Egzamin na świra

Czyli mały i niepraktyczny rusko-polski słownik slangu hipisowskiego "Oczywiście na pierwszym etapie zaopatrzenie księżycowych osiedleńców będzie prowadzone z Ziemi. Lecz będzie to bardzo droga przyjemność. Wartość bochenka chleba dostarczonego z Ziemi na Księżyc wyniesie tyle, ile kosztowałby na Ziemi taki sam bochenek wykonany ze złota. Dlatego jednym z pierwszych zadań będzie przestawienie Księżyca na samowystarczalność. Sadzę, że do XXI wieku zadanie to uda się zrealizować". Fragment książki Michaiła Wasiliewa i Siergieja Guszczewa "Reportaż z XXI wieku", 1957 r.

agquarx

Kategorie

Odsłony

2995
Czyli mały i niepraktyczny rusko-polski słownik slangu hipisowskiego "Oczywiście na pierwszym etapie zaopatrzenie księżycowych osiedleńców będzie prowadzone z Ziemi. Lecz będzie to bardzo droga przyjemność. Wartość bochenka chleba dostarczonego z Ziemi na Księżyc wyniesie tyle, ile kosztowałby na Ziemi taki sam bochenek wykonany ze złota. Dlatego jednym z pierwszych zadań będzie przestawienie Księżyca na samowystarczalność. Sadzę, że do XXI wieku zadanie to uda się zrealizować". Fragment książki Michaiła Wasiliewa i Siergieja Guszczewa "Reportaż z XXI wieku", 1957 r. Do którego zbierałem materiał w listopadzie 2007, czekając na okazję, by tanio kupić w Moskwie samochód. Od żony dostałem na ten cel tylko 25 tysięcy złotych, do tego uparłem się, że ma to być auto rosyjskie i koniecznie z napędem na cztery koła, skoro mam dojechać nim w zimie na koniec Azji, aż do Władywostoku. To podróż śladami napisanej w 1957 roku książki "Reportaż z XXI wieku", która opowiada, jak będzie wyglądał Związek Radziecki za 50 lat. To znaczy w 2007 roku. Dlatego szukałem moich rówieśników, ludzi koło pięćdziesiątki, którzy tak jak ja w latach 70. zostali hipisami. Askat' - dziadować, naciągać, wyłudzać. Od angielskiego ask - pytać. Główne źródło dochodów większości hipisów. To nie jest zwyczajna żebranina, ale twórcze uwodzenie legendą, artystyczne nabijanie frajera w butelkę. Od ponad 30 lat jedną z najbardziej skutecznych jest metoda "na Estończyka". Zaczepiasz na ulicy starszego człowieka i z udawanym estońskim akcentem mówisz, że jesteś z Tallina i że dobrze wiesz, że Rosjanie nie cierpią Estończyków. Każdy wychowany w ZSRR człowiek gwałtownie zaprzeczy. Trochę trzeba się pospierać na ten temat, a wreszcie poprosić o kilka rubli, bo zabrakło ci na bilet powrotny do domu. Zawsze coś dostaniesz, żeby nie wyszło na to, że ludzie radzieccy są nacjonalistami. Bitnicy - bigbitowcy, radziecka złota młodzież końca lat 60. W ZSRR bardzo obraźliwe słowo. To dzieci dyplomatów, wysokich urzędników i partyjnej nomenklatury. W Moskwie zbierali się na placu Puszkina, na skwerze wokół pomnika poety. Nic nie robili. Siedzieli na ławkach i pili bardzo tanie i słodkie, ale mocne bełty - ruskie porto. Wołodia "Dzen-Baptist", w skrócie "Bep", przystał do nich w 1971 roku. Miał 23 lata. - Dwa-trzy lata później zaczęliśmy nazywać siebie hipisami - mówi. - Milicja nas nie ruszała, bo się bali naszych rodziców. Mój ojciec był generałem lotnictwa. Tylko my mieliśmy w domach zagraniczne książki i prasę, z których dowiedzieliśmy się wszystkiego o hipisach. Sytuacja zmieniła się z końcem lat 70., z nadejściem drugiego, tym razem dużego pokolenia dzieci kwiatów. To była młodzież z normalnych, inteligenckich domów. - I nawet o tym nie wiedząc, hipisi zostali ruchem protestu - mówi "Bep". - Mało aktywnym, biernym, raczej ruchem odmowy uczestnictwa niż walki. Tych milicjanci się już nie bali. Wołosaci - kudłaci. Tak najczęściej nazywali siebie rosyjscy hipisi. Slang wołosatych powstał ze zmieszania czterech składników. Główne to angielszczyzna i żargon młodzieżowy, do tego słowa przywiezione z południa ZSRR, gdzie każdego lata hipisi jeździli autostopem na wakacje, po słomę makową i marihuanę. Czwarty składnik to żargon więzienny, bo wielu wołosatych siedziało za narkotyki. Wint - śruba, a u hipisów milicyjna obława, areszt, a wintit' to zwinąć, zamknąć, aresztować. Pasażerowie moskiewskiego metra to potwornie ponury widok. Nie wiem, jak to robią, ale ci, którym uda się usiąść, zasypiają w kilka sekund. Pozostali czytają albo bawią się telefonami. Jak wszyscy Rosjanie ubrani są na szaro, buro, beżowo, a niektórzy w granaty, ale jak jeden mąż mają rozpaczliwie smutne, zmęczone twarze. Nawet młodzi ludzie nie mają w nich pogody, radości, błysku w oczach. Aż kiedyś usłyszałem skoczną, błazeńską melodię graną na flecie. Przy drzwiach wagonu stał kudłaty człowieczek z rozwichrzoną brodą. Wielka czapa z pomponem, ogromne sapogi i sweter do kolan. Miał czerwony nos klauna na gumce, a na szyi zamotany kilkumetrowy szalik i sakwę, z której wcześniej wyjął flet. I stał się cud. Pasażerowie podnieśli oczy, a ich twarze rozjaśniły się. Kilka osób uśmiechnęło się nawet, bo człowieczek grał i grał, i o dziwo nie chciał pieniędzy. Tak poznałem "Tila", czyli Witię Morozowa, 41-letniego hipisa i zawodowego błazna, wędrownego, ludowego trefnisia. Milicja wintiła go kilkadziesiąt razy, a raz dostał nawet wyrok. W 1989 roku chciał się dostać do pracy w wojskowych zakładach silników rakietowych. Jako nocny stróż chciał zahamować produkcję uzbrojenia, ale popatrzyli na "Tila" i było jasne, że z pracy nici. Kiedy wychodził, jego oczy napotkały telefon w biurze przepustek. Wszedł do kabiny, wyrwał go ze ściany i schował za pazuchą. - Nie mam pojęcia, po co to zrobiłem - "Til" pęka ze śmiechu. - Włączyły się syreny i mnie złapali. Powiedzieli, że telefon został podłączony do alarmu, bo już pięć razy go kradli. Dostał rok więzienia, ale z sali sądowej zabrał go sanitariusz w białym kitlu. Trafił do zakładu psychiatrycznego dla przestępców, do tego "bezterminowo", a to oznaczało, że spędzi tam co najmniej rok, a być może dwa, pięć albo dziesięć lat. Daniłę Kaminskiego, zwanego"Danem", zwintili w 1980 roku. Przed olimpiadą władze oczyszczały Moskwę ze zbędnego elementu. Hipisów, prostytutki i włóczęgów pakowali do autobusów i wywozili daleko za miasto. Przy "Danie" znaleźli marihuanę, więc dostał półtora roku więzienia, a po odsiedzeniu całego wyroku przewieźli go do szpitala psychiatrycznego. Znowu na półtora roku. "Dan" ma 50 lat. To taki hipis, który daje kapcie, kiedy do niego przychodzisz. Jest artystą ceramikiem. Wtaszczył do mieszkania ogromny piec i wypala dzbany, a po każdym wypieku ma awanturę z sąsiadem, który mieszka nad nim, że podłoga parzy go w stopy. Gierla - dziewczyna. Od angielskiego girl - dziewczyna. "Dan" miał trzy żony. Z pierwszą rozwiódł się po miesiącu, z trzecią - przed miesiącem. Ma z nią trzy córki. - A drugą żonę ja posadziłem na igle - mówi. - Sam zrobiłem jej pierwszy zastrzyk. - Była hipiską? - Nie. Cywilna, ale zahipowała i poszła w cug. Nie wiem nawet, czy żyje. "Til" spędził w zakładzie rok. Potem sześć lat szukał swojego królestwa niebieskiego na ziemi. Żył jak włóczęga. Spał na klatkach schodowych, w piwnicach i na ławkach w parku. Kolejne cztery lata żył w hipisowskiej komunie, a w 2001 roku ożenił się z Iriną. Urodziła się Anna, potem Ilia, cały 2005 rok znowu był w zakładzie psychiatrycznym, a po wyjściu sprowadził się z rodziną do swojej mamy. Patriarcha "Bep", najstarszy żyjący, 60-letni rosyjski hip, z pierwszą żoną ma pięcioro dzieci, z drugą - dwoje. Obie były hipiskami. - Ta pierwsza - opowiada "Bep" - to była wielka, 17-letnia miłość, którą po rozpadzie ZSRR zniszczył kapitalizm. Wszyscy myśleli, że to początek historii, nastąpi czas dostatku, dobrobytu, bogactwa. Moja żona, jak wszystkie rosyjskie kobiety, wpadła w pułapkę materializmu, powiedziała, że mam zrobić biznes, a hipiejstwo to bzdury i przeszłość. Wygnała mnie z domu. - Bo nie zarabiałeś? - Na jedzenie starczało. Powtórnie ożenił się w 2001 roku. Miał 53 lata, a nowa wybranka była jego studentką w założonym przez wołosatych Uniwersytecie Kultury Hipizmu. - A jak to jest mieć ojca hipisa? - pytam. - Wstyd. Rosjanie nami gardzą. Dla nich jesteśmy głupimi ofiarami losu, które nie potrafią zarobić. Dla dzieci taki ojciec to wstyd. Durka - skrót od słowa durdom - dom durakow, wariatów, szpital psychiatryczny. W latach 1967-1987 w ZSRR z powodów politycznych uznano za chorych psychicznie i poddano leczeniu ponad 2 miliony ludzi. Kariera większości hipisów zaczynała się od durki. "Bep" był tam pięć razy. - Dla nas to były sanktuaria - mówi - święte miejsca, gdzie razem z chorymi siedzieli dysydenci, niepokorni intelektualiści, hipisi i tłumy niezwykłych ludzi, których radziecka psychiatria uważała za wariatów. Siedziałem z Wołodią Wysockim, innym razem z gościem, który porwał walec drogowy i śmigał nim po Moskwie, albo takim, co włamał się do budki z piwem i całą noc wiadrami nosił piwo do domu. Miał pełną wannę i akwarium, kiedy rano go złapali. W 1989 roku poznałem w durce zupełnie normalnego artystę plastyka, który zrobił plakat "Komuniści - precz z Afganistanu" i powiesił go na balkonie. - Na czyim balkonie? - Na swoim. - No to wariat! Dziwisz się, że wzięli go do czubów? - Ale siedział już dziesięć lat. Kiedy wychodziłem, jego ciągle trzymali. Dzięki takim ludziom panował tam niezwykły duch artystyczny, bardziej autentyczny niż na wolności. Nie było obłudy, dwulicowości, konformizmu, bo w durkach nie było czego się bać. Tylko tam mogłem być sobą, tam rodził się nasz ruch. Żołtyj dom - żółty dom. - To inna hipisowska nazwa dla domu wariatów - mówi "Bep". - Ale ostatnio najbardziej zwariowany był dom Bułhakowa na Sadowym Kolcu. W końcu wieku w Moskwie kręcony był paradokumentalny film o hipisowskich komunach, na potrzeby którego wynajęto wielkie, spalone mieszkanie w domu pisarza. Aktorami byli prawdziwi hipisi, których zadaniem było mieszkać tam przez rok. Ale po zakończeniu zdjęć nie mieli zamiaru się wynieść. Co parę dni milicja siłą wyrzucała ich na ulicę, ale wracali i po staremu pili wódkę, ćpali, słuchali i tworzyli muzykę, mazali po ścianach, umierali, kochali się... - Aż strach pomyśleć, co się tam działo - mówi "Bep". - Trzeba było koniecznie czymś ich zająć, więc "Til", który tam mieszkał z setką innych wołosatych prawie cztery lata, postanowił założyć Uniwersytet Kultury Hipisowskiej. Znalazł 12 nauczycieli, którzy mieli zajęcia z teatru, literatury, historii sztuki, religii... Ja wykładałem estetykę biedy i filozofię hipizmu z elementami psychologii. Słuchacze walili drzwiami i oknami: uczeni, studenci, milicjanci, włóczędzy, filmowcy, literaci - kwiat moskiewskiej inteligencji i dziennikarze z całego świata. "Til" miał wykłady z teorii szaleństwa i warsztaty odchodzenia od zmysłów. Uczył, jak zwariować na dany temat, jak odejść od zmysłów, oszaleć i nie być chorym, nie czuć się źle. Jestem pewien, że "Til" jest właśnie takim wariatem. Nie cierpi z tego powodu, pielęgnuje swoje szaleństwo jako źródło szczęścia. - Na wykładach na oczach wszystkich zmieniałem stan świadomości - opowiada. - Rwałem koszulę i ludzie widzieli prawdziwego szaleńca. - Można się nachlać wódy albo zaćpać i też zmienisz stan świadomości - zauważyłem rezolutnie. - Tego nie praktykuję - skrzywił się z niesmakiem. - To łatwe, prymitywne i nieciekawe. Oczywiście jak każdy hip próbowałem narkotyków, ale ich nie potrzebuję. Milicja rozpędziła uniwersytet po dwóch latach działalności. Zabiwat' - nabijać, robić skręta z marihuany. W czasach radzieckich milicja bardzo często sama podrzucała hipisom narkotyki. Już za 1 gram marihuany można było dostać dwa lata więzienia. Iszniaga - heroina domowej produkcji z wywaru ze słomy makowej do picia albo wstrzykiwania. Polscy narkomani nazywają ten produkt kompotem. Klikucha - od powszechnego, żargonowego słowa kliczka - przezwisko, ksywa. Til to bohater narodowy Flandrii, którego rodziców zamordowała Święta Inkwizycja, więc walczył z władzą świecką i duchowną, ośmieszając ją i wyśmiewając. "Til" dostał to przezwisko 24 lata temu od starych hipów, kiedy zaraz po szkole, w wieku 18 lat, przyjmowali go do swojego grona i nie mogli wiedzieć, że za kilkanaście lat chłopak będzie skamarochem, czyli ludowym błaznem. Po Rosji aż do rewolucji październikowej wędrowały trupy zawodowych skamarochów. Przez pierwsze lata po ślubie "Til" utrzymywał rodzinę z występów w podmiejskich kolejkach. Dzień w dzień w błazeńskim stroju grał pasażerom na flecie, śpiewał, pokazywał sztuczki magiczne, improwizował scenki, wciągając publiczność do spektaklu. "Tilem" jest nawet dla swoich małych dzieci. Zawsze, kiedy jedzie metrem, gra dla przyjemności na flecie. Nigdy się z nim nie rozstaje. Przezwisko "Bepa", czyli "Dzen-Baptisty", wzięło się z jego ciągłych poszukiwań religijnych. Na koniec wybrał pogaństwo. "Dan" to skrót od imienia Danił. Kajf - coś wspaniałego. Tajemnicze rosyjskie pojęcie. Dziwny stan ducha, uczucie szczęścia, spełnienia, równowagi... Rosjanom bardzo często udziela się to w dalekiej podróży: bezkres, śnieżyca, harmonia i wódka, która ten stan konserwuje i przedłuża. Dla hipisów kajf to po prostu narkotyk. Kto nie kajfował, nie był swój. Był lewy, podejrzany, że jest wtyką bezpieki. W ZSRR narkotyki zaczęły się od efedryny, psychostymulatora uzyskiwanego z mikstury na kaszel za 7 kopiejek, bez recepty w aptece. W odmianie doustnej narkotyk nazywał się mulką, w dożylnej - dżezem. Do dziś każdego lata hipisi jeżdżą na południe po marihuanę i haszysz. Najlepszy na świecie jest w Kotlinie Czujskiej, na pograniczu Kirgizji i Kazachstanu. Tylko w tej jednej kotlinie rośnie 138 tysięcy hektarów wysokich na chłopa konopi indyjskich. Do 1978 roku w Rosji morfinę kupowało się na zwykłe recepty, które hipisi kradli lekarzom i sami wypisywali. Od 1980 roku narkomani znali sposób produkcji domowej heroiny z maku. - Straszna, bezlitosna i podstępna gadzina - mówi "Dan", artysta ceramik, który wstrzykiwał ją swojej drugiej żonie. - Bo jak piję wódkę, gdy mam ból w duszy, to jest mi tylko gorzej, cierpienie coraz większe, a po heroinie rzeczywiście znikają wszystkie problemy. Jeden strzał i jest dobrze. Tak wpadłem. Na wiele lat. Łomka - łamanie, burzenie, a u narkomanów głód narkotykowy, syndrom abstynencki. W Rosji są 4 miliony narkomanów. "Dan" jak większość heroinistów ma czarne, strasznie popsute zęby. - Ale rzuciłem to, kiedy ożeniłem się po raz trzeci. Wiedziała, że wychodzi za narkomana. Zrobiłem to dla niej i ze strachu, bo przyjaciele umierali jeden po drugim. - Jak wychodziłeś? W durce? - Nie. Z żoną tylko. Zamknąłem się w daczy za miastem i miesiąc w bólach siedziałem na stołku. Nie spałem, nie jadłem, nie myślałem, tylko się kiwałem, wyłem i robiłem pod siebie jak zwierzak. Upodliłem się do dna. Wiem, że już więcej nie wpadnę. Ze strachu przed wychodzeniem. Ale jest problem z alkoholem. - Teraz pijesz? - Teraz jak wpadam w ciąg, robię jeden zastrzyk i przestaję pić. Wtedy robię drugi strzał. I mam spokój z piciem. - Zwariowałeś! - walnąłem ręką w czoło. - Za pomocą hery walczysz z wódą! Którakolwiek z nich wygra, ty będziesz przegrany. - Żona też tak mówiła. Odeszła z córkami miesiąc temu. 18 lat byliśmy razem. Wszystko straciłem. Ment - glina. Powszechne, żargonowe określenie milicjanta. Według "Tila" obecnie milicja jest gorsza niż w czasach radzieckich. Wtedy jak ognia bali się naczalstwa, więc bez pozwolenia nawet hipisa woleli nie obić. Połamane ręce, nogi, żebra, pęknięte kości czaszki i wybite zęby - większość tych historii przytrafiło się "Tilowi" po upadku ZSRR. - Bez przerwy dostawałem cięgi, więc nauczyłem się unikać bicia. Bardzo często do wściekłego menta trafia zwyczajny żart, kawał, humor. W tym jestem mistrzem. Trzeba wy-rwać mu z piersi tę nienawiść do wszystkich, zobaczyć w nim człowieka. W latach 80. powstała książka „ »Til « i milicjanci” o jego przygodach z funkcjonariuszami. Każdą opisywał inny autor, który był świadkiem zdarzenia. Nigdy nie została wydana i zakończona, bo ciągle dokładane są nowe historie, ale można przeczytać ją w internecie. - Ostatnio milicjanci często biorą mnie za kaukaskiego mudżahedina. Długa broda i włosy, a jak jest zimno, moim długim szalikiem obwiązuję się w pasie... - Dlaczego, "Tilu", wiążesz szalik na brzuchu? - zapytałem i ciężko tego pożałowałem, bo mówił o tym półtorej godziny, ale nic nie zrozumiałem. Potem ciągnął dalej. - Nie mogę spokojnie pospać na ławce w parku, bo zaraz ktoś mnie szturcha i widzę milicyjne czapki nad sobą. Pytają, co mam na brzuchu. Odpowiadam, że szalik, a oni: a co pod szalikiem? Więc wolno zdejmuję, a oni na mnie skaczą, zakuwają w kajdanki, wzywają specjalistów od ładunków wybuchowych i ewakuują obywateli z parku. W dzielnicy "Tila" wszyscy milicjanci go znają, a nowych uprzedzają, żeby nie wdawali się w dyskusje z dziwnym człowiekiem, który gra w niewidoczne szachy, na dodatek sam. Nakołka - słownikowo to stroik, zapinka, dostawka, tatuaż, a u hipisów - nocleg, adres, pod którym można się zatrzymać w obcym mieście. Jak robiło się ciepło, hipisi ruszali w drogę. Wołosaci z Moskwy jechali do Leningradu, a ci z Leningradu - do Moskwy. Od 1978 roku na Łotwie albo w Estonii organizowane były w lecie nielegalne hipisowskie festiwale, więc i tam należało się pokazać. Potem trzeba było pojechać na południe. Najlepiej na Krym, gdzie można spać na plaży, a wino tanie jak barszcz. A jeszcze lepiej do Azji Środkowej, żeby uzupełnić zapasy konopi i maku. Jeździli też bez celu. Na mapie ogromnego Kraju Rad wybierali możliwie najodleglejsze miasto i ruszali w trasę. Przed odjazdem zbierali od przyjaciół adresy, gdzie po drodze można przenocować. To był wielki hipisowski system noclegowy. W każdym większym mieście był jakiś wołosaty albo komuna, a jak się nie miało adresu, wystarczyło zaczepić pierwszego napotkanego kudłacza. W miastach hipisi nigdy nie spali pod gołym niebem. Oldowy - stary hip. Z angielskiego old - stary. Wszyscy bohaterowie tego tekstu są oldowi, ale nie tylko z racji wieku. Oldowy hipis może mieć 22 lata, ale jest autorytetem, liderem w bardzo słabo zhierarchizowanej, opartej na wolności hipisowskiej gromadzie. Najbardziej oldowy ze wszystkich był Jura "Słońce" Burakow, przez dziewczyny nazywany "Słoneczkiem". Uznawany jest za pierwszego radzieckiego hipisa. Jest autorem powiedzenia: "Zabijając siebie, rozwalasz Związek Radziecki". Ćpał i strasznie pił, a wszyscy hipisi wierzyli, że właśnie tak robi się rewolucję. "Słońce" umarł w 1989 roku na marskość wątroby. Miał 46 lat. Pierenta - rodzice. Od znaczącego to samo angielskiego słowa parents. Większość hipisów odchodziła z domów i lądowała na ulicy zaraz po uzyskaniu pełnoletności, czyli po ukończeniu obowiązkowej dziesięcioletniej szkoły. - Wyszedłem z domu bez pożegnania i odezwałem się dopiero po siedmiu latach - opowiada "Dan". - To znaczy zadzwoniłem. Nic nawet ze sobą nie wziąłem. Bo co? Wszystko, co rodzice mi kupowali, było obciachowe. Po cholerę mi garnitur. - Nie kochałeś rodziców? - Kochałem, ale musiałem się uwolnić. Bardzo długo mnie szukali, aż od milicji dowiedzieli się, gdzie jestem i co robię. Strasznie to przeżywali. Najbardziej moje więzienie i durkę. Masza Remizowa "Mata Hari" i Sasza Dialcew "Pesymist" to hipisowska miłość i małżeństwo od 25 lat. Pod tym względem są wyjątkowi i wyjątkowo nie używa się ich klikuch, tylko jednym tchem mówi "Sasza i Masza", bo zawsze są razem. Sasza wyniósł się z domu po trzecim roku studiów w Instytucie Architektury, kiedy ku rozpaczy rodziców ożenił się z Maszą, też hipiską. - Mama Saszy mówiła, że wolałaby, gdyby jej syn był alkoholikiem - opowiada jego żona. - Pijak to u nas normalka, a kudłatego hipisa strasznie się wstydziła. Za wygląd, wizyty milicji w domu i pisma do pracy, że syn bierze udział w nielegalnych, chuligańskich zgromadzeniach. Coś takiego przysłali, kiedy po zabójstwie Johna Lennona moskiewscy wołosaci zebrali się, żeby go uczcić, a gliny nas zwinęły. Prikid - ubranie. - Miałeś dżinsy? - pytam Saszę. - Miałem. Mama mi przywiozła w 1979 roku ze służbowego wyjazdu do Polski. Nie pamiętam, jak się nazywały. - Pewnie Odra. - Tak jest! - krzyknął uradowany. - Niewielu było stać na kupowanie dżinsów w kraju, bo były tylko u spekulantów i kosztowały majątek. 200 rubli! To profesorska pensja. Były jednak szczytem elegancji, szczególnie jak po latach pokryły się łatami. - Ja nigdy nie nosiłam dżinsów - wtrąca Masza. I Bogu dzięki, bo byłby to grzech śmiertelny, gdyby swoje bajeczne, zjawiskowe nogi chowała w portkach. Na szczęście nosi króciutkie dżinsowe spódnice. - Hipy nie mieli na zagraniczne spodnie, więc szyliśmy je sami z brezentu - mówi Sasza. - Oczywiście rozszerzane dzwony. Do dziś mam takie. Do tego koszula w kwiaty, torba przez ramię, sandały, a na głowie chustka albo hajratnik. Tak od angielskiego słowa hair, włosy, nazywaliśmy indiańską opaskę. Ale prawdziwa hipowość polega na tym, żeby wszystko robić swoimi rękoma. Jeszcze ważniejsze, żeby mimo biedy nie zmenelić się. Nigdy nie być brudnym i śmierdzącym. Nazywali to estetyką biedy. Żeby być prawdziwym, stuprocentowym hipem, trzeba było spełnić tylko trzy warunki. Podróżować, brać narkotyki i nosić fieńki, bransoletki z koralików albo kolorowych sznurków. To znak rozpoznawczy i ozdoba wszystkich radzieckich hipisów. Ważniejszy nawet niż pacyfa, którą nazywali pacyfikiem. Żaden z moich bohaterów dzisiaj nie nosi fienieczek. Rassiekat' - dosłownie to przecinać, przerywać, rąbać, a u hipisów łazić, wałęsać się, włóczyć bez celu, żeby zabić czas. Mądry człowiek nazwał Saszę "Pesymistą". Jak na hipisa jest cholernie poważny i zasadniczy. Dla zasady nie brał od rodziców pieniędzy, chociaż z Maszą nie dojadali, nie askał, czyli nie wyłudzał ich na ulicy, bo się wstydził i duma mu nie pozwalała, i dla zasady, na rok przed końcem studiów, demonstracyjnie wystąpił z Komsomołu. - Było pewne, że wylecę z uczelni - mówi - więc żeby od ręki nie wzięli mnie do wojska, odleżałem dwa tygodnie w szpitalu psychiatrycznym i dostałem wariackie papiery. Dla zasady także nigdy nie trwonił czasu na ławce pod pomnikiem Puszkina. Takich hipisów nazywa ulicznymi, a on jest prawdziwy i studiował, a kiedy w 1983 roku go wygnali, poszedł do pracy. Wśród wołosatych akceptowane były tylko posady dozorców i nocnych stróżów. Sasza wolał to drugie, bo nic nie trzeba robić. Można siedzieć i czytać książki. A Sasza nawet pisał. Zarabiał 70 rubli. Tyle u handlarza kosztowała jedna płyta Pink Floydów. Mieszkanie wynajmowali z Maszą za 40. Ona studiowała, więc jedli tylko chleb z margaryną, makaron i kaszę. Ich dziecko też. Ubrania szyli sami. Kiedy w 1991 roku upadł Związek Radziecki, Sasza wrócił na uczelnię i ukończył studia. Miał 30 lat. Zmęczyła go bezczynność, nędza, zabijanie czasu i całe hipisowskie życie. - Nie chcieliśmy już być marginałami. Dorośliśmy i poczuliśmy potrzebę samorealizacji. Chcieliśmy coś zrobić. - Karierę! - krzyknął odkrywczo Wania, młodszy syn Saszy i Maszy. - Jaką karierę! - jego ojciec się zdenerwował. - Idź do siebie i zamknij drzwi. Chcieliśmy realizować się zawodowo. Czuliśmy, że możemy dużo dokonać. Mamy siłę, energię, smak, talent i jest wreszcie upragniona wolność. Mieli własną księgarnię, dostali pracę w "Niezawisimej Gaziecie", Sasza jest wziętym architektem, krytykiem literackim i pisarzem. Wydał pięć znakomitych powieści. Pojawili się nowi przyjaciele - literaci, dziennikarze, artyści - a starzy przestali wystarczać. Porzucili świat hipisów. - Wyszliśmy z systemu. Sistiema - system. Tak o sobie mówią jako o całości. Hipisowska wspólnota, wołosaty naród. - Kilka lat temu w telewizji pokazali film dokumentalny o ośrodku odwykowym dla narkomanów - opowiada Masza. - Była długa scena z terapii grupowej, a ja wśród pacjentów rozpoznałam kilku moich kolegów. Z dziesięć lat ich nie widziałam. Siedzieli w kręgu w wielkiej sali. Kudłaci, smutni, bez ruchu. A ja ich zostawiłam. Poczułam się jak Indianka, która porzuciła swoje plemię i weszła do społeczności białych. Żyje normalnie, wygodnie, ma dom, samochód, pracę i nagle widzi, że jej plemię wymiera. Strasznie się poryczałam. Ono już wymarło. Tielega - główna forma legendarnej twórczości hipisów. Dosłownie słowo to oznacza wóz, furmankę, a dla wołosatych to wspaniały, wzniosły akt twórczy. Mówi się: prześcignąć tielegu, czyli świrować, udawać wariata. Zakład psychiatryczny ratował od wojska. Wystarczyło być w nim raz, żeby nie trafić w kamasze, więc hipisi pchali się tam na ochotnika. Jeszcze pewniejszy był sposób z wywinięciem niewielkiego, ale dziwnego chuligańskiego numeru, żeby aresztowała cię milicja, a potem odwiozła do szpitala psychiatrycznego. - Tam odbywał się państwowy egzamin na świra - opowiada 60-letni "Bep", najstarszy z żyjących dzieci kwiatów, który w durce był pięć razy. - Musiałeś udawać, żeś wariat. Wystarczyło wygarnąć prosto z mostu, co się myśli o władzy radzieckiej, albo zamanifestować swoją religijność. A jak się było kudłatym i oberwanym jak zaprzeczenie radzieckiego człowieka, już po dwóch tygodniach hospitalizacji wpisywali w książeczce wojskowej upragnione zdanie: "Niegodny służby wojskowej nawet w okresie wojny". A jak dobrze świrowałeś, dostawałeś rentę. Mnie się udało. Płacili 85 rubli, które od biedy wystarczały, żeby być wolnym, zająć się czytaniem, twórczością i podróżami. Ważne, żeby nie przedobrzyć, bo mogli wlepić bezterminowy wyrok i zamknąć w szpitalu na lata. Tusowka - miejsce, w którym zbierają się hipisi, a także grupa ludzi do niego przypisanych. Pierwsza i największa była w centrum Moskwy, na placu Puszkina, pod pomnikiem poety. Druga - w parku Uniwersytetu Moskiewskiego, ale najbardziej magnetyczna i znana była niedaleko ulicy Arbat, koło kawiarenki Aromat. To legendarna, już nieistniejąca tusowka Babilon. W sumie w stolicy mogło być około tysiąca hipisów, ale i tak byli najliczniejszą, niezależną od władzy komunistycznej grupą. Siergieja Rybko zwano "Łuną", czyli księżycem, bo taki jasny, pogodny i okrągły. Jest strasznie gruby, na głowie resztki długich włosów, potężna broda. W 1978 roku rzucił studia, zatusował na Babilonie i poświęcił się grze na perkusji w hipisowskim zespole. - Odkryłem, że nasz ruch ma bardzo silne podstawy chrześcijańskie - mówi. - Najważniejsza jest miłość, wolność i pokój. Chrystus był pierwszym hipisem. Po dwóch latach spędzonych na ulicy "Łuna" postanowił wstąpić do prawosławnego seminarium. W tamtych czasach trzeba było na to mieć zgodę KGB, ale hipisom jej nie dawali, bo to podejrzany, antysowiecki element. Z tych samych powodów nie przyjęli go do zakonu. Przytulił się więc do moskiewskiej cerkwi Matki Bożej jako człowiek do wszystkiego. Był ministrantem, kościelnym, ołtarnikiem (to ten, kto podaje kadzidło), chórem i dzwonnikiem w jednej osobie. - Szybko się nauczyłem gry na dzwonach i jeszcze wzbogaciłem ją elementami rocka. Kudłaty mnich w habicie przepasanym rzemieniem nad monstrualnym brzuszyskiem w kilka sekund zamienia swoje biurko w perkusję i łyżką oraz długopisem z szybkością karabinu maszynowego wygrywa melodię na kilku szklankach, blacie i cukiernicy. - Zestaw perkusyjny zbudowany jest jak prawosławna dzwonnica - mówi zasapany. - Lewa ręka obsługuje duży dzwon i duży bęben w perkusji, a prawa małe dzwony i talerze. Jedna jest od rytmu, druga od melodii. Wszystko tak samo. A prawa noga pomaga. Idzie na największy dzwon i bęben. W 1988 roku pozwolili mu wreszcie wstąpić do monastyru, a ponieważ brakowało duchownych, od ręki przyjął święcenia kapłańskie i zakonne. Seminarium skończył później - zaocznie. W 1992 roku dostał w Moskwie cerkiew pod wezwaniem Ducha Świętego. Jako mnich nie może mieć żony, ale przy swojej świątyni założył żeński monastyr. Od trzech lat w dzielnicy Bibiriewo stawia nową cerkiew. Właśnie wtedy na Leningradzkim Prospekcie milicja wyrzuciła z nielegalnie zajmowanej piwnicy hipisowską komunę. To już czwarte pokolenie rosyjskich dzieci kwiatów. W barakach przy budowie nowej cerkwi założył dla nich młodzieżowe centrum kultury. - Niezbyt surowe prawa ustaliłem - mówi ojciec Siergiej. - Obnażona natura może być, byle przyzwoita, abstrakcja też. Nie przesadzać z bluzgami, a piwo z umiarem. Narkotyki kategorycznie zakazane. Prawie wszyscy hipisi z pierwszego pokolenia, którzy nie umarli od przedawkowania, zostali księżmi lub zakonnikami prawosławnymi, a dziewczyny - żonami duchownych. - Bo tylko w prawosławiu wolność jednostki jest największą wartością. Jak człowiek czegoś nie chce, do niczego nie będzie zmuszany. Żadnej presji, przemocy. Ot, cała głębia prawosławnej mistyki - mówi mnich i na pożegnanie pokazuje palcami literę V. Urłak - słowo ze złodziejskiego żargonu oznaczające chuligana, ulicznego bandziora. Odwiecznego wroga hipisa. Zjeżdżali do centrum z peryferyjnych osiedli i okolicznych miasteczek, żeby wpiździć wołosatym. Byli tolerowani, a nawet inspirowani przez milicję i młodzieżowe organizacje komunistyczne, które przez 20 lat nie potrafiły zlikwidować hipisowskiej zarazy. - Dlatego drugie pokolenie hipów już nie było takie rozlazłe i pokojowe - opowiada "Dan", artysta ceramik, którego przed miesiącem opuściła żona z córkami. - Trudno być pacyfistą, jak widzisz, że twoją dziewczynę wloką za włosy, kopią i zaraz zaczną gwałcić. Musieliśmy nauczyć się bić. - Byli jeszcze drużynnicy - mówię o zorganizowanych przez Komsomoł milicyjnych pomagierach. - Oni chociaż nie bili tak, żeby zabić. Na tusowce na placu Puszkina operował oddział "Bieriozka". Nie było hipisa, który nie wpadłby w ich łapy. Mieli ogromną kartotekę ze zdjęciami. Ich sztab był na ulicy obok. Kiedyś dopadli mojego przyjaciela "Maleńkiego Dżima". Spisali go i ostrzygli ręczną maszynką na zero. Chłopak pozbierał włosy, przykleił do kapelusza i paradował w takim nakryciu głowy do końca życia. Któregoś dnia rano wydziadowaliśmy mnóstwo pieniędzy, więc kupiliśmy po kilka bełtów na głowę i piliśmy na podwórku, gdzie był ich sztab. - Chyba wam odbiło. - Chyba tak. I postanowiliśmy się do nich włamać. Piłę do przecięcia zamka pożyczyliśmy od ich sąsiadów. Zrobiliśmy straszną demolkę, ale nie mogliśmy dobrać się do archiwum, bo było w szafie pancernej, zbudowaliśmy więc stos ze wszystkich papierów i mebli, podlaliśmy pastą do podłogi i podpaliliśmy. Był straszny pożar. Przenieśli oddział do innej dzielnicy. - Złapali was? - Nie. Ale "Dżimi" niedługo potem wyskoczył z wieżowca przez okno - staremu hipowi łamie się głos. - Strasznie pił. Ta wolność, do której tak się rwaliśmy, zabija. Człowiek, który nic nie robi, żyje kosztem innych, degraduje się. Trzeba dawać, a nie tylko brać. Pochowałem dziesiątki kolegów i dopiero to zrozumiałem. Jestem jednym z ostatnich. Fakatsa - robić coś nieprzyjemnego. Pracować po prostu. Od angielskiego fuck - pierdolić. Więc żeby nie żyć kosztem innych, "Dan" lepi i wypala dzbany, ojciec Siergiej zbiera na tacę, a "Bep" założył i od kilku lat prowadzi muzeum starosłowiańskiej kultury. Zarabia 12 tysięcy rubli (1,2 tysiąca złotych) i ma wariacką rentę - 3,5 tysiąca (350 złotych). "Til" wręczył mi karteczkę, która udaje wizytówkę. Pod nazwiskiem napisane jest: kierownik artystyczny teatru Boża Krówka, poeta, pedagog, reżyser, aktor, artysta, dramaturg, muzykant. Boża Krówka to teatr dla dzieci w domu kultury. "Til" prowadzi go razem z żoną, Iriną. Sasza i Masza mają tyle zajęć, że nie wiedzą, w co ręce włożyć. Flet - mieszkanie. Od znaczącego to samo angielskiego słowa flat. Wiktor Fiedotow z Petersburga, w młodości znany jako "Młodożeniec", bo w wieku 18 lat miał żonę i dziecko, jest przedsiębiorcą budowlanym i jako jedyny bohater tego tekstu nie nosi długich włosów. Jest przyjacielem ojca Siergieja. Buduje jego nową cerkiew. Kiedy ojciec Siergiej przed laty jechał do Leningradu, jak wielu moskiewskich hipisów zatrzymywał się w mieszkaniu Wiktora, bo to była bardzo ludna i znana komuna. - Miałem dwóch przyjaciół anarchistów - rozpoczyna opowieść Wiktor. - W 1980 roku zostali aresztowani za rozklejanie ulotek. KGB przesłuchało także ich koleżankę, a ona mnie uprzedziła, że chłopaki wpadli. Zarządziłem w naszej komunie, że trzeba wyczyścić flet. Już za Sołżenicyna mogli posadzić, a mieliśmy też biuletyny anarchistów, emigracyjne gazety, zakazane płyty Black Sabbath i "Ścianę" Pink Floydów. Skończyliśmy sprzątanie, a po godzinie bezpieka wjechała z hukiem do mieszkania. - Znaleźli coś? - pytam Wiktora. - Nic. Ale przyjaciele zaczęli mnie pytać, skąd wiedziałem, że będzie rewizja. - Ta dziewczyna ci powiedziała. - Ale przysiągłem, że nikomu o niej nie powiem - Wiktor nerwowo szuka papierosa. - Robiła karierę naukową na uniwersytecie, a jakby się wydało, że mnie uprzedziła o akcji bezpieki, KGB by ją zniszczyło. Ona przecież ryzykowała, żeby nas ratować. Wszyscy uwierzyli, że to ja zdradziłem i przeze mnie siedzą ci dwaj. To była bardzo misterna, psychologiczna akcja bezpieki. Podważając moją uczciwość, rozbili całe środowisko, rozbili naszą komunę. Wszyscy hipisi wynieśli się ode mnie, a ci z innych miast przestali przyjeżdżać. W mieszkaniu, w którym kłębiło się 17 hipów, zostałem sam jak palec. Nawet żona mi nie wierzyła. Wzięła naszego czteroletniego synka i odeszła. Nie chciała żyć ze zdrajcą. Po trzech latach z więzienia wyszli obaj anarchiści i wyjaśnili, że Wiktor nie mógł ich zdradzić, bo nic nie wiedział o ich działalności. Jego żona chciała wrócić, ale Wiktor nie mógł przeżyć, że mu nie wierzyła. - A wiesz, czyja to była operacja? - pyta mnie. - No? - Władimira Putina. - Zalewasz! - Był młodym porucznikiem i w leningradzkim KGB odpowiadał za nieformalne grupy młodzieżowe - mówi Wiktor. - Wzywał nas i osobiście prowadził przesłuchania. - W mordę lał? - Ani razu. Inni bili jak diabli, połamali mi palce, pokaleczyli, wybili zęby, a on nawet bez przekleństw i straszenia. Nie ma się czego wstydzić... - Bez przesady! - przerywam Wiktorowi. - Zrujnował ci życie! - Żonie też się nie ułożyło. Jest sama, a syn rósł bez normalnej rodziny. Ma 31 lat i jest narkomanem. Jedyne moje dziecko. Wszystkim nam rozwalił życie. Hajk - autostop, a hajker - autostopowicz. Z angielskiego hitch-hike - jeździć autostopem. Hipisi tylko tak podróżowali. Czasami elektryczkami, podmiejskimi pociągami, które jeździły na krótkich trasach. Małymi skokami można było dojechać nawet na koniec kraju, do Władywostoku. Trwało to około miesiąca, bo hipisi nigdy nie mieli pieniędzy i nie kupowali biletów. Konduktor wyrzucał ich na najbliższej stacji, gdzie czekali na następną kolejkę. Czornaja - czarna. Bo jest czarna jak śmierć. Inna nazwa domowej heroiny sporządzanej ze słomy makowej w procesie gotowania. Po najlepszy mak hipisi jeździli autostopem do Kirgizji. Ale kołchozowych pól strzegli uzbrojeni strażnicy. Wielu młodych ludzi poległo z ich rąk. Sziz - schizofrenia, schizofrenik. Wiktor, "Dan", "Til", "Bep" i prawie wszyscy hipisi, którzy trafili do szpitali psychiatrycznych, dostawali dysydencką diagnozę. To była schizofrenia bezobjawowa. Tylko psychiatra mógł dostrzec, że człowiek jest chory. Pod upadku ZSRR władze przyznały się, że radzieckie durki były miejscem represji politycznych. - Powiedzieli, że jestem ofiarą reżimu, i chcieli zdjąć ze mnie wszystkie diagnozy - mówi oburzony "Bep", patriarcha rosyjskich hipisów. - Dwa razy poszedłem do szpitala, żeby nic nie zmieniali. Maleńka ta moja rencina, ale jest. Nigdy w życiu nie pracowałem, bo wariatów do roboty nie brali, to kto mnie teraz zatrudni? Powiedziałem lekarzom, że nie życzę sobie rehabilitacji, jestem więc ostatnim człowiekiem, który cierpi na chorobę, której nie ma. - Może byś dostał odszkodowanie - ja na to. - Co ty? Władza nie robiła tego dla ludzi, tylko żeby mniej płacić. Państwo to największe zło. I tamto radzieckie, i to. Saszy, mężowi Maszy, jako jednemu z niewielu hipisów radzieccy psychiatrzy wykryli psychozę maniakalno-depresyjną, bo powiedział, że jak mu obetną włosy, to się powiesi. - Więc nawet krzyża nie zdjęli mi z szyi - mówi Sasza. - A zabierali wszystkim. - Dlaczego krzyże zabierali?! - krzyczy ze swojego pokoju jego syn, Wania. - Żebym na rzemieniu się nie powiesił. Sasza i Masza porzucili świat wołosatych i rozpoczęli nowe, wolne i dostatnie życie w 1991 roku, kiedy upadł Związek Radziecki. - Wyszliśmy z hipisowskiego systemu - mówi Sasza - ale po dziesięciu latach poczuliśmy, że to była najlepsza, najpiękniejsza część naszego życia. I najlepsi przyjaciele. Napisałem o tym książkę. 1 czerwca pojechaliśmy pod Moskwę, gdzie spotykają się hipisi, bo w Dzień Dziecka mamy swoje święto. Odnaleźliśmy "Dana" i innych przyjaciół. Wydajemy tanie hipisowskie pismo i co roku jeździmy na nasz festiwal na Ukrainę. - Autostopem? - pytam. - Samochodem - mówi zawstydzony Sasza. - Pokażę ci nasz oldowy samochód, żebyś nie myślał!... - krzyczy Masza i ciągnie mnie na balkon. Pod domem stoi zasypane śniegiem fioletowe żyguli z 1989 roku, które Masza pomalowała w ogromne kwiaty. - A ja kupiłem łazika i pojutrze ruszam do Władywostoku - chwalę się, a moim gospodarzom świecą się oczy. - Och, jak ja bym z tobą pojechał - mówi zachwycony Sasza. - Nigdy dalej jak na Ałtaj nie dotarłem, a tu taka okazja... Taki hajk... - To jedź. Ja zajmę się wszystkim w domu - mówi Masza i przez godzinę wierci mu dziurę w brzuchu, a on się łamie. - Obiecałem skończyć ten projekt... - Chrzań to - Masza się nie poddaje. - Znowu możesz być w trasie. - Chcesz, żeby wyrzucili mnie z roboty!? - Sasza krzyczy, aż ze swojego pokoju przybiegł Wania. Wszyscy długo milczą. Ciszę przerywa Masza. - Znowu hip umarł. Źródło: Duży Format

Komentarze

S3Mi (niezweryfikowany)
Znowu produkujesz te wypociny? Nie zasyfiaj głównej strony.
Anonim (niezweryfikowany)
Zbyt już masz zaśmieconą, żeby się wysilić i przeczytać, że to tekst z Dużego Formatu?
Ciotka Jadwiga (niezweryfikowany)
Jeden z najlepszych tekstów jakie tu się ukazały, nie grzej rdzenia S3Mi
Astacus (niezweryfikowany)
[quote=S3Mi]Znowu produkujesz te wypociny? Nie zasyfiaj głównej strony.[/quote] Świetny artykuł, nie znasz się.
Anonim (niezweryfikowany)
swietny tekst zeby zgarniac ludzi za to ze chca uczcic lennona zal
Dąbrowski (niezweryfikowany)
buuuuuuhahahahahhahaha jestesmy w Uniiiiiii:PPP NIE LUBIE RUSKICH Pozdro dla wszystkich uzaleznionych.
Zajawki z NeuroGroove
  • Alprazolam
  • Dekstrometorfan
  • Dimenhydrynat
  • Gałka muszkatołowa
  • Pozytywne przeżycie
  • Tytoń

Pokój/sklep/dwór Nastawienie jak zawsze pozytywne Łącznie 2 muszkieterów

Zanim czas się zatrzymał
Budzimy się koło 11 i po kilku godzinach przygotowań, grania i ogarniania ruszamy z druidem do apteki gdzie czekają zamówione 2 opakowania tussidexu. Odebraliśmy co mieliśmy odebrać i kierujemy się do kolejnych aptek żeby się dozbroić.
Przygotowani wracamy do mieszkania potocznie zwanego ćpalnią i decydujemy się że mimo młodej godziny wrzucamy teraz.

  • Chelidonium majus (glistnik jaskółcze ziele)

Jaskółcze Opium
INFO ; 17 lat 65kg
DOŚWIADCZENIE : gałka , piguły ,diazepam ,ganja , alko ,nikotyna, kofeina , mieszanki ziołowe , DXM
SUBSTANCJA ; ususzone pomarańczowe mleczko glistnika jaskółczego ziela.

  • Marihuana
  • Przeżycie mistyczne

Nastawienie dość standardowe, nic specjalnego. Pozytywny nastój, nieco bardziej przmyśleniowy.

To co się stało na długo zapadnie w moją pamięć...

Pojechaliśmy wieczorem do ziomka bo miał wolną chatę, zapaliliśmy blanta i trochę posiedzieliśmy, w sumie nic ponad normę.

Odczucia wtedy mogę określić na 5/10 w mojej skali najarania. Towar miałem już kilka dni wcześniej w nieco większej ilości. Tego dnia pozbywaliśmy się ostatniej sztuki. Od początku mówiłem że ta odmiana mi się nie podoba, słabo pachniała i z wyglądu sprawiała wrażenie , że będzie conajwyżej przeciętnym buszkiem. Realia były nieco inne, paliliśmy ją kilka razy:

  • Efedryna


wiek: 18 lat

wzrost: 196cm

waga: 92kg





Wybieraliśmy się ze znajomymi na ognisko do lasu, a że wcześniej naczytałem się na hyperrealku o tych tajemniczych tabletkach na kaszel jakimi są tussipect, więc postanowiłem tego spróbować.



Godz. 17.30

randomness