Michał Skubik
[ external image ]
Wysokie dawki "hormonu przytulania" znoszą działanie alkoholu u szczurów. (123RF)
https://www.newscientist.com/article/dn ... O24HeH3TLV
Wysokie dawki "hormonu przytulania" niwelują efekt upojenia alkoholowego. Oksytocyna, która odgrywa ważną rolę relacjach seksualnych i budowaniu więzi społecznych, może znaleźć całkiem nowe zastosowanie.
Podczas badania wpływu alkoholu na szczury dr Michael Bowen z Sydney University dokonał ciekawego spostrzeżenia.
- Szczury, którym podaliśmy oksytocynę, nie upijały się i poruszały się tak, jakby w ogóle nie piły alkoholu, natomiast te, którym nie podaliśmy oksytocyny, były pijane i spały - powiedział dr Bowen tygodnikowi "New Scientist".
To działanie oksytocyny naukowcy potwierdzili w drugim doświadczeniu, w którym połowie z badanych szczurów podali zastrzyki z oksytocyny wprost do mózgu. Dawka, którą zastosowali, była 150 tys. razy wyższa niż normalnie występująca w organizmie. Następnie podali szczurom alkohol i zbadali ich zdolności motoryczne i czas reakcji na bodźce. Oksytocyna wydawała się całkowicie niwelować efekt upojenia alkoholowego nawet u szczurów, które spożyły ilość alkoholu odpowiadającą połowie butelki wina.
- Szczury, którym podaliśmy oksytocynę i alkohol, były praktycznie nie do odróżnienia od tych, które nie dostały alkoholu - powiedział Bowen.
Może to być spowodowane tym, że alkohol wywiera toksyczne działanie na receptory kwasu gamma aminomasłowego (GABA). Zespół Bowena odkrył, że oksytocyna wiąże się z dwiema częściami tych receptorów, blokując możliwość dotarcia do nich alkoholu.
- Oksytocyna chroni te obszary mózgu, które są odpowiedzialne za upijanie się - uważa Bowen.
Ale takie działanie hormonu nie jest nieograniczone. Kiedy naukowcy podali szczurom ilość alkoholu odpowiadającą butelce wódki, oksytocyna nie była już w stanie utrzymać ich w trzeźwości. Dzieje się tak, ponieważ alkohol podany w dużych dawkach zaczyna się łączyć z receptorami GABA wewnątrz połączeń nerwowych zwanych synapsami. Tam niestety oksytocyna nie dociera.
Według Bowena odkrycie to wykracza daleko poza najprostsze ludzkie myślenie, że będzie można wypić więcej podczas służbowego obiadu, a potem po zażyciu dawki oksytocyny pracować efektywnie do wieczora. Ważniejsze może być zastosowanie oksytocyny w leczeniu uzależnienia od alkoholu.
- Ludzie mogą myśleć, że lek, który powoduje, iż czujesz się mniej pijany, sprawi, że będziesz pić więcej. W przypadku oksytocyny wydaje się być wprost przeciwnie - mówi badacz.
Naukowcy dowiedli, że poza blokowaniem efektu upojenia alkoholowego oksytocyna zmniejsza też ilość spożywanego alkoholu. Dodatkowo zapobiega rozwojowi tolerancji na alkohol i zmniejsza nasilenie zespołu abstynencyjnego.
- To niesamowity efekt. Jeżeli takie samo działanie zostanie potwierdzone u ludzi, to oksytocyna może się stać lekiem idealnym - mówi prof. Zoltan Sarnayai z James Cook University w Queensland w Australii.
Bowen planuje badania z użyciem oksytocyny na ludziach.
Niestety ze względu na wielkość cząsteczki oksytocyna nie przekracza bariery krew-mózg. Musi być podawana do mózgu bezpośrednio lub drogą wziewną (w nosie znajdują się zakończenia nerwów węchowych, którymi oksytocyna może trafić do mózgu). Jeśli jednak dalsze badania stwierdzą, która dokładnie część cząsteczki oksytocyny wiąże się z receptorami GABA, w tym samym celu można będzie zastosować substancję o mniejszych cząsteczkach, która będzie mogła swobodnie dotrzeć do mózgu.
Zachowanie szczurów podczas badania możecie zobaczyć na filmie:
https://www.youtube.com/watch?v=BEuxkXtXCHA
Margit Kossobudzka
[ external image ]
Niektórzy naukowcy twierdzą, że produkcji alkoholu zawdzięczamy początki naszej cywilizacji. Ludzkość ma więc kaca od tysięcy lat, a wciąż nie możemy go rozgryźć
Dzisiejszej nocy strzelą miliony korków od szampana, poleją się hektolitry piwa, wina i wódki. Wiemy, że to niezdrowo, że jutro wielu z nas to odchoruje. Ale nie możemy się oprzeć czarowi alkoholu.
Jak człowiek wpadł na pomysł produkcji napoju z procentami? Wielu antropologów uważa, że był to przypadek. Przechowywane ziarno pszenicy i jęczmienia zostało zanieczyszczone dziko żyjącymi drożdżami i sfermentowało. Ale jest też inna możliwość.
Antropolog Solomon Katz z University of Pennsylvania w Filadelfii jest zdania, że najpierw odkryto proces fermentacji, a zboże zaczęto uprawiać właśnie po to, żeby mieć wystarczająco dużo ziarna do zrobienia napitku. Zatem już wtedy jako gatunek byliśmy na alkoholowym głodzie.
Początki produkcji napojów alkoholowych musiały dla ówczesnych ludzi być czymś w rodzaju magii. Wystarczyło przełożyć trochę sfermentowanego płynu do drugiego naczynia i napitek powstawał na nowo. Woda sama zamieniała się w wino. A w Polsce w miód pitny, bo to on na początku królował na naszych stołach.
Cywilizacja na procentach
Pierwszej historycznie poświadczonej destylacji alkoholu dokonał Zosimos z Panapolis około roku 400 n.e. Umiejętność ta szybko przyjęła się w świecie arabskim, wódki używano tam jednak głównie do celów medycznych. Do Europy alkohol ten dotarł w XII wieku wraz z ludźmi powracającymi z wypraw krzyżowych. Wódkę pędzoną ze zboża wynaleziono prawdopodobnie w Niemczech w XIV wieku. Nazywano ją na początku wodą życia (łac. aqua vitae) - po polsku: okowita. W Polsce na początku wódkę robiono również w aptekach i stosowano jako lekarstwo.
Alkohol wywołuje w nas przyjemne odczucia m.in. poprzez zdolność do łączenia się z receptorami GABA (wiążącymi kwas gamma-aminomasłowy) w mózgu. Normalnie te receptory redukują aktywność neuronów, na których się znajdują. Alkohol zamiast hamować aktywność komórek, pobudza je. To powoduje, że rozluźniają nam się mięśnie i puszczają hamulce. Dzięki temu została poczęta ogromna liczba dzieci, zawarto ogromną liczbę znajomości, osiągnięto zbliżenie w wielu spornych kwestiach.
Jednak etanol powoduje także zaburzenia w koordynacji ruchów. Stajemy się po nim lekkomyślni i agresywni. Niejedną bójkę, a nawet wojnę wywołano podczas pijatyki.
Kiedy ludzie żyli w grupach zbieracko-łowieckich, sporadyczne spożywanie alkoholu nie dawało im specjalnie ewolucyjnych korzyści. To się zmieniło, gdy staliśmy się rolnikami i zaczęliśmy prowadzić osiadły tryb życia. Alkohol pomagał naszym przodkom nawiązywać i utrzymywać kontakty społeczne, a tych było coraz więcej w miarę jak społeczność osady się rozrastała. Ludzie musieli nauczyć się żyć w dużej grupie. I rozwiązywać konflikty.
Około 10 tys. lat temu, skupieni w osadach, zaczęliśmy więc poddawać fermentacji zboże i produkować pierwsze napoje alkoholowe. Najstarsze naczynia do przechowywania alkoholu odkryto w Chinach - mają około 7 tys. lat.
Podfermentowane potrawy były bardziej odżywcze - bogate choćby w witaminy z grupy B, które dawały drożdże. Jednak chyba najważniejszą zaletą etanolu była jego zdolność do odkażania napojów. Alkohol ten zabija bowiem nie tylko chorobotwórcze bakterie (wliczając w to krętki cholery), ale także inne patogeny. W złych warunkach higienicznych, jakie towarzyszyły osadnikom, sfermentowane napoje były po prostu bezpieczniejsze od "czystej" wody.
Niektórzy twierdzą, że umiejętność produkcji alkoholu zapoczątkowała proces przeistoczenia się ludzkości z dzikiej w cywilizowaną.
Kac gorszy z wiekiem
Wybaczylibyśmy alkoholowi nawet, to, że podejmujemy po nim ryzykowne decyzje, ale dlaczego musimy potem tak cierpieć? Za jakie grzechy mamy kaca?
Mimo że kac jest znany ludzkości od chwili, gdy nasz gatunek po raz pierwszy sięgnął po alkohol, do tej pory naukowcy nie są w stanie do końca zrozumieć jego mechanizmu. Skąd bierze się ten koszmarny ból głowy, nudności, wymioty, uczucie niepokoju? Po latach badań uczeni mają generalnie jedną radę na kaca - nie pić!
Nie podadzą nam przepisu na pozbycie się dolegliwości, a nawet nie do końca potrafią ustalić, jak pić, żeby kaca nie mieć. Do dziś nie powstał żaden skuteczny lek na kaca. Prawdopodobnie dlatego, że rodzajów złego samopoczucia jest tyle, ile pijących osób.
Na podstawie tak zwanych życiowych mądrości można jednak się pokusić o połączenie dwóch rzeczy z pojawieniem się kaca - wieku oraz rodzaju spożywanego alkoholu.
Wszystko wskazuje na to, że nasza odporność na kaca słabnie wraz z wiekiem, podobnie jak zdolność do trawienia mleka.
Badania pokazują, że w wieku 20 lat znacznie lepiej radzimy sobie ze spożytym alkoholem niż wtedy, kiedy mamy 30-40 lat i możemy wreszcie rozsądnie i bez chowania się po kątach korzystać z uroków napojów alkoholowych. Potwierdzają to badania - młodociane szczury są znacznie mniej wrażliwe na kaca i związane z nim uczucie niepokoju. Nastoletnie gryzonie mają też większą ochotę na utrzymywanie kontaktów "dzień po" niż dorosłe szczury, które wolałyby, żeby wszyscy dali im spokój.
Inne ludowe prawdy dowodzą, że pojawienie się kaca zależy od rodzaju pitego alkoholu i tego, czy trzymamy się jednego rodzaju procentów, czy też mieszamy drinki. Badania naukowe zdają się potwierdzać, że wystąpienie kaca zależy w dużej mierze od zawartości ubocznych produktów procesu fermentacji w alkoholu (kolorowe alkohole zawierają ich więcej, przez co bardziej nam szkodzą). Dla przykładu: bezbarwne napoje alkoholowe z wysoką zawartością etanolu - jak wódka i dżin - rzadziej powodują kaca niż brandy czy czerwone wino.
Jeśli mieszamy alkohole, to lepiej najpierw wypić piwo, a potem wino - w myśl zasady: od najniższych do najwyższych procentów. Tak głosi popularny pogląd. Jednak z chemicznego punktu widzenia nie ma żadnego znaczenia, czy mieszając alkohole, najpierw pijemy wino czy piwo. To, czy będziemy mieli ciężkiego kaca, zależy jedynie od ilości spożytego alkoholu. Wytłumaczenie tego mitu może być takie, że kiedy najpierw pijemy wino (które jest mocniejsze od piwa), zawarty w nim alkohol "znieczula" nas i piwa wypijamy więcej.
Mam to po rodzicach
Jak dowodzą naukowe badania, skłonność do wyjątkowo ciężkiego kaca jest po części dziedziczna.
Uczeni od dawna chcą zrozumieć, dlaczego jedni po niewielkiej ilości napojów z procentami następnego dnia czują się fatalnie, podczas gdy inni po wypiciu sporej ilości nie odczuwają przykrych tego skutków. Czy mają na to wpływ nasze geny?
Najpoważniejsze badania na ten temat dotyczą bliźniąt jednojajowych (mają niemal identyczne DNA). Różnice w doświadczaniu kaca u jednojajowych bliźniąt były następnie porównywane do różnic u bliźniąt niejednojajowych - takich, które choć urodzone z jednej ciąży, są odmienne genetycznie tak samo jak dwójka zwykłego rodzeństwa. Mają wspólne tylko 50 proc. materiału genetycznego.
W doświadczeniu analizowano dane zebrane w 1972 r. od ponad 13,5 tys. mężczyzn - bliźniąt jednojajowych, weteranów drugiej wojny światowej. Wtedy poproszono ich o wypełnienie ankiety dotyczącej ich nawyków związanych z piciem, także z doświadczaniem kaca.
Na podstawie ich odpowiedzi uczeni ustalili, że dziedziczna skłonność do zatrucia alkoholem wynosi około 50 proc., a kaca - 55 proc. To wskazywało, że za pojawienie się złego samopoczucia dzień po imprezie z alkoholem były w pewnym stopniu odpowiedzialne geny.
Jednak badanie to miało swoje ograniczenia - osoby biorące udział w ankiecie były zdane tylko na swoją pamięć (a kto pamięta dokładnie, ile razy w ciągu minionego roku czuł kaca po alkoholu?), testowano tylko białych mężczyzn (inne grupy etniczne oraz kobiety nie były tu badane), na dokładkę ochotników nie pytano o stan ich zdrowia, np. choroby przewlekłe, stres czy stosowanie leków, co może mieć znaczący wpływ na odczuwanie kaca.
Drugie doświadczenie dało już nieco dokładniejsze wyniki. Testowano w nim prawie 4,5 tys. bliźniąt jednojajowych, ale tym razem obu płci. Wyniki wskazywały, że u mężczyzn za 45 proc. różnic w odczuwaniu kaca odpowiadają geny, u kobiet skłonność do kaca jest nieco mniej wrodzona (40 proc.). Co ciekawe, dalsze badania dowodziły, że z kolei genetyczna skłonność do bycia odpornym na kaca wynosiła 43 proc. i była niezależna od płci. To sugeruje, że nasze geny mogą wpływać na to, co nazywamy "mocną głową" - taka osoba może sporo wypić i następnego dnia czuć się dobrze.
Niestety, ma to swoją cenę - znacznie większą skłonność do uzależnienia od alkoholu - organizm nie "karze" jej za nadmiar trunku. Wspomniane badania, niestety, na razie nie dają odpowiedzi na pytanie o to, które magiczne geny dają nam odporność na kaca.
Drinki tuczą jak pączki
Za naszą słabość do alkoholu płacimy nie tylko kacem, ale też dodatkowymi kilogramami. Brytyjscy lekarze tak bardzo się tym przejmują, że postulują, by na każdym produkcie zawierającym alkohol była informacja o jego kaloryczności. Nic dziwnego, skoro Brytyjczycy to w tej chwili jedna z najbardziej otyłych nacji świata - jedna czwarta dorosłych ma nadwagę.
Jak dowodzą badania opinii publicznej, mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak tuczący jest alkohol. Czy gdybyśmy to wiedzieli, pilibyśmy mniej?
Wiele na to wskazuje - w jednym z doświadczeń przeprowadzonych w brytyjskim pubie osoby, które dokładnie poinformowano o kaloryczności zamawianych piw i drinków, spożywały w efekcie średnio 400 kcal mniej niż ludzie nieświadomi tego, jak tuczący jest alkohol.
Szacunki zakładają, że obecnie Brytyjczycy aż 10 proc. dziennego spożycia kalorii wypijają z alkoholem. Po tłuszczu to (w przeliczeniu na gramy) najbardziej tuczący produkt spożywczy.
To jak bardzo tuczący jest kieliszek wina? Ma około 200 kcal, prawie tyle co jeden pączek.
Najmniej kaloryczne są alkohole czyste. Najbardziej - kolorowe drinki z sokiem i napojami gazowanymi.
Pół litra czteroprocentowego piwa to ponad 180 kcal. Cztery piwa wypite podczas jednej imprezy to tyle samo kalorii co dwa i pół hamburgera. By je spalić, powinniśmy biegać przez 73 minuty.
Mały dżin (20 ml) to ponad 50 kcal, kieliszek szampana - 90 kcal (tyle samo co średnie jabłko), nieduży kieliszek wytrawnego czerwonego wina dostarcza 130 kcal (kilka kostek czekolady), 30 ml brandy lub whisky to około 65 kcal, lampka koniaku (50 ml) dostarcza około 160 kcal, kieliszek wódki (50 ml) oznacza 110 kcal.
Do tego dochodzą tradycyjne alkoholowe przekąski: chipsy, orzeszki, paluszki. Jeśli ktoś trzymał się w święta i nie objadał potrawami i ciastami, to w jedną porządnie zakrapianą imprezę sylwestrową niewątpliwie nadrobi zaległości.
Może kawa pomoże?
Mieszanie kawy z alkoholem powoduje, że nasze reakcje stają się wyjątkowo szybkie. Ciało nie nadąża za myślą. Jesteśmy wyjątkowo niezgrabni. Wszystko dlatego, że kofeina nas pobudza. Dzięki niej możemy też dłużej pić, nie reagując na znaki, jakie daje nam organizm, że ma już dość.
Popularny drink - wódka z napojem energetycznym - niewątpliwie doda nam skrzydeł, ale potem nieuchronnie nastąpi wyjątkowo bolesny upadek.
Na to, jak szybko poczujemy działanie alkoholu, wpływa też sposób, w jaki go pijemy. Picie na pusty żołądek spowalnia usuwanie alkoholu z krwiobiegu. Kobiety radzą sobie z tym usuwaniem lepiej. Potrafią robić to szybciej, bo ich wątroby są większe w stosunku do całego ciała.
Picie drinków przez słomkę powoduje z kolei, że dłużej przetrzymujemy alkohol w ustach. A ten nie próżnuje. Natychmiast zaczyna się wchłaniać i szybciej przenika do krwi.
Ważne są przerwy między jednym a drugim kieliszkiem. Powinny trwać co najmniej 20 minut, żeby część alkoholu zdążyła już się znaleźć we krwi - to powoduje, że na bieżąco czujemy, czy mamy już dość. Picie jednego "strzału" za drugim może w mgnieniu oka odłączyć nas od prądu.
James Bond ma rację
Wstrząśnięte martini smakuje lepiej niż zmieszane. Na czym polega różnica? Jedna z sugestii jest taka, że wstrząśnięte martini zawiera więcej mikroskopijnych kawałeczków lodu, co powoduje, że ma przyjemniejszą teksturę, a smak bardziej "wypełnia" usta. Ale najprawdopodobniej Bond, który pijał martini z wódką, wolał wstrząsanie, bo znosiło szczątkowy posmak ziemniaków. A to z nich robiono najczęściej wódkę w czasach, gdy Ian Fleming pisał o przygodach Bonda.
Poza tym uczeni z University of Western Ontario w Kanadzie badali zdolność klasycznego drinka martini (dżin plus wermut) do dezaktywacji nadtlenku wodoru, który jest potencjalnym źródłem wolnych rodników. Okazało się, że z niewiadomych przyczyn martini wstrząśnięte jest w tym dwa razy skuteczniejsze niż zmieszane.
Picie przez słomkę sprawia, że alkohol zadziała szybciej.
Tygodnik "New Scientist" przygotował fakty i mity na temat procentowych trunków. Opisujemy te najciekawsze
1. Wypij kawę, szybciej wytrzeźwiejesz
To bujda. Zawarta w kawie kofeina może cię nieco pobudzić, ale nie obniży stężenia zawartego w twojej krwi alkoholu. Co więcej, filiżanka kawy może spowodować, że trudniej ci będzie przyjąć do wiadomości, że jesteś pijany - uważa Thomas Gould z Temple University w Filadelfii. Doświadczenia na myszach dowodzą, że kofeina powoduje, iż zwierzęta stają się rzeczywiście bardziej pobudzone, ale nie ma to żadnego wpływu na poprawę koordynacji ich ruchów czy umiejętności poznawczych. Myszy m.in. nie reagowały na bodźce, o których dobrze wiedziały, że są nieprzyjemne. Zatem filiżanka kawy po wypiciu alkoholu może oszukać tych, którzy sądzą, że są wciąż trzeźwi.
2. Najpierw wino, potem piwo - będziesz chora jako żywo
Z chemicznego punktu widzenia nie ma żadnego znaczenia, czy mieszając alkohole, najpierw pijemy wino, czy piwo. To, czy będziemy mieli ciężkiego kaca, zależy jedynie od ilości spożytego alkoholu. Wytłumaczenie tego mitu może być takie, że kiedy najpierw pijemy wino (które jest mocniejsze od piwa), zawarty w nim alkohol "znieczula" nas i potem piwa wypijamy więcej.
To, co nie jest do końca wyjaśnione, to rozważania, czy kolorowe alkohole, takie jak np. burbon, powodują większego kaca niż alkohole czyste, jak wódka. Taką hipotezę potwierdził zespół badaczy z Brown University na Rhode Island. Twierdzi on, że kolorowe alkohole mają więcej produktów ubocznych procesu fermentacji, przez co bardziej nam szkodzą. Jednak inne badania prowadzone w Boston University School of Public Health nie znalazły takiego związku.
3. Wstrząśnięte, nie zmieszane
Czy James Bond miał rację? Tak! Wstrząśnięte martini smakuje lepiej niż zmieszane. Na czym polega ta różnica? Jedna z sugestii jest taka, że wstrząśnięte martini zawiera więcej mikroskopijnych kawałeczków lodu, co powoduje, że ma bardziej przyjemną teksturę, a smak bardziej "wypełnia" usta. Ale najprawdopodobniej Bond wolał takie martini (pił je z wódką), bo wstrząsanie znosiło szczątkowy posmak ziemniaków. A to z nich, w czasach gdy Fleming pisał swoje książki, robiono najczęściej wódkę.
Coś naukowego? Uczeni z University of Western Ontario w Kanadzie badali zdolność klasycznego drinku martini (gin plus wermut) do dezaktywacji nadtlenku wodoru, który jest potencjalnym źródłem wolnych rodników. Okazało się, że z niewiadomych przyczyn martini wstrząśnięte jest w tym dwa razy skuteczniejsze niż zmieszane.
4. Zawieszenie łyżeczki w szyjce otwartej butelki szampana na dłużej zachowuje bąbelki
To mit, którego jednak żaden poważny naukowiec nie badał. Zrobił to natomiast zespół "New Scientista". Dziennikarze poprosili znajomych, by spróbowali szampana - otwartego i przechowywanego z zawieszoną łyżeczką oraz bez niej - a następnie porównali go ze świeżo otwartym szampanem. Okazało się, że łyżeczka nie poprawiła smaku trunku.
5. Szampanem upijamy się szybciej niż winem
Prawda. Sekret tkwi w bąbelkach. Alkohol w takiej postaci szybciej idzie nam do głowy niż wino. Nie wiadomo jednak do końca dlaczego. Jednak z teorii zakłada, że bąbelki pobudzają zawór pomiędzy żołądkiem a dwunastnicą do szybkiego otwarcia się. W ten sposób alkohol, zamiast zalegać w żołądku, od razu przedostaje się do jelit, a co za tym idzie - do krwi.
6. To Dmitrij Mendelejew ustalił optymalną moc dla wódki - 40 proc.
Ostatecznie dwa lata temu tę plotkę obaliła Wera Grigoriewa z firmy Oval produkującej wódkę w Moskwie. Doszukała się ona w dokumentach, że wódka zawierająca około 40 proc. alkoholu została wprowadzona w Rosji już pod koniec XVII wieku, długo przed narodzinami słynnego chemika, który stworzył tablicę układu pierwiastków.
Wódka jest destylatem alkoholowym (alkoholem jest etanol) rozcieńczonym wodą w stosunku około 2:3.
Dmitrij Mendelejew rzeczywiście pracował nad łączeniem spirytusu z wodą, ale jego praca nie odegrała roli w regulacjach fabryk wódki. Dopiero teraz do badań Mendelejewa wracają współcześni naukowcy.
7. Tylko wysokiej jakości wino tworzy "nóżki" bądź "łzy" na ściance kieliszka
Takie ślady nie zależą od jakości alkoholu, ale od jego rodzaju, a konkretnie od jego mocy. "Nóżki" lub "łezki" układające się niekiedy w ładnie wyglądającą koronę można zobaczyć, gdy wlejemy wino do kieliszka i zakręcimy nim. Alkohol, który zwilżył ścinkę kieliszka, zaczyna natychmiast parować. Wino (zawierające m.in. etanol i wodę) ma niższe napięcie powierzchniowe niż czysta woda. Im jest słabsze, tym alkohol szybciej wyparowuje. To powoduje, że na ściankach zostaje coraz więcej wody. Taka mieszanina ma większe napięcie powierzchniowe niż zawartość dna kieliszka, przez co ciągnie wino do góry po ściankach. Trunek płynie niejako wbrew grawitacji. Kiedy ścianki "wyciągną" dostatecznie dużo wina, pod wpływem ciężkości spływa ono w dół, tworząc charakterystyczne "nóżki" czy "łzy". Nie świadczy to jednak o jego jakości.
8. Absynt jest halucynogenny
"Zielona wróżka", którą raczyli się Ernest Hemingway, Oscar Wilde i Vincent van Gogh, zyskała paskudną reputację. Taką, że większość państw europejskich zakazała sprzedaży absyntu we wczesnych latach 90. ubiegłego wieku.
Absynt (ma charakterystyczny zielony kolor) produkowany jest m.in. z wyciągu ziela - bylicy piołun - i zawiera słynny składnik - tujon. To on był podejrzewany o właściwości halucynogenne, ale tak nie jest. Jest natomiast toksyczny dla komórek nerwowych, a w dużych koncentracjach wywołuje drgawki. Badania z ubiegłego roku dowodzą, że jednak nie ma tego związku w absyncie na tyle dużo, by aż tak nam szkodził. W rezultacie uważa się dzisiaj, że tragiczne skutki picia absyntu nie były związane z tujonem, ale ze zwykłym alkoholowym zatruciem. Absynt ma bardzo wysoką zawartość alkoholu (do 70 proc.) i często dodawano do niego zamiast etanolu toksyczny metanol.
9. Szybciej się upijesz, pijąc przez słomkę
To mit, który wywodzi się prawdopodobnie stąd, że drinki pite przez słomkę zawierają owocowy dodatek (sok, aromat), który maskuje smak alkoholu. To powoduje, że pijemy go szybciej. Inne wytłumaczenie jest takie, że przez słomkę alkohol częściej piją kobiety, które gorzej od mężczyzn go metabolizują.
10. Pijący piwo mają wielkie brzuchy
Jeśli miałaby to być prawda, Czesi powinni mieć statystycznie większe brzuchy niż inne nacje. To oni bowiem wypiją najwięcej piwa na osobę niż jakakolwiek inny naród na świecie. Jednak badania przeprowadzone na prawie 2 tys. Czechów nie znalazły takiej zależności.
11. Jest mnóstwo sprawdzonych sposobów na kaca
Każdy, kto się łudzi, że jakieś cudowne leki pomogą mu zwalczyć kaca, myli się.
Po przebadaniu najróżniejszych produktów na kaca od bananów, glukozę, karczochy, poprzez aspirynę oraz inne leki Rachel Vreeman z Indiana University (USA) miała tylko jedną konkluzję - brak naukowych dowodów.
Dzieje się tak dlatego, że na kaca ma wpływ wiele innych czynników, nie tylko sam alkohol. Brak snu, palenie, przejedzenie, chrapanie oraz to wszystko, co często towarzyszy upojeniu alkoholowemu, powoduje, że tak trudno znaleźć nam złoty środek na skutki balangi.
Ale nie martw się, może należysz do jednej czwartej ludzi, którzy są odporni na kaca. Taka odporność prawdopodobnie wynika z genetycznych różnic między ludźmi, które odpowiadają za to, w jaki sposób i jak szybko alkohol jest przez nich metabolizowany.
Łukasz Woźnicki
https://tripsit.me/
https://www.reddit.com/r/TripSit/
Młody Brytyjczyk najadł się tabletek Xanaxu. To lek psychotropowy stosowany w leczeniu stanów lękowych. I poszedł do pubu się napić. Chciał "odpłynąć i już więcej się nie budzić". Ale... zmienił zdanie. Napisał o tym w internecie. Tripsitterzy wkroczyli do akcji. Gdyby nie "narkotykowe pogotowie", już by pewnie nie żył.
Jeśli potrzebujesz pomocy, napisz, jaką substancję zażyłeś, w jakiej dawce, ile czasu upłynęło. Za chwilę ktoś przy tobie będzie - taki komunikat wita ludzi, którzy chcą skorzystać z pierwszego na świecie "narkotykowego pogotowia". Działa 24 godziny na dobę i zdarzyło się już, że uratowało życie.
Gdy zażywanie narkotyków poszło źle, "opiekunowie fazy" spieszą na ratunek
"Pogotowie" prowadzi internetowa społeczność tripsitterów. Tak, na wzór opiekunek do dzieci (ang. babysitter), sami siebie nazywają ludzie, którzy pozostają trzeźwi, aby zapewnić bezpieczeństwo innym. Po polsku można by ich nazwać "opiekunami fazy", sięgając po slangowy odpowiednik słowa "trip".
Służą "opieką", gdy ktoś sięga po narkotyki pierwszy raz. Gdy wybiera silne środki halucynogenne i nie radzi sobie z doświadczeniami, jakie przeżywa. Albo przedawkował czy wymieszał różne leki.
"Nie jesteśmy wykształconymi profesjonalistami. Nie zastępujemy lekarzy. Jesteśmy grupą ochotników, która poświęca swój czas. Nasza grupa powstała po to, aby pomóc ci zachować zdrowie, gdy decydujesz się zażyć jakieś substancje. Potrzebujesz wsparcia albo chociaż rozmowy z osobą, która nie będzie cię osadzać? Jesteśmy tu" - piszą w swoim serwisie internetowym - Tripsit.
"Chcę odpłynąć i już więcej się nie budzić...", po czym zmieniam zdanie
Czasem pogotowie pracuje na ostrym dyżurze. Ostatnia taka sytuacja miała miejsce 26 grudnia, gdy grupa tripsitterów uratowała nieznanego człowieka. Opisał ją dziennikarz serwisu Daily Dot Aaron Sankin.
Młody Brytyjczyk najadł się tabletek Xanaxu. To lek psychotropowy stosowany w leczeniu stanów lękowych. Zawiera benzodiazepinę, która, jak wynika z relacji, "wycisza, uspokaja, zamienia człowieka w roślinę". Jej długotrwałe stosowanie prowadzi do silnego uzależnienia.
Xanaxu i podobnych leków pod żadnym pozorem nie można łączyć z alkoholem. Taka mieszanka może doprowadzić do śpiączki, a nawet śmierci. Młody Brytyjczyk wiedział o tym. Jak opisywał, po zjedzeniu tabletek poszedł do pubu się napić. Chciał "odpłynąć i już więcej się nie budzić". Ale... zmienił zdanie. Wrócił do domu, siadł przed komputerem i na internetowym czacie opowiedział o swojej trwającej właśnie próbie samobójczej.
"Gdyby napisał coś takiego na jakimś przypadkowym forum, jego wyznanie najpewniej spotkałoby się z niedowierzaniem albo szyderczym komentarzem. Ale tu tripsitterzy wkroczyli do akcji" - opisuje Sankin.
Po pogotowie dzwonimy, po policję nigdy
Tripsitterzy przekonali Brytyjczyka, aby podał im informacje o swoim miejscu zamieszkania i numer telefonu. Gdy jeden dzwonił na lokalne pogotowie, tripsitterka przez Skype'a rozpoczynała rozmowę z Brytyjczykiem.
"Chłopak był bardzo niespokojny. Bał się konsekwencji tego, co zrobił. Tripsitterka została na linii do momentu, aż usłyszała w słuchawkach, jak ratownik woła chłopaka po imieniu i sam nie zakończył połączenia" - opisuje Sankin.
- Bierzemy bardzo poważnie wszystkie wpisy mówiące o chęci popełnienia samobójstwa i informacje o niebezpiecznych mieszankach narkotyków albo leków. Ta historia nie była wyjątkowa. Tripsitterzy mogą zadzwonić po pogotowie, ale nigdy nie zawiadomią policji. Nie sądzimy, aby był jakikolwiek powód, aby wpędzić człowieka w problemy z powodu posiadania lub zażywania narkotyków - komentuje założyciel Tripsitta Eric Hoftiezer.
Jak mówi, celem serwisu jest uchronienie ludzi od losu Brandona Vedasa. Głośna historia 21-latka przed dekadą wstrząsnęła Ameryką i wywoła dyskusję o odpowiedzialności społeczności internautów w sytuacjach zagrożenia życia.
Karanie nie pomaga, redukujmy więc szkody
Jak by nie oceniać ludzi, którzy biorą, pomaganie im wpisuje się w realizowaną w wielu państwach strategię tzw. Redukcji Szkód. Pod tą nazwą kryją się rozmaite, które minimalizują negatywne konsekwencje sięgania po "dragi" (zdrowotne, społeczne i ekonomiczne) bez represjonowania tych, co biorą. Powstała z założenia, że pomimo karania część ludzi i tak będzie brać. Lepiej więc ograniczyć szkody, które mogą wyrządzić sobie i innym. Redukcji szkód służy na przykład rozdawanie igieł narkomanom albo terapia metadonowa. Tripsitt jest o tyle nietypowy, że działa na zasadach samopomocy.
"My redukujemy szkody dzięki edukacji. Promujemy testy narkotyków (pozwalają sprawdzić, co zawierają zakupione od dilerów specyfiki). Oferujemy informacje i wsparcie podczas ich zażywania. Żyjemy w czasach, gdy substancje psychoaktywne są dostępne, tak jak nigdy wcześniej. Jednak ludzie z powodu stygmatyzacji boją się skorzystać z pomocy lekarza. A muszą mieć dostęp do wsparcia i informacji, które zapewnią im bezpieczeństwo" - opisuje swoją filozofię Tripsit.
Jedyne na świecie narkotykowe pogotowie
Początki Tripsitta sięgają 2011 roku i serwisu Reddit - jednego z najpopularniejszych w sieci portali, który publikuje linki do ciekawych wiadomości. Na jednym ze znajdujących się tam forów spotkali się pierwsi tripsitterzy. Stamtąd był już krok do własnej strony. Ich własny serwis zaproponował ludziom "narkotykowe pogotowie".
To IRC, na którym zawsze - przez 24 godziny na dobę - dyżuruje kilku tripsitterów. Aby skorzystać z ich pomocy, konieczna jest znajomość języka angielskiego. W tym języku odbywają się konwersacje, choć sami tripsitterzy pochodzą z różnych krajów, m.in. z USA, Kanady, Wielkiej Brytanii czy Francji. Większość ma za sobą eksperymenty z różnymi substancjami i chce wiedzą dzielić się z innymi. Ale na przykład w aplikacji na tripsitterkę złożonej przez Annikę z amerykańskiego Knoxville nie ma słowa o narkotykowych doświadczeniach".
"Jestem absolwentką psychologii. Mam sześcioletnie doświadczenie w pracy z osobami chorymi psychicznie i mogę pomóc ludziom chorym, którzy biorą. Mogę ich edukować na temat ich schorzeń, informować, w jakie interakcje wchodzą zażywane przez nich leki. Przydam się przy próbach samobójczych i innych kryzysowych sytuacjach" - pisze.
"Jestem hardcorem" - napisał przed śmiercią 21-latek
Vedas zalogował się na czacie i podłączył kamerkę internetową. Nie wiedział, że za chwilę nada transmisję z własnej śmierci. Po czym poinformował internautów, że ma "garść leków do zjedzenia". Następnie przy powszechnym aplauzie połykał różne specyfiki. Ludzie zachęcali go do momentu, gdy uświadomili sobie, że 21-latek przedawkował.
Gdy zemdlał, wybuchły głosy przerażenia. Rozgorzała też dyskusja, co należy teraz zrobić i czy zawiadomić pogotowie. Niektórzy odradzali w obawie przed konsekwencjami. W końcu zawiadomiona policja nie potrafiła zlokalizować Vedasa po numerze telefonu, który podał na chacie. Ciało chłopaka odnalazła jego matka. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie napisał, było: "jestem hardcorem".
Takich głośnych, związanych z narkotykami i relacjonowanych w internecie śmierci (najczęściej samobójstw) było później jeszcze kilka, m.in. w Wielkiej Brytanii i Niemczech. A wpisy w stylu "właśnie zażyłem narkotyki" i zdjęcia pustych opakowań po lekach są częste, także na polskich stronach.
"Ok. 20 mg 4-aco-dmt, ponad 100mg MXE. Do tego Floydzi i Joy Division. A wy co? Piwko i znajomi?" - pyta na jednym z polskich forów obrazkowych anonimowy internauta.
Patrzę na znajomego i przez skórę widzę jego kości
"Jeśli potrzebujesz pomocy, napisz, jaką substancję zażyłeś, w jakiej dawce, ile czasu upłynęło. Za chwilę ktoś przy tobie będzie" - taki komunikat wita ludzi, którzy chcą skorzystać z IRC-a. Jak wygląda taka pomoc? Typowy przykład: człowiek o nicku badtrip bardzo źle się czuje po zażyciu LSD. Trzęsie się z zimna, nie potrafi się na niczym skupić, przerażają go obrazy, które widzi. Nie pomaga towarzystwo przyjaciela.
"Widzę, jak krew płynie pod moją skórą. Gdy patrzę na znajomego, przez skórę widzę jego kości" - opowiada w swoich pierwszych wpisach.
Tripsitter najpierw upewnia się, czy zażył bezpieczną dawkę. Potem cierpliwie tłumaczy, jakie są typowe objawy zażycia LSD. Podczas blisko godzinnej rozmowy prowadzi badtripa przez rożne doświadczenia, odwracając uwagę od przerażających obrazów, a podsuwając pozytywne. "Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny" - pisze na koniec badtrip.
Michał Rolecki
[ external image ]
Lori mały (123rf)
Badania przeprowadzone na małpiatkach wskazują, że one również gustują w trunkach. Być może spożywają alkohol od milionów lat.
Skłonność do alkoholu mają także nasi odleglejsi kuzyni - małpiatki. Żyjące w Azji kukani żywią się bogatym w cukry nektarem kwiatów. Spożywają często naturalnie sfermentowany, w którym zawartość alkoholu wynosi prawie 4 proc. Nie wiadomo było jednak, czy małpiatki tylko tolerują obecność alkoholu, czy też aktywnie go poszukują. Naukowcy postanowi to stwierdzić i w tym celu zbadali dwa gatunki małpiatek: palczaki madagaskarskie oraz kukani. Pracę publikują w "Royal Society Open Science". http://rsos.royalsocietypublishing.org/ ... 3/7/160217
W laboratorium badacze podawali małpiatkom przypominający nektar roztwór cukru w wodzie o zawartości alkoholu od 0 do 5 proc. Przedstawiciele obydwu gatunków wypijali dwukrotnie więcej roztworów zawierających procenty niż wody. Palczaki przy tym wybierały nawet resztki alkoholowego napoju palcami (czego, oczywiście, w przypadku wody nie czyniły). Jednym słowem mają wyraźną skłonność do wyskokowych napojów.
[ external image ]
Enzym, który pozwala ludziom szybko rozkładać alkohol etylowy, jest obecny także u małp naczelnych, o czym donoszono w PNAS w styczniu ubiegłego roku. http://www.pnas.org/content/112/2/458.full Oznacza to, że byliśmy dostosowani do spożywania alkoholu na długo zanim odkryliśmy fermentację alkoholową i zaczęliśmy produkować trunki. Alkohol, mimo jego skutków ubocznych (niektóre szympansy mają tendencję do nadużywania tego napoju) najwyraźniej musiał naszym przodkom przynosić jakąś korzyść. Ale jaką?
Alkohol sam jest źródłem kalorii i zapewnia energię. Przede wszystkim jednak, aby w wyniku fermentacji powstał alkohol, niezbędne są cukry. W naturalnym środowisku zawarte są tylko w bardzo bogatych w nie dojrzałych owocach i nektarze kwiatów. Obecność alkoholu w pożywieniu jest więc bardzo dobrym wskaźnikiem obecności smacznych i pożywnych cukrów - alkohole ich pozbawione ludzie zaczęli wytarzać dopiero po odkryciu destylacji.
Alkohol ma przy tym tę zaletę, że jest lotny, więc jego zapach unosi się w powietrzu, co pozwala wykryć jego obecność w pożywieniu. Tej zalety pozbawione są cukry - ich zapachem wykryć się nie da. Aktywne poszukiwanie alkoholu daje więc przewagę ewolucyjną - dostęp do bogatego źródła cukrów, konkludują badacze.
To, że produkujemy alkohole w graniczących z niebezpiecznymi stężeniach, to już zupełnie inne historia.
[ external image ]
Małpy piją jak ludzie
Michał Skubik
[ external image ]
Szympans (123RF)
Szympansy z zachodnioafrykańskiej Gwinei znalazły sposób na rozrywkę. Korzystają z darmowego poczęstunku, który zapewniają im ludzie zbierający sok z rafii. Zawarty w nim alkohol sprawia, że bywają wstawione.
Mieszkańcy Gwinei w Afryce Zachodniej montują w koronach rafii pojemniki, do których spływa mleczny sok. Gdy sfermentuje, tworzy się napój alkoholowy. Montowane pojemniki są dość duże, ponieważ w ciągu kilku tygodni jedna palma dostarcza do 50 litrów soku. Sam proces fermentacji jest niezwykle szybki i już w ciągu kilku godzin zebrany sok zamienia się w alkohol.
Okazuje się, że nie tylko ludzie lubią sobie czasem coś wypić. Z darmowego poczęstunku nauczyły się korzystać zamieszkujące okolicę szympansy. Aby łatwiej dostać się do soku, małpy wykorzystują liście palmowe. Po przeżuciu stają się one gąbczaste i po zanurzeniu łatwo chłoną płyn, który małpy później wysysają.
Nie jest to jednak delikatny napój o niskiej zawartości alkoholu jak kefir czy kwas chlebowy. Naukowcy zbadali sok z rafii i odkryli, że zawartość alkoholu waha się w nim od 3 do prawie 7 proc. - to już jak mocne piwo.
Niektóre szympansy mają tendencję do nadużywania tego napoju, wykazując później oznaki upojenia alkoholowego. Zaobserwowano samca, który po spożyciu napoju zaczynał zachowywać się niespokojnie, skacząc i bujając się na gałęziach drzew. Były też osobniki, które po spożyciu alkoholu zapadały w sen. Zakres zachowań u małp jest zatem zbliżony to tego, który można zaobserwować po spożyciu alkoholu u ludzi.
Szympansy, o których mowa, zamieszkują w kolonii w pobliżu miejscowości Bossou w Gwinei. Są one obserwowane przez naukowców od ponad 17 lat i już zdarzało im się zadziwić naukowców. W 2008 r. jeden z szympansów trafił nawet na czołówki gazet, "przyłapany" na łowieniu mrówek przy pomocy kijka. Był to jeden z pierwszych dowodów na to, że naczelne, które są naszymi dalekimi krewnymi, też potrafią wykorzystywać narzędzia.
Podczas kilkunastu lat badań naukowcy odnotowali 51 przypadków spożywania alkoholu przez szympansy. Czasem małpy spożywały alkohol w samotności, ale częściej była to konsumpcja zbiorowa. Popijawa zaczynała się zazwyczaj w godzinach porannych i kończyła wieczorem. Co ciekawe, małpy nie zadawały sobie zbytniego trudu przy wyszukiwaniu liści do żucia, by później maczać je w soku z rafii. Przeważnie były to liście, którymi ludzie przykrywali pojemniki do zbierania soku.
Obserwacje wydają się potwierdzać teorię, że ludzie i małpy dzielą genetyczną zdolność do rozkładania alkoholu w organizmie. Powstała ona około 10 mln lat temu i potwierdza, że mamy wspólnego przodka. Mutacja ta pozwala metabolizować etanol 40 razy bardziej efektywnie niż u innych zwierząt. Możliwe, że metabolizowanie alkoholu pozwoliło naszym przodkom na łatwiejszy dostęp do pożywienia. Mogli dzięki temu dostarczać organizmowi substancji odżywczych, spożywając sfermentowane owoce znajdowane w lesie pod drzewami.
Wyniki badania, którego głównym autorem była dr Kimberley Hockings z Oxford Brookes University, zostało opublikowane w "Royal Society Open Science". http://rsos.royalsocietypublishing.org/ ... 2/6/150150
Źródło: "The Guardian"
https://www.theguardian.com/science/201 ... l-drinking
[ external image ]
Olga Woźniak
Kip Thorne, astrofizyk, który specjalizuje się w czarnych dziurach, poszukuje w kosmosie fal grawitacyjnych, które tworzą się od zderzeń czarnych dziur. Opowiada nam o tym, pokazując, że Wszechświat nieraz nas jeszcze zaskoczy.
Dla mnie osobiście jednym z barwniejszych kosmicznych odkryć ostatnich lat było na przykład odnalezienie w kosmosie... alkoholu.
Najpierw doniesiono o tym w 2013 roku, kiedy zauważono w Drodze Mlecznej w konstelacji Orła mgławicę o nazwie G34.3. Składa się głównie z alkoholu etylowego. Ma średnicę ponad tysiąc razy większą niż Układ Słoneczny i alkoholu jest w niej tyle, że moglibyśmy go pić nawet tysiąc razy dłużej, niż wynosi przewidywany czas życia Wszechświata. Robi wrażenie? To jednak niejedyne źródło kosmicznych napojów wyskokowych. Otóż zbadano, że w składzie komety Lovejoy też jest alkohol etylowy, a do tego cukry proste.
Naukowców bardzo ta wiadomość ucieszyła, i to także abstynentów.
Skoro bowiem kometa niesie w sobie tak złożone związki, może to oznaczać, że to właśnie te obiekty kosmiczne rozsiewały po kosmosie molekuły, z których mogło powstać życie.
Co nie zmienia tego, że komunikat astronomów informujący, iż kometa Lovejoy w ciągu sekundy wypuszcza w kosmos tyle alkoholu, ile znajduje się w 500 butelkach wina, zwyczajnie cieszy każdego laika.
Alkohol i cukier znaleziony na komecie. Czego więcej potrzeba?
Piotr Cieśliński
[ external image ]
Kometa Lovejoya C/2014 Q2 (John Vermette - http://www.johnsastrophotos.com)
To odkrycie daje dodatkowy argument do ręki zwolennikom teorii panspermii, która mówi, że życie - a co najmniej związki organiczne konieczne do jego rozwoju - przybyło na Ziemię z kosmosu. Komety mogły być posłańcami.
Komety to pozostałości obłoku molekularnego, z którego powstają układy planetarne. Prawdopodobnie także Słońce otacza chmura drobnych lodowych odłamków, zwana obłokiem Oorta. Bardzo długo potrafią tkwić z dala od macierzystej gwiazdy, zamrożone w tym samym stanie, co miliardy lat temu. Kiedy wskutek jakiegoś zakłócenia opuszczają daleką orbitę i wędrują do wnętrza układu, można je traktować jak gości z dalekiej przeszłości.
Na początku września 2014 roku australijski astronom amator Terry Lovejoy odkrył takiego nowego przybysza z odległych zakamarków Układu Słonecznego. Nowa kometa otrzymała formalnie nazwę C/2014 Q2, ale od nazwiska odkrywcy zwano ją w skrócie kometą Lovejoya.
W styczniu tego roku minęła Ziemię w sporej odległości - 70 mln km, można ją było wypatrzyć gołym okiem. Wyglądała jak niewielka, ledwie widoczna bladozielona plamka na niebie. Większego rozgłosu więc nie uzyskała, ale przejdzie do historii, bo naukowcy z Obserwatorium Paryskiego kilka dni temu opublikowali w "Science Advances" wyniki obserwacji, z których wynika, że z tej komety uciekają w kosmos pary alkoholu etylowego oraz cząsteczki pewnego prostego cukru - aldehydu glikolowego.
- W szczycie aktywności każdej sekundy kometa Lovejoya traciła tyle alkoholu, ile znajduje się w 500 butelkach wina - obrazowo tłumaczy Nicolas Biver z Obserwatorium Paryskiego, główny autor badań. W tym samym czasie ulatniało się z niej także 20 ton wody, bo komety są złożone głównie z lodu.
Astronomowie obserwowali kometę pod koniec stycznia, a więc w czasie największego zbliżenia do Słońca, gdy jej jasność była największa. Używali 30-metrowego radioteleskopu w obserwatorium w Pico Veleta w górach Sierra Nevada w południowej Hiszpanii. Cząsteczki organiczne w kometarnej głowie i warkoczu wzbudzane przez promieniowanie Słońca emitowały charakterystyczne częstości w zakresie mikrofal, po których można było je rozpoznać niczym po odcisku palca.
Oprócz alkoholu etylowego i aldehydu glikolowego - po raz pierwszy znalezionych na komecie - naukowcy zarejestrowali także mikrofalowy sygnał 19 innych związków organicznych.
Komety są depozytariuszem związków, które powstały na bardzo wczesnym etapie formowania się układów planetarnych, a może nawet jeszcze wcześniej - w pierwotnym obłoku molekularnym, z którego dopiero wykluła się gwiazda i planety. Na powierzchni drobinek lodu w takich zimnych obłokach pod wpływem promieniowania kosmicznego oraz promieni UV zachodzą powolne reakcje chemiczne prowadzące do powstania całkiem złożonych cząsteczek. W przestrzeni międzygwiazdowej odkryto już na przykład gigantyczne chmury alkoholu etylowego. Znaleziono także takie związki, jak wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, cyjanek etylu, merkaptan etylu czy mrówczan etylu, a ostatnio cyjanek izopropylu, który jest związkiem o rozgałęzionym łańcuchu. Podobnie rozgałęzione są na przykład aminokwasy, z których zbudowane są białka.
Niewykluczone, że uda się także znaleźć w obłokach molekularnych także same aminokwasy. Według pewnych hipotez to komety "zapładniają" planety, wzbogacając je o związki konieczne do rozwoju życia, kiedy zakończona zostaje synteza gwiazdy i budowa układu planetarnego.
- Nasze odkrycie potwierdza ideę, że komety noszą bardzo złożoną chemię - mówi Stefanie Milam z Centrum Ośrodka Lotów Kosmicznych NASA im. Goddarda w Greenbelt, współautorka pracy. - Podczas okresu tzw. wielkiego bombardowania sprzed 3,8 mld lat, gdy na młodą Ziemię spadło mnóstwo asteroid i komet i tworzyły się pierwsze oceany, życie nie musiało zaczynać od najprostszych składników, takich jak woda, tlenek węgla czy azot. Mogło korzystać także z bardziej złożonych związków węglowych, m.in. tych, które znaleźliśmy w komecie Lovejoya. W ten sposób łatwiej i wcześniej mogło dojść do syntezy pierwszych aminokwasów, z których powstały białka, czy nukleotydów będących podstawowymi składnikami DNA.
Także sonda Rosetta odkryła na komecie Czuriumowa-Gierasimienko kilkanaście związków organicznych, z których niektóre odgrywają kluczową rolę w syntezie aminokwasów, nukleotydów i cukrów.
Być może rację mają zwolennicy hipotezy panspermii, że to w przestrzeni międzygwiazdowej powstają "zarodki" życia, które tylko czekają, by upaść na żyzną planetę, gdzie będą mogły się rozwijać.
Z eksperymentów wynika, że organiczne substancje uczepione komet albo szybko mknących ziarenek kosmicznego pyłu przy zderzeniu z naszą planetą nie muszą ulec spaleniu. Mogą bez szkody przeżyć gwałtowne spotkanie z atmosferą i podróż ku powierzchni.
Michał Rolecki
[ external image ]
Węglowe kolce materiału opracowanego w Oak Ridge (ORNL)
Alkohol powstaje z dwutlenku węgla, czyli gazu cieplarnianego, który jest sprawcą globalnych zmian klimatu. Ale ten wynalazek nie uratuje nas przed globalnym ociepleniem - może mieć jednak wielkie znaczenie dla przechowywania energii odnawialnej. Kto wie, może też nowego znaczenia nabierze "łyk świeżego powietrza"...
Naukowcy z amerykańskiego Oak Ridge National Laboratory w Tennessee https://www.ornl.gov/news/nano-spike-ca ... ly-ethanol opracowali sposób na otrzymywanie etanolu z dwutlenku węgla. Opracowany przez nich katalizator przetwarza dwutlenek węgla i wodę na etanol - wystarczy przepuścić przezeń prąd.
Naukowcy dokonali odkrycia nieco przypadkiem. Zamierzali opracować wielostopniowy proces pozyskiwania metanolu z dwutlenku węgla i wody. Ku ich zdziwieniu okazało się, że opracowany przez nich katalizator już w pierwszym etapie zamienia oba składniki w etanol z dość wysoką sprawnością, rzędu 63 proc.
Wynalazek, który umożliwia syntezę etanolu z dwutlenku węgla i wody, ma postać centymetrowej płytki pokrytej mikroskopijnymi kolcami o wysokości zaledwie kilku atomów. Każdy kolec zbudowany jest z atomów azotu powleczonych warstwą węgla, które z kolei są zakończone atomami miedzi. Płytkę umieszcza się w wodzie, do której pompuje się dwutlenek węgla. Przez płytkę zaś przepuszcza się prąd. Naładowane atomy miedzi ułatwiają łączenie się cząsteczek dwutlenku węgla i wody w cząsteczki alkoholu.
Zwykle w procesie syntezy złożonych związków z dwutlenku węgla katalizatorami są metale szlachetne - najczęściej platyna. Ta jest jednak droga, co skutecznie uniemożliwia zastosowanie takich katalizatorów na skalę przemysłową. Wykorzystanie powszechnie dostępnych pierwiastków (azotu, węgla i miedzi) znacząco zwiększa szanse na to, że proces będzie można zastosować na większą skalę i w przyszłości produkować w ten sposób paliwo.
Oczywiście nie ma nic za darmo. Proces wymaga prądu, czyli energii elektrycznej. Jednak produkowany alkohol może służyć jako chemiczny akumulator. Korzystając z prądu generowanego przez turbiny wiatrowe lub ogniwa słoneczne, można będzie produkować etanol, a gdy ucichnie wiatr lub zajdzie słońce, energię będzie można uzyskać, spalając alkohol.
To istotne odkrycie, wciąż bowiem nie mamy zbyt dobrych sposobów na przechowywanie energii wytworzonej przez źródła odnawialne. Produkowanie alkoholu, aby dostarczał energii, gdy zabraknie jej w sieci, jest całkiem dobrym wyjściem.
Pracę opublikowano w "Chemistry Select".
http://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1 ... 01169/full
komentarz:
"Korzystając z prądu generowanego przez turbiny wiatrowe lub ogniwa słoneczne, można będzie produkować etanol, a gdy ucichnie wiatr lub zajdzie słońce, energię będzie można uzyskać, spalając alkohol."
Sprawność samej przemiany chemicznej wynosi 63%, dla całego procesu produkcji alkoholu będzie poniżej 50%. Podobnie w drugą stronę - przetworzenie alkoholu z powrotem na prąd odbędzie się ze skończoną sprawnością, rzędu 50%. W sumie, odzyskane zostanie mniej niż 25% włożonej energii elektrycznej. Dla porównania, elektrownia szczytowo-pompowa oddaje ok. 70% zmagazynowanej energii, akumulatory litowo-jonowe - nawet 90%.
Tu zdecyduje ekonomia, to wygląda interesująco bo metanol może zasilać ogniwa paliwowe.Przy korzystaniu z energii odnawialnej Nierozwiązanym problemem jest ekonomiczne przechowywanie nadwyżek energii. Sprawność elektrolizy wody to tylko ok 20%. Zostaje jeszcze skraplanie azotu (1l cieczy =1400 l gazu) tu sprawność ponad 50 %. Najlepsze ale najdroższe są oczywiście akumulatory. Jest co badać.
Margit Kossobudzka
Jesteś abstynentem? Wśród Homo sapiens nie ma ich zbyt wielu, choć ewolucja robi, co może, by ratować nas przed słabością do alkoholu. Skąd wzięło się nasze umiłowanie do procentów? Wyjaśnia to fascynująca historia współistnienia dwóch gatunków - człowieka i drożdży
Ten związek zaczął się miliony lat temu. "Lubimy przedstawiać siebie jako gwiazdę tego spektaklu, ale prawda jest taka, że drożdże są niedocenianą postacią tej opowieści - pisze na łamach pisma "New Scientist" Rob Dunn, biolog z Uniwersytetu Stanowego Karoliny Północnej w Raleigh. - Żyjemy z nimi w symbiozie - związku obustronnie korzystnym. I wykorzystujemy się wzajemnie".
Zatrudniamy je do wyrobu alkoholu, ale trudno powiedzieć, kto jest bardziej na czyich usługach. One dają nam przyjemność, my dbamy, by żyło im się dobrze. Choć dawniej drożdże płaciły nam więcej za opiekę - uważa Dunn. Dziś koszty tej miłości często przewyższają korzyści. Ale zacznijmy od początku.
Mieć nosa do etanolu
Drożdże zjawiły się na ewolucyjnej arenie mniej więcej w tym czasie, kiedy na ziemi pojawiły się rośliny okrytonasienne (kwiatowe). Rośliny rodziły owoce - nowe, atrakcyjne źródło pożywienia. Drożdże (Saccharomyces) - jednokomórkowe grzyby - szybko skorzystały z okazji. Nauczyły się wykorzystywać zawarte w owocach węglowodany w warunkach niedoboru tlenu. Zaczęły przeprowadzać fermentację alkoholową, czyli rozkładać cukry z wytworzeniem alkoholu etylowego i dwutlenku węgla. To dało im przewagę ewolucyjną. Etanol zabijał większość bakterii - konkurentów do obiadu.
"Na początku drożdże mogły 'nadgryzać' tylko dojrzałe owoce. Niedojrzałe często były dla nich toksyczne. Zapach ulatniającego się etanolu był więc i dla owocożernych zwierząt sygnałem, że owoc jest gotowy do zjedzenia" - uważa Dunn.
Według prof. Roberta Dudleya z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley taka naturalna selekcja promowała u naszych pradawnych przodków oraz innych owocożernych ssaków uwrażliwienie zmysłu zapachu na etanol. Naukowiec wierzy, że wciąż mamy wrodzoną skłonność do wyczuwania tego alkoholu. Co więcej, ten zapach budzi w nas pozytywne skojarzenia.
Według tej teorii za każdym razem, kiedy zwąchamy potencjalnego drinka, przyjemność zalewa nam mózg. Nawet zanim jeszcze się napijemy.
Prof. Dudley jest zdania, że nasi przodkowie zaczęli produkować alkohol specjalnie po to, by mieć pod ręką źródło etanolowej rozkoszy. Z podobnych pobudek (choć tu przeważyła miłość do cukru) zaczęliśmy według niego hodować trzcinę cukrową czy buraki.
Nie każdego przekonuje ta hipoteza. Profesor Douglas J. Levey z National Science Foundation w Darlington, ewolucjonista zajmujący się środowiskiem, uważa, że ani przodkowie człowieka, ani inne naczelne nigdy nie miały wrodzonej skłonności do poszukiwania etanolu przez zapach. "Prawdę mówiąc, owoce, które wydzielają etanol, są już zazwyczaj przejrzałe. Nasi przodkowie zaczęli cieszyć się smakiem alkoholu dopiero wtedy, kiedy sami zaczęli go produkować. Nie odwrotnie" - przekonuje. To "neurologiczny zbieg okoliczności" spowodował, że napój alkoholowy przyjemnie nas pobudzał, więc pożądaliśmy więcej takich wrażeń.
Jeśli to prof. Levey ma rację, nasz pociąg do etanolu bardziej przypomina ten do kofeiny czy kokainy niż do cukru.
Za zdrowie muszek!
Przy okazji - pod względem słabości do etanolu - wcale nie jesteśmy osamotnieni. Możemy napić się z muszkami owocowymi. Uważajcie tylko, by was nie przepiły: zajadają się bowiem sfermentowanymi owocami, i to najwyraźniej bez większego uszczerbku dla zdrowia. Aparaty gębowe tych owadów mają receptory czuciowe - coś w rodzaju kubków smakowych u ludzi - wyspecjalizowane w wyczuwaniu alkoholu. Odkrył to przypadkiem pewien student pracujący z tymi owadami. W przypływie chwilowej rozpaczy podał muszkom piwo, którym sam się raczył.
Co ciekawe, muszki stosują też etanol do samoleczenia. Zakażone pasożytniczą błonkówką wypijają więcej alkoholu niż zazwyczaj, co często wykańcza niechcianego gościa, nie zabijając przy tym gospodarza.
Inne zwierzęta nie mają tak mocnej głowy.
Weźmy takie jemiołuszki cedrowe żyjące w USA. Po zjedzeniu zbyt dużej ilości przejrzałych owoców dzikiej róży latają "na gazie", rozbijając się o gałęzie i spadając z drzew. Rozbijają się też o budynki. Potwornie narozrabiać potrafią też pijane słonie (znane są nawet przypadki stratowania ludzi, nie mówiąc o zniszczonych uprawach czy zabudowaniach).
Są także stworzenia specjalnie wybierające się na nocne balangi. Wiewióreczniki (małe ssaki, najbliżsi żyjący krewni naczelnych) lubią wypić drinka, jakim jest pieniące się "wino" wyprodukowane przez drożdże w pąkach kwiatowych palmy Bertam.
Alkoholowa socjalizacja?
Alkohol wywołuje przyjemne odczucia, bo ma zdolność m.in. łączenia się z receptorami GABA (to receptory wiążące kwas gamma-aminomasłowy) w mózgu. Redukują one aktywność neuronów, na których się znajdują (GABA nazywany jest aminokwasem hamującym). To powoduje, że rozluźniają się nam mięśnie, puszczają hamulce i zyskujemy przyjemny dystans do świata. Dzięki temu została poczęta niezliczona liczba dzieci, zawarto wiele znajomości, osiągnięto zbliżenie w licznych spornych kwestiach.
Jednak etanol powoduje także zaburzenia w koordynacji ruchów. Stajemy się po nim lekkomyślni i agresywni. Niejedną bójkę, a nawet wojnę wywołano wskutek pijatyki.
Kiedy ludzie żyli jeszcze w grupach zbieracko-łowieckich, sporadyczne spożywanie alkoholu nie dawało im specjalnie ewolucyjnych korzyści. Zmieniło się to, gdy staliśmy się rolnikami i zaczęliśmy prowadzić osiadły tryb życia. Alkohol pomagał naszym przodkom nawiązywać i utrzymywać kontakty społeczne, a tych było coraz więcej, w miarę jak społeczność osady się rozrastała i trzeba było się nauczyć żyć w dużej grupie oraz rozwiązywać konflikty.
Około 10 tys. lat temu skupieni w osadach zaczęliśmy więc fermentować zboże i produkować pierwsze napoje alkoholowe. Najstarsze naczynia do przechowywania alkoholu odkryto w Chinach - liczą około 7 tys. lat.
Podfermentowane potrawy były bardziej odżywcze - bogate choćby w witaminy z grupy B, które dawały drożdże. Jednak chyba najważniejszą zaletą etanolu była jego zdolność odkażania. Alkohol zabija bowiem nie tylko chorobotwórcze bakterie (włączając w to krętki cholery), ale także inne patogeny. W złych warunkach higienicznych, jakie towarzyszyły osadnikom, sfermentowane napoje były po prostu bezpieczniejsze od "czystej" wody.
Niektórzy archeolodzy twierdzą, że właśnie umiejętność produkcji alkoholu zapoczątkowała przeistaczanie się ludzkości z dzikiej w cywilizowaną.
Zamiana wody w wino
A jak człowiek wpadł na pomysł produkcji napoju z procentami? Wygląda na to, że był to przypadek - przechowywane ziarno pszenicy i jęczmienia sfermentowało, zanieczyszczone dzikimi drożdżami. Ale jest też inna, bardziej intrygująca możliwość.
Antropolog Solomon Katz z Uniwersytetu Pensylwanii w Filadelfii uważa, że najpierw odkryto proces fermentacji, a zboże zaczęto uprawiać właśnie po to, by mieć wystarczającą ilość ziaren do produkcji napitku. Zatem już wtedy jako gatunek byliśmy na alkoholowym głodzie.
Początki produkcji napojów alkoholowych musiały dla ówczesnych ludzi być czymś w rodzaju magii. Wystarczyło przełożyć trochę sfermentowanego płynu do drugiego naczynia i napitek powstawał na nowo. Woda sama zamieniała się w wino. A w Polsce - w miód pitny, bo to on na początku królował na naszych stołach.
Pierwszej historycznie poświadczonej destylacji alkoholu dokonał Zosimos z Panapolis około roku 400 n.e. Umiejętność ta szybko przyjęła się w świecie arabskim, wódki używano tam jednak głównie do celów medycznych. Do Europy alkohol ten dotarł w XII wieku wraz z ludźmi powracającymi z wypraw krzyżowych. Wódkę pędzoną ze zboża wynaleziono prawdopodobnie w Niemczech w XIV wieku. Nazywano ją na początku wodą życia (łac. aqua vitae) - po polsku okowitą. W Polsce na początku wódkę również robiono w aptekach i stosowano jako lekarstwo.
Zmienne drożdże
Dziś wiemy, że woda sama nie zamienia się w alkohol. Odpowiedzialne za tę cudowną przemianę są drożdże z gatunku Saccharomyces cerevisae (drożdże szlachetne).
Co więcej, znamy nawet dokładnie ich budowę DNA. Czy to nie znamienne, że był to jeden z pierwszych organizmów, którego genom zsekwencjonowano? A dla genetyków drożdże są podstawowym organizmem "laboratoryjnym". Wciąż jednak nie wiemy, skąd wzięły się w przyrodzie.
Organizmy te zmieniały się wielokrotnie podczas rozwoju rolnictwa w różnych kulturach. Nowe formy jako odrębne gatunki pojawiały się w powiązaniu z produkcją lokalnego wina bądź piwa.
Dunn podaje, że w jednej z niemieckich jaskiń zamieszkiwanych przez mnichów naukowcy znaleźli tolerujące zimno drożdże, które były wykorzystywane do produkcji jasnego piwa. Wyewoluowały jako hybryda gatunków S. cerevisae i drożdży pochodzących z... Patagonii. To tajemnicza sprawa, bo stało się to ponad 100 lat przed dotarciem Europejczyków do Nowego Świata.
Ludzie niewątpliwie odcisnęli swoje piętno na ewolucji drożdży. Drożdże zmieniły też ludzi. Jedna z kluczowych zmian pojawiła się dawno temu. To istotna różnica między nami a innymi naczelnymi w produkcji enzymu (dehydrogenazy), który rozkłada alkohol w naszym organizmie.
U naczelnych dehydrogenazę alkoholową można znaleźć w całym ciele. Etanol jest bowiem produktem ubocznym przemiany materii w wielu procesach. Jest on także w niemal całym naszym ciele, ale nieproporcjonalnie skoncentrowany w wątrobie, bo to tam trafia wypity przez nas jeden czy drugi kieliszek.
Umiłowanie naszych przodków do alkoholu stało się z czasem niebezpieczne dla zdrowia i życia. Współczesna produkcja tej "trucizny" to nie tylko kilkuprocentowe piwo czy słaby miód. To często 40-procentowa wódka.
Dziś uznaje się, że poziom alkoholu we krwi wynoszący średnio 4 promile jest śmiertelny dla dorosłego człowieka. Osoby, które są w stanie przeżyć takie upojenie, mają większą niż przeciętna ilość dehydrogenazy w wątrobie - mogą szybciej przetwarzać truciznę i usuwać alkohol z organizmu. Najczęściej są "wytrenowane" w piciu.
Nasze współżycie z drożdżami spowodowało, że dziś 10 proc. wszystkich enzymów znajdujących się w ludzkiej wątrobie jest przeznaczonych do metabolizowania etanolu!
Gen abstynenta
Proces wzajemnych wpływów wciąż trwa. Żaden z symbiotycznych związków nie jest łatwy. Koszty i zyski, które ponosimy, się zmieniają. Alkohol mógł być kiedyś informacją, że owoc jest dobry; we wczesnych czasach rolnictwa pomógł nam jako gatunkowi w przetrwaniu. Ale równowaga została zburzona, gdy choroby przenoszone przez wodę przestały być takim problemem, drożdże stały się łatwiejsze do hodowania, a ich produkty - bardziej upajające.
Ludzie wciąż mogą czerpać korzyści z okazjonalnego picia - badania dowodzą, że trochę czerwonego wina lub - rzadziej - piwa jest dobre dla naszego zdrowia.
Jednak dla populacji jako całości alkohol niesie więcej szkód niż korzyści. Niezależnie od tego, czy bierzemy pod uwagę oczekiwaną długość życia, czy pieniądze.
W 2010 roku alkohol stanowił dla ludzi trzecie źródło największego ryzyka utraty zdrowia. Rocznie zabija niemal 5 mln osób. Choroba alkoholowa jest ogromnym ekonomicznym obciążeniem pożerającym co roku setki miliardów dolarów.
W odpowiedzi na tę sytuację człowiek znów ewoluował. Naturalna selekcja faworyzowała zmiany w DNA zniechęcające nas do picia. W jaki sposób?
Rozkładanie etanolu angażuje dwa enzymy. Jeden to dehydrogenaza alkoholowa - zamienia etanol w aldehyd octowy. To ten związek, który jest odpowiedzialny za wiele objawów kaca. Drugim jest dehydrogenaza aldehydowa utleniająca aldehyd octowy do kwasu octowego.
Ta enzymatyczna współpraca występuje w niemal każdym organizmie, włączając w to wiele bakterii. Jest jednak wyjątek - wśród ludzi. Niektóre wschodnioazjatyckie populacje, np. Chińczycy i Japończycy, mają często zepsuty gen odpowiedzialny za produkcję dehydrogenazy aldehydowej. Kiedy ludzie z taką wersją genu piją alkohol, wstawiają się już po kilku drinkach. Ich twarze stają się czerwone, serca wpadają w palpitację, męczą ich mdłości.
Zmutowany gen rozprzestrzeniał się geograficznie i czasowo wraz z uprawą ryżu i produkcją ryżowego wina. Naukowcy podejrzewają, że wyewoluował nie bez powodu, bo od czasu, gdy się pojawił, rozchodzi się szybciej, niż wynikałoby to z losowych zdarzeń.
Według badaczy populacja wschodniej Azji jako pierwsza zaczęła odczuwać skutki nadmiernego spożycia alkoholu. I to tak silnie, że pojedyncze osobniki, których organizm cierpiał z powodu picia, miały większą szansę na przeżycie. Tak promowany był "gen abstynenta"
Jak pisze Rob Dunn, "wariant genu 'pij mniej' mógł być faworyzowany przez naturalną selekcję. Człowiek z czerwoną gębą miał mniejsze szanse znaleźć partnera".
Ewolucja nie stoi w miejscu, jest więc pewne, że mutacja "pij mniej" wciąż się rozprzestrzenia. A to oznacza, że pewnego dnia nasza miłość do alkoholu się skończy. I czym wtedy będziemy świętować Nowy Rok? Jestem spokojna - przyroda coś wymyśli.
Za ile i dlaczego tak drogo?
Produkcja alkoholu wbrew pozorom jest bardzo tania. Wysoka cena czystych wódek i spirytusu to efekt podatków nakładanych na te produkty. Oficjalnie ma to zapobiegać rozpijaniu się społeczeństw. W praktyce nasz pociąg do procentów to dla państwa niezły biznes. Rzeczywisty koszt wytworzenia jednego litra spirytusu to zazwyczaj tylko około dwóch złotych.
Alkohol etylowy szybko wchłania się z przewodu pokarmowego. Już w ciągu 5-10 minut można go wykryć we krwi. Po 15 minutach mamy w niej połowę tego, co wypiliśmy.
Osoby z dużym stężeniem dehydrogenazy alkoholowej mają tzw. mocną głowę, ale rozkład alkoholu przez ten enzym prowadzi do powstania aldehydu octowego, który jest bardziej toksyczny od etanolu. To znaczy, że ci, którzy mogą wypić więcej, płacą za to na końcu silniejszym kacem. Mają też większą skłonność do alkoholizmu i większe ryzyko zachorowania na marskość wątroby.
Wznosząc noworoczne toasty, pamiętajmy, że alkohol daje złudne uczucie ciepła, bo przyspiesza krążenie i rozszerza naczynia krwionośne. Wyjście na mróz oznacza, że tak "otwarty" organizm szybko odda całe nagromadzone ciepło, co prowadzi do wychłodzenia ciała, hipotermii, a nawet śmierci.
Po zakrapianej alkoholem imprezie można też złapać infekcję. Alkohol zmniejsza bowiem aktywność białych krwinek, co powoduje chwilowy spadek odporności. Może się on utrzymywać dobę.
Znane powiedzenie: "Pij, będziesz łatwiejsza. Pij, a nie będziesz mógł" (taki sam przekaz można znaleźć choćby w "Makbecie" Szekspira: "Wszeteczeństwo, panie, trunek sprawia i nie sprawia: daje chętkę, ale odbiera możność", tłum. Leona Urlicha) jak najbardziej ma swoje uzasadnienie. Po alkoholu puszczają nam hamulce, łatwiej łamiemy własne zasady moralne, ale etanol zmniejsza potencję, mimo że będąc nietrzeźwi, często mamy wyjątkową ochotę na seks.
Tomasz Ulanowski
Pozbawione miłości samce muszek owocówek topią smutki w kieliszku - twierdzą naukowcy. I na dodatek dowiedli dlaczego. Czy dzięki temu znajdziemy skuteczny lek dla alkoholików?
Cały ten eksperyment, jak przyznaje dr Galit Shohat-Ophir, pierwszy autor pracy, która ukazała się w ostatnim "Science", zaczął się od szalonego pomysłu. Wyobrażam sobie, że mogło to wyglądać tak: badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco odprężali się po pracy przy kilku drinkach, kiedy nagle do baru wtoczył się ich nieźle wstawiony kolega z pracy.
- Ten to ma w czubie.
- Nic dziwnego, właśnie rzuciła go dziewczyna.
Ale właściwie dlaczego miałby to być powód do upijania się? - zaczęli pewnie myśleć naukowcy. Hm, mózgiem rządzi chemia, więc za każdym naszym zachowaniem kryje się konkretny związek chemiczny. To np. dlatego po udanym seksie czujemy chęć, żeby spotkać się jeszcze raz. Wszystko przez oksytocynę, hormon i neuroprzekaźnik, który wiąże ludzi, wywołując w nich zaufanie, potrzebę współpracy i uczucia opiekuńcze. Jego poziom wzrasta m.in. podczas kochania się.
A zatem, jaka paskudna chemia popycha odrzuconych mężczyzn w stronę najbliższej knajpy? Dlaczego zaczynają szukać erzacu, który mógłby wynagrodzić im sercowe albo choćby seksualne niepowodzenia?
Z tym pytaniem w głowach uczeni wzięli się do roboty.
Bzykające owocówki
Muszki owocowe, Drosophila melanogaster , to owady, za którymi w domu zdecydowanie nie przepadamy. Ale naukowcy wręcz je uwielbiają. Przeprowadzali na nich eksperymenty nawet na orbicie okołoziemskiej. Drozofile mnożą się bowiem jak króliki, łatwo mutują i dożywają niecałych dwóch miesięcy. Można więc szybko zbadać zmiany genetyczne zachodzące w ich kolejnych pokoleniach. No i do tego lubią wypić, bo, jak wiemy z kuchni, ciągnie je do fermentujących owoców, wina i octu (dlatego mówi się na nie także octówki).
Prof. Ulrike Heberlein, szefowa dr. Shohat-Ophira i jedna z autorów pracy w "Science", już 10 lat temu studiowała geny, które odpowiadają za reakcję muszek owocowych na alkohol. Dowiodła np., że dawka etanolu, która rozrusza drozofile, odpowiada proporcjonalnie tej, która i nam rozwiązuje języki, a dawka, która je upija, i nas zwala z nóg.
Owocówki wydały się więc naukowcom z San Francisco świetnym materiałem do badań porównawczych. Oto przepis na ich eksperyment.
1. Weź garść samców z gatunku Drosophila melanogaster i wpuść je do pojemnika z samicami, z których część jest jeszcze dziewicami, a część już nie.
Samce zaraz zaczynały gody - jedno skrzydełko zaczynało im drżeć w miłosnym zaśpiewie, przednią nóżką dotykały brzuszków swoich wybranek, trąbkami czule gładziły ich genitalia. Dziewicze muszki witały gości z otwartymi odnóżami, natomiast te, które były zaspokojone, nie były zainteresowane płcią przeciwną. W efekcie nie wszystkie samce zdążyły sobie dogodzić.
2. Wyłap samce i przenieś je do pojemnika z dwoma słomkami. Do jednej doprowadź zwykłe jedzenie, a do drugiej nasączone 15-procentowym alkoholem.
Jak łatwo się domyślić, wyposzczone muszki rzuciły się do słomki dawkującej jedzenie z etanolem. Natomiast samce odprężone i zadowolone po udanym seksie, choć także miały ochotę na drinka, to jednak piły zdecydowanie oszczędniej - ciągnęły z obu słomek po równo.
To ogromnie ciekawe, bo zazwyczaj drozofile, kiedy tylko mają dostęp do procentów, nie wylewają za kołnierz i upijają się do nieprzytomności.
Od muszki do kłębka
- Cynglem, który decydował o skłonności owocówek do alkoholu, okazał się neuropeptyd F (NPF) - tak dr Shohat-Ophir tłumaczy dziwaczne zachowanie swoich podopiecznych.
Naukowcy sprawdzili, że samce, które zdołały dopaść chętne samice, i później wykazywały mniejszą ochotę na drinka, miały w swoich mózgach duże ilości NPF. Z kolei u tych samców, które miały mniej szczęścia i zostały odrzucone przez zaspokojone już samice, poziom neuroprzekaźnika był niski.
- To dlatego - pomyśleli naukowcy - szukały one spełnienia w alkoholu. Bo kiedy ów neuroprzekaźnik uwalniał się po seksie, mózgi samców muszek były w pełni zadowolone. Jeśli jednak jego poziom pozostawał niski, uzależniony od przyjemności i podekscytowany niewykorzystaną okazją mózg kazał muszkom szukać innej nagrody.
Badacze potwierdzili te przypuszczenia, manipulując w genach, które u muszek odpowiadają za produkcję neuropeptydu F. Aktywując je, uczynili z owocówkowych prawiczków samców seksualnie zaspokojonych - dlatego mimo braku seksu nie pocieszały się one "przy barze".
Z kolei obniżając poziom NPF, tak zawrócili w głowach samcom, które właśnie odbyły udany stosunek, że zaraz poleciały one "na kielicha".
Czy możemy z tego ciekawego eksperymentu wyciągnąć jakieś lekcje dla nas? Badacze mówią, że tak. W mózgach ludzi i innych ssaków uwalnia się bowiem neuroprzekaźnik NPY. Naukowcy uważają, że może on działać podobnie jak muszy neuropeptyd F i wpływać na nasz układ nagrody. Wiadomo, że jego poziom jest obniżony u osób, które cierpią z powodu depresji albo zespołu stresu pourazowego, czyli stanów, które prowokują do nadużywania alkoholu czy narkotyków. Z kolei myszy, u których badacze wyłączali uwalnianie się NPY, mocno się alkoholizowały.
Gdyby więc udało się wynaleźć pigułkę, za pomocą której moglibyśmy blokować receptory neuropeptydu Y i manipulować jego poziomem w naszych mózgach!
- Badania nad nią zabiorą lata pracy - studzą zapał uczeni. Jak pokazały eksperymenty na gryzoniach, NPY odgrywa bowiem ważną rolę nie tylko w nadużywaniu alkoholu, ale także w naszych zwyczajach żywieniowych, w zapotrzebowaniu na sen i w uczuciu niepokoju. Manipulowanie jego poziomem u ludzi wymaga więc dużej ostrożności.
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco przyznają jednak, że zaczęli już stosowne eksperymenty.
Marcin Kowalski
[ external image ]
Wielka leśna gorzelnia - maszynerię podarowali Muzeum Bimbrownictwa policjanci (Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta)
W Europie tylko Czarnogórcy piją więcej samogonu od Polaków, ale to my mamy jedyne na świecie państwowe Muzeum Bimbrownictwa
- Bimbrownicy nie rozmawiają z nieznajomymi. Boją się, że są nasłani przez policję albo kontrolerów skarbowych. A do ludzi nauki mają serce. Zbudowałem z nimi dobre relacje - mówi Hubert Czochański, adiunkt w Białostockim Muzeum Wsi w Wasilkowie. To on prowadzi jego część - Muzeum Bimbrownictwa. Czochański to smakosz samogonu i autor książki "Bimbrownictwo na Podlasiu". Będzie moim przewodnikiem.
Policjanci w darze etnografom
Idziemy leśnym duktem, we wrześniowym słońcu złocą się strzechy stuletnich drewnianych chałup, błyszczą prawosławne świątki. Rozmawiamy o eksponatach Muzeum Wsi - to oryginały zwiezione z podlaskich wiosek i przysiółków. Ponownie zbite w całość stały się obowiązkowym punktem wycieczek z okolicznych szkół.
Im dalej w las, tym słabiej słychać tiry pędzące w kierunku granicy z Białorusią. W końcu docieramy na polanę z niewielkim zagajnikiem. Tutaj Czochański zbudował dwie spore bimbrownie, a jesienią, kiedy wróci z urlopu, zabierze się do stawiania trzeciej.
Kadzie, beki i rurki w majestacie prawa dostarczyła mu białostocka policja. Sąd, który skazał chłopa z okolic Gródka za pędzenie samogonu na rok więzienia w zawieszeniu, zgodził się, żeby jego misternie sklecona aparatura nie została zniszczona. Niech służy etnografom.
- Odnalazłem tego skazanego nieszczęśnika - pod butami historyka trzaskają suche gałęzie. - Przeprowadziłem z nim obszerny wywiad. Jak większość miejscowych bimbrowników robił samogon głównie dla sąsiadów. Na wesela, chrzciny, stypy. No i są też tacy, co się brzydzą wódki ze sklepu. Spora część produkcji szła na własne potrzeby.
- Dlaczego wpadł?
- Policja wie, kto pędzi. Najczęściej likwidują te bimbrownie, które psują smak i markę trunku.
[ external image ]
Fot. Michał Jasiulewicz / Agencja Gazeta
Instalacja do pędzenia bimbru w Muzeum Podlaskim w Białymstoku
Bimber jest eko
Pierwszy raz w życiu stoję przed prawdziwą bimbrownią, ogromną leśną gorzelnią. Pięć dużych prostokątnych kadzi ukrytych pod dachem, wielka stalowa beka, odstojniki i chłodnice, wszystko splecione metrami gumowego węża.
Zaglądam do kadzi wyłożonych w środku blachą nierdzewną. Każda ma pojemność 1,5 tys. litrów i swoje imię. Właściciel nazwał je jak dni tygodnia - od poniedziałku do piątku. I w takiej kolejności napełniał zacierem (w slangu bimbrowników - "braszką"). Do 200 kg mąki dodawał 2 kg drożdży, zalewał wodą podgrzaną do 40 stopni, dokładnie mieszał i czekał.
- W tej wodzie trzeba szukać magii płynącej w podlaskim samogonie - Czochański prezentuje siatkę, która miała chronić zacier przed owadami i paprochami spadającymi z drzew. - Jeżeli chłop w tygodniu zapełnił pięć kadzi, potrzebował dokładnie tysiąca litrów wody. Musiał więc budować aparaturę obok strumyka albo specjalnie kopać studnię. Czyli pędził bimber z krystalicznie czystej wody, spełniał najwyższe ekostandardy.
"Braszka" kwitnie w skrzyni pięć dni i nocy, aż jej powierzchnię przykryją pulsujące drożdżowe pęcherzyki. Już wtedy ma jakieś 10 procent alkoholu. Zdarzają się niecierpliwcy, którzy piją taką breję.
Kiedy zacier osiągnie swoje parametry, trzeba go przepompować do "brażnicy" - stalowej beczki zespawanej z piecem opalanym drewnem. "Braszka" musi osiągnąć temperaturę wrzenia jak woda w czajniku na poranną herbatę. Wtedy powoli paruje. Zanieczyszczenia - fuzle - oblepiają ściany odstojnika. A alkoholowa para schłodzona wodą z głębi ziemi skrapla się w bimber. Wystarczy odkręcić kranik i podstawić wiaderko.
- Ile ma procent?
- Po pierwszej destylacji - jakieś 50. Za mało. Przepuszczają więc drugi raz. Dzienny urobek dwójki silnych mężczyzn z takiej bimbrowni jak nasza to jakieś 120-150 litrów markowego 70-procentowego samogonu.
- Gdzie go sprzedają?
- Najpierw rozlewają do plastikowych baniek, 5- lub 10-litrowych. Nikt się nie bawi w półlitrówki i etykiety. A klientów nie brakuje. Podlaski samogon ma najwyższą markę wśród smakoszy.
Dwa wieki wojny z potajemnym gorzelnictwem
Kolejne pokolenia bimbrowników pracują na tę markę 120 lat, bo mniej więcej tyle liczy historia bimbrownictwa na Podlasiu. Wszystko przez chciwość zaborców.
Na przełomie XVIII i XIX wieku w Polsce kwitnie gorzelnictwo, wyrastają na nim prawdziwe fortuny. Polacy są już tak rozpici, że gorzelnie nie nadążają z produkcją taniej wódki z ziemniaków. Chłopi nie chcą za swoją pracę pieniędzy, wolą wódkę, która leje się strumieniami od brzegów Niemna do rozlewisk Warty.
Pierwszą akcyzę na gorzałkę wprowadza administracja pruska (1819), następnie galicyjska (1836), a na końcu rosyjska (ukaz lipcowy z 1844 r.). Odpowiedzią Polaków są bimbrownie, które wyrastają w lasach jak grzyby po deszczu.
Na bimbrownictwie łamie sobie zęby II RP. Kodeks karny w międzywojniu przewiduje za pędzenie samogonu trzy lata więzienia, zapadają wyroki bez zawieszenia, ale nad podlaskimi puszczami wciąż unosi się zapach drożdży.
Hitlerowcy formalnie zakazują bimbrownictwa, ale w praktyce nie przestrzegają tych zapisów. W przeciwieństwie do nich komuniści na serio wzięli się do ścigania nielegalnych wytwórni alkoholu. W myśl uchwały "o zwalczaniu potajemnego gorzelnictwa" za produkcję bimbru w celach zarobkowych grozi we wczesnym PRL-u 15 lat więzienia, a za samo kupno samogonu - trzyletnia odsiadka. Obowiązuje też nakaz donoszenia władzom na bimbrowników. Jeśli ktoś wie i nie powie, musi się liczyć z rocznym wyrokiem.
Milicja co rusz dudni o kolejnych sukcesach "na polu walki ze szkodnictwem gospodarczym". To głównie ORMO-wcy likwidują kilka tysięcy "wytwórni" rocznie, a do obozów pracy i więzień trafiają setki "szkodników".
Restrykcje słabną przed odwilżą roku 1956. Ale na krótko, bo już w 1958 r. liczba wykrytych bimbrowni wzrasta do ponad 3 tys.- to o 100 proc. więcej niż dwa, trzy lata wcześniej. Wtedy też po raz pierwszy w "Słowniku języka polskiego" nielegalna wódka nazwana jest bimbrem.
Cztery dekady później Andrzej Bańkowski w "Etymologicznym słowniku języka polskiego" wyjaśnia genezę słowa "bimber". Pochodzi ze slangu warszawskich złodziei. Najpierw nazywali tak skradzione zegarki, potem inne fanty, aż w końcu - zakazany samogon.
Trzy szkoły, trzy smaki
Poprosiłem Czochańskiego, żeby opowiedział, jak smakuje bimber (sam od wielu lat nie piję alkoholu).
- Wygrywa z wódką ze sklepu.
- Czym?
- Mocą i aromatem. Ma jeszcze raz tyle procentów, co wódka. Mimo to można go pić bez popitki. Od zdjęcia nakrętki czuć zapach mieszanki pszenżyta, bo z niej jest najczęściej produkowany.
- A ziemniaki?
- Przegrały ze zbożem właśnie przez walory smakowe. Ekonomia przemawiała za kartoflami - z hektara obsadzonego ziemniakami można uzyskać siedmiokrotnie więcej samogonu niż z hektara zboża. Z 200 kg mąki wychodzi tylko ok. 30 litrów bimbru. Jednak nieporównywalnie smaczniejszego.
- Samogon podlaski różni się od tego z Podkarpacia albo Małopolski?
- Każdy jest inny. Małopolska to bimber z owoców. Na samym Podlasiu wyróżniamy trzy szkoły bimbrownictwa. Leśna - usytuowana wokół Gródka i Michałowa - to mocny, klarowny bimber. Nie do przełknięcia dla kobiet. Szkoła podmiejska z Czarnej Białostockiej słynie z trunku aromatycznego, ale słabszego, nieprzekraczającego 60 procent. I szkoła bagienna - dorzecze Biebrzy - bimber z charakterystyczną goryczką przypominającą posmak mułu. Przez wodę, którą biorą prosto z rzeki.
- Po bimbrze jest kac?
- Ja nigdy nie miałem. Może dlatego, że piję czysty? Znam takich, którzy zaprawiają ziołami, rodzynkami albo kawą. Dla rodowitego mieszkańca Podlasia - profanacja.
Jak po 22 latach starań jednemu z mieszkańców gminy Łącko udało się wreszcie zalegalizować słynną śliwowicę
Lepsi tylko Czarnogórcy
Nie ma oficjalnych danych, ile bimbru piją Polacy. W ostatniej fazie komuny - tak twierdzi część badaczy - w Polsce mogło działać nawet 150 tys. mniejszych i większych nielegalnych gorzelni. Większość z nich zniknęła wraz z PRL-em. Towar grup przestępczych - tysiące litrów spirytusu odkażanego z alkoholi przemysłowych - wyparł z rynku stary, dobry bimber. Wódka bez akcyzy zalała targowiska, sklepy i bary.
Możemy tylko szacować, na jaką skalę produkuje ją mafia. W 2009 roku łódzka policja rozbiła grupę zatrudniającą chemików z doktoratami, która w ciągu pięciu lat wprowadziła na rynek 10 mln litrów stuprocentowego spirytusu bez akcyzy. Straty budżetu państwa - ponad pół miliarda złotych!
Według Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych statystyczny Polak wypija rocznie 9,25 litra 100-procentowego spirytusu. PARP posiada dane z Głównego Urzędu Statystycznego, nie obejmują one bimbru i nielegalnego spirytu. Ale są punktem wyjścia dla instytucji, które starają się oszacować alkoholową szarą strefę.
Ministerstwo Finansów twierdzi, że to 10 procent legalnej sprzedaży - wychodzi więc niecały litr na głowę. Związek Pracodawców Polskiego Przemysłu Spirytusowego ma wyższe szacunki - 15 proc., czyli 1,5 litra na osobę. Jednak zdaniem Światowej Organizacji Zdrowia są to aż 3 litry rocznie na głowę, co oznacza, że w Europie "lepsi" od nas są tylko Czarnogórcy z rekordowymi 4,7 litra.
Wódka coraz tańsza
Siedziba Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych mieści się w nowoczesnym biurowcu w Alejach Jerozolimskich, 300 m od Dworca Zachodniego. W obszernym gabinecie prezesa Krzysztofa Brzózki na biurku i stole konferencyjnym - setki wydrukowanych kartek z raportami i statystykami. To z nich powstanie "Sprawozdanie z wykonania ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi". Trafi na posiedzenie rządu, będzie głównym źródłem wiedzy o tym, co i jak piją Polacy.
Prezes wbiega do gabinetu lekko spóźniony. Częstuje kawą z ekspresu w eleganckich filiżankach, przeprasza, podpisuje jakieś dokumenty.
- Coś się zmienia w naszych alkoholowych zwyczajach?
- Systematycznie rośnie sprzedaż wódki, spada rynek wina, piwo jest stabilne od 13 lat, a jeśli trochę się rozpycha, to kosztem wina. Kluczowy dla takiego układu sił był rok 2003. Wtedy rząd obniżył akcyzę na wódkę, zalegalizowano reklamę piwa. Proszę spojrzeć na efekty. Przez ostatnie dziesięć lat spożycie wina spadło o 50 proc., wódki wzrosło o prawie 6 proc., piwa - o 1 proc. w górę.
- Wódka drożeje czy tanieje?
- Z roku na rok jest coraz tańsza i ma to ogromny wpływ na jej popularność. W 1999 roku za średnią pensję Polak mógł kupić 73 półlitrówki czystej 40-procentowej wódki. W roku 2011 - już 171 butelek! Świeższych danych na razie nie mamy. Bardzo potaniało też piwo. 14 lat temu stać nas było na 669 butelek za wypłatę, a teraz to prawie 1,2 tys. półlitrowych piw.
- A bimber?
- Nie badamy tego zjawiska. Opieramy się tylko na statystykach z policji, Służby Celnej, Ministerstwa Finansów. Korzystamy też z danych zrzeszeń producentów wódek. Oni mają pieniądze na prywatnych detektywów i fachowe analizy. Nas na to nie stać.
[ external image ]
Fot. Michał Jasiulewicz / Agencja Gazeta
Instalacja do pędzenia bimbru - dziś w Muzeum Podlaskim w Białymstoku
Podróby nielegalnej śliwowicy
Związek Pracodawców Polskiego Przemysłu Spirytusowego ulokował się na warszawskiej Starówce, w kamienicy przy ul. Trębackiej. Rozmawiam z prezesem Leszkiem Wiwałą i menedżerem ds. PR Igą Wasilewicz. Prezes mówi o wódce z taką samą pasją jak Hubert Czochański z Muzeum Bimbrownictwa o samogonie. Też napisał książkę historyczną, tylko wydał ją za własne pieniądze. Na przywitanie wręcza mi egzemplarz bogato ilustrowanego "Zarysu historii polskiej wódki" z autografem. Za szybą kredensu dostrzegam całą kolekcję bimbru, podrabianego spirytusu i wódek bez akcyzy. Każda z butelek ma przyklejoną karteczkę z miejscem pochodzenia: Augustów, Sochaczew, Białystok. Czochański miał rację - bańki z Podlasia są plastikowe i bez etykiet.
- Te egzemplarze udało się nam kupić na bazarach i w melinach, a następnie zbadać w laboratorium - mówi Wiwała. - Proszę spojrzeć na butelkę łąckiej śliwowicy - oryginalna etykieta, złoty sznurek wokół korka. Ewenement na skalę światową - podróbka do kwadratu. Przecież sama śliwowica jest najczęściej nielegalna, a grupy przestępcze wprowadzają na rynek jej podróbki. Większość ludzi myśli, że kupuje bimber ze śliwek pędzony według tradycyjnych góralskich metod. Dostają odkażony spirytus z aromatem owocowym.
- Mimo to klientów nie brakuje.
- Bo podrabiany alkohol jest tańszy. Wystarczy iść na targowisko albo zapytać w pewnych kręgach, gdzie kupić wódkę na wesele. Można zamówić każdą ilość.
- I jaki to będzie towar?
- Spirytus przemysłowy odczyszczony w procesie chemicznym przez dodanie odkażacza, przelany do butelki z podrobioną naklejką. Oczywiście śmiertelnie niebezpieczny, bo przecież odkażacze to trucizna. Nie zawsze zabijają ekspresowo, natychmiast po spożyciu, ale też powoli, choćby przez rozwój choroby nowotworowej.
- A bimber?
- Jest popularny głównie na wschód od Wisły i tam można go kupić. Jednak to nie bimbrownie są dzisiaj głównym problemem rynku, tylko odkażany spirytus. Szacujemy, że z 18 mln litrów spirytusu w szarej strefie bimber stanowi jakieś 2 mln litrów.
Z pokolenia na pokolenie
Jeśli prezes Wiwała ma rację, bimbrownicy wytwarzają dzisiaj tyle samo towaru, ile produkowali pod koniec lat 50. XX wieku (według oficjalnych statystyk).
- Pędzenie bimbru to umiejętność przekazywana z pokolenia na pokolenie - mówi Czochański. - Starzy bimbrownicy mają następców, a dużo wyższa cena wódki nie zapowiada raczej krachu w tej profesji.
Na podlaskich bimbrowników nie działa też straszak prawny. Za produkcję i wprowadzanie na rynek samogonu grozi do dwóch lat więzienia, jeżeli zaś towar jest znacznej wartości, nawet do sześciu lat. Dodatkowo grzywnę może nałożyć urząd skarbowy.
- Jak bimber jest dobry, to nikt się nie kwapi, żeby donosić na policję - śmieje się Czochański. - Najlepszą kontrolą jakości na tym rynku są sami wytwórcy.
Paweł Smoleński
[ external image ]
Warszawa, pijacka sobota, lipiec 1959 r. (Fot. TADEUSZ ROLKE / AGENCJA GAZETA)
Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty - sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel zakapuje - półtora, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę - trzydniówka - o tym, jak się piło w PRL, opowiada Janusz Głowacki
Paweł Smoleński: Piło się w PRL, oj, piło.
Janusz Głowacki, pisarz: A co panu złego wódka zrobiła?
Modne były dwa hasła, takie trochę z epoki saskiej: "Pić, pierdolić, nie żałować, bida musi pofolgować" albo "Trzeba dużo pić i jebać, żeby się z nędzy wygrzebać".
Z tym "wygrzebaniem" to niekoniecznie logiczne.
- Tu bym polemizował. Może na trzeźwo - owszem, ale jak się człowiek napije - to już ma głęboki sens. Więc się piło. Romantycznie albo tragicznie, albo antykomunistycznie, albo przez rozum. A także dla przyjemności. Dookoła bieda codzienna, chamstwo, kłamstwo, brak perspektyw. "Tylko wódka zapomnienie da" - jak śpiewał harmonista w filmie Hasa "Pętla" według opowiadania Marka Hłaski. Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty - sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel zakapuje - półtora, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę - trzydniówka.
Krążył taki poemat pod tytułem "W dupę nam dali", zaczynał się tak: "W dupę nam dali, my krzyczeli, my płakali. Ale na to, żeby oddać, my za mali ". Myślę, że ten lament pięknie oddaje poczucie krzywdy i niezasłużonego cierpienia, które i dzisiaj uzupełnione megalomanią jest naszą narodową wizytówką.
Bardzo wzruszające.
- Cieszy mnie pana wrażliwość. Wie pan, z pijaństwem jest jak z życiem seksualnym. To taka sfera, której państwo nie mogło do końca kontrolować. Napił się człowiek i był wolny, a przynajmniej przez chwilę tak się czuł. Mógł z tej chwilowej wolności korzystać - powywracać wszystkie śmietniki, dopaść jakąś panienkę, powiedzieć do szefa: - Ja cię chromolę! Następnego dnia był kac, przerażenie, ale było też wytłumaczenie: byłem napity! A, jak tak, to wszystko w porządku. Pijanemu się wszystko wybacza, pijanego nie wypada skrzywdzić. Człowiek jest wrażliwy - to pije.
A wstyd?
- Za co?
Za ten zapity naród.
- Wódka była naszą polską narodową dumą. Pamiętam film z Garym Cooperem, co to się nazywał "Miłość po południu". Zaprasza Gary Audrey Hepburn do pokoju hotelowego, otwiera bar, a tam bateria wszelkiego dobra. Wyławia wyborową! Przez salę przechodził wtedy radosny jęk: naszą wódkę bierze milioner, naszą, polską, wie, co dobre, chociaż Amerykaniec. Wychodziliśmy podniesieni na duchu, lepsi... i do baru. Pod Orłem albo Pod Cyckami. A dookoła reklamy "Polska wódka - żubrówka" "Bizon - Brandy Wodka". Albo reklama miodu Staropolskiego, a na niej dwa pijane miśki leżą pod drzewem z kieliszkami w łapach. A w gazetach - proszę bardzo - "Druga wojna światowa była dla naszego gorzelnictwa ciężkim ciosem. Ale przemysł spirytusowy ufnie patrzy w przyszłość. Rośnie zaplecze naukowe i kadra wysokokwalifikowanych pracowników". Niemiec wojnę przegrał, bo miał słabą głowę. Francuz też frajer, bo jakieś tam wino pił. Z Ruskami było trochę kłopotu, bo szukali Boga na dnie szklanki i ogólnie nieźle ciągnęli.
Kto pił?
- A kto nie pił? Piła klasa robotnicza, inteligencja pracująca, młodzież, rządzący i rządzeni, wsadzający do więzienia i wsadzani. Każdy chciał złapać trochę szczęścia. Pamięta pan ten dowcip na budowie. - Panie majster, która godzina? - A wiesz, że ja bym też się napił.
Pili chłopourzędnicy i chłoporobotnicy, pogubieni, powyrywani ze swoich środowisk. Jeden chłoporobotnik zgubił miesięczny na autobus, nie miał na flaszkę, żeby się zastanowić, jak się uratować, i się na kacu powiesił. Piła żulia, ta, którą Leopold Tyrmand zmitologizował w "Złym". Niby przesadził, ale spróbowałby pan wybrać się do kina Praha przy Jagiellońskiej na Pradze na ostatni seans: zaczepki, mordobicie, gra w kreskę: rysowali kreskę na chodniku, a kto na nią stanął, dostawał w mordę. Zresztą - żulia biła nawet na Nowym Świecie. Każdego, kto inaczej wyglądał, a jak się taki nie znalazł, to między sobą. Wola na Ochotę, a Praga na Bródno. Było niebezpiecznie. Wtedy z Tomkiem Łubieńskim zaczęliśmy trenować boks w Gwardii.
A w dworcowych knajpach kusiły zakąseczki: siny tatar, zielone jajko w majonezie i ponury śledzik po japońsku. I hasła nad bufetem: "Wspólną pracą zbudujemy socjalizm", "Alkohol podajemy tylko z zakąską. Uwaga! Wino i piwo zakąskami nie są", "Żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatnio".
Piło KC, piło KW. Mieli swoje zamknięte ośrodki. Przecieki z tych kurso-konferencji robiły wrażenie. Pił Sejm. Posłowie z Warszawy wnosili na obrady wódkę w butelkach po wodzie sodowej, a pod koniec dnia spadali ze stołków poselskich. Kiedyś oburzeni posłowie z Katowic zgłosili interpelację do laski marszałkowskiej, że "im się nie podaje alkoholu, a towarzyszom z Warszawy tak".
Opowiadał mi znajomy poeta, że kiedyś w pewnym domu twórczym postanowili zażartować z kolegi. Na noc przed drzwi pokojów wystawiali puste butelki po wódce, a jemu powiedzieli, że tu z gorzałą jak z mlekiem; rano postawią pełną flaszkę. Rano flaszki nie było, więc zrobił piekło personelowi, że go źle traktują.
- Dlaczego artyści mieli nie pić? W ogólnej frustracji w modzie było marnowanie zdrowia i talentu. Większości się to udało. Ale tak się składa, że więcej świetnych książek albo filmów powstawało wtedy po pijanemu czy na kacu niż teraz na trzeźwo.
A skąd brało się pieniądze na wódkę?
- Nie pamiętam, za dużo piłem. Niedawno, jakoś w nocy, jechałem taksówką. Taksówkarz rozmarzył się, wspominając dawne czasy. Opowiadał, że kiedyś robotnik to był pan. W dzień wypłaty brał taryfę, kazał się wozić od knajpy do knajpy i przepijał wszystko. Dzień wypłaty to był święty dzień. "A teraz" - taksówkarz machnął ręką - "ostrzegałem kolegów, że nadejdą takie czasy, że będziemy kłaniać się klientowi. Nikt mi nie wierzył". Wtedy złapanie taksówki to był cud. Ludzie czekali na postojach w długich kolejkach. "Łebki" ratowały sytuację. Podjeżdżali i mówili, dokąd jadą. Jeżeli kierunek pasował, to brali za dwie dychy albo trzy Kiedyś Himilsbach, zresztą napity, podszedł do kolejki i się zapytał: "Kto do Śródmieścia?". Parę osób się zgłosiło. Idą, idą i nic. W końcu jeden pyta: "To gdzie pan ma ten samochód. - Nie mam - odpowiedział Janek - ale nie chce mi się iść samemu".
[ external image ]
Pili głównie mężczyźni?
- Niech pan nie krzywdzi polskich kobiet.
Kto nie pił?
- Czarne dusze, wrogowie, malkontenci. Nie ufano im.
"Kto nie pije, ten kapuje".
- Coś takiego. Najpierw szukano logicznego wytłumaczenia. Uprzejmie pytano, czy pan ma wszywkę, czy okres testowy.
Esperal? Dla mnie to było jakieś magiczne słowo, ale też obiekt żartów. Nigdy nie widziałem esperalu.
- Pan żartuje?
Ale wiedziałem, że to coś, co zaszywa się w tyłek.
- Trochę wyżej i bardziej pośrodku, żeby nie można było dosięgnąć i wydłubać.
I że jak się po tym napije, to można umrzeć.
- Można, ale nie zawsze. Widziałem, jak bardzo znany aktor w czasie prób do mojej sztuki "Obciach" esperal przełamywał. To była piękna ceremonia. Kładł na stole zegarek, lusterko, łyżkę stołową i pół litra. Napełniał łyżkę, wypijał, czekał 15 minut i zaglądał w lusterko, czy na twarzy czerwienieje. Jeżeli czerwieniał, to robił przerwę, przeczekiwał i napełniał kolejną łyżkę.
I udało mu się przełamać, więc do premiery nie doszło. Odwiedzaliśmy go potem całym zespołem w domu wariatów.
A jak ktoś po prostu nie mógł pić?
- Co znaczy: nie mógł pić?
Chory był na przykład.
- Raz w nocy na bazarze chciałem kupić wódkę, a facet się spytał, ile butelek, a ja, że jedną: "A co, pan jest chory?", potem się spytał, czy chciałbym zakolegować się za stówę z jedną panienką. Nie była za bardzo w moim typie, więc powiedziałem, że nie, wtedy zapytał: "A co, pan jest pedał?". Specjalnie dla chorych powstał dobrze płatny zawód "chlacza". Ktoś, kto sam nie mógł pić albo akurat nie chciał, a miał interes do zrobienia, wynajmował "chlacza". Ten pił za niego i to było akceptowane. Miałem kolegę "chlacza", był doktorem filozofii, tłumaczył Husserla.
Jak pito?
- Zależało od tego, kto, gdzie i kiedy. Picie było wielowarstwowe, klasowe, choć niekiedy zacierały się granice. Modne było picie z teczki. W PRL wszyscy nosili teczki, i urzędnik, i robotnik, i literat. Wchodziło się do lokalu, zamawiało oranżadę i dolewało do szklanek z teczki, bo alkohol na miejscu był drogi.
Rano widziało się ludzi ustawionych w szeregu. Czekali na otwarcie pierwszego sklepu monopolowego. Wszyscy pod krawatem. Bo krawat służył jako dźwignia, żeby ten pierwszy kieliszek, przy którym trzęsą się ręce, trafił do ust.
Piło się z literatek - setka. Z musztardówek - prawie ćwiartka. Z gwinta - itd., żeby nie zanudzić.
Moi znajomi pili rumuńskie wino musujące "z ryjka". Trzeba było ułożyć usta w trąbkę jak do cmoka i wtedy bąbelki nie wciskały się do nosa.
- Dosyć smaczna i lubiana była woda fryzjerska na łupież. Piło się ją z tak zwanych "pykówek", buteleczek, które miały wąziutkie szyjki. Podnosiło się ją, odchylało głowę do tyłu, potrząsało, a ona robiła "pyk-pyk-pyk".
Pamiętam scenę z drogerii na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko kościoła Świętej Anny: weszło dwóch kleryków i poprosiło o dwadzieścia wód brzozowych. A sprzedawczyni życzliwie: "O, widzę, że jakieś większe przyjęcie się szykuje". Pito wszystko, denaturat, czyli oślepek
Próbował pan denaturatu?
- Raz, żeby pokazać, że nie jestem maminsynkiem, nie smakował mi. Podobno dlatego, że nie popiłem mlekiem. Pito dobrze oczyszczoną benzynę lotniczą, czeską politurę. Najbardziej konwencjonalny zestaw: koniak, winiak, jarzębiak, soplica, żytnia i wyborowa z niebieską albo czerwoną kartką. Z win - Alpaga. W lepszym towarzystwie Egri Bikavér, Mistella i Advocat. Whisky zaczęło się później.
Moi znajomi pili na "zdrowaś Maria". Po to, żeby każdy wypił tyle samo. Powtarzali "zdrowaś Maria", a w tym czasie delikwent lał w siebie tak długo, ile trwało wypowiedzenie tych dwóch słów.
- Sprawiedliwie i po równo.
Gdzie pito?
- Gdzie Bóg da, czyli wszędzie. Popularny był tzw. Szlak Hańby: między Fukierem na Starówce, a SPATiF-em w Alejach Ujazdowskich. Aktualna nazwa to Trakt Królewski. Znany pisarz Irek Iredyński zaczynał pośrodku, koło południa, elegancko w Europejskim. Tam zbierali się jego wielbiciele, głównie malarze. Pił i nic nie jadł. Namawiałem go, żeby uczynił z tego głodowy protest przeciwko komunie. Potem przenosił się do SPATiF-u, zahaczał o Kameralną i kończył w Ścieku. Ściek był na Trębackiej. Tam ściekała większość artystów, bo był w piwnicy i najdłużej otwarty.
Pisał pan sporo o SPATIF-ie, że morze alkoholu i pomieszanie kombinatorów, wielkich sportowców, artystów, pisarzy-dysydentów, podsłuchujących ich tajniaków i prostytutek.
- Nigdzie na świecie nie widziałem takiego drugiego miejsca. Pewnie w Moskwie takie były. William Faulkner, zanurzony w Biblii jak mało kto, napisał, że idealny zawód dla pisarza to właściciel domu publicznego. SPATiF i Ściek - to było oczywiście nie aż tak piękne, ale lepsze to niż nic. Dobrze się tam czułem.
Bramkarze - to była wyższa kategoria ludzi. Nieprawda, że na Zachodzie wymyślono zawód selekcjonera, który wpuszcza do klubów, oceniając po wyglądzie. W Polsce taki fach funkcjonował już za komunizmu. Stał taki i mówił: "Pan tu nie wejdzie, w życiu i jeszcze długo nie. A tamten pan - proszę uprzejmie". Jakimi kierowali się kryteriami, nie mam pojęcia. Bo nie chodziło o pieniądze, raczej o władzę absolutną.
Pod koniec lat 70. Janka Himilsbacha bramkarze nie wpuszczali już nigdzie. Nieszczęsny Janek. Niby zawsze pijany, a znał na pamięć cała rozmowę Iwana Karamazowa z diabłem i napisał kilka znakomitych opowiadań.
Jeden utalentowany architekt przepił wszystko, włącznie z płaszczem. Nawet w zimie wychodził z domu w samej koszuli, zawsze z syfonem, że niby wyskoczył na moment po wodę sodową. I rozpaczliwie próbował załapać się na picie.
[ external image ]
Okropne.
- Bo peerelowskie picie było często do dna, do zatracenia. Tak się piło u Zdzisia Maklakiewicza, w tym mieszkaniu, które pokazuje palcem Chrystus, dźwigający krzyż w kościele na Krakowskim Przedmieściu. Tam lądowało nad ranem kilkanaście osób. Prawie nikt nikogo nie znał, a już za chwilę zawierało się przyjaźnie do grobu i spotykało kobietę swojego życia. A rano - straszne przebudzenie. Pierwszy odruch - to sprawdzenie, czy ma się zegarek i portfel. Dwa ruchy, pach, pach. Chwila ulgi, i znów straszne pytanie - kim jest ta kobieta, która chrapie obok?
O kelnerach też warto wspomnieć. Gardzili klientami, bo zarabiali więcej od nich, a trzeba było takiemu nędzarzowi podawać. Z upokorzenia upijali się i bili swoich gości.
Czyli w knajpach też mogło być niebezpiecznie. Napisałem kiedyś felieton o procesie kelnerów, którzy w restauracji Balaton pobili gości.
Były przecież książki wniosków i zażaleń. Można było próbować się poskarżyć. Co prawda raz mój znajomy poprosił o taką książkę w restauracji z salą bezalkoholową; były takie sale, w nich dopiero pito. Kelner, zresztą dobrze wstawiony, zniknął na kwadrans, a potem przyszedł z anielską miną i mówi: "Książka zażaleń jest, ale w reperacji".
- Najczęściej kelnerzy znajdowali innych zaufanych klientów, którzy pod skarżącą się notatką pisali: "Nieprawda, to gość był kompletnie pijany i agresywny. Zapaskudził ubikację, a obsługa w lokalu jest kulturalna i na najwyższym poziomie". Z kelnerami lepiej było dobrze żyć.
Jak już wszystko było zamknięte, a alkohol się skończył, szło się na metę.
- Na Brzeską albo na Ząbkowską na Pradze. Wszystko o tym wie Marek Nowakowski. Na placu Zbawiciela całą noc siedziały kwiaciarki i w kubłach z tulipanami trzymały flaszki. Taka wódka była zawsze w dobrej temperaturze. Wszyscy o tym wiedzieli, każdy stójkowy. Ale milicja polowała na większą kasę, od pijanych kierowców. Wtedy były ich tłumy. Kiedyś dwa radiowozy się pobiły pod Bristolem, bo do mercedesa wsiadał pijany Niemiec.
Mówi się, że wódka uczłowiecza.
- To to z całą pewnością, ale też odmózgawia.
Pamięta pan toasty?
- Kilka. "Po łyku dla odwyku", "Po szklanie i na rusztowanie", "Dajmy sobie po nerach", "Jeszcze po szkopku i spotkamy się w żłobku". Oczywiście - "No to chlup w ten głupi dziób". Eleganckie - "Żegnaj rozumie, spotkamy się jutro" i chamskie - "Zdrowie naszych pań, bo jak nasze panie będą zdrowe, to i my będziemy zdrowi".
Wódka może rozbudzić wyższe uczucia, ale raczej na krótko. W tym PRL-owskim piciu była jakaś gigantyczna odgórna hipokryzja. Bo z jednej strony władza prowadziła niby te wszystkie akcje antyalkoholowe, niby uświadamiała, wieszano afisze i plakaty, były pogadanki i poradnie antyalkoholowe. A z drugiej strony doskonale wiedziała, jak wielki procent dochodu narodowego pochodzi z wódki. I że człowiek pijany słaby jest, zmęczony i łatwy do rządzenia. Więc władza kombinowała, że dopóki nie zabraknie wódki, to komunizm nie jest zagrożony. Wie pan, to wszystko jest niby zabawne, lecz w gruncie rzeczy należał by się rozpłakać.
Był taki film dokumentalny Marka Piwowskiego...
- ...nazywał się "Korkociąg"; wstrząsający, pokazujący, czym w istocie jest pijaństwo. Jeździłem wtedy z Piwowskim do Tworek, do pacjentów alkoholików. W tym filmie jest delirium tremens i agonia poalkoholowa. Albo taka przejmująca scena: pacjenci chodzą wkoło pokoju, jeden zgubił kapeć, więc następny podnosi go i wpatruje się z tak niesamowitą uwagą, jakby ten kapeć coś mu przypominał, coś otwierał. Oni mieli mózgi kompletnie zniszczone przez alkohol, nie wiedzieli, że kapeć to kapeć.
I zbyt długo ten film nie gościł w kinach.
- Tego akurat nie pamiętam. Ale bardzo możliwe. Po co władzy był taki film?
W czasie sławnego strajku w Stoczni Gdańskiej, przy okazji obchodów którego PiS-owcy polowali na Wałęsę, Komitet Strajkowy wydał zakaz picia w Stoczni. Zupełny i całkowity. Flaszki w celach prowokacyjnych ubecja próbowała podrzucić. Próbowali też najbliżsi - z miłości. Widziałem, jak kobieta podawała mężowi przez zakratowaną bramę do Stoczni schowaną w koszyku z jedzeniem flaszkę. A on tę flaszkę wyciągnął, długo oglądał i zaczął powolutku wylewać. A dookoła straszna cisza. Wszystkie rozmowy się urwały, wszyscy patrzą. Tylko kobieta zza bramy krzyczy: "Ludzie! Nie pozwólcie mu tego wylać! On musi pić! On jest alkoholik!". Myślę, że ta scena przydałaby się w filmie "Człowiek z żelaza".
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_artykul_skrot/221176_r2_940.jpg)
Alkohol zabija 82 osoby dziennie. "W Radomiu jest więcej monopolowych niż w całej Szwecji"
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/cognitivemarijuana.jpg)
Długotrwałe używanie marihuany może mieć wpływ na zdolności poznawcze
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/f5.large_.jpg)
Ulubiona muzyka uruchamia układ opioidowy mózgu
Słuchając ulubionej muzyki odczuwamy przyjemność, niejednokrotnie wiąże się to z przeżywaniem różnych emocji. Teraz, dzięki pracy naukowców z fińskiego Uniwersytetu w Turku dowiadujemy się, w jaki sposób muzyka na nas działa. Uczeni puszczali ochotnikom ich ulubioną muzykę, badając jednocześnie ich mózgi za pomocą pozytonowej tomografii emisyjnej (PET). Okazało się, że ulubione dźwięki aktywują układ opioidowy mózgu.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/image-1-1038x692.png)
Największa w historii analiza potwierdza: marihuana skuteczna w leczeniu objawów nowotworowych
W ciągu ostatnich miesięcy świat nauki zyskał dostęp do największej metaanalizy dotyczącej zastosowania marihuany w terapii nowotworów, przeprowadzonej przez Whole Health Oncology Institute we współpracy z The Chopra Foundation i opublikowanej w prestiżowym czasopiśmie Frontiers in Oncology. Wyniki są jednoznaczne – istnieje przytłaczający konsensus naukowy, że medyczna marihuana skutecznie łagodzi objawy choroby nowotworowej i poprawia jakość życia pacjentów.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/jrt-treated-cortical-neuron.jpg)
Nowa nadzieja dla pacjentów ze schizofrenią. Opracowano przełomowy lek inspirowany LSD
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis stworzyli nową cząsteczkę o nazwie JRT, która może zrewolucjonizować leczenie schizofrenii i innych chorób mózgu. Lek działa podobnie do LSD, ale nie wywołuje halucynacji. Dodatkowo, wykazuje silniejsze działanie niż stosowana obecnie ketamina.