Prolog
POWOLI staje się jasne, że jednym z największych przesądów naszych czasów jest pogląd, że istnieje umysł, który jest oddzielony od ciała. Nie zmusza nas to do przyjęcia, że jesteśmy tylko ciałami, lecz wymaga raczej stworzenia nowej, całkowicie odmiennej koncepcji ciała. Ciało oddzielone od umysłu jawi się jako ożywione zwłoki, coś w rodzaju zombie, gdy jednak połączymy ciało i umysł otrzymamy obraz, na opisanie którego brak jeszcze odpowiednich pojęć, obraz należący do rzeczywistości, która jest jednocześnie mentalna i fizyczna. Nazwanie jej jednak mentalno-fizyczną jest niezbyt satysfakcjonujące oznacza bowiem połączenie koncepcji, które zdewaluowały się przez długo trwającą separację i opozycję. Stworzyliśmy pojęcia tworzywa mentalnego i materialnego, stać nas jednak przynajmniej na to by odrzucić obie te idee. "Tworzywo" jest słowem określającym bezkształtną papkę, której rzeczywistej struktury nie jesteśmy w stanie przeniknąć. Pojęcie materialnego czy mentalnego tworzywa oparte jest na tym samym fałszywym wyobrażeniu jak to, że drzewa ukształtowane są z drewna, góry z kamienia, a umysł z ducha, w ten sam sposób, jak wazon ulepiony jest z gliny. Wydaje się, że "bezwładna" materia potrzebuje zewnętrznej i inteligentnej energii by przyjąć określoną formę. Lecz teraz wiemy, że materia nie jest bezwładna. Niezależnie od tego czy jest ożywiona czy nie, uczymy się patrzeć na nią jak na energetyczną strukturę, dynamiczny porządek, aktywną inteligencję.
Uświadomienie sobie, że umysł i ciało, forma i materia, są tym samym, jest utrudnione przez zakorzenione od dawien dawna uprzedzenia psychologiczne i pomieszanie pojęciowe. Dla tak zwanego zdrowego rozsądku nie jest czymś dziwnym, że struktura czy kształt są formą czegoś tak, jak wspomniany wcześniej wazon, który został ulepiony z gliny. Trudno uświadomić sobie, że to "coś" jest równie niepotrzebne jak eter, w którym miały rozchodzić się fale świetlne, czy ów mityczny żółw unoszący Ziemię, i ten kto naprawdę załapał, o co tu chodzi, z radosnym zdziwieniem poczuje, że zrzucił z siebie pewnego rodzaju brzemię.
Dualizm ciała i umysłu narodził się w wyniku niezręcznej próby opisania zdolności inteligentnego organizmu do samokontroli. To brzmi przekonywująco - uznać kontrolera i obiekt kontrolowany za dwie różne rzeczy. W ten sposób świadomy umysł został przeciwstawiony instynktowi. Nauczyliśmy się identyfikować z umysłem, jednocześnie coraz mniejszą wagę przypisując temu, co umysł kontroluje. Odwróciło to naszą uwagę od faktu, że nieświadomy organizm posługuje się rozumem, by siebie informować i kierować swym postępowaniem. Świadomą inteligencję traktujemy jako swoiste duchowe namaszczenie, pozwalające objąć w posiadanie fizyczne narzędzie ciała. Nie dostrzegamy więc, że jest to działanie tego samego kształtującego procesu, który uformował nerwy, mięśnie, organy wewnętrzne i kości, procesu tak subtelnie zorganizowanego (chciałoby się rzec - inteligentnego), że nasza świadomość nie jest w stanie wyodrębnić go i rozpoznać.
Ta radykalna separacja kontrolera i obiektu kontrolowanego sprawiła, że człowiek przez cały okres historii jaką znamy jawi się nie jako samokontrolujący lecz raczej samofrustrujący organizm, wcielona sprzeczność, chodzące samozaprzeczenie. W wyniku tego rozdzielenia inteligencja zaczyna kierować się swym własnym interesem, a nie interesem ciała, którego jest wytworem. Ściślej mówiąc, jest jej intencją by pracować dla własnych celów. Lecz skoro separacja umysłu i ciała jest iluzją, więc i podporządkowanie ciała niezależnemu umysłowi jest iluzoryczne. Iluzja ta jest równie realna co hipnotyczna halucynacja, tak że człowiek popada we frustracje wywołane przez wzorce zachowań, które tworzą prawdziwe błędne koło. Kulminacją owego błędnego koła jest nasza kultura hołdująca zasadzie mechanicznego porządku, jakże dalekiego od naturalnej radości życia.
Wierzymy więc, że umysł kontroluje ciało, a nie ciało samo siebie przy pomocy umysłu. Zakorzeniliśmy w sobie przekonanie, że umysł powinien być niezależny od zewnętrznego świata - zapominając o istnieniu mikroskopów, teleskopów, kamer, skal, komputerów, książek, dzieł sztuki, alfabetów i tych wszystkich narzędzi, bez których nie sposób wyobrazić sobie mentalnego życia. Jednocześnie istnieje w nas niejasne przeczucie, że w byciu izolowanym umysłem, duszą, czy też ego, jest coś nieodpowiedniego. Istnieją oczywiście osoby, które w swoim organizmie upatrują mniej niż połowy człowieka. Oddzielili się oni od uczestnictwa w naturalnym porządku rzeczy. "Posiadają" ciało, zamiast po prostu być. "Posiadają" instynkt przeżycia, czy rozmnażania, zamiast żyć i kochać. Szukają w sobie demonów, czy też ślepych furii, które wodzą ich za nos.
Owe wrażenie, że coś nie jest w porządku wspólne jest wszystkim cywilizacjom. Istnieje jednoczesny przymus by troszczyć się o siebie oraz dać sobie z tym wszystkim spokój. Oto błędne koło: dystansując się od swego organicznego życia czujesz, że coś skłania cię byś przetrwał; przetrwanie - trzymanie się kurczowo życia - staje się narkotycznym obowiązkiem; pomimo, że życie nie spełnia twoich oczekiwań masz nadzieję, że w przyszłości się to odmieni, potrzebujesz tylko więcej czasu; i tak dalej. To co nazywamy samoświadomością jest wrażeniem jakiego doznaje organizm, który jednocześnie hamuje i przyspiesza. Jest to oczywiście bardzo nieprzyjemne i większość ludzi woli o tym zapomnieć.
Najłatwiej osiągnąć ten stan zapomnienia upijając się i oddając przyjemnościom, nie wykluczając tej naturalnej drogi samotranscendencji jaką jest seks. Do bardziej wysublimowanych metod zaliczyć można uprawianie sztuki, społecznictwo czy religijny mistycyzm. Te środki zaradcze rzadko jednak bywają skuteczne, gdyż nie usuwają przyczyny opisanego wcześniej rozszczepienia. W szczególności te bardziej subtelne potrafią wręcz postawić istotę problemu na ostrzu noża, tak że ci, którzy je wybierają, są dumni ze swojego duchowego zwycięstwa - pomimo, że artyści używają w tym celu farb i instrumentów, społecznicy oferują materialne wsparcie, a duchowni stosują sakramenty i rytuały, czy też inne czysto fizyczne metody jak post, joga czy taniec. Głos instynktu podpowiada, że wspieranie duchowych poszukiwań na fizycznych podstawach jest właściwe, wtórują temu wszelkiej maści mistycy i guru powtarzając, że samo uznanie istnienia Boga to nie wszystko - by osiągnąć oświecenie trzeba istnienia tego doświadczyć. Sęk w tym, że człowiek nie jest w stanie wpłynąć na swe funkcjonowanie li tylko myśląc o tym. To co naprawdę wymaga zmiany, to zachowanie organizmu, w ten sposób od samofrustracji przechodzimy do prawdziwej samokontroli.
Jak jednak tego dokonać? Wiemy już, że umysł nie jest w stanie nic zrobić, póki utrzymuje się w przekonaniu o oddzieleniu od całości organizmu. Gdy przekonanie to znika, znika również potrzeba zmian, nic nie trzeba robić! Niewielka liczba guru, czyli wschodnich mędrców, oraz zachodnich psychoterapeutów odkryła niezwykle pracochłonne sposoby, by oszukać czy też przypochlebić się organizmowi w celu samointergracji - są to techniki oparte na judo, "subtelnej drodze", która zahamowuje proces samofrustracji przez doprowadzenie go do logicznego absurdu. Tak działa zen i czasami psychoanaliza. Staje się jasne, że ten kto stosuje te techniki zmienia coś więcej niźli tylko sposób myślenia, staje się inny także pod względem emocjonalnym i fizycznym, całe jego życie wskakuje na nowe tory.
Od dawna wiedziałem, że pewne formy wschodniego "mistycyzmu" - w szczególności taoizm i buddyzm zen - nie implikują istnienia wszechświata podzielonego na materię i ducha, i w swej istocie nie koncentrują się na umyśle, poza którym rzeczywisty, fizykalny świat znika w aurze bezcielesności. Taoizm i zen nie są filozofiami spekulatywnymi. Polegają na ćwiczeniu uwagi, w wyniku którego umysł stale postrzega wzajemne powiązanie rzeczy i wydarzeń. Ćwiczenie to pomaga w przezwyciężeniu percepcji świata jako zbioru oddzielnych i indywidualnych obiektów, która zwana jest przez buddyzm awidją (ignorancją) przez to, że podkreśla różnice, pomijając wzajemne związki. Zwykle bowiem nie widzimy, że umysł i forma, czy kształt i przestrzeń są tak nierozerwalnie ze sobą związane jak przód i tył, nie widzimy też, że to co indywidualne przeplata się z uniwersum tak silnie, że stają się jednym.
Ten punkt widzenia, w odróżnieniu do innych form mistycyzmu nie zaprzecza fizycznej różnorodności, lecz upatruje w niej wyraz jedności. Widać to wyraźnie na chińskich malowidłach, na których drzewo, bądź skała nie są tematem samym w sobie, lecz częścią większej całości. Papier nietknięty przez pędzel jest integralną częścią obrazu, nigdy zwykłym tłem. Z tego właśnie powodu mistrz zen zapytany czym jest ostateczna rzeczywistość odpowiada niezwłocznie i szczegółowo - "Cyprys na podwórzu!". Mamy tutaj to, co Robert Linssen nazywa duchowym materializmem - punkt widzenia znacznie bliższy teorii względności i teorii pola we współczesnej fizyce niż religijnej nadprzyrodzoności. Jakkolwiek naukowe rozumienie względności czasoprzestrzeni jest niemalże wyłącznie teoretyczne, to wschodnie techniki pozwalają odczuć ją bezpośrednio. Potencjalnie więc te techniki wydają się być zdumiewającą analogią dla zachodniej nauki, jednak na naszym poziomie postrzegania świata niedostrzeganą i niedocenioną.
Metody praktykowane przez naukę opierają się na zdroworozsądkowym założeniu, że świat jest zbiorem różnorodnych i indywidualnych rzeczy i zdarzeń, i polegają na jak najbardziej wiernym ich opisie. Ponieważ nauka zajmuje się analitycznym opisem rzeczy, pierwszym krokiem jaki wobec nich podejmuje jest jeszcze większa ich separacja. Jej eksperymenty polegają na badaniu starannie wyizolowanych sytuacji, by zmniejszyć do minimum nieprzewidywalne i niekontrolowane wpływy - jak przy badaniu spadania ciał w próżni, wytworzonej w celu pozbycia się oporu powietrza. Z tego właśnie powodu naukowcy, bardziej niż ktokolwiek, świadomi są tych nierozerwalnych więzi, które łączą rzeczy i zdarzenia pozornie nie mające ze sobą związku. W miarę usuwania przez nich kolejnych czynników, które mogą zakłócić przebieg eksperymentu, pojawiają się nowe, wcześniej nieznane. Im dokładniej starają się formułować wnioski na temat części, z tym większą ostrością widzą, że nie sposób tego dokonać, nie biorąc pod uwagę otaczającej jej całości. W ten sposób świadomość wzajemnych powiązań między rzeczami staje się wprost proporcjonalna do wysiłku włożonego w ich rozróżnienie. Ostatnimi czasy nauka zdaje się odchodzić od czysto analitycznego punktu widzenia i zaczyna traktować rzeczy i zdarzenia, które są przedmiotem jej badań jako właściwości swoistego "pola", w którym się ujawniają. Jest to po prostu teoretyczne opisanie stanu rzeczy, który jest bezpośrednio odczuwany we wschodnim mistycyzmie. Okazuje się więc, że istnieje solidna podstawa do porozumienia między zachodnią i wschodnią umysłowością, porozumienia, które mogłoby się okazać bardzo owocne.
Praktyczną trudność może sprawiać fakt, że taoizm i zen wyrastają z tradycji dalekiego wschodu, którego kultura jest obca zachodniej umysłowości. Wschodni nauczyciele są bardzo wymagający wobec swych uczniów a ezoteryczny i arystokratyczny charakter przekazywanych nauk wymaga żelaznej dyscypliny. Wyłączając okazjonalne wskazówki, rola nauczyciela sprowadza się do akceptacji, bądź nie, osiągnięć ucznia. Jakże odmienny jest zachodni sposób nauczania, zgodnie z którym nauczyciel winien uczynić wszystko, by rzetelnie informować ucznia i asystować w procesie zdobywania przez niego wiedzy, tak by maksymalnie ułatwić ów proces. Jest więc ten drugi sposób, jak utrzymują puryści, wulgaryzowaniem dyscypliny? Wydaje się, że zależy to od przedmiotu nauczania. Jeśli wszyscy uczą się matematyki na poziomie dostatecznym by rozwiązywać równania kwadratowe, to jest to niewiele w porównaniu z, na przykład, znajomością teorii liczb. Lecz transformacja świadomości, którą zajmują się taoizm i zen, jest raczej korygowaniem wad w postrzeganiu świata, czymś w rodzaju leczenia choroby. Nie jest to proces zachłannego przyswajania sobie coraz większej ilości faktów i nabywania nowych umiejętności lecz polega na czymś dokładnie odwrotnym, na pozbywaniu się złych nawyków i opinii. Jak powiedział Lao-Tsy: "Uczeń każdego dnia zyskuje, taoista traci.". 3
Praktyka taoizmu i zen jest zatem przedsięwzięciem, w którym człowiek zachodu napotyka wiele barier wzniesionych w celu zniechęcenia swej czczej ciekawości i zmuszenia do porzucenia swego punktu widzenia przez nakłanianie go, by systematycznie i konsekwentnie działał w oparciu o całkowicie fałszywe przesłanki, aż do reductio ad absurdum. Jeśli o mnie chodzi, to w moich studiach nad mistycyzmem skoncentrowałem się na rozpoznaniu procesów psychicznych, będących źródłem zmian postrzegania, dzięki którym odnajdujemy się w pierwotnej jedności z wszechświatem. W pewnej mierze osiągnąłem sukces w przybliżeniu tego rodzaju doświadczenia zachodniej umysłowości. Zostałem oto jednocześnie obdarowany i zakłopotany przez współczesną naukę, która w szokująco wręcz łatwy sposób pchnęła tę jednoczącą wizję w ramiona tych, którzy dotychczas próżno jej szukali stosując tradycyjne metody.
Szczególnym osiągnięciem zachodniej nauki stał się fakt, że znalazła ona prostsze i bardziej racjonalne środki by osiągnąć to co dotychczas zdobywano niepewnie i z mozołem. Jej odkrycia były co prawda częstokroć przypadkowe, lecz przeprowadzana w jej ramach praca nad nimi była systematyczna i owocna. W medycynie, na przykład, nauka wyizolowała z szamańskiego wywaru powstałego na bazie jaszczurek, sproszkowanych kości, zakrzepłej krwi i tym podobnych ingrediencji pewien lek. Ten oczyszczony lek z pewnością spełniał swe zdanie lepiej niż ów wywar ale - nie dawał wiecznego zdrowia. To zadaniem pacjenta było porzucić złe nawyki, które czyniły go podatnym na chorobę.
Czy jest więc możliwe by zachodnia nauka dostarczyła środek, który pozwoliłby ludzkiemu organizmowi na wyswobodzenie się z pęt chronicznego samozaprzeczenia? Działanie tego środka mogłoby by być wzmacniane przez odpowiednią metodykę - psychoterapię, "duchową" dyscyplinę i zmianę starych wzorców zachowań - lecz wydaje się, że przynajmniej na początku chora osoba potrzebowałaby swoistej inicjacji, która pomogłaby jej wstąpić na tę szczególną ścieżkę zdrowia. Pytanie to nie jest pozbawione sensu jeśli przyjmiemy za prawdę, a wszystko wskazuje, że tak jest w istocie, że źródłem naszych dolegliwości jest nie umysł, a dysfunkcja naszego organizmu, układu nerwowego i mózgu. W skrócie: czy istnieje środek, który czasowo dawałby nam poczucie jedności z wszechświatem, jedności, którą biolodzy opisują czysto teoretycznie? Jeśli tak, doświadczenie to mogłoby dostarczyć informacji i wskazówek jak owo poczucie więzi pielęgnować by nie znikła, byłoby nicią Ariadny, dzięki której moglibyśmy wydostać się wreszcie z labiryntu dezorientacji, w którym każdy z nas zgubiony jest od dzieciństwa.
Ostatnie badania sugerują, że istnieją co najmniej trzy takie leki, choć żaden z nich nie jest niezawodnym "specyfikiem". Działają one na część ludzi, a efekt tego oddziaływania w dużym stopniu zależy od kontekstu społecznego i psychologicznego w jakim zostały podane. Okazjonalnie efekt ten może okazać się szkodliwy, lecz tego rodzaju ryzyko nie powstrzymuje nas przecież od używania penicyliny - leku o wiele bardziej niebezpiecznego. Mowa tu oczywiście o meskalinie (aktywnym składniku kaktusa peyote), kwasie lizergowym (alkaloidzie otrzymywanym na bazie sporyszu) i psylocybinie (pochodzącej z grzybów Psilocibe mexicana).
Pejotl od dawien dawna używany był przez Indian zamieszkujących południowo - zachodnią część Ameryki i Meksyk w celu komunii z boskim światem a współcześnie spożywanie wysuszonych segmentów tej rośliny jest głównym sakramentem wśród wiernych skupionych w Amerykańskim Kościele Narodowym - powszechnie szanowanej chrześcijańskiej organizacji. Efekty jego oddziaływania po raz pierwszy opisali pod koniec XIX wieku Neir Mitchell i Havelock Ellis a kilka lat później zidentyfikowany został aktywny składnik pejotlu - meskalina, związek chemiczny z grupy amin, wyjątkowo łatwy do zsyntetyzowania.
Kwas lizergowy odkryty został w 1938 roku przez szwajcarskiego farmakologa A. Hoffmanna podczas badań nad własnościami sporyszu. Czysto przypadkowo wchłonął on małą dawkę tego środka podczas dokonywania zmian w jego molekularnej strukturze i doświadczył osobliwych stanów psychicznych. Dalsze badania potwierdziły, że oto odnaleziony został, najsilniejszy z dotychczas znanych, środek powodujący odmienne stany świadomości - LSD, którego tak znikoma dawka jak 20 mikrogramów, to jest 1/700 000 000 średniej wagi ludzkiego ciała wystarczy by wywołać efekty charakterystyczne dla substancji psychodelicznych.
Psylocybina jest składnikiem innej świętej rośliny Indian meksykańskich - grzyba zwanego przez nich teonanacatl - "ciało Boga". Podążając śladami Roberta Weitlanera, który odkrył w 1936 roku, że kult "świętych grzybów" jest wciąż rozpowszechniony w Oaxaca, pewna liczba mikologów rozpoczęła gruntowne badania w tym regionie. Odkryto trzy rodzaje tych roślin. Obok Psilocibe mexicana w użyciu są również Psilocibe aztecorum heim i Psilocibe wassoni, nazwane tak na cześć badaczy Rogera Heima oraz Gordona i Valentiny Wassoni, którzy brali udział w indiańskich ceremoniach.
Pomimo znacznego zaangażowania w badania i wielu spekulacji, nadal mało wiadomo, jak te związki chemiczne działają na system nerwowy. Subiektywne odczucia są raczej podobne w przypadku wszystkich trzech środków, jednak LSD-25 nie wywołuje tak charakterystycznych dla meskaliny i psylocybiny odruchów wymiotnych, zapewne dlatego, że podawane jest w tak małych dawkach. Wszystkie naukowe opracowania, jakie czytałem na ten temat, podzielają niejasną opinię, że środki te zawieszają procesy selekcji w systemie nerwowym, by uczynić mózg bardziej wrażliwym na bodźce. Nasza ignorancja co do tych procesów jest oczywiście wynikiem niedostatecznej znajomości budowy i działania mózgu. Implikuje to ostrożność w obchodzeniu się z tymi substancjami, jak dotąd jednak nie zanotowano, pod warunkiem stosowania normalnych dawek, wypadku fizjologicznego uszkodzenia.4
W najszerszym tego słowa znaczeniu są to narkotyki, trzeba jednak jasno uzmysłowić sobie, że nie powodują fizycznego uzależnienia oraz nie otępiają zmysłów tak jak czyni to alkohol, czy środki uspokajające. Oficjalnie sklasyfikowane są jako halucynogeny - choć niezręczne jest to określenie, skoro nie wywołują omamów wzrokowych i słuchowych, które wziąć by można za rzeczywiste. Mimo, że powodują pojawienie się szczególnego rodzaju "halucynacyjnych" wzorów po zamknięciu oczu, to głównym efektem ich zażycia jest nadnaturalne wyostrzenie zmysłów, to wszystko. Czas działania standardowej dawki to pięć do ośmiu godzin, podczas których zażywający doznaje tak poruszających i pełnych znaczenia doświadczeń, że aby je potem "strawić" i powtórzyć eksperyment, potrzebuje nierzadko kilku miesięcy.
Większość wykształconych ludzi uważa, że pomysł osiągnięcia głębokiego psychologicznego, bądź filozoficznego wglądu przy pomocy dragów jest zbyt prosty, zbyt sztuczny, czy wreszcie zbyt banalny, by mógł być serio brany pod uwagę. Pogląd, że mądrość można "włączyć" tak jak włącza się w pokoju światło, wydaje się być dla nich obrazą ludzkiej godności i degraduje nas do roli chemicznych automatów. Przywołują oni obraz wspaniałego nowego świata, w którym egzystuje klasa sztucznie wyhodowanych buddów, ludzi którzy zostali "ustawieni" i poddani praniu mózgów - ludzi, którzy stracili człowieczeństwo i kontakt z rzeczywistością. Jest to fantazja, jakkolwiek ponura, to nie mająca żadnego związku z faktami i doświadczeniem. Jest to ten sam zabobonny lęk, który każe to co nieznane identyfikować z nienaturalnym - niektórzy ludzie postrzegają w ten sposób Żydów, dlatego, że są obrzezani, czy Murzynów z powodu odmienności rysów ich twarzy i koloru skóry.
Pomimo szeroko pojętych uprzedzeń wobec samych dragów jako takich oraz pretensji zgłaszanych przez różne religie do wyłączności na mistyczne wglądy, ja sam nie znalazłem szczególnych różnic między doświadczeniami wywołanymi, w sprzyjających warunkach, przez środki psychodeliczne, a stanami "kosmicznej świadomości", o których mówią R. M. Bucke, William James, Evelyn Underhill, Raynor Johnson i inni badacze mistycyzmu. Pisząc "sprzyjające warunki" mam na myśli otoczenie stosowne do tego celu pod względem społecznym, jak i fizycznym; ideałem wydaje się sanatorium nadzorowane przez religijnie zorientowanych psychiatrów bądź psychologów. Powinna w nim panować raczej domowa niż szpitalna atmosfera, a zachowanie personelu winne być pełne wsparcia i sympatii dla badanych. W niepewnych, dziwacznych, bądź nieprzyjaznych warunkach doświadczenie psychodeliczne łatwo zdegeneruje się przybierając postać paranoi. Dobrze jest wygospodarować na eksperyment dwa wolne dni - jeden na sam trip trwający sześć, osiem godzin, drugi na wstępną ocenę przeżytych doświadczeń i uspokojenie umysłu.
Jasne jest, że użycie takich potężnych środków to nie to samo, co zapalenie papierosa, czy wysączenie drinka. Traktować je trzeba raczej jako sakrament, choć nie bez tej szczególnej radości, której próżno by szukać w naszych obecnych religijnych rytuałach. Konieczna jest obecność wykwalifikowanego przewodnika, który przejął by rolę mediatora między psychodelicznym doświadczeniem, a społecznie zdefiniowaną "rzeczywistością". Najlepiej gdyby ten "wykwalifikowany przewodnik" był psychiatrą lub psychologiem klinicznym, który sam doświadczył stanu rozszerzonej świadomości, gdyż widziałem w akcji wielu o odpowiednich kwalifikacjach, których wiedza na temat psychodelików była jednak czysto teoretyczna i ich strach w obliczu niezwykłych stanów świadomości u podopiecznych udzielał się tym ostatnim z oczywistą szkodą dla doświadczenia. Najbardziej podstawową umiejętnością jaką winien posiadać przewodnik jest zdolność współodczuwania - musi on umieć "załapać" wszelkie subtelności związane ze stanem wyostrzonej wrażliwości zmysłów swego podopiecznego.
Dragi, o których mowa nie są afrodyzjakami i gdy zażywane są wspólnie w małej grupie atmosfera w niczym nie przypomina pijackiej burdy, czy, z drugiej strony, odrętwienia panującego w palarniach opium. Członkowie grupy są otwarci na siebie i nastawieni wyjątkowo przyjaźnie, a w mistycznej fazie tripu wszyscy jasno doświadczają czegoś na kształt jedności, czy "współistnienia". W istocie stosunki między ludźmi mogą ucieleśniać to co jest celem religii, rzadko jednak przez nią osiąganym, podczas ceremonii komunii - żywe i głębokie wzajemne zrozumienie, przebaczenie i miłość. Nie jest to oczywiście uczucie trwałe, niemniej jednak dające poczucie wspólnoty, jaka powstaje wyłącznie w trakcie religijnych zgromadzeń. Doświadczenie to niemal dokładnie koresponduje z teologiczną koncepcją sakramentu, bądź stanu łaski - nieoczekiwanego daru duchowych mocy. Katoliccy teologowie określają to jako "nadzwyczajną" łaskę, która, często w wyniku mistycznego wglądu, spontanicznie spływa na wiernych w czasie długotrwałej modlitwy. Wydaje się, że pogląd jakoby te poruszające doświadczenia uzyskane za pomocą psychodelików były sztuczne, bądź symulowane w odróżnieniu od tych powstałych w ramach religijnej dyscypliny jest niczym innym jak, nomen omen, pobożnym życzeniem. Powszechne domaganie się prawa na wyłączność i podkreślanie swej oryginalności jest cechą instytucji w ogóle, w równym stopniu religijnych, jak i handlowych, w tych pierwszych ponadto idzie w parze z purytańskim poczuciem winy z radowania się tym, co nie zostało okupione pierwej cierpieniem.
Kiedy pisałem tę książkę zdawałem sobie sprawę, że LSD może wywołać publiczny skandal, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie miał miejsce precedens prohibicji i gdzie panuje niezwykle rygorystyczne prawo zabraniające używania marihuany - prawo przeforsowane na podstawie wyników naukowych badań dowodzących rzekomej szkodliwości tej rośliny i podstępnie przemycone do ustawodawstw innych krajów. Było to dziewięć lat temu (1961) i przez ten czas to czego się obawiałem stało się faktem. Zadaję sobie pytanie, czy dobrze zrobiłem pisząc tę książkę, czy nie dokonałem profanacji wielkiej tajemnicy, rzucając oto perły przed wieprze. Przekonałem się jednak, że Huxley i inni uchylili rąbka tej tajemnicy już wcześniej i zadaniem moim jest zachęcić do pozytywnego, uczciwego, pozbawionego uprzedzeń i inteligentnego spojrzenia na to, co wiadomo dziś na temat psychodelików.
Niestety. Tysiące młodych ludzi karmionych przez ogólnie uznane religie niczym więcej jak słowami, napomnieniami czy nieefektywnymi (zazwyczaj) rytuałami, zwróciło się natychmiast ku LSD i innym psychodelikom poszukując klucza do prawdziwego religijnego doświadczenia. Jak można było przypuszczać nie obyło się bez ofiar. Kilku potencjalnych psychotyków zostało zepchniętych w przepaść szaleństwa, powodem zazwyczaj było zażycie LSD bez żadnego dozoru i w zbyt dużej dawce, lub w jałowej i groźnej atmosferze szpitala, podczas badań prowadzonych przez psychiatrów, wyobrażających sobie, że szukają objawów sztucznie wywołanej schizofrenii. Ponieważ większość nowych wieści, to złe wieści, wypadki te spotkały się z głośnym oddźwiękiem w prasie, która jednocześnie skrzętnie pomijała doniesienia głoszące o wspaniałych i pamiętnych doświadczeniach w rodzaju tych, które opisuję w dalszej części książki. Rozwód jest nowiną, ślub niestety nie. Pojawiały się nawet niewątpliwie zmyślone historie, jak na przykład ta, opisująca oślepnięcie młodych ludzi, którzy po wzięciu LSD zbyt długo patrzyli na słońce. Psychiatrzy podnieśli alarm, mówiąc o jakichś "uszkodzeniach mózgu", nie mając na to żadnych dowodów, choć później okazało się, że LSD nie jest gorsze pod tym względem od aspiryny, czy kawy.
Z uwagi na ogólną histerię Sandoz Company, właściciel patentu na LSD, wycofał je z rynku. W tym samym mniej więcej czasie rząd Stanów Zjednoczonych, który nie wyciągnął żadnych wniosków z katastrofalnych skutków prohibicji, po prostu zakazał używania LSD (wyjąwszy kilka projektów naukowych wykonywanych z ramienia Państwowego Instytutu Zdrowia Psychicznego i armii) i kontrolę nad nim oddał w ręce policji.
Istniejące obecnie prawo przeciw LSD jest w praktyce nie do wyegzekwowania, ponieważ jest to substancja bezbarwna i bez smaku, łatwa do ukrycia w znacznej ilości na niewielkiej przestrzeni, ponadto przechowywana może być niemal we wszystkim, co nadaje się do jedzenia i picia, można ją rozpuścić w alkoholu równie dobrze, jak nasączyć nią bibułki. Tak więc, gdy godny zaufania towar z laboratorium Sandoza został wycofany ze sprzedaży, na czarnym rynku pojawiły się duże ilości LSD syntetyzowane przez chemików-amatorów - LSD o kiepskiej jakości i mocy, często z takimi dodatkami jak metedryna, belladona czy heroina. W konsekwencji ilość wypadków psychozy wyraźnie się zwiększyła, sprzyjało temu nieustanne zagrożenie ze strony policji i brak u zażywających umiejętności stworzenia warunków do przeżycia dobrego tripu, stali się przez to oni łatwymi ofiarami krańcowej paranoi. Równocześnie jednak część spośród owych amatorów, głównie świeżo upieczeni absolwenci uczelni, zajęła się produkcją względnie dobrego LSD z myślą o "podłączeniu" jak największej ilości ludzi. W ostatecznym rozrachunku przeważały więc doświadczenia pozytywne i chociaż używanie LSD rozpowszechnione było głównie wśród hippisów i studentów, to na przeżycie tripu decydowali się również bardziej dojrzali przedstawiciele społeczeństwa - doktorzy, prawnicy, duchowni, biznesmeni, profesorowie i trzeźwo myślące gospodynie domowe.
Frontalny atak na LSD i inne psychodeliki spowodował katastrofalne skutki: (1) praktycznie uniemożliwił prowadzenie obiektywnych badań nad środkami psychodelicznymi; (2) stworzył czarny rynek dyktujący wysokie ceny; (3) obarczył policję obowiązkami, których nie była w stanie wypełnić; (4) spowodował niezdrowe zainteresowanie zakazanym owocem; (5) sparaliżował system sądownictwa i wepchnął tysiące ludzi nie posiadających kryminalnych skłonności do przepełnionych więzień skazując ich na kontakt z prawdziwymi przestępcami; (6) uczynił zażywających psychodeliki bardziej niż kiedykolwiek podatnymi na popadnięcie w paranoję.5
Jakie więc zagrożenie stanowi w istocie LSD? Przede wszystkim jest w stanie wywołać krótkotrwałą bądź dłuższą psychozę u osobników szczególnie podatnych, pomimo przeprowadzanych testów psychologicznych i neurologicznych nie jest możliwe ustalenie potencjalnych psychotyków ze stuprocentową pewnością. Każdy kto decyduje się na trip winien liczyć się z ryzykiem popadnięcia, przynajmniej chwilowo, w szaleństwo. Ryzyko to jest prawdopodobnie większe niż te, które podejmujemy udając się gdzieś samolotem, znacznie jednak mniejsze niż gdybyśmy mieli podróżować samochodem. W każdym gospodarstwie domowym można znaleźć rzeczy, które stanowią potencjalne zagrożenie: urządzenia elektryczne, zapałki, gaz, kuchenne noże, środki czyszczące, amoniak, aerozole, alkohol, śliskie wanny, strzelby, kosiarki, szklane drzwi i baseny. Żadne prawo nie zabrania sprzedaży i posiadania tych rzeczy, żadne również nie karze za uprawianie Amanita pantherina (niewinnie wyglądającego i jednocześnie najbardziej trującego grzyba), deadly nightshade, laburnum, morning-glory, wood rose, Scotch broom i wielu innych trujących lub psychoaktywnych roślin.
Jednym z najrozsądniejszych dogmatów żydowskiej i (przynajmniej teoretycznie) chrześcijańskiej teologii jest fakt nieprzypisywania zła substancji, czy stworzeniu jako takim. Zło pojawia się w niewłaściwym postępowaniu - gdy popełnia się morderstwo przy pomocy noża, dokonuje podpalenia używając zapałek, czy potrąca pieszego prowadząc pod wpływem alkoholu. (Trzeba zauważyć, że przygnębiony, niespokojny bądź zdenerwowany kierowca również stanowi zagrożenie gdyż jego uwaga nie jest skupiona na tym co dzieje się na drodze). Wydaje mi się zdrową prawną zasadą, by ludzie karani byli tylko za jasno określone czyny zagrażające życiu, zdrowiu, czy własności. Prawo, które zabrania sprzedaży, nabywania bądź posiadania jakichkolwiek rzeczy (poza karabinami maszynowymi i bombami), które mogą być użyte w niewłaściwym celu, stwarza okazję do wykorzystywania policji w walce politycznej, bądź do nękania niewygodnych jednostek. (Jakże łatwo zasadzić nieco marihuany na kłopotliwym rywalu!). Wszystkie te skierowane przeciw zbytkowi prawa (regulacja obyczajowa i kreowanie przestępstw bez ofiar) są próbami, by osobistą wolność uczynić wartością trwałą, a ludzi cieszących się nią uchronić przed niebezpieczeństwem jej utraty, pozbawiając w ten sposób jednostkę odpowiedzialności za własne życie i uniemożliwiając jej podjęcie skalkulowanego ryzyka na polu polityki, społecznictwa, sportu, nauki i techniki w celu realizacji zadań, które jej zdaniem są tego warte.
Śmiali i twórczy ludzie zawsze skłonni byli i zazwyczaj zdobywali się na to by podjąć najpoważniejsze ryzyko, odkrywając tajemnice zewnętrznego świata i kreując w ten sposób postęp nauki i techniki. Teraz wielu młodych ludzi odnosi wrażenie, że nadszedł czas by zacząć odkrywać wewnętrzny świat i co za tym idzie gotowi są stawić czoła największemu, bo nieznanemu, niebezpieczeństwu. Jesteśmy im winni zachętę i wsparcie, tak by mogli skorzystać z naszej opieki i mądrości. Czemu mielibyśmy pozwalać na czysto fizyczne tour de force wchodzenia na Everest (przy użyciu tlenu) i jednocześnie wzbraniać przeżycia duchowej przygody wstępowania na Górę Sumeru, Górę Synaj czy Górę Analogii (przy użyciu psychodelików)?
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że oficjalny strach przed psychodelikami bierze się z identyfikacji ich z takimi uzależniającymi truciznami jak heroina, amfetamina czy barbiturany. Ale picie kawy czy whisky też jest "zażywaniem narkotyków" i nie jest zakazane, nawet jeśli efekty mogą okazać się szkodliwe i twórczo wątpliwe. W istocie psychodeliki budzą strach z tych samych powodów z jakich strach wzbudza mistyczne doświadczenie, ostro krytykowane przez przeciwne mu katolickie, protestanckie i muzułmańskie ortodoksje. Prowadzi ono do zniechęcenia wobec ogólnie uznanych kryteriów sukcesu, prowokuje do naigrywania się z pompatyczności i pretensjonalności i, co gorsza, skłania do wątpienia w dogmat Kościoła-i-Państwa, który można by określić jako pogląd głoszący, że wszyscy jesteśmy sierotami zaadaptowanymi przez Boga, lub małymi, nieważnymi mikrobami w mechanicznym i bezrozumnym wszechświecie. Żaden autorytarny rząd, kościelny czy świecki, nie może tolerować faktu, że każdy z nas jest Bogiem w przebraniu i że nasza prawdziwie najskrytsza, najjawniejsza i najwyższa jaźń jest nieśmiertelna. Dlatego właśnie Jezus musiał umrzeć.
Tak więc możliwość, że w wyniku zażycia pigułki czy zjedzenia rośliny zwróci się, choćby chwilowo, uwagę na ten fakt, sprawia, że mistyczne doświadczenie traktowane jest jako zagrożenie, gdyż bardzo łatwo mogłoby spowodować wyzwolenie się milionów ludzi spod kontroli "autorytetów". Zjawisko to zaobserwować można już teraz w USA, gdzie prawdziwe niebezpieczeństwo niesione przez psychodeliki jest natury politycznej, nie neurologicznej - oto "podłączeni" ludzie nie są już zainteresowani uczestnictwem w grze na dotychczasowych zasadach. Patrząc na ludzi, którzy odnieśli sukces, widzą kompletnie nudne życie.
W Epilogu postaram się dowieść, że doświadczenie psychodeliczne wobec prawdziwego mistycznego wglądu jest jedynie przelotnym spojrzeniem, które można uczynić dojrzalszym i głębszym stosując rozmaite techniki medytacyjne, nie wymagające stosowania psychodelików. Gdy odbierzesz wiadomość, odłóż słuchawkę. Środek psychodeliczny to tylko instrument jak mikroskop, teleskop czy telefon. Biolog nie spędza całego życia z okiem utkwionym w okular mikroskopu: odkłada go, by pracować nad tym co zobaczył.
Trzeba jasno powiedzieć, że mistyczny wgląd zawarty jest w środku psychodelicznym nie bardziej niż wiedza biologiczna w mikroskopie. Nie ma w istocie różnicy między wyostrzaniem percepcji przy pomocy instrumentów zewnętrznych takich jak mikroskop, i wewnętrznych, jak jeden z trzech wymienianych środków. Jeśli stosowanie ich uwłacza godności umysłu to spoglądanie w mikroskop uwłacza godności oka, a rozmawianie przez telefon - ucha. Ściślej mówiąc, środki psychodeliczne nie obdarzają mądrością, nie w większym stopniu niż mikroskop obdarza wiedzą. Dostarczają one surowca na mądrość i są pomocne w takim stopniu, w jakim jednostka jest w stanie to, co przy ich pomocy odkryła, zintegrować w kompletny wzór zachowań i system wiedzy. Traktowane jako ucieczka w wyizolowaną, pozbawioną odniesień ekstazę przedstawiają tę samą wartość, co wypoczynek czy dobra zabawa. Lecz jest to tak, jakby używać potężnego komputera do gry w kółko i krzyżyk, w ten sposób godziny rozszerzonej świadomości są bezpowrotnie marnotrawione jeśli nie wypełnia ich trwała refleksja, czy medytacja na dowolny, uznany za wart tego, temat.
Nasuwającą mi się literacką analogią owego refleksyjnego używania tych środków jest gra szklanych paciorków opisana przez Hermana Hessego w książce Gra Szklanych Paciorków - Magister Ludi. Akcja powieści Hessego rozgrywa się w przyszłości, w czasach gdy klasa uczonych mistyków odkrywa ideograficzny język, który pozwala powiązać wszystkie gałęzie nauki i sztuki, filozofii i religii. Gra polega na operowaniu związkami między elementami należącymi do tych różnych dziedzin, podobnie jak muzyk operuje harmonią i kontrapunktem. Z takich elementów jak konstrukcja chińskiej pagody, sonata Scarlattiego, topologiczna formuła i wers z Upaniszad, gracz stworzyć winien wspólny temat i znaleźć jego zastosowanie w przeróżnych dziedzinach. Nie ma dwóch takich samych gier, nie tylko z powodu różnorodności biorących w nich udział elementów, lecz także wobec braku woli narzucania światu statycznego, raz określonego porządku. Ten uniwersalny język ułatwia rozpoznawanie wszelkiego rodzaju powiązań, lecz nie utrwala ich i jest oparty na "muzycznej" koncepcji świata, w którym porządek jest dynamiczny i zmienia się w podobny sposób, jak następują po sobie dźwięki w fudze.
Podobnie postępowałem badając działanie LSD i psylocybiny. Zazwyczaj rozpoczynałem pewnym tematem jak konflikt przeciwieństw, przemiana (np. trawienie przez organizm pożywienia), walka o byt, związek między abstrakcją i konkretem, lub Erosem i Logosem, a następnie pozwalałem mej rozszerzonej świadomości na wyrażanie tych tematów w postaci pewnych dzieł sztuki, czy utworów muzycznych, takich naturalnych obiektów jak paproć, kwiat lub muszla, religijnych lub mitycznych archetypów (mogła to być ceremonia mszy), a nawet w postaci osobistych relacji z osobami, które przebywały akurat w pobliżu. Innym razem koncentrowałem się na jednym ze zmysłów i próbowałem niejako zwrócić się przy jego pomocy ku niemu samemu, zobaczyć proces widzenia i zrozumieć rozumienie, poruszając w ten sposób problem swojej tożsamości.
Z refleksji tych wyłoniły się intuicyjne wglądy o zdumiewającej przenikliwości, którym, ponieważ zapamiętanie ich po ustaniu działania środka nie nastręcza trudności (szczególnie jeśli są na bieżąco notowane i nagrywane), można poświęcić dni i tygodnie rozważań natury logicznej, estetycznej, filozoficznej, czy naukowej, czyli poddać krytycznemu osądowi. Jak można oczekiwać, część z nich udowodniła swą przydatność, inne nie. To jest tak, jak z weną twórczą u artystów i wynalazców, część jej podszeptów nie jest tak przydatna i prawdziwa, jak to się wydaje w chwili iluminacji. Środki psychodeliczne wydają się dawać olbrzymi impuls twórczej intuicji i z tego powodu mają większą wartość na polu badawczym niż dla psychoterapii "dostrajającej" w zwykłym sensie zaburzoną osobowość do zastanej rzeczywistości. Najlepszymi miejscami dla środków psychodelicznych są nie szpitale psychiatryczne, lecz pracownie i laboratoria badawcze czy instytuty naukowe.
Nie jest to próba stworzenia naukowego raportu na temat działania tych chemikaliów ze zwyczajowo podawanymi, dokładną dawką leku, czasem i miejscem jego zażycia, fizycznymi symptomami i temu podobnymi informacjami. Dokumentów takich powstało już tysiące i mając na względzie mocno ograniczoną, jak na razie, wiedzę na temat budowy mózgu, mają one nikłą wartość poznawczą. Równie dobrze można w celu odczytania książki poddać ją działaniu jakiegoś rozpuszczalnika i wpompować do laboratoryjnej wirówki. Zadaniem jakie sobie postawiłem jest raczej zdanie relacji, impresji z nowoodkrytego świata świadomości, który ujawniają środki psychodeliczne. Nie wierzę, że świat ten jest halucynacją, nie wierzę również w to, że jest on czystym objawieniem prawdy. Jest to być może sposób, w jaki rzeczy objawiają się umysłowi, gdy pewne procesy kontroli ulegają w mózgu zawieszeniu, lecz jest to świat pod pewnymi względami nieznany, często skłaniający ku mylnym interpretacjom. Nasze pierwsze wrażenie może być równie dalekie od prawdy, jak te odczuwane przez wędrowca w obcym kraju, czy astronoma pierwszy raz oglądającego odległą galaktykę.
Swoje sprawozdanie skonstruowałem tak, aby relacja zamknęła się w ramach jednego dnia i miejsca, lecz w rzeczywistości jest to zestawienie kilku tripów. Za wyjątkiem przypadków, gdy opisuje wizje pojawiające się przed zamkniętymi oczami, co zawsze jest zaznaczone, żadne z opisywanych doświadczeń nie jest halucynacją. Są to po prostu zmienione sposoby widzenia, interpretacji i reakcji na aktualnie pojawiające się osoby i zdarzenia w świecie "powszechnej rzeczywistości", którym jest wolno stojący dom na zachodnim wybrzeżu Ameryki, z ogrodem, sadem i stajniami, otoczony górami - standard, nie wyłączając półciężarówki z przyczepą załadowaną rupieciami. Środki zmieniające świadomość popularnie łączone są z erupcją dziwacznych i fantastycznych wizji, lecz obrazy tego rodzaju pojawiały się wtedy tylko, gdy zamykałem oczy. Poza tym świat staje się pełen wdzięku, kolorytu, znaczenia i czasami humoru, na opisanie których nie sposób się zdobyć używając słów z naszego istniejącego słownika. Szybkość, z jaką napływają myśli i asocjacje wzrasta zadziwiająco, tak że trudno jest słowom dotrzymać kroku lawinie myśli przetaczającej się przez umysł. Ustępy, które czytelnik może odebrać jako filozoficzne refleksje są w rzeczywistości zapisem tego, co odbierałem jako ciągle aktualizującą się namacalną rzeczywistość. Również obrazy pojawiające się przed zamkniętymi oczami nie są tylko wymysłem pobudzonej wyobraźni lecz raczej wzorami i scenami tak wyrazistymi i autonomicznymi, że wydają się mieć fizykalne podłoże. Nie poświęciłem im jednak większej uwagi a przedmiotem swego zainteresowania uczyniłem głównie zmiany w postrzeganiu zewnętrznego świata i przyspieszony napływ skojarzeń i na tym właśnie skupiłem się pisząc tę książkę.
3 "Gdy oddajecie się nauce, (wasza wiedza) z każdym dniem się powiększa. Gdy oddajecie się (wcielaniu zasad) Tao, (wasze pragnienie zdobycia wiedzy) z każdym dniem się zmniejsza."
Lao-Tsy, Tao-Te-King XLI. (przyp. tłum.)
4 Normalna dawka meskaliny to 300 mg, LSD - 100 mikrogramów, a dla psylocybiny 20 mg. Czytelnik zainteresowany aktualnym (1962) stanem badań nad środkami zmieniającymi świadomość sięgnąć winien po książkę Roberta S. de Roppa "Drugs and the Mind" (Grove Press, New York 1960).
5 Marihuanę i haszysz również uważam za psychodeliki, choć nie mają takiego potencjału jak LSD.