4. Jak ci się podoba mój Budda?
Obecna fantazja... tymczasem, późnym wieczorem, większość
Pran-kstersów wyniosła się z Magazynu. Jedni żeby wziąć prysznic w
mieszkaniu Guta, byłego Hell\'s Angel, który ma psychedeliczny sklep
pod nazwą "Joint Yentures", inni tu, jeszcze inni tam... W Magazynie
został tylko Kesey i paru innych. Kesey stoi w mroku Centrali
Panowania, z boku, wśród taśm, puszek z filmami oznaczonych
samoprzylepnymi paskami, notatników, mikrofonów, kabli, cewek,
głośników, wzmacniaczy. Archiwum Prankstersów ...a taśma brzęczy
dziwacznym głosem, pełnym szumów i zniekształceń:
"...błogie przeciwuderzenie... znacząca nowa wiadomość..."
Znacząca nowa wiadomość... obecna fantazja...
Fantazja to słowo, które Kesey zaczął coraz częściej stosować do
wszelkiego rodzaju planów, przedsięwzięć, poglądów na świat, ambicji.
To dobre słowo. Zarazem jest i nie jest ironiczne. Odnosi się do
wszystkiego, od zdobycia furgonetki - "to nasza fantazja na ten
weekend" - aż do przerażających spraw z wyszczerbionych skrajów...
jak fantazja, która ma być teraz ogłoszona na Kwasowej Maturze, czyli
Acid Test Graduation. Ale jak to ogłosić? Kesey grzebie w puszkach z
filmami i różnych... archiwaliach... To nigdy nie było możliwe -
prawda - tak sobie wyjść i zapowiedzieć obecną fantazję, nawet w
dawnych czasach, kiedy wydawało się to takie łatwe. Na przykład
Goldhill, który był tu przed chwilą z tą swoją prawdą w oczach. Ten
zbliży się bardziej niż inni. Kesey to zauważył. Goldhill był
otwarty... i siedział w kisielu. Miał własną fantazję, Ligę Stu-diów
Du-cho-wych, jednak należał do tych rzadkich przypadków ludzi, którzy
byliby gotowi przyłączyć się do fantazji jego i Prankstersów. Do tego
trzeba rzadkiego przypadku. Ponieważ wcześniej czy później przychodzi
taka chwila, kiedy już czas poprowadzić ten pranksterski cyrk dalej
ku Skrajowi. A zawsze w takich chwilach jakieś dobre dusze są
zaskoczone: Hej, chwileczkę! Tak jak Ralph Gleason ze swoją kolumną w
"Chronicie" i własną działką luzactwa. Gleason jest takim
człowiekiem... Kesey ich wszystkich pamięta, ludzi, którzy uważali,
że jest wspaniały, dopóki jego fantazja pokrywała się z ich
fantazjami. Ale za każdym razem, kiedy ruszał dalej - a on zawsze
ruszał dalej - tracili orientację i mieli pretensje... taśma kręci
się nadal:
...błogie przeciwuderzenie... w rabunku i stosunku... krew, która
plamiła go podczas stosunku... że od dwudziestu lat wierzyliśmy w
jego jabłkowy przymus...
Tylko szczęściarze i Merry Pranksters potrafią zrozumieć te
ponad-dźwiękowe trele... chyba...
"...błogie przeciwuderzenie..."
...obecna fantazja... Nawet wtedy na Perry Lane, gdzie wszyscy
byli młodzi, intelektualiści i analitycy, gdzie wszystko, podobno,
mogło się zdarzyć - nie było mowy, aby rnógł powiedzieć wprost: -
Podejdźcie bliżej, przyjaciele... Co do niego, mieli swoją własną
fantazję: był "nie oszlifowanym diamentem". Cóóóż, w porządku, mógł
być nie oszlifowanym diamentem. Na Stanford University przyjechał w
roku 1958 na stypendium literackie i przyjęli go na Perry Lane, bo
był takim fantastycznym nie oszlifowanym diamentem. Perry Lane było
dzielnicą stanfordzkiej cyganerii. Jak na cyganerię, Perry Lane było
istną Arkadią, Arkadią tuż obok stanfordzkich pól golfowych. Był to
gąszcz dwupokojowych, pokrytych spłowiałym gontem domków w dębowym
lesie, ale nie tak po prostu pomiędzy drzewami i krzakami, tylko
wśród winorośli, wąsów wiciokrze-wu, wszędzie pąki i kiełki, pnące
się wici i świergot, jak w najlepszych momentach z Arthura Rackhama i
Kubusia Puchatka. A w dodatku miało to prawdziwy kulturalny prestiż.
Mieszkał tam Thorstein Yeblen. Jak również dwaj laureaci Nagrody
Nobla, o których wszyscy wiedzieli, choć nikt nie mógł sobie
przypomnieć ich nazwisk. Domki były do wynajęcia za marne 60 dolarów.
Dostać się na Perry Lane, to jak zostać przyjętym do klubu. Każdy,
kto się tam wprowadzał, znał kogoś, kto już tam mieszkał, bo inaczej
by się tam nie dostał i, oczywiście, bardzo blisko poznawał
wszystkich innych, więc panowało tam zawsze coś w rodzaju atmosfery
komuny- Nikt nigdy nie zamykał drzwi na Perry Lane, chyba że miał
dość.
Było uroczo. Perry Lane to typowa cyganeria z lat pięćdziesiątych
Wszyscy przesiadywali kręcąc głowami nad amerykańską cywilizacją
skrzydlatych samochodów i podmiejskich osiedli i, Boże, tam w Europie
co z tego, że mają kiepską kanalizację, skoro opanowali sztukę życia.
CO jakiś czas ktoś proponował orgietkę lub trzydniową winną balangę,
ale zawsze według wzoru Greka Zorby oraz romantyzmu sandałów,
prostoty i powrotu do pierwszych zasad. Od czasu do czasu wybierano
się z piel, grzymką 60 kilometrów na północ do North Beach, zobaczyć,
jak to się robi naprawdę.
Głównymi bohaterami Perry Lane było dwoje pisarzy, Robin White
który właśnie napisał wyróżnioną później Nagrodą Harpera powieść
Elephant Hill, i Gwen Davis, ktoś w rodzaju Dawn Powell
Zachodniego Wybrzeża. W każdym razie wszyscy starzy obywatele Perry
Lane poznali się na Keseyu na kilometr.
Miał wypisane na czole, że to Ambitny Wieśniak typu Martina Edena
Jacka Londona, wieśniak z intelektualną pretensją. Pochodził z
Oregonu - czy słyszeliście kiedyś, żeby ktoś był z Oregonu? - i
cedzi) słowa, jak na wsi w Oregonie. Miał za dużo muskułów i odcisków
na rękach, marszczył czoło, kiedy ciężko myślał, i był cudowny.
White wziął Keseya pod swoje skrzydła i zdobył dla niego i jego
żony Faye domek na Perry Lane. Towarzystwu z Perry Lane od razu
spodobał się ten pomysł. Zawsze można było liczyć, że będzie robi
cudowne rzeczy. Tak jak wtedy, kiedy wszyscy siedzieli przy kolacji -
sporo było wspólnego biesiadowania - a jakiś zaproszony gość rozwodzi
się nad niewysłowioną delikatnością dzieł Jamesa Baldwina, Kesey zaś,
nie przerywając jedzenia, ale także próbując wcisnąć słówko,
powiedział, no, bracie, czy ja wiem, nie bardzo mi to pasuje, a ten
gość bardzo starannie odłożył nóż i widelec i zwrócił się do
wszystkich tymi słowami
- Z rozkoszą wysłucham wszystkiego, co pan Kesey ma do
powiedzenia - gdy tylko nauczy się jeść z talerza nie przytrzymując
mięsa kciukiem.
Cudownie! Wybrano go "rokującym największe nadzieje na sukces w
liceum w Springfield w Oregonie i ukończył University of Oregon,
gdzie przede wszystkim zajmował się sportem i zabawami towarzyskimi,
jak przystało na typowego amerykańskiego młodzieńca. Był gwiazdą
zapasów w kategorii 87 kilogramów i gwiazdą uniwersyteckich
przed-stawień teatralnych. Po ukończeniu college\'u pojechał nawet do
Los Angeles i przez jakiś czas obijał się po Hollywood z zamiarem
zostania gwiazdą filmową. Ale zapał do pisania, do tworzenia, przebił
się jakoś przez gśrubą warstwę ciężkiego, amerykańskiego kitu, jak
zadziwiające kwiecie portulaki, i zaczął pisać, a nawet napisał
powieść o umwersytec- kich atletach, End of Autumn. Nie była
wydana i prawdopodobnie nie miała być, ale ciągnęło go do tej roboty.
I jego pochodzenie - też było cudowne. Nie wiadomo dlaczego załoga z
Perry Lane wpadła na pomysł, że jego rodzina pochodzi z Oklahomy i w
czasach kryzysu wyjechała z Dust Bowl i dalej do Oregonu, dzikiego,
przemokniętego Oregonu, gdzie zmagała się z ziemią i strzelała do
niedźwiedzi, a rzeki były rwące i łosoś skakał srebrem w wezbranych
wiosną wodach.
Jego żona Faye pochodziła z podobnej rodziny, tyle że z Idaho.
Byli licealną parą w Springfield w Oregonie, a na pierwszym roku
college\'u uciekli i wzięli ślub. Kiedyś założyli się o to, które z
nich urodziło się w tandetniejszej, nędzniejszej budzie, on u siebie
w La Junta, czy ona w Idaho. Był stuprocentowo pewny, że jeśli chodzi
o biedę, La Junta jest nie do pobicia. Dopóki nie przyjechali do
Idaho i nie przekonał się, że tym razem to ona wygrała. Faye mówiła
jeszcze ciszej niż Kesey. Właściwie prawie wcale nie mówiła. Była
śliczna i niezwykle urocza, prawdziwa madonna ze wzgórz. I ten ich
domek w Perry Lane - cóż, domki całej reszty były zapuszczone w
wyszukany, cygański sposób. Prostota, japońskie kuliste papierowe
abażury, surowa bawełna, jasne słomiane maty, szwedzkie sztućce z
nierdzewnej stali i bławatki sterczące z ręcznie toczonych glinianych
garnków. Ich domek był po prostu nędzny. Na werandzie z tyłu zawsze
rdzewiało coś takiego jak zepsuta pralka, a w ogródku pieniły się
kępy lebiody, morszczynu, mleczu i dzikiego grochu. Na swój sposób
było... cudownie... mieć jego i Faye pod ręką i patrzeć, jak się
uczą, kiedy bywalcy z Perry Lane rozprawiają o życiu i sztuce.
Wspaniale!... obecna fantazja... Ale jak im to powiedzieć? - o
takich intymnych drobiazgach jak Captain Marvel i The Flash... i samo
Ży-cie - i prawdziwe Superszczeniaki - "...znacząca nowa
wiadomość... błogie Przeciwuderzenie..."
...skoro mieli takie wyraźniutkie wyobrażenie o nim, jako
szponias-stym synu gleby Zachodu, prosto ze Springfield w Oregonie.
Faktem jest, że jego ojciec, Fred Kesey, nauczył go i jego młodszego
brata Joe zwanego Chuckiem, strzelać, łowić ryby i pływaćj gdy tylko
mogli sobie z tym poradzić, jak również boksować, biegać, siłować
się, rzucać się w wiry rzek Willamette i McKenzie na tratwach z
dętek, gdy cala masa skał, wody i niechybnej śmierci pieniła się pod
nimi. Ale nie po to, żeby potrafili oswajać zwierzęta, lasy, rzeki;
dziki, przewrócony, wstrząsany konwulsjami Oregon. Raczej po to, aby
jeszcze lepiej poradzili sobie z tym, z czym ich ojciec już nieźle
sobie radził - ze zdobywaniem wszystkiego, co im się należy, z samym
tym że są mężczyznami na tyle żeby samemu brać i to wcale nie na
dzikim pograniczu, zresztą... Kesey senior należał do emigrantów lat
czterdziestych z południowego zachodu - nie wywodził się z Oklahomy,
ale z przedsiębiorczych protestantów, którzy patrzyli na Zachodnie
Wybrzeże jak na ziemię obiecanych interesów. Wystartował w Willamette
Yalley prawie bez grosza i założył spółdzielnię mleczarską dla
miejscowych farmerów, Eugene Farmers Cooperatiye, która z czasem
stała się największym przedsiębiorstwem mleczarskim w okolicy,
sprzedającym wyroby pod firmową nazwą "Da-rigold". Odniósł jeden z
najbardziej spektakularnych sukcesów w powojennej historii Yalley - i
skończył nie na starej farmie ze ścianami z drewna i piorunochronami,
ale w nowoczesnym domu na przedmieściu, parterowym i pastelowym, przy
ulicy Debra Lane. Ten niewiarygodny, powojenny amerykański
elektro-pastelowy pęd na przedmieścia! - zasypał Dolinę
superautostradami, samochodami ze snu, centrami handlowymi,
strzelającymi w górę na dziesięć metrów elektrycznymi super-rzeźbami
z Federalnej Fabryki Znaków i Szyldów - osiem nowych wzorów szyldów z
pleksiglasu! Fala ruchliwej swobody, samochodów i pieniędzy, aby za
nie zapłacić, i czasu, aby się nimi cieszyć, i domów, w których można
leniuchować w pastelowym bogactwie wykładziny dywaowej lub z hukiem
przelatywać przez technologiczną krainę cudów w motorowych łodziach,
a w przypadkach takich jak jego ojca, we własnych samolotach...
To, co ni stąd, ni zowąd, nagle, przypominał sobie z rodzinnego
miasta... Oto, na przykład, stary, biały, drewniany domek, w którym
mieszkali, a za nim, trochę dalej, stoi maszt radiostacji KORĘ z
czer-wonym, błyskającym światełkiem na szczycie - i wieczorem klękał,
aby odmówić modlitwę, a tam, na niebie, błyska to światełko - i
zawsze wydawało mu się, że modli się do tego czerwonego światełka. A
stara droga zakręcała właśnie tu i prawie zawsze ktoś przejeżdżał
około trzeciej lub czwartej nad ranem, na wpół senny i, widząc
światła w mieście, tam gdzie właśnie się rozbudowywało, myślał, że
droga prowadzi wprost do tych świateł, i wypadał z zakrętu, a Kesey i
jego ojciec wychodzili, żeby zobaczyć czy można pomóc mu wydostać się
z rowu - pogoń za śwoatłami samochodów! - modlitwy do czerwonego
światła ostrzegaw- czego KORĘ! I drobne kłótnie w Gregg\'s Drive-In -
tak nazywało się wtedy, teraz to Speck\'s, przy Franklin Boulevard
koło mostu nad rzeką. To był taki duży drive-in, do którego
przyjeżdżało całe liceum; z wielkim pastelowym, neonowym szyldem o
opływowych kształtach ze stru-mieniami opływowych superzgrabnych
napisów kursywą A-22; z reflektorami, tacami do montowania na
drzwiczkach samochodów, kelnerkami w luźnych niebieskich spodniach,
uwijającymi się między autami; hamburgerami parującymi w papierze
śniadaniowym, z plasterkami cebuli przyciskanymi do rusztu przy
smażeniu, musztardą i keczupem wyciskanymi na to wszystko z
plastykowych tub. Te sobotnie wieczory, kiedy wszyscy krążą w
samochodach - jakiś facet wjechał do Gregga pod prąd, więc nikt nie
mógł się ruszyć. Im bardziej wszyscy trąbili, tym bardziej robił się
uparty. Jakby to były jakieś zawody. Podkręca okna, blokuje
drzwiczki, aby nie można się było do niego dobrać, i wpycha się
dalej. Ten facet przeciwko Keseyowi. Więc Kesey idzie do środka,
bierze kartofel, z którego robią frytki, wraca i wsadza go gościowi w
rurę wydechową, co powoduje, że silnik mu zdycha, i co, koleś, teraz
już nigdzie nie jedziesz. Facet wnosi przeciwko Keseyowi skargę o
zniszczenie silnika i Kesey ląduje w sądzie dla nieletnich, gdzie
próbuje opowiedzieć sędziemu, jak jest w Gregg\'s Drive-In w sobotę
wieczór: samo Życie - to szczególne uczucie - samo Życie -
amerykańskich nastolatków w drive-inach na przełomie lat
czterdziestych i pięćdziesiątych było dokładnie tym, o co chodziło -
ale jak można o tym opowiedzieć?
Ależ oczywiście! - to szczególne uczucie - w mieście wieczorem, na
wolności, silnik chodzi, adrenalina buzuje, krążymy w neonowej glorii
tej nowej Ameryki - to istny raj być w pierwszej fali najbardziej
niesamowitych dzieciaków w historii świata - tylko 15, 16, 17 lat i
wystrojeni w haute couture różowych oksfordzkich koszul, eleganckich
spodni, wężowatych wąskich pasków, szpanerskich butów - z całą mocą
sześciu albo i ośmiu cylindrów pod sobą, a całym neonowym szykiem nad
sobą, co w pewien sposób wiązało się z technologicznym bohaterstwem
odrzutowców, telewizji, atomowych okrętów podwodnych, ultradźwięków -
przedmieścia powojennej Ameryki - cudowny świat! I niech szlag trafi
tych intelektualnych obmawiaczy amerykańskiej cywilizacji
skrzydlatych samochodów... nigdy nie wiedzieli, jak to jest, albo ich
z tego wyprano. To szczególne uczucie - być prawdziwym
Superszczeniakiem! Pierwszym na tym świecie pokoleniem lobuziaków -
którzy czują się bezkarni ponad wszelkie zagrożenie. Ich rodzice
pamiętali mozół pospolitego życia, Wojnę i Kryzys - ale
Superszcze-niaki nie znały nic poza wybuchem radości z powodu
wielkiej wypłaty, kiedy już nic nie było pospolite - samo Życie!
Cudowne miejsce, cudowny wiek, słowo daję! Prawdziwy Neo-nowy
Renesans - i mitologia tamtych czasów - nie Herkules, Orfeusz,
Ulisses czy Eneasz - ale Superman, Captain Marvel, Batman, The Human
Torch, The Sub-Mariner, Captain America, Plastic Mań, The Flash -
oczywiście! A ci na Perry Lane myśleli, że to co, śmichy-chichy? -
kiedy mówił o super-bohaterach komiksów, jako postaciach z
prawdziwych amerykańskich mitów? To już był świat fantazji,
elektro-pastelowy świat z Mamą i Tatą, i Braciszkiem, i Siostrzyczką
na przedmieściu. Oto jadą, rodzinnym samochodem, białym sedanem
Pontiac Bonneville - rodzinny samochód! Samo to wielkie, szalone, o
Boże, jakie potężne, fantastyczne stworzenie, 327 koni mechanicznych,
w kształcie dwudziestu siedmiu nocy lubieżnej rozpusty w luksusowej
karecie - i już tam jesteś, w Krainie Fantazji, więc może rusz się z
samego środka swej zacisznej pikowanej pościeli i wyrwij się - wal
śmiało i powiedz to - Szazam! - dodaj gazu, aby stało się to, co już
nie może się doczekać: 327 ooo koni mechanicznych, na całej długości
superautostrady, wzbija się z rykiem ku... Skrajowi i ostatecznym
fantazjom, obecnym i przyszłym... Billy Batson rzeki "Czary mary!" i
zamienił się w Captaina Marvela. Jay Garrick wdychał pewien
eksperymentalny gaz w laboratorium badawczym...
...i zaczał podróżować i myśleć z prędkością światła jako... The
Flash... obecna fantazja. Właśnie. Fantazja z Keseyem jako nie
o-szlifowanym diamentem nie utrzymała się zbyt długo. Jego zdaniem
najciekawszą osobą na Perry Lane nie był żaden z pisarzy ani żaden z
literackich intelektualistów, ale student ostatniego roku psychologii
- Vic Lovell. Lovell przypominał młodego wiedeńskiego psychoanalityka
albo przynajmniej jego kalifornijską, uniwersytecką wersję. Szczupły,
miał rozczochrane ciemne włosy, był bardzo wyrafinowany
intelektualnie i jednocześnie zakręcony. Wprowadził Keseya we
freudowską psycho-logi?- Kesey nigdy przedtem nie miał do czynienia z
podobnym systemem filozoficznym. Lovell potrafił wyjątkowo
przekonująco pokazać, jak pospolite cechy charakteru i drobne
nieporozumienia z Perry Lane mieszczą się w najbogatszej, najbardziej
złożonej metaforze życia, jaką kiedykolwiek wynaleziono, a mianowicie
we freudyzmie... i w odrobinie eksperymentalnego gazu... Właśnie.
Lovell opowiedział mu o pewnych eksperymentach prowadzonych przez
Yeterans Hospital w Menlo Park z lekami "psychomimetycznymi", czyli
wprowadzającymi w przejściowe stany podobne do psychoz. Płacili
ochotnikom 75 dolarów dziennie. Kesey zgłosił się na ochotnika.
Wszystko było elegancko pobielone i kliniczne. Kładli go do łóżka w
białej sali i podawali serie pigułek, nie mówiąc co to takiego. W
jednej nie było nic, placebo. W innej był ditran, który powodował
straszne przeżycia. Kesey zawsze wiedział, kiedy się zbliżały,
ponieważ sierść koca, pod którym leżał, nagle zaczynała wyglądać jak
pole odrażająco chorych cierni, więc wkładał palec do gardła i
rzygał. Była także taka... pierwsze, co zauważył, to jak wiewiórka na
drzewie za oknem upuściła żołądź, tyle że ze strasznym hukiem, który
rozległ się, jakby to nie było na dworze, ale tu, w sali, obok niego.
Zresztą to wcale nie był huk, tylko wielka powszechna obecność,
widzialna, prawie namacalna, wielkie uderzenie ...błękitu... wszędzie
naokoło, i nagle znajdował się w krainie przytomności, o której nigdy
przedtem nie śnił, ale nie był to ani sen, ani delirium, tyłko część
jego świadomości. Spojrzał na sufit. Sufit zaczął się ruszać. Panika
- a jednak bez paniki. Sufit się rusza - nie wiruje jak szalony, ale
płynie po własnych płaszczyznach, własnych płaszczyznach światła,
cienia i powierzchni wcale nie takiej ładnej i gładkiej, jaką
zamierzył tynkarz, Pan Supergips, wspomagany niezawodnym bąbelkiem w
rurce poziomnicy z mętnym miodowym syropem Karo, niestety nie tak
niezawodnym, jak ci się wydawało, kolego. Tam trochę grudek, tu
fałdek, kolego, i kreski, kreski jak kolce na grzbietach fal białego
piasku filmowej pustyni, każda z hol-lywoodzkim, cieniowanym ujęciem
złowieszczego A-raba nadciągającego w dalekim planie zza najbliższej
wydmy, jako że tylko ten ponury Saracen zna drogę, i wcale nie
wiedziałeś, ile tam zostawiłeś podrzędnych wątków, Panie Gips, kiedy
starałeś się wygładzić to do końca, do końca, swoim bąbelkiem w
miodowej rurce poziomnicy, abyśmy wszyscy tu na dole patrzyli w górę
i widzieli tylko sufit, bo wiadomo co to sufit, bo tak się nazywa,
sufit, a więc to tylko sufit - nie ma miejsca dla A-rabów tam na
górze w Krainie Poziomu, co? Panie Gips. Nagle Kesey staje się jak
pingpongowa piłeczka w zalewie bodźców zmysłowych, z walącym sercem,
tętniącą krwią, zdyszanym oddechem, zgrzytającymi zębami, ręką
błądzącą po perkalu pościeli, po tych tysiącach drobniutkich,
gryzących włókien, jak pożar buszu, blask słońca i błysk na
nierdzewnym stalowym pręcie, niezły film masz tam w tym błysku,
kolego, Tech-nikolory, z których każdy możesz wyciągnąć jak neonową
kulkę gumy do żucia chwytaną czerpakiem na wesołym miasteczku,
pingpongowa piłeczka w zalewie bodźców zmysłowych, całkiem
zwyczajnych, ale... ujawniających się po raz pierwszy i zdarzających
się... Teraz... jakby po raz pierwszy zagłębił się w chwilę swego
życia i dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się z jego
zmysłami, teraz, w tej chwili, i przy każdym nowym odkryciu jest tak,
jakby zagłębił się w nim sam, był z nim jednością. Filmowa biała
pustynia sufitu zamienia się w coś bogatego, osobistego, własnego,
pięknego nad wyraz, jak orgazm pod gałkami oczu, i jego A-rabowie -
A-rabowie pod powiekami, kino pod powiekami, miejsce dla nich i wielu
innych w stroboskopowych synapsach pięciu miliardów myśli na sekundę
- jego A-rabscy bohaterowie, piękne wąsy z końskiej sierści zawinięte
wokół Orbicularis Oris ich ust -
Twarz! Lekarz wraca i, rewelacja, biedny naszpanowany dupek,
doktorek. Teraz Kesey może zajrzeć do niego do środka. Po
raz pierwszy widzi, że lekarzowi drży dolna warga, ale nie
tylko widzi to drżenie, on je rozumie, widzi, jak wszystkie włókna
mięśni krzyżują się ściągając biedną galaretowatą wargę na lewo i
prowadzą jedno po drugim w głąb podczerwonych czeluści ciała, poprzez
wnętrzności z nerwowych splotów, jak w tranzystorowym radiu, każdy
splot w stanie gotowości bojowej, jak pętelki wewnątrz tego biednego
głupka, które desperacko próbują uspokoić wreszcie te małe
wijące się sukinsyny, jestem Doktorem, a to coś przede mną to
egzemplarz człowieka - biedny głupek ma tam w środku własny pustynny
film, tyle że w nim każdy A-rab z końskiej sierści to zagrożenie -
gdyby tylko jego warga, twarz chciały zachować poziom, tak jak
zapewniał to miodowy bąbelek Pana Supergipsa -
Cudownie! Naprawdę potrafi już zaglądać do środka ludzi -
No właśnie, ta mała pigułka, tak błogo prześlizgująca się przez
gardło, to LSD.
Już wkrótce nadszedł czas, aby pójść dalej, przekroczyć kolejną
fantazję, fantazję kliniki Menlo Park. Polegała na tym, że ochotnicy
to króliki doświadczalne, które trzeba traktować obiektywnie,
ilościowo. Wiadomo, że ochotnicy zgłaszający się do eksperymentów z
drągami j tak zwykle bywają niezrównoważeni. Więc lekarze wchodzili w
białych fartuchach, z notesami, zapisywali ciśnienie krwi i puls,
pobierali próbki moczu i dawali im do rozwiązania proste zadania
logiczne i matematyczne, takie jak dodawanie kolumn liczb oraz ocena
czasu i odległości, choć także kazali im mówić do magnetofonu. Ci
lekarze byli zupełnie obok. Sami nigdy nie brali LSD i absolutnie nie
mieli o nim pojęcia, zresztą i tak nie sposób opisać tego słowami.
Czasami chciało się to namalować - kiedyś Lovell, w
klinice, po LSD, zaczął rysować na ścianie wielkiego Buddę. W pewnym
sensie obejmował całość... wchodzi Biały Fartuch i nawet nie spojrzy,
tylko zaczyna zadawać te same stare pytania zanotowane w notesie,
więc Lovell nagle przerywa:
- Jak ci się podoba mój Budda?
Biały Fartuch przygląda się przez chwilę i powiada:
- Wygląda bardzo kobieco. A teraz zobaczmy, jak szybko uda ci się
dodać te liczby...
Bardzo kobieco. Ocal nas od komunałów, które blokują
umysły nawet tych tak zwanych badaczy, jak rozsuwane kraty w witrynie
kuśnierza - a Kesey miał ten sam problem ze swoimi doktorkami. Jeden
z nich to młody gość z przylizanymi, krótko ostrzyżonymi włosami i
najbardziej normalną twarzą, najbardziej normalną, bezbarwną, gładką,
ohidną, poziomą jak miodowy bąbelek Pana Gipsa twarzą, jaką
kiedykolwiek stworzono; wchodził i szeroko otwierał oczy, jakby
chciał się upewnić, że ta muskularna kłoda jeszcze nie oszalała i
wtedy przybierał zadowolony z siebie ton, który wypełniał salę jak
wata przesycona kredowym pyłem wytrzepanym ze ścierki do tablicy w
liceum w Springfield.
- A teraz powiem "start", a kiedy uznasz, że minęła minuta,
powiedz "już". Zrozumiałeś?
Aha, zrozumiał. Kesey szybował na LSD i jego poczucie czasu było
w strzępach, a tysiące myśli na sekundę, na ułamek sekundy,
prze-skakiwało pomiędzy synapsami, więc co to jest minuta, do cholery
- aż nagle jedna myśl zatrzymała się, utknęła... złoś-li-wość,
spra-wied--li-wość. Przypomniał sobie, że jego puls, za każdym razem,
kiedy mierzyli, bił 75 razy na minutę, więc kiedy Doktor Tuman
powiedział "start", Kesey sprytnie przesunął palec na puls, policzył
do 75 i powiedział:
- Już!
Doktor Dym spojrzał na swój stoper.
- Niesamowite! - powiedział i wyszedł.
Racja, kolego, ale jak wielu innych, nawet nie masz bladego
pojęcia jak bardzo.
LSD; jak można - teraz kiedy te wielkie, tłuste litery krzyczą z
błyszczących stron w każdym kiosku... Ale to działo się pod koniec
roku 1959, na początku 1960, na całe dwa lata, zanim Mama, Tata,
Braciszek i Siostrzyczka usłyszeli o tych przerażających inicjałach i
cmokali nad tym, że doktorzy Timothy Leary i Richard Alpert smażyli
na tym mózgi chłopców z Harvardu. Nawet zanim doktor Humphrey Osmond
wynalazł termin "psychodelic," który potem zmieniono na
"psychedelic", aby pozbyć się kojarzącego się z wariatkowem
"psycho"... LSD! Wpadli na niezłą tajemnicę, właściwie kawał
supertajemnicy - triumf królików doświadczalnych! W niedługim czasie
on i Lovell wypróbowali całą gamę drągów, LSD, psylocybinę,
meskalinę, pejotl, superamfetaminę IT-290, koszmarny ditran i nasiona
powoju. Byli na tropie odkrycia, którego ci w klinice Menlo Park
nigdy... cóż za wspaniała ironia losu: Białe Fartuchy miały niby ich
wykorzystać. Tymczasem Białe Fartuchy wręczyły im klucz. A ty
nawet nie masz bladego pojęcia, kolego... te drągi odmieniają
percepcję na tyle, że patrzy się przez zupełnie obce źrenice. Znaczna
część naszych umysłów jest zamknięta na trzy spusty. Jesteśmy odcięci
od świata. A wygląda na to, że te drągi to właśnie klucz do tych
zamkniętych drzwi. Ilu? - może ze dwudziestu ludzi na całym
świecie było na tropie tej niewiarygodnej tajemnicy! Jeden z nich to
Aldous Huxley, który brał meskalinę i pisał o tym w The Doors of
Perception. Porównał mózg do "zaworu". W przypadku normalnej
percepcji zmysły wysyłają do mózgu przytłaczającą masę informacji,
którą następnie mózg ogranicza do strumyczka, z którym może sobie
poradzić, aby przeżyć w świecie konkurencji. Człowiek stał się tak
racjonalny, praktyczny, że strumyczek ten zrobił się wyjątkowo blady
i cienki. Sprzyja to przeżyciu, ale blokuje najwspanialszą część
potencjalnego doświadczenia, a człowiek nawet nie ma o tym pojęcia.
Jesteśmy odcięci od świata. Człowiek pierwotny w pełni doświadczał
bogatej i barwnej masy wrażeń zmysłowych. Dzieci doświadczają jej
przez kilka mięsie- cy - dopóki "normalne" wychowanie, nauka nie
zamkną drzwi od tego świata, zazwyczaj na zawsze. W jakiś sposób, jak
twierdził Huxley, drągi otwierają owe prastare drzwi. I przez nie
współczesny człowiek może wreszcie wyjść i na nowo odkryć swe
przyrodzone boskie prawo...
Ale to tylko słowa, stary! A tego nie dało się wyrazić
słowami. Białe Fartuchy chciały wyrazić to słowami, takimi jak
halucynacja i zjawiska dysocjacyjne. Potrafiły
zrozumieć wizualne fajerwerki. Gdy trafiły na klasyczny przypadek
przemiany popielniczki w kwiat muchołówki, albo podpowiekowego filmu
o krystalicznych katedrach, cieszyły się ogromnie, Kluver,
op.cit., str. 43 i n. Były zachwycone. Ale czy nie
rozumiecie? - efekty wizualne to tylko dekoracja w przypadku
LSD. W istocie można przejść całe doświadczenie bez żadnych
halucynacji. Najważniejsze to... doświadczenie... to
uczucie nie do opisania... Nie do opisania, ponieważ słowa
mogą tylko pobudzić pamięć, a jeśli w pamięci nie ma...
Doświadczenie znikania bariery pomiędzy subiektywnym i
obiektywnym, osobistym i bezosobowym, Ja i nie-Ja... to
uczucie!... A czy pamiętasz, kiedy jako dziecko po raz pierwszy
przyglądałeś się, jak ktoś przyłożył ołówek do kartki papieru, aby
coś narysować... i kreska zaczęła rosnąć... to nos! i to nie tylko
ślady grafitu na kartce papieru, ale sam cud tworzenia i twoje
marzenia zlały się z tą magiczną... rosnącą... kreską i nie był to
rysunek, ale cud... doświadczenie... a teraz, kiedy
odlatujesz na LSD, znowu wraca to uczucie - tylko tym razem tworzy
się cały wszechświat...
Tymczasem na Perry Lane to już nie był ten sam Ambitny Wieś- niak
którego wszyscy znali i kochali. Nagle Kesey - cóż, co prawda cicho
mówił, ale tryskał życiową energią. Powoli całe Perry Lane zaczęło
grawitować wokół Keseya. Ochotnik Kesey poświęcał się dla nauki w
szpitalu Menlo Park Vets - i w jakiś sposób dragi dostawały nóg i
przechodziły na Perry Lane, przede wszystkim LSD, meskalina, IT-290.
Na Perry Lane wtajemniczenie zawierało teraz pewien element, 0 którym
przedtem nikomu nawet się nie śniło - szaleńcze, odlotowe substancje.
Luz niektórych z dawnych luminarzy Perry Lane został wystawiony na
próbę i pozostawił wiele do życzenia. Robin White 1 Gwen Davis byli
przeciwni nowej drągowej modzie. W porządku, Kesey i tak miał ich
dość, a moc była z Keseyem. Perry Lane popadłe w coś w rodzaju
rozdwojenia jaźni, w ślad za Keseyem. Czasem wy- glądalo jak akademik
w college\'u, wszyscy na dworze w miłe, jesienne, sobotnie popołudnie,
na trawie, w cętkowanych cieniach drzew i wąsach wiciokrzewu, grają w
dwa ognie i koszykówkę. Godzinę później nato miast Kesey i jego
ludzie połykali coś, o czym na całym świecie wiedzieli tylko oni i
kilku awangardowych neurofarmakologów, leki przyszłości, z owych
neurofarmakologów utopijnej centryfugi, nadchodząca era... No kurka
siwa. I chyba mamy już gdzieś tę całą sztukę życia we Francji,
prawda, chłopaki, niech sobie żabojady zapuszczają te swoje brzuszki,
jak opowiadał Henry Miller, i niech sobie chodzą spać w piżamach z
kołnierzykami i lamówkami - napiszcie no mi ten list i wyślijcie do
starego Morrisa w Morris Orchids w Laredo w Teksasie, chłopaki,
zamówcie tyle pejotlowych kaktusów, żeby zasypać wszystkie
rozsypujące się wdowie groby w biednym cichym Pało Alto. Właśnie.
Odkryli, że można napisać do miejsca zwanego Morris Orchids w Laredo
i dostać pejotl, a jedną z nowych zabaw na Perry Lane - żegnaj
Robinie, żegnaj Gwen - było rozstrzyganie kwestii, kto pójdzie do
Railway Express na stacji kolejowej i odbierze przesyłkę, ponieważ
posiadanie pejotlu, w odróżnieniu od LSD, było już w Kalifornii
nielegalne. Dostawali cholernie wielkie pudła tego towaru, 1000
pączków i korzeni za 70 dolarów; same pączki - trochę drożej. Gdyby
cię złapali, to byłeś przegrany, ponieważ nie było żadnej wymówki.
Nie było pod słońcem żadnego innego powodu, aby zajmować się tymi
cholernymi, cuchnącymi roślinami, jak tylko zaprawić się jak świnia.
I wszyscy brali się do roboty, żeby pokroić je na paski i wysuszyć,
trwało to całymi dniami, a potem trzeba było je zetrzeć na proch ałbo
rozgotować na klej i zapakować do żelatynowych kapsułek albo po
prostu nawarzyć przeklętej, obrzydliwej polewki, tak wstrętnej, tak
niewiarygodnie ohydnej, że trzeba było ją studzić na sztywno, żeby
zabić smak i pościć cały dzień, żeby mieć pusty żołądek i utrzymać w
nim ćwierćkilogramową porcje. Ale potem - odlot. Perry Lane, Perry
Lane.
Kilometry
Kilometry
Kilometry
Kilometry
Kilometry
Kilometry
Kilometry
na wspaniałej roślinności z Morris Orchids i wizje
Twarzy
Twarzy
Twarzy
Twarzy
Twarzy
Twarzy
Twarzy
tak wiele twarzy przesuwających się pod powiekami,
twarzy nie widzianych nigdy przedtem, z widmowymi kośćmi
policzkowymi, zapuchniętymi oczami, żylastym, obwisłym podbródkiem, i
- ni stąd, ni zowąd - Wódz Szczota. Nie wiadomo, dlaczego pejotl tak
właśnie działa... Keseyowi pod powiekami zaczynają wyświetlać się
twarze, całe galerie dziwacznych twarzy pojawiają się pod powiekami,
twarzy znikąd. Nic nie wie o Indianach, nigdy nie poznał żadnego
Indianina, a tu nagle Indianin w całej okazałości - Wódz Szczota -
rozwiązanie, pieprzony klucz, do powieści...
Nawet nie miał zamiaru jej pisać. Pracował nad inną, zatytułowaną
Zoo, o North Beach. Lovell zasugerował, żeby poszedł do pracy jako
nocny sanitariusz na oddziale psychiatrycznym w Menlo Park. Zarobiłby
trochę, a ponieważ na oddziale w nocy niewiele się działo, mógłby
pracować nad Zoo. Ale życie oddziału psychiatrycznego pochłonęło go.
Cały system - gdyby chcieli wynaleźć idealne Antylekarstwo na
dolegliwości ludzi na tym oddziale, nie znaleźliby nic lepszego.
Trzymać ich w stanie zastraszenia i uległości. Wygrywać słabości, od
których im odbiło. Ogłupiać sukinsynów lekami uspokojającymi, a jeśli
wciąż pod-skakują, wlec do "warsztatu wstrząsowego" i karać. Cudownie
-
Czasem chodził do pracy na fazie po kwasie. Zaglądał do środka ich
twarzy. Czasami pisywał, a czasami rysował pacjentów i gdy końcówka
długopisu wciskała w papier rysy ich twarzy, widział... wnętrza tych
ludzi, objawiały się w ich rysach, w rowkach po długopisie, było to
niesamowite uczucie, udręka i ból wychodziły na jaw i napływały w
szczeliny ich twarzy i w rowki po długopisie, te same - jedne! -
szczeliny teraz czarne szpacze nozdrza, czarne szpacze oczy, ślepy
czarny szpaczy głupkowaty krzyk każdej twarzy: "Ja! Ja! Ja! Ja! Tu
jestem - Ja!" - widział to w nich jasno. I - jak to opowiedzieć?
powiedzą, że sam jesteś czubkiem - ale później, kiedy już nie był na
fazie, wciąż potrafił zaglądać do środka ludzi.
Owa powieść, Lot nad kukułczym gniazdem, opowiada o
wędrownym robotniku nazwiskiem Randle McMurphy. To wielki, zdrowy
bydlak, który postanowił symulować chorobę psychiczną, żeby uciec
przed krótkim wyrokiem, jaki odsiadywał na więziennej farmie, w
zacisze tego, co wyobraża sobie jako jedwabne życie w stanowym
szpitalu psychiatrycznym. Przychodzi na oddział, gęste rudawoblond
kędziory wymykaj; mu się spod czapki, dowcipkuje i próbuje trochę
rozruszać tępych dupków w wariatkowie. Nie mogą mu się oprzeć. Nagle
chcą coś robić Wielka Oddziałowa, która jak tyran rządzi oddziałem,
nienawidzi go za to, że podkopuje... jej Władzę i System. Po jakimś
czasie wielu pacjentów ma mu za złe, że zmusza ich, aby znowu
zachowywali się jak ludzie W końcu Wielka Oddziałowa zmuszona jest
zagrać swoją atutową kartę i załatwić McMurphy\'ego wysyłając go na
odmóżdżenie. Ale to ukrzyżowanie inspiruje pewnego Indianina -
schizoida, zwanego Wódz Szczota, aby powstał, wyrwał się ze szpitala
i wrócił do zdrowia: a mianowicie uciekł jak z piekła w otwartą
przestrzeń.
Wódz Szczota. Właśnie on. Z punktu widzenia warsztatu, Wódz
Szczota był jego najbardziej natchnionym pomysłem. Gdyby opowiedział
tę historię ustami McMurphy\'ego, wyszłoby na to, że ten kawał drania
wygłasza kazania o swoich domorosłych teoriach terapii
psychiatrycznej Tymczasem kazał ją opowiedzieć Indianinowi. W ten
sposób mógł przedstawić schizofrenię tak, jak ją odczuwa
schizofrenik, Wódz Szczota, a jednocześnie bardziej subtelnie
zreferować Metodę McMurphy\'ego.
Morris Orchids! Napisał kilka fragmentów książki pod wpływem
pejotlu i LSD. Namówił nawet kogoś, żeby potajemnie zaaplikował mu
elektrowstrząsy, aby opisać, jak Wódz Szczota wraca z "warsztatu
wstrząsowego". Zajadając pąki z Laredo mógł pisać jak szalony. Gdy z
tego wychodził, zdawał sobie sprawę, że wiele z tekstów, które
napisał, nadawało się na śmietnik. Ale niektóre pasaże - jak na
przykład Wódz Szczota w swoich schizofrenicznych mgłach - to
prawdziwe wizje, mała próbka tego, co widać, jeśli otworzyć drzwi
percepcji, przyjaciele...
Natychmiast po zakończeniu Lotu nad kukułczym gniazdem Kesey wynajął swój domek na Perry Lane i razem z Faye powrócili do Oregonu było to w czerwcu 1961 roku. Spędził to lato pracując w mleczarni swego brata Chucka w Springfield, żeby zgromadzić trochę pieniędzy. Potem on i Faye przeprowadzili się do małego domu we Florena w Oregonie, około osiemdziesięciu kilometrów na zachód od Springfield, w pobliżu oceanu, w krainie drwali. Kesey zaczynał zbierać materiał na drugą powieść, Sometimes a Great Notion, o rodzinie drwali. Zaczął jeździć crummies wcześnie rano i późno wieczorem. Były to ciężarówki przewożące drwali do leśnych baz i z powrotem. Wieczorami kręcił się po barach uczęszczanych przez drwali. Mówił ich językiem wystarczająco dobrze, aby się z nimi dogadać. Po około czterech miesiącach ruszyli z powrotem na Perry Lane, gdzie zamierzał wziąć się za pisanie.
Lot nad kukułczym gniazdem został wydany w lutym 1962
roku i natychmiast zyskał mu literacką sławę:
"Wspaniale osiągnięcie" - Mark Schorer
"Nowy, wielki amerykański pisarz" - Jack Kerouac
"Potężny realizm poetycki" - "Life"
"Zdumiewający debiut" - "Boston Traveler"
"Wyjątkowo wartościowa pierwsza powieść" - "New York Herald
Tribune"
Jego narracja jest tak skuteczna, styl tak wartki, a
charakterystyka postaci tak pewna, że aż porywa czytelnika... To
wielki i żywy talent, opisał wielką i żywą książkę" - "Saturday
Review". Na Lane zaś - cały ten sukces uznano za potwierdzenie
wszyst-kiego, co razem z Keseyem robili. Po pierwsze - stara paranoja
w związ-ku z drągami - obawa, że szalony, nie zbadany drągowy odjazd
będzie stopniowo... rozkładać im mózgi. I oto odpowiedź.
Wódz Szczota!
I McMurphy... ależ oczywiście. Obecna fantazja... był kimś w
rodzaju McMurphy\'ego, który próbował zmusić ich, aby ruszyli się ze
swego zacisznego środka, z puszystej gierki w niby-śmiałków i
niby-życie, gierki intelektualistów z klasy średniej i przenieśli się
ku... Skrajowi... gdzie straszyło, ale ludzie byli prawdziwymi
ludźmi. A jeśli drągi były tym, co otwiera te drzwi, pozwala to
zrobić i zrealizować cały własny potencjał, niech i tak będzie...
Nawet na Perry Lane nie wydawało się, że uchwycili sens jego nowej
książki, Sometimes a Great Notion. Opowiada o głowie klanu
drwali, Hanku Stamperze, który przeciwstawia się związkowi
zawodo-wemu a więc całej okolicznej społeczności, nie przerywając
pracy podczas strajku. Jest to niezwykła książka. To powieść, w
której strajkujący są czarnymi charakterami, łamistrajk zaś jest
bohaterem. Jej styl jest eksperymentalny i czasem trudny. Głównym
źródłem "mitologicznych" referencji jest nie Sofokles, ani nawet Sir
James Frazer, ale... właśnie, Captain Marvel. Przywódcy związkowi,
strajkujący i ludność miasta, wszyscy byli tarantulami, składającymi
radosną przysięgę: "Zemsta i przekleństwo wszystkim, którym nie
jesteśmy równi... a "wola równo-ści" niech będzie odtąd imieniem
naszej cnoty; a krzyk nasz podnieśmy przeciw wszelkiej mocy!" Hank
Stamper stał się, zupełnie celowo, Cap-tainem Marvelem. Niegdyś
znanym jako... Ubermensch. Obecna fantazja...
...na Perry Lane. Wieczorem tego dnia, kiedy on, Faye i dzieci
wrócili na Perry Lane z Oregonu i podjeżdżali do swego starego domku,
tam, w ogródku, stała jakaś dziwna postać, uśmiechała się i kręciła
ramionami w tę i we w tę, potrząsała rękami raz w tę, raz w tamtą,
jakby do zupełnie innego rytmu, innego rytmu, rozumiecie, zaprawiona
po uszy, w gruncie rzeczy... no i, cześć Ken, tak, no cóż, nie było
was,- właściwie, rozumiecie, bieg luz bieg, bieg luz bieg,
powiedzieli mi, że nie będziecie mieli nic przeciw temu, hojność nie
zna żadnych... hmmm... właśnie, sam miałem kiedyś pontiaca z
czterdziestego siód- mego, trzymał się drogi jak prehistoryczny ptak,
rozumiecie... no i właś- nie, w starym domku pojawił się Neal
Cassady, jakby właśnie wyskoczył spomiędzy kartek On the
Road, i... co dalej, Wodzu? Ach... wiele frikow- skich zawijasów
z Day-Glo...
Wokół Perry Lane zaczęli się gromadzić najróżniejsi ludzie.
Praw-dziwa... podziemna sensacja w Luzackiej Kalifornii. Kesey,
Cassady, Larry McMurtry; dwaj młodzi pisarze, Ed McClanahan i Bob
Stone; tancerka Chloe Scott, malarz Roy Seburn, CarI Lehmann-Haupt,
Vic Lovell... i sam Richard Alpert... cały czas wpadali najróżniejsi
ludzie, bo było o tym głośno, tak jak miejscowi bitnicy - wciąż
używano tego terminu - banda kolesi z mety zwanej Chateau, kudłaty
koleś nazwis-kiem Jerry Garcia oraz Trupowaty Kowboj, Page Browning.
Wszystkich ściągały odloty, o których tyle słyszeli... legendarne
chili z sarniny a la Lane, gulasz Keseya z sarniny przyprawiony LSD,
który się jadło, a potem, wieczorem, rozwalało się na materacu w
rozwidleniu wielkiego dębu w samym środku Lane i grało się gwiazdami
na fliperze nocnego nieba... Perry Lane.
Zaglądało wiele zdziwionych duszyczek... zrazu były oczarowane.
Lane było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Było jak Walden Pond,
tyle że nie plątali się tu żadni mizantropi w rodzaju Thoreau. To
raczej wspólnota inteligentnych, bardzo otwartych, out-front ludzi -
out-front to określenie, którego wszyscy zaczęli używać - ludzie
out--front szczerze troszczyli się o siebie nawzajem, dzielili się ze
sobą... nawet na najdziwniejsze sposoby i zdecydowani byli na pewien
rodzaj... życiowej przygody. Boże, zabawne było patrzeć, jak
próbowali namacać to coś, a... potem... stopniowo uświadamiali sobie,
że nie mają z tym nic wspólnego... tak jak ta dziewczyna tamtego
popołudnia w czyimś domku, kiedy wpadł Alpert. Od roku współpracował
z Timothym Learym. Poznała Alperta parę lat temu, kiedy był
stuprocentowo poważnym młodym psychologiem klinicznym - legiony
szczurów i kotów w klatkach, z rdzeniami mózgowymi, corpora callosa i
nerwami optycznymi pokrojonymi, powiązanymi, posiekanymi i
zamrożonymi w imię Nauki. Teraz siedział na podłodze w Perry Lane w
klasycznej cyganerskiej pozycji lotosu i bardzo poważnie rozprawiał o
niemowlęciu, które po omacku raczkuje po pokoju. Po omacku? Co to
znaczy, po omacku? To dziecko to zmysłowo bardzo wrażliwe
stworzenie... to dziecko widzi świat w takiej pełni, której my już
nigdy nie zaznamy. Jeszcze nie zamknięto jego drzwi percepcji. Wciąż
doświadcza chwili, którą właśnie przeżywa. Nieunikniona gówno-prawda
jeszcze nie spowodowała zatwardzenia rdzenia pacierzowego. Wciąż
widzi świat taki, jakim jest naprawdę, podczas gdy nam zostaje tylko
mętna historyczna wersja sfabrykowana dla nas ze słów i oficjalnej
gówno-prawdy, itp., itd. i Al-pert odlatuje w pętlach Ouspensky\'ego
nad tym dzieckiem, podczas gdy, z tego co widzi ta dziewczyna,
dzieciak po prostu kołysze się, ślini, przechyla i kiwa na
podłodze... Ale czegoś się dowiedziała... że świat jest zdecydowanie
podzielony na doświadczonych i niedoświadczo-nych - tych, co
przekroczyli próg drzwi, i tych, co...
Dziwnie czuły się wszystkie poczciwe duszyczki, gdy nagle uświada.
miały sobie, że właśnie tu, w drewnie i pod strzechą Perry Lane,
wśród wiciokrzewu, ważek, gałęzi i liści, w tysiącu drobnych
prześwietlonych słońcem plamek, podczas gdy tuż obok zwyczajni,
ochwaceni śmiertelni-cy z eukaliptusowego tunelu Stanford University
człapali na pole golfówe naprzeciwko - trwał ten niezwykły
eksperyment na świadomości, na pograniczu, o którym ani oni, ani nikt
inny nigdy przedtem nie słyszał.
Palo Alto, Kalifornia, 21 lipca 1963 roku - a potem pewnego dnia
nastąpił koniec ery, jak lubią pisać gazety. Jakiś inwestor wykupił
wiek-szość Perry Lane, zamierzał zburzyć domki i postawić nowoczesne
domy. Buldożery były już na horyzoncie.
Prasa zjawiła się, aby opisać ostatnią noc na Perry Lane,
szacownym starym Perry Lane, i miała w pogotowiu ten stary frazes,
Koniec Ery spodziewając się zastać pogrążonych w myślach
intelektualistów typu Thorsteina Yeblena składających dźwięczne,
gorzkie oświadczenia na temat zmechanizowanej cywilizacji, która
pożera tradycję.
Tymczasem zastała jakichś czubków. Leżeli na materacu, na drzewie
zaprawieni jak stodoły i częstowali każdego, wszystkich reporterów i
fotografów, czymś w rodzaju chili z sarniny, ale w tym wszystkim było
coś podejrzanego...
a kiedy przyszedł czas na sentymentalne, gorzkie oświadczenia, to
zamiast tego wielki chłop, Kesey, wytargał z domu pianino i wszyscy
wzięli się za siekiery i rąbali jak wszyscy diabli, a potem je
spalili nazywając "najstarszą żywą istotą na Perry Lane", tyle że z
chichotem i dzikimi okrzykami,
zaprawieni jak stodoły czymś dziwnym, wszyscy, szaleni pod
roz-gwieżdżonym niebem, cholernie trudno było o przyzwoity artykuł do
gazety o Końcu Ery, jeśli się miało do czynienia tylko z tym
dziwacznym materiałem typu Olsen & Johnson,
ale udało się wrócić z artykułem, który sobie wymyślili, Koniec
Ery, frazes nietknięty, tym, którzy potrafili zagłuszyć wciąż jeszcze
dźwięczące im w uszach okrzyki chi-li z sar-ni-ny...
..a żaden i tak nic by z tego nie zrozumiał, nawet gdyby ktoś
wyłumaczył im, co jest grane. Kesey kupił już nowy dom w La Hon- dzie
w Kalifornii. Proponował już tuzinowi ludzi z Lane, żeby pojechali
razem z nim, przenieśli całą zabawę, całą obdartą, maniakalną Erę
tam, do...
Wersalu, jego obdartego Wersalu, za górami, za lasami w La
Hon-dzie w Kalifornii. Tam gdzie... gdzie... w blasku :::::: chwały
:::::: i neonowym pyle...
"...znacząca nowa wiadomość... błogie przeciwuderzenie..."