Wykład o zen - Alan W. Watts

Pewnego razu był uczeń zen, który zacytował fragment starego buddyjskiego wiersza mówiącego: "Głosy wszystkich potoków pochodzą z jednego języka, a górskie lwy są czystym ciałem Buddy".

Tagi

Źródło

Eseje

Odsłony

2072

Pewnego razu był uczeń zen, który zacytował fragment starego buddyjskiego wiersza mówiącego: "Głosy wszystkich potoków pochodzą z jednego języka, a górskie lwy są czystym ciałem Buddy". "Czyż nie jest właśnie tak?" - spytał się uczeń "Jest - powiedział mistrz - ale szkoda tak mówić".

Byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby to zdarzenie było celebrowane bez żadnych słów, i gdybym zwracał się do was w stylu starożytnych mistrzów zen, to powinienem uderzyć w mikrofon wachlarzem i wyjść Ale czuję, że z racji tego, że zaofiarowaliście swoje wsparcie naszemu Ośrodkowi zen z nadzieją, że czegoś się tu nauczycie, winien wam jestem kilka słów. Niemniej ostrzegam was, że tłumacząc wam te rzeczy, narażam was na bycie ofiarą poważnego żartu. Jest tak, ponieważ jeśli pozwolę wam wyjść stąd z wrażeniem, że wiecie coś o zen, to będzie to znaczyło, że niczego nie zrozumieliście, ponieważ zen jest sposobem życia, stanem bycia, który jest niemożliwy do rozumowego pojęcia w jakikolwiek sposób, zatem wszelkie pojęcia, idee i słowa, które dziś wam przedstawię, będą miały na celu pokazanie wam ograniczeń samych słów i myślenia.

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że zen w swojej istocie nie jest żadną doktryną, więc nie ma tu niczego, w co mielibyście uwierzyć Nie jest też filozofią w naszym odczuciu, tzn. zestawem idei, intelektualną siecią, w którą próbuje się złapać rybę rzeczywistości. W sumie ta ryba jest bardziej wodą - zawsze przecieka przez sieć A w wodzie, jak wiecie, nie ma niczego, czego można by się trzymać Cały wszechświat jest jak woda, jest płynny, jest przemijający, podlega ciągłej przemianie. I kiedy jesteś rzucony w wodę z nawykiem życia na suchym lądzie, to nie masz pojęcia o pływaniu. Próbujesz stad na wodzie, próbujesz złapać się jej i w rezultacie toniesz. Jedynym sposobem przeżycia w niej, a to odnosi się szczególnie do mętnych wód współczesnej filozofii, gdzie Bóg umarł, metafizyczne twierdzenia są bezsensowne i gdzie nie ma się czego trzymać, gdyż wszyscy rozpadamy się na kawałki, jedyną rzeczą do zrobienia w tych okolicznościach jest nauczyć się pływać Ale aby pływać, musisz się odprężyć, odpuścić sobie, oddać się wodzie i oddychać we właściwy sposób. I w tym momencie odkrywasz, że woda cię utrzymuje na powierzchni i że w pewnym sensie stajesz się wodą.

Analogicznie, chcąc uchwycić zen konceptualnie, można by rzec, że w całym wszechświecie jest jedna wielka energia, dla której nie mamy nazwy, choć ludzie próbowali już różnych określeń, np. Bóg, Brahman lub Tao, ale na Zachodzie słowo "Bóg" ma tyle zabawnych skojarzeń, że większości z nas już się znudziło. Kiedy ktoś mówi: "Bóg, Ojciec Wszechmogący", to przeważnie czuje się trochę śmiesznie. Więc lubimy słuchać nowych słów, takich jak Tao, Brahman, Shinto i temu podobne nazwy z dalekiego Wschodu, gdyż nie wywołują wspomnianych skojarzeń ckliwej świętoszkowatości i śmiesznych znaczeń z przeszłości. Ale – co ciekawe - niektóre z tych słów, które są używane przez buddystów na określenie tej podstawowej energii świata, same w sobie nic nie znaczą. Słowo "tathata" tłumaczone z sanskrytu jako "takość" w rzeczywistości jest zbliżone znaczeniem do "ta ta ta". To ostatnie to bowiem pierwsze słowa dziecka, które rozglądając się, próbuje nazwać to, co dostrzega. Ale ojcowie, słysząc owe "ta ta", schlebiają sobie, myśląc, że dziecko ma ich na myśli. Lecz zgodnie z buddyjską filozofią cały nasz wszechświat to jedno "ta ta ta".

Inaczej - "dziesięć tysięcy funkcji, dziesięć tysięcy rzeczy, jedna takość", czyli my wszyscy jesteśmy ową takością, która przychodzi i odchodzi jak wszystko inne, gdyż cały ten świat jest systemem "on/off". Podobnie do chińskiego symbolu "jin i jang" składającego się na sekwencję: "Teraz to widzisz, a teraz już nie, teraz tu jesteś, a teraz już nie, i znowu się pojawiasz", gdyż to jest naturą energii - być jak fala, a fala ma swój grzbiet i zagłębienie. Tyle że my, będąc pod wpływem jakiejś iluzji, wyobrażamy sobie, że zagłębienie przezwycięży falę czy grzbiet lub że jin, ciemna zasada, pokona jang, jasną zasadę, albo że w końcu "off" zatriumfuje nad "on".

Ta iluzja nas męczy - "Przypuśćmy, że ciemność wygra, czyż to nie byłoby okropne?" - tak więc ciągle drżymy i myślimy, że tak się może stad, no bo w końcu czyż to nie dziwne, że wszystko istnieje? To jest dziwne, bo istnienie wymaga wysiłku, energii, a przecież byłoby o wiele prościej, gdyby nic nie istniało. Zatem myślimy: "Cóż, skoro istnienie to taki trud...", i pozostaje nam tylko poddać się i utonąć na powrót w śmierci, w niebycie. Ale śmierć jest po prostu innym obliczem energii, jest resztą, "nie" wszystkiego, co nas otacza, tym samym konstytuując owo "coś". Na tej samej zasadzie nie możemy mieć materii bez przestrzeni ani przestrzeni bez materii.

Kiedy się do tego przebudzisz i uświadomisz sobie, że im bardziej coś się zmienia, tym bardziej jest sobą, albo jak mawiają Francuzi, że jesteś pociągiem tej jednej energii i że nie ma niczego, co nie byłoby tobą, i że niezmienne trwanie byłoby nieznośną nudą, a zatem, że w każdej chwili przestajesz być sobą, by po chwili wrócić jako ktoś zupełnie inny, więc gdy to odkrywasz, to stajesz się przepełniony energią i radością.

Jak mawiał Blake: "Energia jest wieczystą rozkoszą". I nagle widzisz na wskroś wszystkie fikcje i uświadamiasz sobie, że jesteś TYM - nie nazywajmy tego - jesteś TYM i nie możesz być niczym innym - w ten sposób stajesz się uwolniony od fundamentalnej bolączki. To nie znaczy, że od tej pory będziesz wielkim bohaterem, że nie podskoczysz, gdy nagle usłyszysz hałas, że nie będziesz się czasem martwił albo że się nigdy nie zdenerwujesz. Ale znaczy to, że głęboko, z samego dna twej duszy będziesz w stanie być w pełni ludzkim, a nie kamiennym Buddą.

Wiedzcie bowiem, że w zen jest różnica pomiędzy żywym a kamiennym Buddą. Jeśli podejdziesz do tego drugiego i uderzysz go
mocno w głowę, to nic się nie stanie, najwyżej złamiesz kij albo rękę. Ale jeśli uderzysz żywego Buddę, to może on krzyknąć: "Au!", i poczuć ból - gdyby było inaczej, to nie byłby ludzką istotą.

Buddowie są ludźmi, a nie aniołami ani bóstwami. Oni są oświeconymi mężczyznami i kobietami. Nie boją się być ludzcy, nie boją się uczestniczyć w bólach, trudnościach i zmaganiach, które niesie ze sobą ludzkie życie. Jedyną różnicą, bardzo subtelną, jest to, że tylko żywy Budda może rozpoznać równego sobie.

Inny wiersz mówi o dzikich gęsiach lecących nad jeziorem: "Nie zamierzają one rzucać swego odbicia w wodzie ani też woda nie chce zatrzymać ich obrazu". Innymi słowy, znaczy to żyd bez "wstrzymywania" - słowo to jest niemal dokładnym tłumaczeniem japońskiego "bono", a sanskryckiego "klesa", zwyczajnie tłumaczonego jako "ziemskie przywiązanie", choć brzmi to – sami przyznacie - trochę pobożnie, a w zen o rzeczach, które brzmią pobożnie, mówi się, że śmierdzą zen.

Ale nie wstrzymywać to być w stanie unosić się jak chmura albo płynąć jak woda, widząc, że całe życie jest jak wspaniała iluzja, przepływ energii i że nie ma zupełnie o co się bad - zasadniczo, gdyż nadal będziesz się bał, ale tylko powierzchownie. Będziesz się bał włożyć rękę do ognia, zachorować itp., ale nie będziesz już się bał strachu. Sam strach będzie czasem pojawiał się w twoim umyśle jak czarna chmura w lustrze. Może nie jak w lustrze - jak w przestrzeni, to lepsze porównanie. Jak czarna chmura płynąca przez przestrzeń i niezostawiająca śladu albo jak gwiazdy, które nie zostawiają smug za sobą. I tę zasadę nazywa się w buddyzmie "pustką", ale nie chodzi tu o coś pustego w zwykłym sensie nieposiadania zawartości, lecz pustka jako coś najbardziej realnego, co może istnieć, ale czego nikt nie może pojąć

Podobne jest to do sytuacji, gdy stoisz przed głośnikiem radiowym, z którego wydobywają się różne dźwięki. Słyszysz zatem
ludzkie głosy, wszelakie instrumenty muzyczne, trąbienie klaksonów, odgłosy ruchu ulicznego, strzały pistoletów i choć wszystko to jest wywołane drżeniem błony w głośniku, to ona o tym nigdy nie wspomina. Spiker przecież nie zaczyna audycji od słów: "Panie i Panowie, wszystkie dźwięki, jakie teraz słyszycie, są tylko drganiem błony - nie bierzcie ich na serio", a radio nie wspomina o swojej konstrukcji, prawda? I dokładnie w ten sam sposób nigdy nie jesteś w stanie tak naprawdę zbadać, uprzedmiotowić swojego własnego umysłu, tak jak nie możesz spojrzeć sobie bezpośrednio w oczy ani ugryźć własnych zębów, ponieważ to TY jesteś umysłem, więc jeśli próbujesz go znaleźć lub posiąść, to jest to dowód wielkiego braku pewności siebie.

To znaczy z kolei, że nie znasz wcale swego umysłu. A jeśli jesteś "nim", to nie musisz z nim nic robić, gdyż nie ma czego szukać. Ale pytanie brzmi: czy wciąż szukasz? Czy może już wiesz? Nie mam tu na myśli typu wiedzy, jaki można posiąść w szkole, np. zdobywając dyplom - "No wiesz, opanowałem treść tych książek i spamiętałem je" - ale taką wiedzę, gdzie nie ma nic do zapamiętania, nic do sformułowania. Wyrażasz ją najgłębiej, mówiąc: "Nie wiem tego", gdyż znaczy to: "Nie trzymam się tego, nie próbuję się tego czepiać" jako formy konceptualnej, gdyż nie ma zupełnie takiej potrzeby. Byłoby to - w języku zen – jak dorabianie nóg wężowi lub brody eunuchowi, czyli zupełnie zbędne.

Teraz powiesz: "Cóż, to brzmi dość prosto. Masz na myśli, że wszystko, co mamy zrobić, to się odprężyć? Nie musimy już
zabiegać o cokolwiek? Porzucić religię, medytację, porzucić to i tamto i jakoś sobie radzić? Tylko iść przed siebie?". Wiecie, jak to jest, gdy dziecko ciągle pyta ojca: "Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego Bóg stworzył świat? Kto stworzył Boga? Dlaczego te drzewa są zielone?" itp., itd., aż ojciec w końcu mówi: "Ach, zamknij się i jedz swoją bułkę". Sprawa nie ma się całkiem tak, gdyż chodzi o to, że wszyscy ci ludzie, którzy próbują zrozumieć zen, celowo nic nie robiąc w tym kierunku, jednak wciąż go rozpaczliwie szukają i stąd są na złej ścieżce.

Jest jeszcze inny wiersz zen mówiący: "Nie osiągniesz tego przez myślenie, nie pojmiesz tego przez niemyślenie". Innymi słowy, nie zrozumiesz zen, robiąc coś w tym kierunku, ale równocześnie nie zdobędziesz wglądu, nie dążąc do niego, gdyż obie ścieżki, choć w różny sposób, są staraniem ruszenia się z miejsca, gdzie jesteś tu i teraz, a sprawa polega na tym, że dochodzimy do zrozumienia takości tylko przez całkowitą obecność tutaj. I nie potrzeba żadnych środków do tego celu - ani aktywnych, ani pasywnych, gdyż w obu przypadkach próbujesz odejść od bezpośredniego teraz. Ale, jak widać, trudno jest zrozumieć taki język i aby pojąć, o co w tym wszystkim chodzi, potrzebna jest jedna rzecz - trzeba przestać myśleć

Nie mówię tego w duchu antyintelektualnym, ponieważ ja sam myślę dużo, dużo mówię, piszę książki i jestem wpółupieczonym
naukowcem. Ale sami wiecie, że jeśli mówicie cały czas, to nigdy nie usłyszycie, co inni mają do powiedzenia, zatem jedyne, o czym rozmawiacie, to wasza własna rozmowa. To samo odnosi się do ludzi, którzy myślą bez przerwy, gdzie "myśleć" znaczy rozmowę ze sobą, wewnętrzny dialog, ciągłą grę symboli, obrazów, rozmów i słów wewnątrz czaszki. Więc gdy to robisz przez cały czas, to odkrywasz, że nie masz o czym myśleć z wyjątkiem myślenia, i - tak jak musisz przestać mówić, by słyszeć - tak też musisz przestać myśleć, by dowiedzieć się, czym jest życie. I w momencie gdy to zrobisz, wejdziesz w nagły kontakt z tym, co Korzybski nazwał tak rozkosznie "niewypowiedzianym światem", innymi słowy - niewerbalnym światem. Niektórzy nazwaliby to również fizycznym światem, ale słowa "fizyczny", "niewerbalny" są konceptualne, nie tak jak to (uderzenie kijem).

Więc gdy obudzisz się do tego świata, nagle odkrywasz, że tak zwane różnice pomiędzy jaźnią a innymi, życiem i śmiercią,
przyjemnością i bólem są umowne, że ich nie ma. One po prostu nie istnieją w świecie, którym jest (uderzenie kijem).

Innymi słowy, jeśli uderzę cię dość mocno, to "Au!" cię nie zaboli, jeśli jesteś w stanie niemyślenia. To jest pewne doświadczenie, ale już nie nazywasz go bólem. Podobnie gdy byłeś małym dzieckiem i kolega cię uderzył, to gdy zacząłeś płakać, on mówił: "Nie płacz", ponieważ chciał ci zadać ból, ale tak, byś nie płakał w tym samym czasie.

Ludzie są ciekawi rzeczy, które odbywają się w ten sposób. Bo, widzisz, tak naprawdę intencja była taka, byś płakał. Podobnie gdy pewnego dnia zwymiotowałeś - dobrze jest zwymiotować, gdy zjadło się coś niedobrego, ale twoja mama powiedziała: "Fuj!", więc stłumiłeś to i uznałeś, że wymiotowanie nie jest dobrą rzeczą. Tak samo gdy zobaczyłeś, że ktoś umarł i wszyscy dookoła zaczęli płakać i robić hałas, to wtedy nauczyłeś się, że umieranie jest czymś strasznym. Gdy ktoś zachorował, to wszyscy inni zaczęli się niepokoić i nauczyłeś się, że chorowanie jest czymś okropnym. I tak wyrabiałeś sobie poglądy.

Co do praktyki zen, którą podjęliście przed tym wykładem, to nazywa się ona za-zen, siedzący zen. Są jeszcze trzy inne rodzaje zen poza za-zen - stojący zen, chodzący zen i leżący zen. W buddyzmie mówi się więc o czterech godnościach człowieka - chodzeniu, staniu, siedzeniu i leżeniu. Zen mówi, że gdy siedzisz, to po prostu siedź, kiedy chodzisz, to tylko chodź; ale cokolwiek robisz, nie kiwaj się na boki. W rzeczy samej możesz się kiwać, jeśli robisz to naprawdę dobrze.

Stary mistrz Hiakajo zapytany: "Czym jest zen?", odpowiedział: "Kiedy jesteś głodny, to jedz, kiedy jesteś zmęczony, to śpij". Spytano więc: "Czyż nie jest to tym, co wszyscy robią? Czy nie jesteś taki sam jak zwykli ludzie?", na co odparł: "Nic z tych rzeczy. Kiedy zwykli ludzie są głodni, oni nie tylko jedzą, ale myślą też przy tym o przeróżnych rzeczach. A kiedy są zmęczeni, to nie tylko śpią, ale śnią przeróżne sny". Wiem, że jungistom się to nie spodoba, ale przychodzi czas, kiedy już nie ma co się śnić, i wtedy śpisz głęboko, oddychając spokojnie.

Za-zen, czyli siedzący zen, jest bardzo dobrą rzeczą dla zachodniego świata. Biegaliśmy w kółko o wiele za długo. To nic złego - byliśmy aktywni i nasze działania przyniosły wiele dobrego. Ale, jak Arystoteles zwrócił uwagę dawno temu i to jest jedna z jego zasług, "celem działania jest kontemplacja". Innymi słowy, jest zajęcie, ruch, dużo roboty, krzątanina - ale o co w tym wszystkim chodzi? O co, szczególnie wtedy, kiedy ludzie są zajęci i gdy myślą, że zmierzają gdzieś, albo mają zamiar coś osiągnąć?

Jest sporo sensu w działaniu, w którym nie zmierzasz do niczego. Dzieje się to wtedy, gdy zachowujesz się, jakbyś tańczył, śpiewał albo grał muzykę, wtedy wykonujesz czyste działanie. Ale jeśli działasz z myślą o rezultacie, który ma cię w końcu doprowadzić do miejsca, gdzie wszystko jest już dobrze, to wtedy jesteś w beznadziejnym potrzasku, skazany na buddyjską "samsarę" - wyścig szczurów, koło narodzin i śmierci - tylko dlatego że myślisz, iż dokądś zmierzasz.

Ale ty JUŻ tam dotarłeś. I tylko osoba, która odkryła, że już tam jest, jest zdolna do działania, gdyż nie działa gorączkowo z myślą, że dokądś zmierza. Zachowuje się jak podczas medytacyjnego chodzenia, gdzie chodzi się nie dlatego, że jesteśmy pod wielką presją czasu, by dotrzeć do celu, ale dlatego, że chodzenie samo w sobie jest wspaniałe. Samo chodzenie jest medytacją.

Obserwowanie chodzących mnichów zen jest fascynujące; mają oni inny chód niż ktokolwiek w Japonii. Większość Japończyków
powłóczy nogami, a gdy są ubrani w stylu zachodnim, to gonią i śpieszą się jak my. Ale mnisi zen mają specyficzny rytm chodu, ma się wrażenie, że chodzą podobnie do kotów. Jest w tym coś niezachwianego, prostego, bez niejasności - oni chodzą tylko dla chodzenia. I to jest medytacyjne chodzenie.

Nie można zachowywać się twórczo, bez spokoju jako podstawy, nie mając umysłu zdolnego do uciszenia myśli, gdy zachodzi
taka potrzeba. Stąd taka początkowa trudność w praktyce siedzenia. Jeśli siedzisz po buddyjsku, to bolą cię nogi i zaczynasz się wiercić Dodatkowo większość ludzi Zachodu nudzi się bardzo podczas długiego siedzenia, ale powodem tej nudy jest to, że oni wciąż myślą. Gdybyś nie myślał, nie zauważyłbyś upływu czasu, ponadto byłbyś daleki od znudzenia, gdyż świat obserwowany bez myślowej paplaniny staje się zdumiewająco interesujący - nawet najzwyklejsze widoki, dźwięki i zapachy czy układ cieni na podłodze przed tobą. Gdy ich nie nazywasz, mówiąc: "To jest cień, to jest czerwone, to brązowe, a to czyjaś stopa", to zaczynasz je dostrzegać.

Gdy, powiedzmy, ktoś mówi: "Widzę liść", to natychmiast myślimy o zielonym, charakterystycznym kształcie, wyodrębnionym z tła czarnym obrzeżem. Żaden liść tak nie wygląda. Żadne liście - one nie są zielone. To dlatego Lao-tsy powiedział: "Pięć kolorów czyni ślepym, a pięć dźwięków głuchym", ponieważ jeśli jesteś w stanie zobaczyć tylko pięć kolorów, to jesteś ślepy, i jeśli słyszysz tylko pięć tonów w muzyce, to jesteś głuchy. Zatem szufladkując dźwięki w pięć tonów i kolory w pięć barw, stajesz się ślepy i głuchy. Świat kolorów jest nieskończony tak jak świat dźwięków i tylko przestając projektować swoje pojęcia na te światy, zaczynasz je naprawdę widzieć i słyszeć Właśnie to poprzez dyscyplinę medytacji jest odpowiedzialne za nadzwyczajną umiejętność ludzi zen do rozwijania takich wielkich sztuk jak pielęgnacja ogrodów, ceremonia picia herbaty, kaligrafia, wielkie malarstwo dynastii Sumi czy też jej japońska tradycja.

Szczególnie w ceremonii picia herbaty, po japońsku "cha-no-yu", znaczące po prostu "gorąca herbata", znajduje wyraz ich
umiejętność dostrzegania magii w najprostszych rzeczach życia codziennego. Jak to ujął poeta Hokoji: "Cudowna moc,
nadprzyrodzona działalność - czerpanie wody, noszenie drew".

Wiesz, jak to jest czasami, gdy pozbawiasz słowo sensu, powtarzając je w kółko, np. "tak" - tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak. Staje się ono śmieszne. To jest powód używania słowa "mu" w treningu zen, które znaczy "nie". Mu. I trzymasz je przez długi czas, aż przestaje ono znaczyć cokolwiek, stając się w ten sposób magiczne. Bo najprostszą drogą do zatrzymania myślenia jest przede wszystkim myślenie o czymś, co nie ma żadnego znaczenia. To dlatego mówię o "mu", "tak" bądź liczeniu oddechów albo słuchaniu dźwięku, który nie ma znaczenia i wyłącza myślenie, fascynując cię zarazem. Następnie, w miarę czasu, gdy zostaje sam tylko dźwięk, a potem nawet on znika, stajesz się szeroko otwarty. W tym momencie następuje rodzaj wstępnego, tzw. satori, i myślisz: "Hurra, to jest to!". Jesteś bardzo szczęśliwy, jakbyś chodził w powietrzu. Kiedy spytano Daisetza Suzuki, jak to jest mieć satori, powiedział: "Tak jak każde inne przeżycie, tyle że około pięć centymetrów nad ziemią".

Ale jest też inne powiedzenie, takie, że uczeń, który osiągnął satori, pędzi do piekła prosto jak strzała. Jakiekolwiek ktoś zdobędzie doświadczenie duchowe, czy przez za-zen, czy przez LSD albo inaczej, to trzymając się go: "Teraz je mam", traci je, ucieka mu ono. Jest to jak łapanie dłonią wody - im mocniej zaciskasz pięść, tym szybciej woda przecieka ci przez palce. Nie ma się czego trzymać, ponieważ nie ma takiej potrzeby - miałeś to od początku i możesz dostrzec to przez różne rodzaje medytacji.

Problem jest taki, że niektórzy chełpią się: "Zobaczyłem to". Są równie nieznośni jak ci, którzy chwalą się przed znajomymi tym, jak bardzo bolą ich nogi, jak długo siedzieli i jakie było to okropne. To nie ma być robione w masochistycznym czy sadystycznym duchu - "cierpienie buduje charakter, więc jest dobre dla ciebie".

Gdy poszedłem do szkoły w Anglii, to była to podstawowa przesłanka edukacji, z której korzystali starsi uczniowie, czując
swobodę w dręczeniu młodszych, z sumieniem uspakajanym przeświadczeniem, że robią im przysługę. To było dla nich dobre,
budowało ich charakter i rezultatem tej postawy było to, że słowo "dyscyplina" zaczęło śmierdzieć; śmierdziało już od długiego czasu. Ale teraz potrzebujemy całkowicie nowej postawy wobec dyscypliny - bez tej cichej, tej niedążącej, życie zamieniłoby się w bałagan. Gdyż kiedy sobie odpuścisz, bo nie ma czego się trzymać, musisz być bardzo ostrożny, by nie rozpłynąć się jak jogurt.

Dam wam przeciwstawne przykłady. Kiedy poprosisz kogoś, by się położył płasko na podłodze, to zazwyczaj zaobserwujesz, że ta osoba jest pełna uwagi, gdyż tak naprawdę nie wierzy, że podłoga ją utrzyma, zatem trzyma się siebie, jest spięta. Boi się, że jeśli tego nie zrobi, to choć podłoga ją wspiera, nagle zamieni się w masę żelatynową i rozpłynie we wszystkich kierunkach. Z drugiej strony są ludzie, którzy poproszeni o odprężenie zachowują się jak wiotkie kukiełki; są bez czucia.

Lecz ludzki organizm jest subtelną kombinacją twardości i miękkości. Skóry i kości. Ta strona zen, która nie ma do czynienia ani z działaniem, ani niedziałaniem, ale wiedzą, że jesteś TYM, i tak, bez konieczności szukania, to jest skóra zen. Ale ta strona, z którą wracasz do świata, z postawą nieszukania, wiedząc, że jesteś TYM, nie rozpadając się na kawałki, wymaga kości.

Jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy, a odnosi się to szczególnie do znanego pokolenia, które jakiś czas temu podchwyciło pomysł zen i w duchu "wszystko jedno" zajęło się malarstwem, rzeźbiarstwem i w tym stylu też żyło. Myślę, że teraz już z tego wychodzimy. W każdym razie nasi malarze zaczynają powracać do chwały cudownej wymowności i żywych kolorów. Nie było czegoś podobnego od czasu witraży z Chartres, a to dobry znak.

Ale taka sztuka wymaga obecności wolności w naszym codziennym życiu i nie mówię tu tylko o wolności politycznej, lecz o
wolności, która przychodzi wraz z uświadomieniem sobie, że jesteś TYM, czym byłeś i będziesz na wieki. A będzie tak miło
umierać, gdyż będzie to kolejna zmiana, która musi nastąpić któregoś dnia.

Kiedy już to wiesz i przejrzałeś złudzenia, to uważaj, bo wciąż mogą być w tobie ziarna wrogości, dumy, chęci wywyższenia się albo opierania się naturalnemu porządkowi życia. Stąd bierze się reguła wyznaczania różnych obowiązków w klasztorze zen. Nowicjusze mają lekkie obowiązki, a im starszy mnich, tym cięższe zajęcia przypadają mu w udziale. Na przykład Roshi jest często tym, który sprząta "benjo", toaletę. Wszystko jest trzymane w porządku i jest w tym niemal królewska estetyka. Z powodu zachowanej ciągłości tego porządku ogrom wolnej energii zawartej w systemie nie zamienia się w szał. Rozumienie zen, rozumienie przebudzenia, rozumienie... nazwijmy to po prostu mistycznym przeżyciem, jest jedną z najbardziej niebezpiecznych rzeczy na świecie.

Dla osoby, która nie może pomieścić tej energii, skutki mogą być takie jak przy przepuszczeniu miliona woltów przez elektryczną maszynkę do golenia. Rozsadza ona jej umysł i takim go pozostawia. Kogoś takiego nazywa się w buddyzmie "pratyeka" - prywatnym buddą. Odchodzi on do transcendentalnego świata i już nigdy nie wraca. Uważa się to za błąd z buddyjskiego punktu widzenia, według którego nie ma zasadniczej różnicy między transcendentalnym a codziennym światem.

Bodhisattwa, który nie odchodzi na zawsze w nirwanę, ale wraca do zwykłego, codziennego życia, by pomóc innym istotom też
to dojrzeć, nie robi tego z powodu jakiegoś świętego obowiązku każącego mu ratować ród ludzki i tym podobnej pobożnej
obłudy. Wraca, gdyż widzi, że te dwa światy są takie same. Widzi wszystkie inne istoty jako buddów.

Używając wyrażenia G.K. Chestertona: "Dziś zwykły ukłon na ulicy, tak ważny, że uświęca bruk, bo wiem: w tej dziwnej
demokracji przez milion masek patrzy Bóg". I jest coś fantastycznego w tym, że patrzy się na ludzi i widzi się, że oni tak naprawdę głęboko w środku są oświeceni. Są TYM i noszą oblicza boskości. Ale oni patrzą na ciebie, i mówią: "Ależ nie, nie jestem boski, jestem zwykłym, małym mną". Ty z kolei patrzysz na nich w zabawny sposób i widzisz naturę buddy w ich oczach skierowanych wprost na ciebie, zaprzeczających temu - i to zupełnie szczerze. Dlatego stając przez wielkim guru, mistrzem zen czy kimś podobnym, ma on zabawny wyraz oczu. Kiedy mówisz: "Mam problem, mistrzu, jestem uwikłany i nic nie rozumiem", on patrzy na ciebie w dziwny sposób, tak że myślisz: "Och nie, on zna moje najskrytsze myśli, widzi moje najgorsze strony, całe moje tchórzostwo i inne wady". Ale on nie robi nic z tych rzeczy, nie jest nawet tym zainteresowany. On patrzy, używając hinduskiej terminologii, na Shivę w tobie, myśląc: "Hej, Shiva, czemu nie wyjdziesz?".

Zatem widzicie, że bodhisattwa to ktoś zupełnie inny niż prywatny budda, gdyż nie odchodzi w nirwanę, nie wycofuje się w stałą ekstazę, nie odchodzi w rodzaj katatonicznego "samadhi". Ale to też nie jest złe, są ludzie, którzy potrafią to robić - jest to ich powołaniem, specjalizacją - tak jak długie rzeczy są długim ciałem buddy, a krótkie rzeczy - krótkim ciałem buddy.

Ale musisz wiedzieć, że zen, że buddyjska idea oświecenia nie jest rozumiana w sensie transcendencji ani zwykłości, ani jako nieskończona, ani skończona, ani też jako wieczna czy doczesna, gdyż to wszystko to tylko pojęcia.

Pozwólcie mi przypomnieć, że nie mówię też o porządkowaniu zwykłego życia w rozsądny i metodyczny sposób, przyjmując rolę
nauczycielską i mówiąc: "Gdybyście byli grzeczni, to byście tak postąpili". Na Boga, nie bądźcie grzeczni. Chodzi tylko o to, że jeśli nie macie podstawowego wzorca pewnego porządku, pewnej dyscypliny, to siła wyzwolenia wysadzi wasz świat w powietrze. Tak jak zbyt duże napięcie w przewodzie. Zatem ważne jest, by widzieć poza ekstazą. Ekstazą jest tu miękkie i kochliwe ciało do przytulania i całowania - i to jest dobre. Ale poza ekstazą są kości, które nazywamy twardymi faktami codziennego życia. Nie powinno się zapominać o miękkich faktach, jest ich wiele, ale twarde fakty, tak jak je rozumiemy, to świat widziany w zwykłym, codziennym stanie świadomości, który nie jest różny od świata najwyższej ekstazy. Jest raczej tak:

Przypuśćmy, jak często myślicie, że ekstazą wglądu jest widzenie światła, tak jak w wierszu zen - "nagłe uderzenie pioruna, wrota umysłu otwarte", a tam siedzi zwykły stary człowiek. Widzicie? To jest nagła wizja. Satori! Przełom! Hurra! Wrota umysłu rozsadzone i siedzi zwykły, stary człowiek. To tylko mały ty, wiesz? Przebłysk, snop iskier i w mgnieniu oka przepuszczasz widzenie. Czemu? Ponieważ jest światło. Światło, światło, światło, każdy mistyk na świecie "widział światło". Tę cudowną, płonącą energię jaśniejszą od blasku tysiąca słońc, która jest zamknięta we wszystkim.

Teraz wyobraź sobie, że to widzisz, jakby aureole naokoło buddów. Jakby uszczęśliwiającą wizję na końcu "Raju" Dantego. Żywe światło tak jasne jak czyste światło pustki z "Tybetańskiej Księgi Zmarłych". Jest ponad jasnością - takie promienne. Obserwujesz, jak cofa się od ciebie i jak na obrzeżu tworzy się czerwona obwódka jak na gwieździe. Poza nią obwódka pomarańczowa, żółta, zielona, niebieska i fioletowa. Widzisz tę wielką mandalę, a poza jej fioletem - ciemność, czerń, ale nie płaską, lecz przezroczystą jak lakier.

I znowu wybuchające z tej ciemności, jak jang pochodzi z jin, światło. Płynące i płynące, a wraz z nim przybywający dźwięk tak cudowny, że aż kłujący w uszy. Ale wraz z kolorami dźwięk ten schodzi po skali w harmonijnych przerwach; w dół, w dół, w dół aż do grzmiącej podstawy, która tak drży, że zamienia się w coś materialnego, w czym zaczynasz dostrzegać widmo struktury.

Do tej pory obserwowałeś rodzaj promieniującej rzeczy. "Ale - mówi ona - to nie wszystko, co potrafię" i promienie zaczynają tańczyć, dźwięki falować, a struktura przeobrażać się. Do tej pory płaskie, nagle się pogłębia w trzeci wymiar i zmierza w twoim kierunku, kręcąc się i mówiąc: "To dopiero początek!".

I tak pojawiają się przeobrażające się figury i nagle zaczynasz dostrzegać w szczegółach bardzo wyraźne małe podkształty
zawarte w tym, co początkowo brałeś za pierwotne figury. Dźwięk zaczyna się różnicować na zdumiewającą złożoność w całej
przestrzeni i to wszystko tak gna, gna i gna, aż wydaje ci się, że zaraz stracisz rozum, gdy nagle całość ta przeobraża się w... nas, siedzących tutaj.

 

Oceń treść:

Average: 9 (1 vote)
Zajawki z NeuroGroove
  • LSD-25

Substancja: LSD-25, Turborower3000

Doświadczenie: thc na porządku dziennym, kilka piguł, okazyjne sesje speedowe, Heminevrin (nie polecam)




  • MDMA (Ecstasy)

Nazwa substancji: drops, pigula, ecstasy, MDMA(raczey nie czyste) ze znaczkiem przyjaznego zółwika


Poziom dosw: ganja prawie codziennie, jeden raz feta i pierwszy raz drops


Dawka: 1 tableta podjezykowo

  • Mefedron
  • Retrospekcja

Kilkumiesięczna "zabawa" z RC

Zdarzenia które opiszę miały miejsce ładnych kilka lat wstecz. 

 

Byłam w trakcie kilkumiesięcznego intensywnego związku z mefedronem. Opowieśc zaczyna się na początku sierpnia a więc tuż przed delegalizacją, która jeszcze wtedy nie docierała do mojej świadomości. Wracam do domu z urlopu. Właściwie to nie był mój dom, tylko wynajmowana kawalerka na parterze, którą śmiało można by nazwac speluną. Jeden stół, jedna kanapa, jedna żarówka, wiele brudu.

 

  • Lophophora williamsii (meskalina)






Zbigniew Drozdowicz

randomness