra. Był on jednym z najważniejszych polskich eugeników, mającym niebagatelny wkład w rozwój w rozwój nowoczesnej polskiej psychiatrii. Co ciekawe, był on zarazem jednym ze współpracowników Józefa Piłsudskiego.
[ external image ]
Kiosk w Przemyślu. Przed kioskiem przy stole siedzą mężczyźni spożywający piwo(fot. NAC, sygn.1-G-5808)
W pierwszym numerze „Trzeźwości”, czytelnik mógł przeczytać naukową rozprawę o skutkach alkoholizmu, relację z prac sejmowych nt. walki z nałogiem, oraz liczne odezwy, do księży, rodziców i całego społeczeństwa en masse, aby „alkoholu nie pili i innych nie rozpijali”.
W kolejnym numerze proponowano również kursy o nauki o szkodliwość alkoholizmu i sposobach walki z nim (alkohologja). Nauki zawierały trzynaście wykładów między innymi.: Wstępny czyli „Wpływ alkoholu na umysł i system nerwowy (zwyrodnienie rasy”), „Wpływ alkoholizmu na matkę, płód i przyszył rozwój dziecka”, „Alkoholizm a wojsko, alkoholizm a przestępstwo” itd
W drugim roku działalności „Trzeźwość” przestała się pojawiać. Dlaczego? Być może ze względu na toczącą się wojnę, a być może na sytuację polityczną. Na pewno wiadomo natomiast, że wznowiono je w roku 1928 i to wielkim z rozmachem.
Ogólnie rzecz ujmując w ukazującym się już bez przerwy do 1939 roku miesięczniku, można było natrafić przede wszystkim na specjalistyczne artykuły naukowe. Pieczołowicie wskazywały one na szkodliwość alkoholu, ale i nie tylko. Często pojawiał się również temat innych używek, takich jak kofeina czy narkotyki, a i zdążały się artykuły przeciwko jedzeniu mięsa i paleniu tytoniu. Niektórzy autorzy rozumieli trzeźwość bardzo szeroko, jako odcięcie od wszelkiego rodzaju używek.
[ external image ]
Pochód propagandowy zorganizowany przez Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość” w Warszawie, czerwiec 1934 r.(fot. NAC, sygn.1-C-937)
Innym tematem poruszanym na łamach „Trzeźwości” było analizowanie sytuacji zagranicą. Pojawiały się m.in. teksty porównujące poziom alkoholizmu we Francji i w Niemczech, relacjonujące sposób prowadzenia walki z nałogami w tych krajach. Równocześnie pojawiały się też teksty przedstawiające historię Polski i skutków pijaństwa dla sytuacji polityczno-społecznej, na przykład zwyczaje z okresu saskiego. Gorliwie tropiono również propagandę alkoholizmu w podręcznikach szkolnych i w utworach literackich. Niektórzy autorzy szli tak daleko, że za propagandę alkoholu uznawali każdorazowe przedstawienie alkoholu jako czegoś pożądanego czy nawet niegroźnego. Demaskowano oszukańcze reklamy piw polecanych często jako środek odżywczy. W dwudziestoleciu międzywojennym tropienie tego rodzaju reklam nie było trudne. Alkohol bardzo często reklamowano wówczas bowiem jako pełnowartościowy składnik diety…
„Trzeźwość” w walce o trzeźwość – argumenty popularne
Autorzy „Trzeźwości” zdawali sobie jednak sprawę, że naukowymi rozprawami nie trafią do szerokiego grona czytelników. Stosowano popularną w tym czasie metodę publikowania utworów ideowo zaangażowanych Oto skromna próbka autorstwa Kazimierza Kalinowskiego:
„Ocućcie się”
Ocućcie się pijani
Szałem zawodnienia –
Świat nad krawędzią otchłani
Dech już wionie śmierci tchnienia
Dech już wionie śmierci tchnienia
Czart, co w ucho, szepce rady
Dając do wypicia
Zatruty kielich użycia
W przepaść was zepchnie zagłady.
Śmierć niechybnie czai się
Na kielicha zdradę dnie (…)
Albo też inna autorstwa Ignacego Roszaka:
W dzień wypłaty (Na melodię „Tam na błoniu”)
W restauracji przy szklanicy
Słychać śpiewy pijanicy
W domu żona wygłodzona
Wyczekuje go….
Dziś wypłata, wiec wesoły
Funduje na wszystkie stoły
A gościnny ten niewinny
Wódkę leje wciąż.
Wszyscy chwalą fundatora
U knajpiarza protektora
Ale w duchu – głupiś druhu!
Myślą o nim tak
.
Gdy zarobek już stracony
Wraca pijak do swej żony
Wówczas w domu pełno sromu
Że aż mówić wstręt!
Co jakiś czas pojawiały się różne stosowne rysunki pokazujące skutki spożywania wódek, win i piw. W jednym z numerów sugestywny rysunek przedstawiał dwóch mężczyzn uciekających przed lokomotywą symbolizującą nałóg alkoholizmu…
[ external image ]
Akademia zorganizowana przez Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość” w sali Towarzystwa Higienicznego w Warszawie, luty 1934 r.(fot. NAC, sygn.1-C-933-2)
Jeśli nie alkohol, to co?
Wiadomo, że dobra reklama jest dźwignią handlu. Nic dziwnego, że i na łamach Trzeźwości próbowano zachwalać swoje produkty. I tak cukrownicy reklamowali się hasłem „cukier to wróg pijaństwa kobiety! Wy możecie uodpornić waszych bliskich przeciw strasznemu nałogowi”. Cukier nie był wtedy uznawany za składnik niebezpieczny dla zdrowia, a raczej wręcz przeciwnie. Z „Trzeźwością” chętnie współpracowali producenci oranżady, bo wiadomo, że przeciwko alkoholizmowi „skuteczną bronią są bezalkoholowe napoje chłodzące, Karpińskiego An-Żu napój anansowy OR-Si lemoniady, kwasy owocowy przyrządzony na cukrze i naturalnych sokach”. Znalazło się też coś dla kawoszy: „Kawa Haga bez Kofeiny jest jedyną nieszkodliwą prawdzie kawą, która używać mogą wszyscy, nie wyłączając osób starszych, dzieci oraz chorych na serce i nerwy, bez wszelkich ujemnych wpływ na zdrowie.”
Abstynenci musieli też gdzieś jeść. Naprzeciw ich potrzebom wychodziła „Trzeźwość” reklamując stołówkę bezalkoholową „Ogniwo Kresowe” na ulicy Kruczej w Warszawie. Z kolei dla abstynentów czujących potrzebę niesienia kaganka oświaty w sprzedaży były… pomoce dydaktyczne. Jedną z nich była kolorowa tablica ścienna „Jak wygląda wesele bez wódki i wesele z wódką” za 2 złote. Można ją było nabyć na warszawskim Śródmieściu na ulicy Okólnik. Wszystko to stanowi jedynie drobną próbkę reklam publikowanych w „Trzeźwości”. Alkohol można było próbować zastąpić na wiele sposobów…
Zgodnie z propagandą kół abstynenckich, Polska wódka stałą się główną plagą Rzeczpospolitej. Dzisiaj statystyczny Polak spożywa około 9 litrów spirytusu. W czasach II RP pił 1 litr…
***********************************************************
Pijany jak uczeń – pocztówka z II RP
Paweł Rzewuski, histmag.oeg
W Niepodległej Polsce alkohol był czymś normalnym: pili oficerowie, literaci, kobiety, kolejarze i nauczyciele, pili również uczniowie… Dla niektórych statystyki mogą być szokujące. Przeważająca większość młodzieży szkolnej z czasów II RP miała kontakt z alkoholem, a niemały jej procent raczył się trunkami codziennie.
„Najwięcej piję w towarzystwie kobiet. Działa to na moje nerwy i podnieca humor. Do „Rygi” raz jechałem tylko pod latarnią o godzinie 11 w nocy.”
Zanim przejdę do opisu alkoholowych ekscesów uczniów, muszę zwrócić uwagę na jeden szalenie istotny aspekt. W przedwojennych badaniach wielokrotnie pada termin „alkoholizm”, ma on jednak nieco inne znaczenie niż dzisiaj. W czasach naszych dziadków nie rozumiano pod nim uzależnienia od alkoholu, lecz po prostu jego spożywanie. Gdy mówi się więc o alkoholizmie wśród młodzieży, nie ma się więc na myśli chorych, a jedynie raczących się regularnie lub nawet nieregularne trunkami.
Dziewczęta na gazie a chłopcy w harcerstwie
Problem jakim było spożywanie alkoholu przez młodzież dostrzeżono stosunkowo wcześnie, bo jeszcze grubo przed I wojną światową – zaczęły wówczas powstawać zarówno prace mające na celu jego zwalczanie, jak i przedstawienie zatrważających statystyk. Już wówczas był to spory problem. Jeżeli zawierzyć tym pracom, to w większych miastach polskich jedynie nieliczny odsetek uczniów (poniżej 18 roku) w ogóle nie miał kontaktu z alkoholem – w zależności od miasta i szkoły było to od 25% do nawet 5%. I tak na przykład we Warszawie w 1908 roku piło 93% chłopców i 87% dziewczynek, we Lwowie zaś odpowiednio 88% i 75%.
[ external image ]
Wyroby z fabryki wódki, likieru i rumu J.A. Baczewski we Lwowie (fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-G-2132).
Badania kontynuowano również w niepodległej Polsce. Wśród nich za kanoniczną uważana była praca księdza Michała Sopoćko Alkoholizm a młodzież szkolna, w której kapłan przedstawił wyliczenia uzyskane po przebadaniu młodzieży warszawskiej. Praca Sopoćki jednoznacznie ujawniła problem. Co prawda nieco zmniejszył się odsetek ogólnie pijącej młodzieży (70%), zwiększył się jednak tych, którzy raczyli się alkoholem codziennie. Do kieliszka każdego dnia sięgało 4,4% chłopców i 8% dziewczynek. Zgodnie z wynikami badań 100% siedmiolatków znało smak alkoholu.
Na pewno część czytelników zadaje sobie pytanie, dlaczego dziewczynki piły więcej, szczególnie, że taki stan rzeczy nie do końca licuje z obrazem porządnych dziewcząt z dobrych domów, przysłowiowych „dobry panienek Zoś i innych Maryś”. Podobne pytanie zadawali sobie autorzy prac na ten temat. Odpowiedź była równie prosta, co oczywista – doktor Andrzej Wojtkowski upatrywał takiego stanu rzeczy w sposobach spędzania wolnego czasu. Chłopcy zdecydowanie częściej należeli do harcerstwa (którego regulamin zakazywał spożywania alkoholu) oraz uprawiali sport, dziewczęta natomiast częściej siedziały w domu, gdzie paradoksalnie miały łatwiejszy dostęp do różnego rodzaju trunków.
Co, gdzie i dlaczego?
Kiedy myślimy o spożywaniu alkoholu przez uczniów, zazwyczaj pierwszym skojarzeniem są weseli chłopcy z irokezami na głowach i butelką wyjątkowo taniego wina ze znaczącą zawartością siarki raczący się nim gdzieś w parku albo w bramie. Za czasów naszych dziadków wyglądało to nieco inaczej.
Świadomość korelacji między uszkodzeniem mózgu a piciem alkoholu nie była powszechna. Badania na ten temat, nawet jeżeli były rzetelnie przeprowadzone, nie były upowszechnione. Publikacje z lat 20. i 30. stanowiły forpocztę kaganka oświaty. Dosyć często rodzice sami zachęcali swoje pociechy do picia alkoholu, szczególności przy posiłku. Co więcej, zgodnie z danymi z części ankiet, sporo, bo blisko 50% młodzieży, piło pod presją swoich rodzicieli. Dla wielu z nich było normalne, że do obiadu należy się napić. Tak wspomniał swoje dzieciństwo Urke Nachalnik:
Po każdym kilkuminutowym opowiadaniu ojca o wyzwoleniu z niewoli „egipskiej" popijaliśmy smaczne wino. Ach! Piękne to wspomnienia z lat dziecięcych, lat bez troski, lat, które nigdy już nie wrócą...
[ external image ]
Wzorzec opakowania butelki wódki wyznaczony przez Państwowy Monopol Spirytusowy (fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-G-2130).
W przypadku rodzin wiejskich albo biedoty miejskiej dochodziły jeszcze inne względy. Przy wykonywania pracy potrzeba, aby młody człowiek dostarczał do swojego organizmu dużo kalorii i niejednokrotnie próbowano czynić to właśnie za pośrednictwem wódki. Dobrze obrazuje to statystyka Kazimierza Hrabiana, który przeprowadził badania w regionie Tych i Pszczyny, gdzie piła średnio połowa 14-latków.
Zróżnicowane były również trunki, które młodzi ludzie spożywali. Jak przyznawali w ankietach z zasady była to wódka, ale informacje te dotyczą zazwyczaj chłopców.
Powszechniejsze były jednak wina albo słodkie likiery. Nie trudno wyobrazić sobie, że dziewczęta nudząc się w domu sięgały po karafkę z likierem wiśniowym albo inną nalewkę lub wino, szczególnie jeżeli rodzina żyła na wsi albo na przedmieściach i miała sad. Wielu spośród uczniów lubiło się uraczyć herbatą z rumem. Część uczniów przyznawało się nawet do picia spirytusu, nie był to jednak znaczący procent.
Młodzież piła z tych samych powodów co dzisiaj. W ankietach padały takie uzasadnieni jak „zawody miłosne”, „presja otoczenia”, „chęć świętowania uzyskanie promocji”, a także „dla smaku” czy w przypadku uczniów V klasy gimnazjum również „dla przyjemności z kobietami”. Oddajmy jednak głos samym uczniom i przekonajmy się jak oni widzieli sprawę.
W większości wypadków wyrażali oni swoją aprobatę dla picia:
Lubię sobie golnąć ale nie sam i tylko w towarzystwie. Sam choć mam w domu likierów pod dostatkiem nie wypije ani jednego kieliszka. Natomiast gdy przyjdzie jaki kolega, to wtedy lu-lu. Przed mazurem i shimmi na balu lubię sobie również dodać odwagi, ale nie lubię się urżnąć, bo wówczas plątają się nogi i źle się tańczy. Upiłem się tak „comme il faut” na komersie jednorocznym i to był mój debiut.
Piję jeżeli mam pod ręką wódkę i jeżeli mam pieniądze. Piję przeważnie wódkę 50-70%. Gdy jestem pijany przytomności nie tracę zupełnie, a przy tym jestem bardzo wesoły. Na promocję muszę się spić.
Jak piję – to piję dobrze, tak że jest „śrubka”. Piję także z największą chęcią, zwłaszcza w chwilach niepowodzenia. Uważam wódkę za dobry środek na uspokojenie nerwów. Człowiek po wypiciu zapomina o smutkach i o wszystkim, a nabiera odwagi i humoru.
Były tez i inne głosy:
Picie nie sprawia mi żaden przyjemności, ale piję bo czynią tak wszyscy.
Piłem dużo dawniej – a od czasu wstąpienia do harcerstwa pić przestałem. Dopiero po 10 kieliszkach wódki uczuwałem zawrót głowy. Postanowiłem wstąpić do harcerstwa i nie mogę pić bo jestem przekonany, że działa to szkodliwie dla organizmu. O ile mogę, przeciwdziałam alkoholizmowi i widząc rozmaite ogłaszania propagujące picie wódki, zdzieram je i niszczę np. w pociągu. Gdy nie mogę zedrzeć upiększam je odpowiednim dopiskiem na szkodę rozszerzenia się alkoholizmu.
Od roku nie piję ze względu na sport i zdrowie. Czuję wstręt do picia i mam zamiar pozostać abstynentem.
Na marginesie warto dodać, że sprawcy największej tragedii „szkolnej” z czasów II RP, czyli masakry w gimnazjum wileńskim, chętnie sięgali po alkohole, o czym bardzo dużo pisała prasa z tego okresu.
[ external image ]
Uczniowie i nauczyciele Państwowego Gimnazjum im. Grzegorza Piramowicza w Dzisnej, 1934 r. (fot. Sz. Epsztejn, ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-N-1906).
A może eter?
Zdecydowanie poważniejszym był problem używania przez młodych ludzi eteru. W niektórych miejscowościach Polski, jak na przykład w Międzyrzeczu i Bojszowie Nowym, była to istniała plaga, narkotyku tego używało bowiem 80% młodzieży. Nie muszę chyba wyjaśniać, że istniała bezpośrednia relacja między statusem materialnym a korzystaniem z tej używki. Jak używano eteru wyjaśniał Hrabin:
Do przegotowanej wody z cukrem i cynamonem wlewają po ochłodzeniu eter w stosunku na 1 l wody 1/8 l eteru. Mieszanina ta to napój odurzający, w działaniu swem gwałtowniejszy od alkoholu. Do upicia się wystarczy dojrzałemu człowiekowi 1.2 l powyższej mieszaniny, dziecku 1-3 kieliszki. Dlaczego piją eter? Otóż, po pierwsze: jest tańszym napojem niż piwo i wódka, po drugie: jest to napój słodki dający się łatwo pić i wreszcie: daje oszołomienie większe może niż alkohol. Człowiek upity eterem jest gwałtowniejszy od alkoholika. Człowiek upity eterem jest gwałtowniejszy od alkoholika, gdyż eter działa o wiele szybciej. Wyraz twarzy tępy, bezmyślny, oczy szkliste zamglone usta sine, wpada w obłęd i podniecenie seksualne. Pijący eter prawie zupełnie nie używa alkoholu. Stan opilczy eterem trwa u starszych 2-3 godziny, u dzieci całą dobę.
Z używaniem tego specyfiką wiązało się nie tylko niebezpieczeństwo zatrucia się. Jak podaje Hrabin, w 1930 roku ciężarna kobieta została śmiertelnie poparzona podczas przygotowywania napoju, zaś rok później dwie kobiety zginęły w wybuchu, kiedy zajmowały się mieszaniem eteru na wesele. Hrabin w swojej pracy dużo miejsca poświecił zwróceniu uwagi na znacząco niższe wyniki w szkole uczniów którzy raczyli się eterem. Obawiano się nawet, że może dojść do plagi upośledzenia umysłowego w regionach w których odnotowuje się największe spożycie.
Zabijanie owadów eterem podsunęło mi chęć spróbowania ponownie tego narkotyku (…) Odtąd eteryzowałem się coraz częściej. Maksimum osiągnąłem jako uczeń ósmej klasy. Lubiłem przechadzać się wieczorem po ponurych dzielnicach warszawskiego Powiśla z chustką pod nosem i flachą eteru w kieszeń.
Autorem tych słów jest dr. Dezydery Prokopowicz, czyli przyjaciel Witkacego Stefan Glass, doktor nauk filozoficznych i matematyk. Jak widać, eter nie był tylko używką ludzi biednych.
W walce o rząd dusz
[ external image ]
Błogosławiony Michał Sopoćko (1888-1975) - polski duchowny katolicki, przed wojną działacz na rzecz trzeźwości, spowiednik św. Faustyny Kowalskiej, założyciel zgromadzenia zakonnego Sióstr Jezusa Miłosiernego (domena publiczna).
Świadomość szkodliwego działania alkoholu na młodzież nie była wśród obywateli II RP powszechna. Taki stan rzeczy próbowało zmienić jednak wiele organizacji. Ich działania zbiegły się z ogólnoświatową kampanią abolicyjną, której polskim wariantem była Ustawa z dnia 23 kwietnia 1920 r. o ograniczeniach w sprzedaży i spożyciu napojów alkoholowych, będąca w rzeczywistości martwym prawem.
Do walki o rząd dusz stanął przede wszystkim Kościół katolicki, który niejako z urzędu widział w wódce i winie swoje wroga. Wielu księży, w tym i błogosławiony Sopoćko, starało się uświadamiać ludzi o szkodliwości spożywania przez uczniów alkoholu. Niemałe zasługi miał również polski skauting, który skutecznie odciągał młodych ludzi od kieliszka. Do tego zacnego grona należy również dopisać Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość”, które miało spory wkład na tym polu, oraz polscy narodowcy, którzy również walczyli z szerzącym się wśród Polaków alkoholizmem.
Postscriptum
Przytoczone przeze mnie dane to jedynie wierzchołek góry lodowej. Badania na których się opierałem nie pozwalają na spojrzenie na pełen obraz pijących uczniów. Brakował w nich zarówno zróżnicowania ze względu na pochodzenie społeczne (z wyjątkiem pracy Hrabina) jak również status majątkowy. W przeważającej ilości prace dotyczyły młodzieży miejskiej i to takiej, która chodziła do szkół. Trudno więc na ich podstawie wyrokować jak wyglądała sytuacja na przykład na terenie Polesia czy Wołynia.
Zrozumiałym jest, że w regionach biednych i zacofanych kwestia ta musiała wyglądać zupełnie inaczej. Niemniej, skoro uczniowie przedwojennych gimnazjów nie uciekali od kieliszka, to w przypadku reszty młodych ludzi raczej również trudno mówić o masowej abstynencji. Wbrew czarnym wizjom przeciwników alkoholu, nie miało to jednak naprawdę przerażających rozmiarów.
Bibliografia:
Hrabin Kazimierz, Narkomanje w szkole, Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość”, Warszawa 1934.
Groźna statystyka, Wydawnictwo Związku Nauczycieli Abstynentów, Poznań 1927.
Nachalnik Urke, Życiorys własny przestępcy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1989.
Szymański Jan, Alkoholizm a dziecko i młodzież, „Odrodzenie”, Warszawa 1928.
Ulbricht Wilibald, Szkoła a zagadnienie alkoholizmu, Wydawnictwa Związku Nauczycieli Abstynentów w Poznaniu, Poznań 1929.
Wachholz Leon, Alkoholizm a przestępstwo, Centrala Kół Abstynenckich Młodzieży, Kraków 1927.
Witkiewicz Stanisław, Narkotyki; Niemyte dusze, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004.
Barbara Męczykowska, histmag.org
Cytat wykorzystany w tytule pochodzi z wiersza Juliana Tuwima „Coccktail”. :emo:
Trzymając w ręku drink, nie zastanawiamy się, jaka była jego historia. Czy jego nazwa pochodzi od znanej osoby, czy może powstała w związku z jakimś ważnym wydarzeniem. Dla większości z nas jest to przede wszystkim tylko coś do picia. Drinki są jednak bardziej interesujące, niż może się to wydawać na pierwszy rzut oka.
Praktycznie od zarania dziejów towarzyszyły człowiekowi różnego rodzaju napoje procentowe: wino, miód pitny, piwo, wódka. Na tym jednak pomysłowość człowieka się nie skończyła. Z czasem do grona alkoholi dołączyły: gin, whisky, brandy, szampan, a także produkowane w domach nalewki. Przy takiej różnorodności trunków tylko kwestią czasu było pojawienie się napitków powstających z połączenia kilku gatunków: cocktaili, znanych też jako amerykańskie drinki.
Co przed cocktailem?
Dwudziestolecie międzywojenne było dla Polski okresem wielkich przemian, nie tylko w aspekcie politycznym, gospodarczym i społecznym, ale także w zakresie kultury stołu. Kuchnia stawała się miejscem eksperymentów kulinarnych, podawano nowe potrawy, których przepisy pochodziły często z różnych stron świata. Oczywiście ze względu na kryzys oraz wysoką cenę niektórych składników starano się zastępować je w miarę możliwości produktami łatwiej dostępnymi na lokalnych rynkach. Zainteresowanie nowościami dotyczyło także trunków alkoholowych i sposobów ich podawania. Do jednego z owych nowych trendów można zaliczyć cocktail.
[ external image ]
Kieliszek do cocktaili (fot. Rob Ireton, na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)
W polskiej kulturze picia prym wiodły początkowo trzy gatunki napojów procentowych: wino, miód pitny i piwo. Wódka zaczęła być popularna dopiero od XVI wieku. Alkohol podawano w pucharach zastępowanych z czasem przez kryształowe lub szklane kielichy. Jeszcze za czasów Augusta III zdarzało się, że „Goście od szarego końca [stołu – B.M.] siedzący, z jednej szklanki pili, za koleją, lub z jednego puhara [!]. Biała płeć nawet nie miała odrazy przytykać swoich ust delikatnych do puhara w kolej idącego” (J. Kitowicz, Opis obyczajów i zwyczajów..., s. 143).
W miarę zapoznawania się z modami zagranicznymi następowała pewna rewolucja w podawaniu napojów. W dziewiętnastowiecznej Polsce rosło zainteresowanie mieszaniem różnego rodzaju trunków – co było związane z zagranicznymi wojażami, z których przywożono różnego rodzaju „nowinki” – w czasie przyjęć prym wiodły jednak nadal czyste alkohole. W czasie spotkań, a przede wszystkim podczas bali i rautów, podawano dla ochłody kilka rodzajów orzeźwiających napojów z procentową zawartością. I tak można było posmakować: kaliszana, mazagranata, ponczu oraz kruszonu.
Kaliszan był mieszanką piwa i wina francuskiego. Dla wzmocnienia smaku dodawano do niego sok cytrynowy, cukier, a żeby był bardziej treściwy, zagęszczano go chlebem. Można pokusić się o porównanie go do nalewki piwnej na zimno. Z kolei mazagranat robiono na bazie kawy, a podawano go najczęściej na letnie upały. Najpierw kruszono lód, zalewano go osłodzoną kawą i dopełniano koniakiem. Pito go z wysokich szklanek na nóżce za pomocą słomki.
Podczas wieczornych spotkań z tańcami serwowano jednak najczęściej poncz i kruszon. Według książek kucharskich i poradników dobrego zachowania, poncz należało podawać podczas kolacji, szczególnie jeżeli uczestniczyły w niej panie. Na stole mogły znaleźć się dwa jego rodzaje: zwykły bądź rzymski. Pito go z płaskich kieliszków do szampana.
Poncz rzymski wymagał więcej pracy od zwykłego. Po pierwsze, przydatna była maszynka do robienia lodów potrzebnych do przyrządzenia tego napoju; preferowane były tylko dwa ich smaki: cytrynowy albo pomarańczowy. Mieszano je z koniakiem lub ewentualnie rumem, a jeśli ktoś był wystarczająco bogaty albo chciał uczcić jakieś szczególne wydarzenie, dolewał szampana. Zwykły poncz wymagał mniej zachodu. Gotowano po prostu wodę z dodatkiem cukru i cytryny, którą wzbogacano potem winem, rumem i sokiem. Całość przelewało się następnie do karafki i wstawiało na kilka godzin do lodu. Gotowy napój podawało się w małych szklankach bądź też kieliszkach do szampana.
Bardziej pracochłonnym i trudniejszym w przygotowaniu był kruszon. Charakteryzował się połączeniem świeżych owoców, białego wina, oraz koniaku. Jego przygotowanie zaczynało się kilka godzin przed podaniem, gdyż owoce musiały oddać swój smak pozostałym ingrediencjom. Owoce, które były pod ręką, krojono w plasterki i wkładano je do szklanej miski. Dolewano do niej zgodnego z przepisem soku oraz dosypywano cukru i odstawiano naczynie w chłodne miejsce. Dobrze schłodzony kruszon przelewano tuż przed podaniem do specjalnie produkowanych waz. Posiadały one kryształowy wsad, który umieszczano w metalowej konstrukcji. Dodatkowo w zestawie sprzedawano specjalne kieliszki bądź szklanki oraz łyżki do nalewania. Gdy sporządzony w opisany sposób poncz trafił już na stół, rozlewano go podczas przyjęcia tak, aby każdy gość miał w swojej szklaneczce oprócz napoju także cząstkę owocu. Do kosztowania tego trunku potrzebne były także długie na kilkanaście centymetrów łyżki. Niektórzy uważali, że przygotowanie ponczu nie było zbyt skomplikowane, ale „wymaga jednak pewnych subtelności w wykonaniu, aby zachować mógł wykwint i smak właściwy” (Zimne napoje..., s. 8–9).
Koguci ogon?
Cocktail (z ang. cock – kogut; tail – ogon) jest zazwyczaj mieszanką kilku rodzajów alkoholi, soków i różnego rodzaju dodatków, w tym między innymi przypraw. Pochodzenie samej nazwy nie jest do końca wyjaśnione, można jednak bez mniejszego problemu podać przynajmniej kilka wersji historii powstania tego napoju.
Jedna z nich mówi, iż niejaka pani Betsy Flannagan miała wkładać do robionych przez siebie drinków koguci ogon. Druga z kolei, że nazwa pochodzi od sposobu podawania alkoholu w jednym z amerykańskich barów: jego właściciel miał wlewać napój do ceramicznego koguta, a osoby, które chciały skosztować trunku, musiały pić z ptasiego kupra. Inni twierdzą znowu, że nazwa cocktaili ma związek z porą ich serwowania: w XIX wieku miano je podawać rano na przebudzenie, stąd określenie będące swoistą metaforą piania koguta. Nie tylko Amerykanie przypisują sobie „wynalezienie” cocktailu, do walki o ten zaszczyt stają także Anglicy i oczywiście Francuzi.
Pierwsze wzmianki o takim napoju pojawiają się już w amerykańskiej gazecie z 1806 roku „The Balance and Columbian Repository”. Zamieszczona tam informacja wzbudziła pewne zainteresowanie, gdyż już tydzień później jeden z czytelników pytał się, czym tak naprawdę są owe cocktaile. W odpowiedzi otrzymał takie oto wyjaśnienie: „Cocktail jest zatem ożywczym napojem skomponowanym z alkoholów różnego rodzaju, cukru, wody i gorzkiej wódki („The Balance and Columbian Repository”, Hudson (New-York), 13 maja 1806, nr 19).
Jedne z pierwszych przepisów na cocktaile (10 rodzajów) można znaleźć z kolei w książce How to Mix Drinks or the Bon Vivant’s Companion z 1862 roku. Sięgając po nią, można się dowiedzieć między innymi, jak przygotowywano napój o nazwie Champagne Cocktail. Potrzebna była do tego butelka wina musującego, pół łyżeczki cukru, dziesięć lub dwadzieścia kropli gorzkiej wódki oraz kawałek skórki z cytryny. Szklankę z grubym dnem wypełniano w jednej trzeciej lodem i wlewano o niej wino z dodatkami. Wszystko dobrze mieszano i podawano.
Cocktaile stały się bardzo popularne w Ameryce Północnej, potem zaczęły się stopniowo pojawiać w hotelach i barach Europy. Serwowane były zwłaszcza podczas zawodów sportowych i polowań, gdyż uważano, iż są one o wiele słabsze od zwykłej whisky czy brandy, nie mówiąc już o samodzielnie pędzonym bimbrze.
Największą popularność napoje tego typu zdobyły sobie jednak dopiero w okresie międzywojennym. Za granicą Polski powstawały różnego rodzaju cocktailbary, które działały samodzielnie lub w hotelach. Do jednego z najbardziej znanych należał lokal (zwany często barem amerykańskim) w hotelu Savoy, któremu zawdzięczamy jedną z pierwszych książek zawierających przepisy na cocktaile: The Savoy Cocktail Book wydana w 1930 roku. Mimo iż w Stanach Zjednoczonych przez kilkanaście lat panowała prohibicja (1920–1933), to w prywatnych domach pito oczywiście nielegalnie cocktaile. W jednym z polskich artykułów czytamy: „Amerykanie piją coctail przy każdej sposobności. Wydawałoby się nawet, że piją go prawie bez przerwy, jeśliby sobie życie amerykańskie wyobrażać zupełnie takiem, jakiem pokazują je na filmach” (Julita, Coctaile..., s. 13).
Pojawiła się nowa okazja do spotkań, tak zwane cocktail party. W momencie, w którym ten typ napojów zawędrował pod strzechy, pojawiło się zapotrzebowanie na specjalne meble oraz akcesoria do przyrządzania drinków. Chodziło szczególnie o miejsce, w którym będzie można przechowywać rozliczne butelki z alkoholami i sokami, a także kieliszki i shakery. Spowodowało to coraz częstsze pojawianie się w domach barków. Stanowiły one osobny mebel, a gdy dom był mniej zamożny, zadowalano się ich skromniejszą wersją na kółkach.
[ external image ]
Barek na kółkach z akcesoriami potrzebnymi do przyrządzania drinków (fot. Artdecodude, na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)
Cocktaile w II RP
Amerykańskie drinki zawędrowały także nad Wisłę. W dość specyficznej pozycji, jaką jest napisany przez Juliana Tuwima Polski słownik pijacki, pod hasłem cocktail znajduje się następujące wyjaśnienie: „dosłownie znaczy koguci ogon; więc ile ów ogon posiada piórek, tyle niby odmian trunków składa się na cocktail” (J. Tuwim, Polski słownik pijacki..., s. 74.)
Już w 1920 roku na łamach tygodnika „Świat” można było przeczytać, iż pan Stępek otworzył w Warszawie lokal Grand Tavern, który znajdował się przy placu Zbawiciela. W jego piwnicach atrakcją stał się nieznany do tej pory bar amerykański. W jednym z kobiecych czasopism stwierdzono, iż: „Zawładnęły [cocktaile] gustem snobów przede wszystkim, potem gustem ludzi kierujących się modą, następnie stały się koniecznością; narzucono tą modę szerszym kołom towarzyskim” (Pani Elżbieta, Cocktail’e (na życzenie czytelniczek)..., s. 34).
[ external image ]
Drink w szklance do wysokich cocktaili (fot. Stewart Butterfield, na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)
Według ówczesnych poradników dobrego zachowania, a także książek kucharskich i prasy kobiecej, każdy posiłek w ciągu dnia miał określony przebieg. Nigdy nie podawano xeres (rodzaj hiszpańskiego wina, popularnie nazywanego sherry) do dań pieczonych, a burgunda czy wina reńskiego do deserów. To samo tyczyło się cocktaili, o których pisano, że „są odpowiednim napojem w godzinach podwieczorkowych lub wieczornych (w parę godzin po kolacji lub wystawnym wieczornym obiedzie)” (Co, kiedy i jak podawać..., s. 24).
Napój tego rodzaju stał się bardzo popularny wśród pań, gdyż można było w nim „przemycić” alkohol tak, by pijąc, nie czuć za bardzo specyficznego smaku i zapachu na przykład wódki. Wiele pań samodzielnie przygotowywało własne przepisy na cocktaile. Dokonywały tego metodą prób i błędów. W jednym z numerów „Życia praktycznego…” tak oto skomentowano ów zapał do eksperymentów:
Przed obiadem Pani domu nie częstuje nas już kieliszkiem wyborowego Porto lub kroplą Xeresu – proponuje nam „Swój” cocktail, wystudjowaną mieszankę, która kosztowała ją szereg długich doświadczeń, niezliczone godziny bólu głowy i – bądźmy niedyskretni – nawet oparzeń wewnętrznych, gdyż wynalazcy z tej dziedziny kierują się wygórowaną lojalnością, próbując efektów twórczych na samych sobie (Zimne napoje…, s. 12).
Mimo iż tworzenie tych bardzo modnych napojów mogło, jak widać, grozić nawet utratą zdrowia, nie spowodowało to, że cocktaile stały się mniej popularne. Wręcz przeciwnie – coraz szersze grono osób bawiących się na dancingach raczyło się tą amerykańska nowinką. Także osoby płynące którymś z polskich transatlantyków mogły poczuć się jak gwiazdy srebrnego ekranu, pijąc mieszanki przyrządzane przez okrętowego barmana. Nowa moda nie ominęła również kręgów wojskowych. W I pułku lotniczym w Warszawie, zazwyczaj po obiedzie oficerskim, kiedy oficjele już wyszli i pozostawała sama kadra, pito „niedźwiedzia”. Można powiedzieć, iż był to swoisty cocktail, który lotnicy przygotowywali z pozostałego alkoholu. Sztuka polegała na takim „napełnieniu szklaneczki, aby kolorowe trunki nie zmieszały się w niej, lecz utworzyły kilka warstw na podobieństwo tęczy” (B. Kruszyński, Kariery oficerów II Rzeczpospolitej..., s. 361; J. Meissner, Wiatr w podeszwach..., s. 21-22). Podobnie przygotowuje się cocktail o nazwie B-52, który składa się z trzech nieprzemieszanych ze sobą warstw.
[ external image ]
Szklanka do tak zwanych „starych cocktaili”, na przykład Manhattan (fot. Stuart Webster, na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)
Shakery i inne akcesoria
Oczywiście żeby dobrze przyrządzać napoje musiano zaopatrzyć się w odpowiednie akcesoria. Najważniejszym był shaker, w którym mieszano składniki. Julian Tuwim opisywał ten przyrząd już w 1923 roku: „Jest to puszka porcelanowa lub szklana z wprawioną sprężyną ubijająca pianę (jeżeli w skład drinku wchodzi białko lub żółtko) i sprawująca w ogóle rolę mieszadła. Całość wkłada się do aluminiowej blaszanki” (J. Tuwim, Nalej mi wina!..., s. 54).
Przepis na cocktail „Peach Blow Fizz”
[ external image ]
Urządzenie to można było kupić między innymi w składach Józefa Frageta. Fabryka ta sprzedawała początkowo tylko jeden rodzaj shakera za ponad pięćdziesiąt cztery złote. Z kolei w katalogu wydanym po 1930 roku znalazły się aż cztery typy. Miały one pojemność od pół do jednego litra, sprzedawano je z mieszadłami oraz bez, a jeden był nawet zaopatrzony w dzióbek ułatwiający nalewanie napojów do kieliszków. Ceny wynosiły od trzydziestu dziewięciu złotych za półlitrowy shaker bez mieszadła do pięćdziesięciu czterech złotych za tę samą pojemność, ale z mieszadłem.
Przepis na cocktail „Chary Cooler”
[ external image ]
Do serwowania cocktaili potrzebowano też odpowiedniego szkła. W poradnikach dla kobiet sugerowano, aby drinki nalewać do dużych, płaskich kieliszków z niską nóżką lub do kieliszków do szampana. Nie wszystkich było stać na takie zakupy, ale nie chciano też rezygnować z odrobiny luksusu znanego z filmów takich jak Szczęśliwa 13, czy Płomienne serce. Autorka jednego z artykułów poświęconych cocktailom stwierdziła, że zamiast shakera, który starcza często tylko na dwa lub cztery kieliszki, można wykorzystać dużą wazę lub dzban. Sugerowano także, aby egzotyczne produkty potrzebne do sporządzania napojów zastępować w miarę możliwości lokalnymi zamiennikami, które można było znaleźć na miejscowym rynku, a nawet w sadzie i ogrodzie. I tak syrop z granatów można było zamienić na sok z porzeczki, whisky na dobry wiśniak, a gin na jałowcówkę. Nawet zimą można było raczyć się cocktailami, używając do ich sporządzenia owoców zakonserwowanych jesienią.
Przepis na cocktail „New – Alexandra”
[ external image ]
Podsumowanie
Jak była już mowa na początku, kuchnia II Rzeczpospolitej była wzbogacana różnymi nowościami z całego świata, które osobę przyrządzającą mogły przyprawić czasami o silny ból głowy. Ich rozpowszechnianie się zaowocowało tym, iż na polskie dancingi i salony, a następnie do domów zamożniejszej części społeczeństwa polskiego trafiły cocktaile. Stanowiły one miłe urozmaicenie wieczornych spotkań, a oglądanie barmana pracującego przy barze na dancingu mogło być także ciekawym dodatkiem do tanecznego wieczoru. Nawet w naszych domach możemy poczuć klimat cocktailbarów II RP, przygotowując drinki samodzielnie. Mimo iż do niektórych przepisów potrzebnych jest po kilka rodzajów alkoholi, obecnie mamy do nich o wiele łatwiejszy dostęp. „Jeśli już zdobywamy się na wydatki alkoholowe, przyrządźmy i cocktail. Napój doskonały no i wytworny” (Julita, Coctaile..., s. 13). Czasami warto posłuchać rad naszych przodków.
Bibliografia
Źródła:
Charming Cheryl, The Everything Bartender's Book: Your Complete Guide to Cocktails, Martinis, Mixed Drinks, and More!, Avon 2010.
Co, kiedy i jak podawać, cz. 2, oprac. W.M., „Życie praktyczne. Wydawnictwo poświęcone sprawom prowadzenia domu i gospodarstwa kobiecego”, nr 86, Warszawa, [b.r.].
Disslowa Marja, Jak gotować. Praktyczny podręcznik kucharstwa. Poradnik we wszelkich sprawach odżywiania, zestawiania menu, urządzania przyjęć, dekoracji stołu, [b.m. i r., po 1930], [reprint: Poznań 2003].
Fabryka Wyrobów Srebrnych i Platerowych. Józef Fraget, [b. m. i r., prawdopodobnie po 1930].
Julita, Coctaile, „Kobieta w świecie i w domu”, nr 17, rok 12, 1 września 1936.
Katalog Fabryki Wyborów Srebrnych i Platerowych. Józef Fraget. Wydanie Jubileuszowe 1824 – 1930 [b.m. i r.].
Kitowicz Jędrzej, Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III, t. 3, Poznań 1841.
Meissner Janusz, Wiatr w podeszwach. Wspomnienia pilota, Warszawa 1971.
„Moja Przyjaciółka. Ilustrowany Dwutygodnik Kobiecy”, nr 11, 10 czerwca 1934.
Ochorowicz-Monatowa Maria, Uniwersalna książka kucharska z ilustracjami i kolorowemi tablicami odznaczona na wystawach higjenicznych w Warszawie w roku 1910 i 1926. Przeszło 2200 skromnych i wytwornych przepisów gospodarskich i kuchennych z uwzględnieniem niezbędnych warunków odpowiedniej diety, codziennej higjeny oraz kuchni jarskiej, Lwów 1926 [reprint Poznań 2002].
Pani Elżbieta, Cocktail’e (na życzenie czytelniczek), „Kobieta w świecie i w domu”, nr 4, r. 14, 15 lutego 1938.
[Sarnecki Zygmunt], Zwyczaje towarzyskie (le savoir vivre). W ważniejszych okolicznościach życia przyjęte, według dzieł francuskich spisane, Zakopane, [b.r.].
“The Balance and Columbian Repository”, Hudson (New-York), vol. 5, nr 18-19, 6 i 13 maja 1806 [dostępna także wersja elektroniczna: The Origin of the Cocktail. From 1806 comes the earliest known definition, [w:] „The Museum of the American Cocktail”, [dostęp: 26 września 2011], <http://www.museumoftheamericancocktail. ... lance.html>].
Thomas Jerry, How to Mix Drinks or the Bon Vivant’s Companion, New York 1862.
Zimne napoje, „Życie praktyczne. Wydawnictwo poświęcone sprawom prowadzenia domu i gospodarstwa kobiecego”, nr 37, Warszawa, [b.r.]
Literatura
Fleming Ian, Casino Royale, [b.r.].
Gołębiowski Marek, Dzieje kultury Stanów Zjednoczonych, Warszawa 2004.
Jabłońska Teresa, Ocalić od zapomnienia. Dawne zastawy stołowe, Warszawa 2008.
Kruszyński Bartosz, Kariery oficerów II Rzeczpospolitej, Poznań 2011.
Łozińscy Maja i Jan, W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne, Warszawa 2011.
Paprocka-Gajek Joanna, Platery warszawskie w latach 1822 – 1914. Asortyment, odbiorca i obyczaj, Warszawa 2010.
Poezja filomatów, [w:] Archiwum filomatów, wyd. Jan Czubek, cz. 3, Kraków 1922.
Tuwim Julian, Nalej mi wina!, wybór tekstów i posłowie Tadeusz Januszewski, Warszawa 2003.
Tenże, Polski słownik pijacki, Warszawa 2008.
Strony www:
Cocktail – History, Etymology, [w:] „Online Encyclopedia”, http://encyclopedia.jrank.org/articles/ ... ktail.html.
Hotel History, [w:] strona internetowa hotelu „Savoy”, http://www.fairmont.com/savoy-london/.
![[mem]](https://hyperreal.top/wtf/memy/a/a85bc37d-ccb1-4f66-a18e-156805bc7e01/bombka-z-klefa.jpg?X-Amz-Algorithm=AWS4-HMAC-SHA256&X-Amz-Credential=nxyCWzIV8fJz5t5dUSIx%2F20250508%2FNOTEU%2Fs3%2Faws4_request&X-Amz-Date=20250508T034102Z&X-Amz-Expires=3600&X-Amz-SignedHeaders=host&X-Amz-Signature=48f571a4aff3e35b084d1e47b00dd0bb7ce9249bb13962a7c6ff322607f3dfb3)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/221176_r2_940.jpg)
Alkohol zabija 82 osoby dziennie. "W Radomiu jest więcej monopolowych niż w całej Szwecji"
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/marsz-wyzwolenia-konopi-w-warszawie-28-05-2022-r-.jpg)
Zróbmy przykrość „gangom ze Wschodu” i zalegalizujmy marihuanę (na dobry początek)
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/nowenarkogis.jpg)
Coraz więcej Polaków przedawkowuje nowe narkotyki. Raport GIS
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/3-448290.jpg)
CBŚP uderza w gang powiązany z pseudokibicami. Zabezpieczono ponad 100 kg narkotyków
Policjanci CBŚP z Rzeszowa po raz kolejny uderzyli w zorganizowaną grupę przestępczą wywodzącą się ze środowiska pseudokibiców. W trakcie akcji przeprowadzonej na terenie Rzeszowa zatrzymano dwóch 30-latków, powiązanych z jednym z lokalnych klubów piłkarskich.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/fent400.jpg)
USA: największe w historii aresztowania członków mafii fentanylowej
Władze federalne poinformowały we wtorek o skonfiskowaniu ponad 400 kilogramów fentanylu w największej w historii operacji Agencji ds. Zwalczania Narkotyków (DEA). Aresztowano 16 osób oraz zabezpieczono rekordową sumę gotówki liczoną w milionach dolarów, broń palną i pojazdy.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/jalowki.jpg)
Przemycają narkotyki w ciałach żywych jałówek. Eksport bydła z Meksyku do USA kwitnie
Meksykańskie kartele wykorzystują żywe bydło do przemycania narkotyków przez granicę USA. Narkotyki zaszywają wewnątrz zwierząt.