3. Elektryczny strój
Poprzez słoneczny prostokąt bramy i w dół podjazdem w ów
zwariowany mrok wjeżdża kryta ciężarówka, a na przednim siedzeniu
siedzi Kesey. Wódz - wypuszczony za kaucją. Na wpół spodziewam się,
że cały ten chaotyczny karnawał wybuchnie we fluoryzujące hura! o
nieobliczalnie szaleńczych proporcjach. Tymczasem wszyscy zachowują
się spokojnie. Nie ma sprawy.
Kesey wysiada z ciężarówki nie podnosząc wzroku. Ubrany jest w
sportową koszulę, stare spodnie i kowbojskie buty. Wydaje się, że
mnie zauważył, ale się nie wita, ani śladu, że mnie poznaje. Dziwi
mnie to, ale potem widzę, że nie wita się z nikim. Nikt nic nie mówi.
Nikt się do niego nie wyrywa, nic takiego. Tak jakby... Kesey wrócił
i o czym tu gadać.
A wtedy Mountain Girl woła:
- Jak było w pierdlu, Kesey!
Kesey wzrusza tylko ramionami.
- Gdzie moja koszula? - pyta.
Mountain Girl grzebie w śmieciach obok stosu foteli teatralnych i
wyciąga koszulę z brązowej irchy, z dekoltem, sznurowaną czerwonym
rzemieniem. Kesey zdejmuje tę, którą ma na sobie. Wielkie mięśnie
ttissmii dorsi nadają jego plecom wygląd skrzydeł manty, gigantycznej
tropikalnej płaszczki. A potem zakłada irchową koszulę i odwraca się.
Ale zamiast coś powiedzieć przekrzywia głowę i przechodzi przez
garaż do masy kabli, głośników, mikrofonów i starannie coś reguluje.
"..Kopalnia Nigdzie..." Jakby teraz już wszystko było pod kontrolą i
czas na ostateczne strojenie.
Z głębi garażu - nie wiedziałem nawet, że tam byli - wychodzi
kobieta z trojgiem dzieci. Żona Keseya, Faye, ich córka Shannon, lat
sześć, i dwaj chłopcy, Zane, lat pięć, i Jed, trzy. Faye ma długie
gniado-brązowe włosy, anielski wygląd i jest jedną z najpiękniejszych
kobiet, jakie w życiu widziałem. Ma promienną urodę świętej. Kesey
podchodzi do niej i podnosi każde z dzieci, a potem Mountain Girl
przynosi swoje dziecko, Sunshine, i on na chwilę podnosi Sunshine. W
porządku...
Kesey rozluźnia się i uśmiecha, jakby do jakiejś myśli. Jakby
dopiero teraz usłyszał pytanie Mountain Girl, jak było w pierdlu.
- Jedyne, o co się martwiłem, to ten ząb - powiada. Przesuwa
płytkę z podniebienia i językiem wypycha z ust sztuczny, przedni ząb.
- Miałem straszne przeczucie, że będę w sądzie, albo będę rozmawiać z
dziennikarzami, a to mi wypadnie i zacznę bełkotać.
Mówiąc "zacznę bełkotać", bełkoce dla ilustracji.
Trzy miesiące później miał wymienić ten ząb na nowy, z
pomarańczową gwiazdą i zielonymi paskami, emaliowany kieł z flagą
Prank-stersów. Pewnego dnia na stacji benzynowej kierownik, biały
gość, zainteresował się nim i zawołał pomocnika, kolorowego gościa, i
mówi:
- Hej, Charlie, chodź no tu i pokaż temu facetowi swój ząb. -
Więc Charlie szczerzy się, odsłania górną szczękę i pokazuje złoty
ząb z wyciętym w złocie sercem z białej emalii. Kesey rewanżuje się
uśmie chem i obnaża swój ząb - kolorowy gość wpatruje się przez
chwilę i nic nie mówi. Nawet się nie uśmiecha. Po prostu się odwraca.
Trochę później w drodze Kesey mówi bardzo poważnie, bardzo smutno:
- Źle postąpiłem. Nie powinienem tego robić.
- Czego robić?
- Przemurzyniłem go - mówi Kesey.
Przemurzynił go! Kesey zachował prowincjonalizmy, takie jak
"o-hidne przeczucie", przez cały college, studia magisterskie, dni
literackiej chwały...
- Jak to się stało? - pyta Freewheeling Frank, mając na myśli
ząb.
- Pobił się z Hell\'s Angel - odpowiada Mountain Girl.
- Co?!... - Freewheeling Frank jest szczerze zaskoczony.
- Taaak! - mówi Mountain Girl. - Sukinsyn przyłożył mu łańcuchem!
- Co!? - mówi Frank. - Gdzie? Jak się nazywa!?
Kesey posyła Mountain Girl znaczące spojrzenie.
- Nieee - ona na to.
- Jak się nazywa!? - powtarza Frank. - Jak wyglądał!?
- Mountain Girl robi cię w konia - mówi Kesey. - Miałem wypadek.
Mountain Girl wygląda, jakby się wstydziła. Z Frankiem nie
żartuje się na temat bójek Hell\'s Angels. Kesey rozbija... wibracje.
Siada w teatralnym fotelu. Mówi spokojnym, zwyczajnym głosem, z
pochyloną głową, jakby rozmawiał z Mountain Girl, czy kimś innym.
- To dziwne. W więzieniu są faceci, którzy spędzili tam tyle
czasu, że to ich cały świat. Więzienne friki. Nauczyli się
specjalnego więzien nego języka... -
...wszyscy schodzą się wokół, siadają w starych teatralnych
fotelach lub na podłodze. Mistyczna para zaczyna się unosić...
- ...tylko że to nie jest ich język, to język klawiszy, glin,
proku ratorów, sędziów. Na wszystko mają liczby. Jeden powiada: "Co
się stało z takim to a takim?" A drugi na to: "Jest w 34", co oznacza
numer celi. "Namierzyli go z 211" ...określają liczbami masę spraw
tak, jak słychać w policyjnym radiu... "Namierzyli go z 211, ale może
się wy winąć na 213 i dostać od trzech do pięciu, półtora za dobre
sprawo wanie".
- Gliny to lubią. Czują się pewniej, jeśli grasz w ich grę. Będą
ścigać kolesia i dopadną go, i wyciągną na niego spluwy, i gotowi są
rozwalić mu łeb, gdy tylko drgnie. Ale jak już go mają w areszcie,
jeden z nich przychodzi i pyta o zdrowie żony, a koleś na to
odpowiada, że ma się dobrze, dziękuję, i zapyta o dzieci tamtego, tak
jakby teraz, kiedy już rozegrali tę partię gry w policjantów i
złodziei, mogli się nie krępować i polubić. I wielu na to idzie, bo
nie znają innej drogi.
- Kiedy się ucieka, też gra się w ich grę. Byłem w Haight-Ashbury
i usłyszałem, że coś za mną uderzyło o chodnik. To z okna wypadł
jakiś dzieciak. Dużo ludzi podbiegło, a jakaś kobieta płakała i
próbowała go podnieść. Wiedziałem, że powinienem podejść i kazać jej
go nie ruszać, ale nie zrobiłem tego. Bałem się, że ktoś mnie
rozpozna. A potem na tej samej ulicy widziałem gliniarza wypisującego
mandaty za parkowanie chciałem podejść i kazać mu wezwać karetkę. Ale
i tego nie zrobi- łem. Po prostu poszedłem dalej. Tego wieczoru
oglądałem wiadomości w telewizji i mówili o dziecku, które wypadło z
okna i umarło w szpitalu..
I to jest wlaśnie to, co robi z ludzi gra w policjantów i
złodziei. Tylko że to ja tak myślę. Ogarniając myślą przypowieść
rozglądam się po twarzach, a oni wszyscy wpatrują się w Keseya i, nie
mam najmniejszej wątpliwości, że myślą sobie: i to jest wlaśnie
to, co robi z ludzi grą w policjantów i złodziei. Pomimo
sceptycyzmu, który przyniosłem ze sobą, nagle doświadczam tego samego
co oni. Jestem tego pewien. Czuję się wtajemniczony w coś, czego
świat na zewnątrz, świat, z którego przyszedłem, nie mógłby pojąć, i
to jest metafora, cala sprawa, odwieczna i szeroka, szersza
niż...
Dwóch facetów wchodzi z blasku Harriet Street - wyglądają na
headów. Podchodzą do Keseya. Jeden jest młody, w bluzie, z
indiańskimi paciorkami i zawieszonym na nich amuletem - inaczej
mówiąc, ma standardowy wygląd acid heada. Drugi natomiast, starszy,
jest zadziwiająco schludny. Ma długie czarne włosy, ale zadbane, i
lekko zakręcone wąsiki, jak u muszkietera, ale zadbane, i jaskrawą
koszulę w kwiaty, ale zadbaną, dobrze skrojoną i drogą, i czarną
skórzaną kurtkę, ale nie kurtkę na motor, tylko skrojoną raczej jak
marynarka, i parę angielskich sztyb-letów, które musiały kosztować 25
albo 30 dolarów. Na pierwszy rzut oka wygląda jak z późnego North
Beach, luzak z tysiącem dolarów w ciuchach. Ale wygląda całkiem
naturalnie. Ma szczupłą twarz o ostrych rysach i parę oczu płonących
świętą prawdą. Mówi, że nazywa się Gary Goldhill i chce z Keseyem
zrobić wywiad do "The Oracle", gazety z Haight-Ashbury. Pyta, kiedy
byłoby to możliwe - ale od razu widać, że ma na sercu coś, co nie
może czekać.
- Chodzi o to, Ken - ma angielski akcent, akcent klasy średniej,
przyjemny akcent ze środkowej Anglii - chodzi o to, Ken, że wielu
ludzi bardzo przejęło się tym, co powiedziałeś, lub co gazety
napisały, że powiedziałeś o awansowaniu ponad kwas. Dla wielu ludzi
jesteś wzorem, Ken, jesteś jednym z bohaterów ruchu psychedelicznego
- ma taką środkowoangielską manierę dzielenia długich słów na sylaby3
ru-chu psy-che-de-licz-ne-go - i chcą wiedzieć, co masz na myśli. W
Haight-Asbury dzieją się piękne sprawy, Ken. Wielu ludzi po raz
pierwszy otwiera drzwi swoich umysłów, ale tacy jak ty muszą im
pomóc. Mamy do wyboru tylko dwie drogi, Ken. Albo zamknąć się w
klasztorze, albo stworzyć religię w stylu League for Spiritual
Discovery - Li-gi Stu-diów Du-cho-wych - zalegalizować kwas i trawkę
jako sakramenty, żeby lu- dzie nie musieli bać się całymi dniami w
oczekiwaniu na pukanie do drzwi.
- Traktowanie tego jako sakrament może pogorszyć sprawę - mówi
Kesey.
- Nie było cię prawie rok, Ken - Goldhill na to. - Może nie wiesz,
co działo się w Haight-Ashbury. To rośnie, Ken, tysiące ludzi
znalazło coś bardzo pięknego. Są bardzo otwarci i wspaniali, ale
strach i paranoja, Ken, oczekiwanie na pukanie do drzwi - powoduje
straszne rzeczy, Ken. Po-wo-du-je dużo złych tripów. Ludzie mają złe
tripy, Ken, ponieważ biorą kwas i nagle wydaje im się, że w każdej
chwili mogą usłyszeć pukanie do drzwi. Musimy się trzymać razem.
Musisz nam pomóc, Ken, a nie działać przeciwko nam.
Kesey odwraca wzrok od Goldhilla i spogląda w mrok garażu. Potem
mówi łagodnym, beznamiętnym głosem, ze wzrokiem utkwionym w dali:
- Jeśli nie zdajecie sobie sprawy, że pomagam wam każdym włók nem
swego ciała... jeśli nie zdajecie sobie sprawy, że wszystko, co
zrobiłem, wszystko, przez co przeszedłem...
...unosi się, unosi...
- Rozumiem, Ken, ale te represje...
- Jesteśmy teraz na takim etapie, jak święty Paweł i pierwsi
chrześ cijanie - mówi Kesey. - Święty Paweł powiedział, że jeśli
prześladują was w jednym mieście, przenieście się do następnego, a
jeśli i tam będą was tępić, przenieście się do jeszcze innego...
- Rozumiem, Ken, ale ty każesz ludziom przestać brać kwas, a oni
nie przestaną. Otworzyli w swoich umysłach drzwi, których istnie nia
nawet nie podejrzewali - i to jest piękna sprawa - a potem czy tają w
gazetach, że ktoś, kto był dla nich wzorem, nagle każe im prze stać.
- Jest wiele rzeczy, których nie mogę powiedzieć w gazetach - mówi
Kesey. Wciąż patrzy w dal ponad Goldhillem. - Pewnej nocy w Meksyku,
w Manzanillo, wziąłem kwas i rzuciłem I Ching. I I
Ching - w I Ching wspaniałe jest to, że nigdy nie
wysyła ci miłosnych liścików, kiedy trzeba, daje ci w twarz -
powiedział, że dotarliśmy do pewnej granicy, że dalej już nie
pójdziemy, że czas wybrać nowy kierunek. Wyszedłem na dwór, a tam
była burza, błyskało naokoło, podniosłem rękę ku niebu, błysnęło i
nagle spostrzegłem, że mam drugą skórę, z błyskawicy, z
elektryczności, jak elektryczny strój, i wiedziałem, że jest w nas
potencjał, żeby stać się herosami, że możemy zostać herosami albo
zginąć. - Opuszcza wzrok. - Nie mogłem powiedzieć tego w gazetach,
prawda? Wsadziliby mnie nie do więzienia, tylko do Pescadero.
...unosi się, unosi...
- Ale większość ludzi nie jest na to gotowa, Ken - mówi Goldhill.
- Dopiero zaczynają otwierać drzwi w swych umysłach...
- Ale gdy już raz przekroczyło się te drzwi, to po co znowu przez
nie przechodzić...
- ...i ktoś musi im pomóc przejść przez te drzwi...
- Nie każ mi wychodzić z lasu - mówi Kesey. - Nie zabraniaj mi być
pionierem, nie każ mi wracać i przeprowadzać tych ludzi przez drzwi.
Jeśli Leary chce to robić, świetnie, to ważna sprawa i ktoś powinien
się tym zająć. Ale ktoś musi być pionierem i zostawiać znaki dla
innych, którzy pójdą za nim. - Kesey znowu przenosi wzrok w mro czną
dal. - Trzeba wierzyć w to, co próbuje się robić. Łatwo jest w coś
wierzyć, dopóki zgadza się to z tym, co już wiesz. Ale musicie
wierzyć w nas do końca. Ktoś taki jak Gleason - Gleason był z nami aż
dotąd. - Kesey rozchylił kciuk i palec wskazujący na jakieś pięć
centymetrów. - Był z nami, dopóki nasze fantazje pokrywały się z jego
fantazjami. Ale gdy tylko poszliśmy dalej, nie zrozumiał tego, więc
skierował się przeciw nam. Już... nie wierzył.
Nie wierzył! ...mgła znad zatoki zamienia się w parę, syczy w
starym czerepie...
Wierzyć! Dalej! To niesamowicie dziwne uczucie, siedzieć tu w
blasku Day-Glo przy nędznej, parszywej Harriet Street i nagle zdać
sobie sprawę, że w tym nieprawdopodobnym garażu byłej fabryki
zapiekanek znalazłem się pomiędzy Tsong-Isha-pa i komuną sanghi;
Manim i bla-deuszem prześladowanymi przy Bramie; Zaratustrą,
Maidhyoimaonghą i pięcioma wiernymi przed Vishtapu; Mahometem, Abu
Bekrem i uczniami wśród faryzejskich Koreish z Mekki; pomiędzy
Gautamą i braćmi na pustyni, porzucającymi rodziny krwi ze swojej
przeszłości dla tej jedynej, prawdziwej rodziny kręgu wtajemniczenia
sanghi - krótko mówiąc, w prawdziwym mistycznym bractwie - tyle że w
biednej, starej, plastykowej Ameryce lat sześćdziesiątych bez jednego
ziarenka pustynnego piasku czy skrawka palmowego liścia, czy kęsa
manny, czy owocu drzewa chlebowego nad głową, w bractwie odbierającym
wibracje z taśm Ampex i podrzucanego miota kowalskiego Williams
Lok-Hed; łykającym zamiast somy LSD-25, IT-290, DMT, substancje
stworzone z matematyczną precyzją w laboratoriach; wyruszającym w
lotniskowych kombinezonach w amerykańskie flagi i w szkolnym
autobusie International Harvester - naprawdę! - pomiędzy masy białych
cukierków w czarnych błyszczących półbutach...
Komentarze
sprawdziłem: owoce drzewa
sprawdziłem: owoce drzewa chlebowego to nie metafora