Maria Hawranek, Szymon Opryszek, Montevideo 05.05.2016
Gazeta Wyborcza
Expo Cannabis, Montevideo 2015
[ external image ]
FOT. ANDRES STAPFF /REUTERS/FORUM
Każdy dorosły Urugwajczyk może mieć do sześciu kwitnących krzaczków marihuany, a klub konopny nie więcej niż 99.
Pod białym namiotem piętrzą się piramidy kremów z ziół. Lekko siwiejąca Sarita López zachęca do zakupów na placu przed siedzibą rady miasta w Montevideo, gdzie właśnie odbywa się ekologiczny targ.
- A krem z konopi pani ma? - zagadujemy.
Rozgląda się ze wstydem, potwierdza skinieniem. Zostawia stanowisko pod opieką koleżanki i prowadzi na odległą ławkę. Jest emerytowaną masażystką, po sześćdziesiątce zrobiła roczny kurs naturoterapii i w domu przygotowuje ziołowe kremy. Pomagają na pamięć, tarczycę, menopauzę, parkinsona. - Do konopi byłam uprzedzona. Myślałam: "Rany, to przecież narkotyk!". Ale o kremy pytało coraz więcej cierpiących pacjentów, a moja praca polega na ukojeniu bólu. Więc zaczęłam czytać. Pół roku temu otworzyła mi się głowa.
Krem na bazie roztworu z konopi i oleju robi dla pacjentów chorych na raka skóry, płuc, jąder i epilepsję. - A ostatnio dwóch młodych mężczyzn - zniża głos - kupiło go na pobudzenie organów płciowych.
Ten jeden krem sprzedaje spod lady, bo w Urugwaju jeszcze nie uregulowano handlu produktami zawierającymi konopie. Sarita nigdy nie paliła zioła, ale w połączeniu z lipą stosuje je jako napar antystresowy. - "Babcia oszalała!", śmieją się wnuki. Mam ich czworo. Mieszkamy razem, więc konopie trzymam w kuchni opisane pod inną nazwą, by mi nie podkradali. Mąż żartuje: "Wsadzą cię do więzienia"!
Prawnik: Rozsądna ilość
Ale tacy jak Sarita nie trafiają przed sąd. A nawet jeśli, na pewno obroniłby ich Martin Fernandez, który prowadzi kancelarię w samym sercu Montevideo. Na koncie ma kilkanaście wygranych procesów użytkowników i autocultivadores (po hiszpańsku jednym zgrabnym słowem określa się osoby, które hodują marihuanę na własny użytek). - Mamy za sobą sto lat antynarkotykowego prania mózgu - rzuca Fernandez. - Sprzeciwiam się narzucaniu moralności niewielkiej grupy ludzi wszystkim pozostałym.
Podobne argumenty podnosili jego rodacy sto lat temu, gdy odseparowano państwo od Kościoła. I ostatnimi czasy, gdy w Urugwaju regulowano prostytucję, hazard, a potem zalegalizowano aborcję (do 12. tygodnia) i małżeństwa jednopłciowe.
Dzięki temu Urugwaj (ma ok. 3,5 miliona mieszkańców) wyrósł na lidera społecznych przemian w Ameryce Łacińskiej. Światową sławę przyniosła mu ustawa o regulacji uprawy marihuany (mylnie nazywana legalizacją), która weszła w życie dwa lata temu. Nie bez udziału adwokata.
Gdy w latach 70. prezydent USA Richard Nixon wypowiedział wojnę narkotykom, Urugwaj zezwolił na posiadanie minimalnej ilości marihuany na własny użytek. Decyzja, jaka to ilość, zależała od sędziego (w 1998 roku "ilość minimalna" zostaje zmieniona na "rozsądna ilość"). - Wyroki zapadały na podstawie ekspertyzy policjantów. A oni wiele razy, by określić ilość substancji, wyrywali roślinę z korzeniami i ważyli nawet z ziemią! "Kilogram narkotyków" - oceniali - kontynuuje adwokat. - A sędziowie? Można było obronić, że ktoś ma 100 gramów ze względów zdrowotnych, a niekiedy oskarżony szedł do więzienia za trzy jointy.
Ogrodnik: Pal, sąsiadko, dalej
Na wystawie designerska polewaczka, koszulki z włókien konopi, kilka rodzajów nawozów. Tuż przy schodach roślinka pręży się do lampy. Na ladzie menu, a w nim do wyboru nasiona samokwitnące, regularne, medyczne. Kilkadziesiąt odmian.
- Ilu palaczy, tyle rodzajów trawy. Po nasiona przychodzą tacy, co chcą się odstresować, ale jest też pan, co ma brata chorego na raka - wzdycha Pedro. - Ja palę rekreacyjnie, niemal codziennie.
- Czujesz się uzależniony?
- Psychicznie - tak, fizycznie - nie. Bo kiedy kończy się zapas moich zbiorów, zdarzają mi się miesiące bez palenia. Przez pierwsze dni po odstawieniu gorzej sypiam i tyle.
Pedro, były kucharz, ma dwuletnią córkę. W centrum Montevideo prowadzi z żoną grow-shop dla autocultivadores. Spodnie wiszą mu w kroku, ciągle gładzi kozią bródkę. Przerywa rozmowę, gdy do sklepu wchodzą turyści z Brazylii.
- Gdzie mogę dostać "prezent"? - mężczyzna pyta nieśmiało.
- Nie wiem - śmieje się Pedro.
- No, taki do palenia - precyzuje Brazylijczyk.
Kilkunastu cudzoziemców dziennie wychodzi ze sklepu z pustymi rękami. Nie wiedzą, że urugwajskie prawo nie dopuszcza sprzedaży marihuany obcokrajowcom. Nie mogą nawet uprawiać legalnych ziaren. Dlatego czarny rynek, choć mocno okrojony, wciąż funkcjonuje. Za to każdy dorosły Urugwajczyk może mieć do sześciu kwitnących roślin (zdaniem Pedro to aż nadto), a klub konopny, zrzeszający do 45 członków - nie więcej niż 99.
Pedro z żoną założyli taki klub (jego rejestracja w IRCCA, Instytucie Regulacji i Kontroli Kanabisu, jest "upierdliwa i czasochłonna, ale do przejścia"). Przeglądamy listę członków: urzędnik, dwie gospodynie domowe, aptekarz, rysownik, producent telewizyjny, razem 24 osoby. - Mamy aż sześciu Żydów. W przyszłym sezonie zasadzę dla nich odmianę "kosher kush" - Pedro już cieszy się z niespodzianki.
Pokazuje nam rachunki: do tej pory wydali 60 tysięcy pesos (ok. 8 tysięcy złotych) na energię, 170 tysięcy na wyposażenie i kilka tysięcy na pensję Pedra jako ogrodnika.
Chcemy zobaczyć plantację, ale członkowie klubu w wewnętrznej dyskusji na Facebooku się na to nie zgadzają. Tylko oni i urzędnicy IRCCA znają lokalizację - drogocenna uprawa może kusić (kradzieże już się zdarzały).
Pedro pokazuje niewyraźne zdjęcie: zielono, dużo lamp, a u dołu Ocean Atlantycki. - Jesteśmy na dachu jednego z wieżowców - uśmiecha się Pedro. - Mamy alarmy i takie tam. U siebie na dachu uprawiam pomidory i truskawki. Zioła już nie muszę, zresztą podkradały mi je... staruszki. Tylko nie wiedziały, co z nim zrobić, więc im skręciłem jointa. Jedna dzwoni zawiedziona: "Wzięłam dwa machy i nic". A ja do niej: "Pal, sąsiadko, dalej. Jakbyś się źle czuła, dzwoń!".
Poseł: Nie kupuj od narcotrafico
- Arszenik! Amoniak! Substancje smoliste! Grzyby! Nawóz! - wystrzeliwuje słowa Nicolas Nunez, aktor z wykształcenia (specjalizacja: teatr kukiełkowy), obecnie polityk. Od samych słów kręci się w głowie, a do nich dochodzą zamaszyste gesty: - Ściśnięte. Sprasowane. Przemycane w zbiornikach na paliwo. Sama chemia!
Wszystkie te substancje znajdowały się w dostępnej na urugwajskim czarnym rynku marihuanie (szmuglowanej głównie z Paragwaju), którą poddano badaniom w 2005 roku na zlecenie Movimiento por la Liberalización del Cannabis (Ruchu na rzecz Wyzwolenia Kanabisu). Stworzyli go aktywiści, artyści i kilku polityków. Wśród nich był Nicolas, wówczas sekretarz Młodzieży Socjalistycznej, potem deputowany Frente Amplio (Szerokiego Frontu), centrolewicowej koalicji partii, z której wywodzą się ostatni prezydenci kraju: Jose Mujica (2009-14) oraz Tabare Vazquez (2005-09 i obecnie).
Na pierwszą manifestację Ruchu w Montevideo przyszło 10 tysięcy ludzi. Dużo jak na niewielki Urugwaj.
Nunez mówi z niezmienną pasją: - Regulacja to nie jest problem trzech szaleńców, którzy chcą palić trawkę w spokoju, ale sprawa geopolityczna. Bo dokąd idą miliony dolarów zarobione przez kartele? Przecież nie trzymają ich upchniętych w materacach! Do jakiego stopnia banki są zaangażowane w ten czarny biznes? Równoległe narkopaństwo uderza w demokrację i w każdą jednostkę!
Jeszcze kiedy uprawa trawy była nielegalna, ruch wydał ulotkę dla autocultivadores: zielone listki na okładce i hasło "Skończ z kupowaniem od narcotrafico". W środku opisy odmian, sposoby uprawy i oświetlenia. Sekcje: kwitnienie i zbiory, a nawet manicure (obieranie rośliny z liści) oraz suszenie.
Na koniec "Rady dla najzdrowszego spożycia":
- nie pal ziaren
- stosuj fajki wodne, zimny dym mniej szkodzi twojemu organizmowi
- wybierz najcieńszy papier do skrętów, im mniej zanieczyszczeń wdychasz, tym lepiej
- zamiast palić, można jeść. THC rozpuszcza się w tłuszczach (masło, margaryna, mleko, oliwa etc.).
Nunez: - Społeczeństwo nadużywa cukru, telewizji, dóbr konsumpcyjnych. Tak samo jak używek. Stwierdziliśmy: musimy przestać demonizować substancję - to wina marihuany, to wina alkoholu, to wina papierosów. Nie, panie i panowie - unosi się jak z sejmowej mównicy. - Winę ponosimy my. Musimy pracować z ludźmi, nie z substancją. Trzeba ich wykształcić, by potrafili podejmować racjonalne, świadome decyzje.
Urzędnicy: Sto lat straszenia
Sekretarka robi sweter na drutach. Na biurku sztuczny kwiatek, w tle latynoska muzyka. W Narodowym Sekretariacie ds. Narkotyków nie widać ogromu pracy, którą wykonano. Bo Urugwaj przygotowywał się na marihuanę całe lata. Najpierw powołano komisję, która ustaliła, że nielegalny handel zapewnia 30-40 milionów dolarów obrotów rocznie, a 80 procent rynku stanowi marihuana. - Na czarnym rynku zioło jest jak chleb i mleko w osiedlowym sklepie - mówi Augusto Vitale, psycholog i reprezentant instytucji. - Zawsze musi być, a klient przy okazji kupuje coś innego. Wielu ludzi tak sięga po kokainę i inne twarde narkotyki. W Urugwaju nazywamy to efektem gondoli: widzę cukierka obok kasy w markecie, to biorę.
Zanim parlament zdecydował zabrać kawałek rynku narcotraficantes (działają głównie w Peru, Brazylii i Kolumbii), politycy dyskutowali półtora roku. Przez osiem miesięcy na wniosek prezydenta Mujicy trwały konsultacje społeczne we wszystkich stolicach prowincji i miastach powyżej 10 tysięcy mieszkańców.
W 2013 roku ustawa prześlizgnęła się przez Izbę Deputowanych (50 do 49 głosów), Senat (16 do 13), choć według trzech niezależnych sondaży od 58 do 66 procent Urugwajczyków sprzeciwiało się aktowi.
"Można wprowadzać prawa na podstawie badań, ideałów i zasad, a można na podstawie opinii publicznej, która jest zmienna" - powiedział wtedy Julio Calzada, szef Narodowej Rady ds. Używek, który nadzorował prace komisji. I dodał: "Każde społeczeństwo pod wpływem wyjątkowo brutalnego morderstwa mogłoby przegłosować karę śmierci. A w kwestii narkotyków opinia publiczna ma za sobą sto lat straszenia narkotykami".
Zapowiedział również, że Urugwaj nie stanie się "Holandią Ameryki Południowej". Bo Holandia reguluje zakup i spożycie marihuany (w słynnych coffee shopach), ale nie produkcję, co sprawia, że jej dystrybutorami wciąż są nielegalni handlarze narkotykami. Poza tym nie określa, kto może kupić narkotyki, dlatego zgłaszają się po nie turyści.
Katoliczka: Z marihuaną jak z Behemothem
Tekturowy Chrystus spogląda zza szyby samochodu. Wisi też nad toaletą. I na lodówce.
- Polskę znam dzięki papieżowi. I Behemothowi. Syn słucha tej szatańskiej muzyki - mówi Estela Deubelbeis, gdy na bujanej ławce popijamy mate. Ma 60 lat, mieszka w Paso de los Toros, jednym z podobnych do siebie miasteczek urugwajskiego interioru. Dookoła równiny, na nich krowy, zachodzi słońce, a w kuchni skwierczą steki.
- Nie podobają mi się te zmiany - emocjonuje się Estela. - Z marihuaną jak z Behemothem. Syn mi czasem ich puszcza, ale to przecież nie czyni z niego złego człowieka.
- Czyli palenie trawy też nie? - upewniamy się zaciekawieni.
- Chrystus uczy wolności. Dopóki to nie uderza w mój dom, moją religię, to niech sobie palą, choć ja jako katoliczka zawsze będę się sprzeciwiała szatanowi.
Dwa lata po regulacji rynku liczba przeciwników legalizacji marihuany w Urugwaju spadła, a sprzedaż tej medycznej w aptekach (zostanie wprowadzona w maju lub czerwcu) popiera aż 70 procent społeczeństwa.
Krytyków zmian łatwiej znaleźć na prowincji. W wielkomiejskim Montevideo doniczki z roślinkami są na tarasach (u małżeństwa gejów: tancerza i szefa agencji marketingowej), balkonach (u aktora), w ogrodach (u socjolożki).
Do palenia przyznaje się 150 tysięcy Urugwajczyków. Niektórzy - wciąż niechętnie. Np. adwokat Fernandez ("W rękach przeciwników to prosty argument: bronisz, bo używasz. A ja widzę to jako obronę praw jednostki"). Inni palą okazjonalnie, jak prezydent Mujica, gdy dziennikarz wręczył mu jointa.
- Jestem przekonany do rad Alberta Einsteina: jeśli chcesz coś zmienić, a wciąż robisz to samo, nic się nie zmienia. Życie to eksperymentowanie. Bo jak inaczej stałoby się możliwe małżeństwo jednopłciowe? A jak niewolnictwo znikło ze świata? - tłumaczył wówczas Mujica. - Przez ostatnie 25 lat zabranialiśmy, wsadzaliśmy ludzi do więzień, konfiskowaliśmy ładunki, a bestia dalej rosła.
Aktywiści częstują nas skrętem
- Ludzi dziwi, że pracujemy, mamy rodziny. Jesteśmy funkcjonalną częścią społeczeństwa, mimo że palimy - chrapliwym głosem zauważa Laura Blanco, księgowa, aktorka i szefowa Stowarzyszenia Badań nad Konopiami w Urugwaju (z hiszp. AECU). Laura i jej partner Juan Vaz to pierwsza para konopi w Urugwaju. Uprawiają je od 1989 roku, od 2005 - walczą o ich legalizację. Wtedy ruszyli z akcją "Plantatuplanta" (Zasadź swoją roślinę), zorganizowali marsz, na którym Juan pojawił się z czteroletnią córką na ramionach i w przepasce na twarzy - nikt nie chciał być wtedy rozpoznany.
Kiedy dociągnęli internet na działkę, Juan i Laura rozpoczęli intensywną edukację. Mieli kontakty z aktywistami w USA, Holandii i Hiszpanii. Sąsiedzi podkablowali ich dwa razy, za pierwszym razem policja znalazła tylko korzeń, za drugim - 45 roślin, z tego pięć w rozkwicie. Dlatego Juan spędził w więzieniu 11 miesięcy 2007 roku. Gdy na własną prośbę po trzech przeniósł się z "piekła" (11 więźniów w sześcioosobowej celi, dwa trupy na patio) do łagodniejszego ośrodka, nie przestawał czytać o marihuanie i polityce prohibicji.
Bronił go adwokat Fernandez. - Większość autocultivadores, jak Juan, to ludzie, którzy uprawiali marihuanę, bo taką mają filozofię życia. Nie chcieli się stykać ze światem przestępczym i z produktem fatalnej jakości. Tymczasem traktowano ich jak narcotraficantes, bo mieli po kilka roślin. Ale trudno było bronić klientów, kiedy prawo było arbitralne - przyznaje prawnik.
Po uwolnieniu Juan założył z Laurą AECU, a później został doradcą rządu do spraw regulacji konopi.
- Droga nie była taka długa, osiem lat. Grubo zagraliśmy przed sądem: skoro mamy prawo do spożycia i posiadania, ale do uprawiania już nie, to znaczy, że sędzia wysyła nas do handlarzy narkotyków? Zadziałało. Prawa zawsze przychodzą później - mówi Laura i częstuje nas skrętem.
AECU zaczęło się od grupy przyjaciół. Dziś ma 900 członków. Monolog, który zaraz wygłosi Laura, wyda nam się niemiłosiernie długi. Bezwiednie kiwamy głowami. Stowarzyszenie organizuje seminaria na temat uprawy konopi, prowadzi bibliotekę, organizuje wydarzenia (jak np. Expo Cannabis z grudnia 2015), zapewnia konsultacje prawne i medyczne. Składka członkowska - 100 pesos miesięcznie (ok. 13 złotych) - wydaje się nam śmiesznie niska. Tak śmieszna, że musimy przerwać rozmowę.
Czysty, dobrej jakości kwiat ma ewidentnie silniejsze działanie niż to, co oferuje nielegalny rynek.
Lekarz: Kannabinoidy
Naszą niedyspozycję mógłby zbadać 34-letni lekarz, Boliwijczyk Ramón de Urioste Bejarano, który właśnie kończy specjalizację z endokrynologii w klinice w Montevideo i udziela się w stowarzyszeniu. Ale na jego twarzy też zagościł błogi uśmiech. - Pacjenci przychodzą do nas codziennie - opowiada następnego dnia. - Ostatnio nauczyciel z rakiem języka, zmartwiony, że uczniowie przestali go rozumieć, kobieta z przerzutami raka w pięciu miejscach, inna, która od 35 lat cierpi na epilepsję. Doradzam im, jakie gatunki uprawiać, jak podawać konopie i ile. Medyczne odmiany mają mniej THC, które powoduje tzw. tripy, a więcej CBD, kannabidiolu, który uśmierza ból, ma działanie przeciwlękowe, antyoksydacyjne i neuroprotekcyjne.
Ramón odwołuje się do badań 85-letniego dziś izraelskiego chemika Raphaela Mechoulama, który oddzielił THC i poświęcił karierę badaniu kannabinoidów. Odkrył, że ludzki organizm ma specjalne receptory na kannabinoidy zawarte w marihuanie, a system, którego te receptory są częścią, jest odpowiedzialny za homeostazę. - A nie mamy takich na kokainę albo heroinę. Wniosek narzuca się sam - uśmiecha się Ramón.
Odwiedza pacjentów w ich domach. - Wszyscy są w fatalnym stanie. Np. Mauricio cierpi na rozszczep kręgosłupa, jeździ na wózku. Konopie uśmierzają ból.
Najlepsze do terapii jest, jego zdaniem, kanabis w postaci olejku do inhalacji lub spożycia. - Ale aby go wyprodukować, potrzeba bardzo dużo kwiatów, na razie nie mamy pozwoleń na takie uprawy. Dlatego w AECU postawimy skarbonkę, do której kluby i autocultivadores będą mogli wrzucać kwiaty na olejek dla chorych.
Matka: Niech biorą w domu
Wracamy do Laury. Na stole yerba mate i dopalony joint. Tym razem odmawiamy poczęstunku.
- Gerardo Sotelo, dziennikarz urodzony w latach 60., czyli o dziesięć lat starszy ode mnie, napisał, że kiedy dzieciom w szkole źle idzie, chętnie robi się analogię między ich złymi stopniami a spożyciem narkotyków. I zwraca uwagę, że wielu poważanych adwokatów, polityków i lekarzy z jego pokolenia paliło zioło. Może są, tam gdzie są, właśnie dlatego? - pyta Laura.
W Urugwaju z coraz większą rezerwą spoglądają na alkohol i tytoń. W lutym wejdzie w życie prawo "zero tolerancji dla alkoholu". Kierowcy nie mogą mieć ani grama alkoholu we krwi.
Toczy się też kampania edukacyjna o tym, że palenie marihuany przed 18. rokiem życia jest zagrożeniem dla rozwoju neurobiologicznego. W Urugwaju mają nadzieję, że sprawdzi się wzór Holandii, gdzie 30 lat po wprowadzeniu zioła do sprzedaży wzrosła świadomość wśród młodych i spadła liczba użytkowników narkotyków ciężkich.
Pytamy Laurę o wychowanie dzieci.
- Jeśli moje córki chciałyby spróbować narkotyku, wolę, by zrobiły to w domu. Będą bezpieczne. Uważam, że dzieci trzeba nauczyć rozsądnego używania wszystkiego. Kiedy średnia córka skończyła 14 lat, zapragnęła mieć tatuaż i przyszła z tym do mnie. Bardzo dobrze, mówię, a co byś sobie chciała zrobić i dlaczego, dobrze wybierz wzór, bo zostanie ci na całe życie. Minęły trzy lata. Wciąż zastanawia się, co sobie wytatuować.
- A jeśli będzie chciała sięgnąć po narkotyki bez mamusi?
- To sobie weźmie z naszych zapasów. Wolę, by wiedziała, z jakiego źródła pochodzą. Prohibicja sprawia, że obraz się zaciemnia, wszystko staje się złe. Jedyną osobą, która cię informuje, staje się diler. A on przecież sam nie wie, co sprzedaje.
***
WIELKIE KŁAMSTWO PROHIBICJI
- Ludzie oburzają się, gdy mówię, że jestem za legalizacją wszystkich używek: przecież to są ryzykowne substancje! Właśnie dlatego powinny je kontrolować rządy, nie mafie!
Z Raquel Peyraube*, psychiatrą i toksykolożką, doradcą rządu Urugwaju ds. legalizacji marihuany, rozmawiają Maria Hawranek i Szymon Opryszek
Jest pani jedynym lekarzem, który doradzał rządowi przy tworzeniu prawa o regulacji konopi w Urugwaju. Dlaczego?
- Inni obawiali się wykluczenia. W sprawie używek dotyczy ono wszystkich, którzy myślą inaczej. Przez lata prohibicji zapanowała hegemoniczna moralność oparta na domowej polityce - to, czego rządzący chcieli dla swojej rodziny, stało się częścią polityki publicznej. Nie na tym polega demokracja. Ludzie wyznają różne wartości, a dobry system polityczny powinien je wszystkie obejmować, a nie wyłączać tych, którzy myślą inaczej. Powinien być jak wielki spadochron rozwinięty nad całym społeczeństwem, a nie parasolka, która marginalizuje jego część. Lekarzom pomyliły się koncepty medyczne z moralnymi, bo wielu z nich uważa się za tutorów zdrowia ludzi, a co za tym idzie - pacjenci mają się ich słuchać. Dlatego Narodowa Akademia Medyczna, czyli instytucja zrzeszająca najbardziej światłych i wykształconych lekarzy, sprzeciwiała się włączeniu medycznego kanabisu w leczenie. A przecież to nie do lekarzy ani polityków należy narzucanie pacjentom stylu życia.
Pani przed parlamentem przyznała się do popełniania przestępstwa - stosowania marihuany w terapii uzależnień.
- Zaproszono mnie na forum ds. polityk narkotykowych, bo przez 18 lat prowadziłam NGO, w której leczyłam pacjentów z uzależnień od ciężkich narkotyków kanabisem. W terapii uzależnień największy problem to powroty do nałogu. Przy tradycyjnym leczeniu 60 procent pacjentów wraca do niego po trzech miesiącach od zakończenia terapii, a po roku - 90 procent! Skuteczność na poziomie 10 procent to przecież dramatyczny wynik! Dla porównania 72 procent naszych pacjentów pozostawało abstynentami pięć lat po zakończeniu leczenia, i to bez pobytu w ośrodku zamkniętym. Co więcej, z biegiem czasu deklarowali, że spożywają coraz mniej kanabisu, czyli odpadał koronny argument przeciwko mojej metodzie - że pacjent z jednego uzależnienia wpada w drugie. Zresztą kanabis uzależnia dziewięciu na stu użytkowników, to nieporównywalnie mniej niż jakikolwiek środek farmakologiczny dostępny w aptekach.
Co na to sędziowie, którzy brali udział w forum?
- Pogrozili: "Pani doktor, wie pani, że powinniśmy panią aresztować". Byłam winna "towarzyszeniu w konsumpcji". Odpowiedziałam: "Tak i chcę wiedzieć, kto z państwa mnie aresztuje, skoro wiecie, że prohibicja prowadzi coraz częściej do śmierci z powodu uzależnień i handlu narkotykami". Nic nie zrobili. Mają świadomość poniesionej klęski, tylko nie wiedzą, jak zawrócić z raz obranej ścieżki. Umówmy się, że nie trzeba być naukowcem, by zauważyć, że prohibicja nie ma sensu. W latach 30. system zdrowia publicznego w wielu krajach, m.in. w Urugwaju, na fali entuzjazmu wobec welfare state, został mianowany "policją społecznych nałogów" w celu ulepszenia rasy ludzkiej. To sformułowanie to bzdura - naukowa i etyczna. Czym są "nałogi społeczne"? Jak wygląda rasa ludzka sto lat później? W latach 30. po narkotyki sięgała bohema lub kryminaliści. Dziś mamy masowe i rosnące spożycie na skalę światową, za które - podobnie jak za rosnącą potęgę narcotrafico - odpowiedzialna jest prohibicja. A przecież zagrożenia płynące z masowego handlu narkotykami dotykają wszystkich - także tych, którzy nie sięgają po używki.
Konwencje w sprawie narkotyków podpisało i ratyfikowało więcej krajów niż konwencje praw człowieka.
- I to jest paranoja! Nie można jednocześnie przestrzegać jednych i drugich, a prawa człowieka stoją w hierarchii wyżej niż konwencje narkotykowe. Niektóre kraje wciąż przewidują karę śmierci za przestępstwa związane z narkotykami.
Za pani studenckich czasów, na toksykologii na uniwersytecie w Montevideo, uzależnionych pacjentów traktowano jak winnych, nie jak chorych.
- Dlatego założyłam własną organizację. A toksykologia pojawiła się w moim życiu przypadkiem - w 1987 roku moja profesor poprosiła mnie o pomoc w ankietowaniu uczniów na temat używania narkotyków w szkołach. Potem zaczęłam pracę na izbie przyjęć. Narkomanów traktowałam jak wszystkich innych pacjentów - może dlatego, że nic wtedy o nałogach nie wiedziałam. Pytałam ich, jak radzą sobie z symptomem odstawienia. Większość paliła marihuanę. Dla uzależnionych kanabis jest bliższy kulturowo niż środki farmakologiczne - nie czują się po nim tak naćpani i kontrolowani jak wtedy, gdy biorą tabletki. Do naszej NGO docierali pacjenci, którzy byli jednocześnie na sześciu różnych lekach! Idiotyzm! Mieli na sobie chemiczną kamizelkę, która ich kontrolowała, ale nie leczyła. Dla wielu, szczególnie rodziców, byłam ostatnią deską ratunku. Trafiali do mnie, gdy inne metody się nie sprawdziły - co, jak wiecie, dzieje się często.
Na czym polega błąd tradycyjnych metod?
- Paradoksalnie wywołują trzy uczucia, z którym uzależnieni sobie nie radzą: z jednej strony utwierdzają w nich poczucie własnej skuteczności (terapeuci mówią "nie możesz żyć z narkotykami", a oni co dzień dowodzą, że mogą), z drugiej wywołują w nich poczucie winy, że biorą (wzmacniane przez rodzicielskie "gdybyś mnie kochał, tobyś mnie tak nie krzywdził"), i poczucie klęski, że nie udaje im się rzucić - bo to oczywiście ich wina, a nie złego leczenia. Wmawia im się, że narkomania to choroba woli. Co to za pomysł? Chcieć to nie móc. Żeby móc, trzeba poznać narzędzia, które pozwalają uniknąć powrotu do nałogu. I je stosować.
Jak pani z tego wybrnęła?
- Nie wymagałam abstynencji, bo podeszłam do uzależnienia jak do każdej innej choroby. Czy jeśli na izbę przyjęć zgłasza się osoba z nieżytem żołądka, to słyszy, że najpierw musi wyleczyć symptomy, by mieć prawo do leczenia?
To byłoby dziwne.
- W takim razie dlaczego na wstępie wymagamy od uzależnionych, by skończyli z konsumpcją? To przecież powinien być efekt, nie warunek leczenia! Przez ostatnich 26 lat miałam ponad stu pacjentów i tylko 11 skierowałam na leczenie zamknięte, bo ich zdrowie psychiczne lub fizyczne było poważnie zagrożone. I to do wyselekcjonowanych klinik - w przeciętnym psychiatryku wciąż funduje im się zimne prysznice. Albo wykorzystuje seksualnie - personel jest kryty, bo skoro pacjenci kłamią na temat spożycia, nikt im nie wierzy, kiedy mówią, że są molestowani. Moich "internowanych" odwiedzałam codziennie. Ustalaliśmy wcześniej, ile dni spędzą w jakiej klinice i po co. Ale w 95 proc. przypadków zamiast szpitala stawiałam na talking down, obniżenie stresu przez rozmowę.
Nie obawiała się pani agresji pacjentów pod wpływem narkotyków?
- Nigdy. Nie skrzywdzili mnie nawet w trakcie ciężkich "podróży" po heroinie, w delirycznych stanach, kiedy doświadczali paranoi i halucynacji. Zawsze udawało mi się do nich dotrzeć i ich uspokoić. Przecież agresja jest reakcją na strach - wiemy, że najlepszą obroną jest atak.
Jak określała pani dzienną dawkę marihuany?
- Nie przepadam za określeniem "marihuana" - wtedy odnosimy się do narkotyku. Wolę "cannabis", bo określa całą roślinę i kwiat. Pytałam pacjentów, ile dziennie palą skrętów - bez uprzedzeń, z empatią. Prosiłam, by zamiast liczyć jointy, zapisywali, ile machów potrzebują rano - efekty terapeutyczne utrzymują się przez osiem godzin - a ile wieczorem, i czy w południe też. Z czasem redukowali ich liczbę.
Jak pacjenci zdobywali kanabis, który wtedy był nielegalny?
- Do bocas, dziupli, gdzie oprócz zakazanych substancji można też kupić np. nielegalną broń, wysyłałam ich rodziców (śmiech). Na początku byli oburzeni. Albo przerażeni: "Naprawdę pani doktor chce, bym kupował narkotyki własnemu synowi?". Tłumaczyłam, że jeśli syn pójdzie kupić kanabis, to przy okazji może skusi się na trochę kokainy, heroiny lub metaamfetaminy. Wielu rodziców decydowało się, widząc rezultaty innych pacjentów. Ale musieli najpierw zmienić swoje relacje z dzieckiem - zamiast karać za spożycie, nie wpuszczać odurzonego dziecka do domu (co doradza wielu klasycznych terapeutów, w efekcie naćpane dziecko ląduje na ulicy). Wielu było wdzięcznych. "Dziękuję, że pokazała mi pani, że mój syn nie jest przestępcą". Rodzice noszą w sobie ból, moralny ciężar, który bierze się z opresyjnego paradygmatu prohibicji.
Od lat mówi pani o tym na konferencjach na całym świecie, powtarza te same argumenty. Nie nudzi to pani?
- Wielu lekarzy nie rozmawia na temat używek z prasą, a politycy z wyborcami, bo obawiają się utraty głosów. Ale jeśli naukowcy gadają tylko w swoim sosie, to nic z tego nie wynika. Dlatego uważam wykłady i wywiady za swój obowiązek. Przez wiele lat wygłaszałam je wśród wrogiej publiczności, której nie podobał się mój przekaz. Pomagała mi świadomość, że mówię w imieniu wszystkich moich pacjentów.
Który z nich zapadł pani najbardziej w pamięć?
- Wszyscy o to pytają. Przyznam, że mnie to oburza. Bo kiedy ktoś opowiada o innych chorobach, wystarczy podać statystyki. Gdy mowa o narkotykach, to już trzeba zgłębiać dramatyczne historie życia. W rzeczywistości opowiedzenie o jednej osobie niczemu nie służy. To tylko jeden przypadek, a ważne są efekty globalne. Ale w tym temacie musimy usłyszeć historię tego, który ćpał, kradł i został ocalony. Dla mnie to czysty voyeryzm.
To przejdźmy dalej.
- Ależ nie, opowiem wam, jeśli uważacie to za potrzebne. Uzależniony 15-latek, rodzice z klasy średniej, na leczenie przyprowadza go ojciec lekarz. Chłopak nie chce go podjąć, ale nie opuszcza żadnej sesji. Po miesiącu mówi: "Raquel, jeśli ty mnie nie zatrzymasz, nikt mnie nie zatrzyma. A ja nie chcę umierać". Był liderem małej grupy przestępczej, która kradła i sprzedawała nielegalne substancje. Używał ich od małego, o czym nie mieli pojęcia rodzice ani nauczyciele. Tęsknił za kokainą. Spytałam, czemu przychodzi. "Nie wierzę, że mogę być kimś innym, niż jestem: ćpunem i przestępcą. Ale pomyślałem, że jeśli taka kobieta, która wydaje się bardzo inteligentna, wierzy, że mogę sobie pomóc, to może dam radę". Bardzo często chodzi o samoocenę.
Zaczął prowadzić pisemko dla pacjentów "Puszka Pandory". Został technikiem optykiem, ma własny zakład, żonę i dzieci. Jego ojciec zmienił specjalizację, dziś jest psychiatrą i pracuje z uzależnionymi.
Brazylia, Kolumbia i Meksyk zaprosiły panią jako doradcę do spraw regulacji rynku kanabisu. Co pani mówi rządom i parlamentom?
- Że nauka nie jest niepodważalna, bo ciągle się rozwija. Często zdarza się, że na rynek farmaceutyczny wchodzi lek, po czym zostaje wycofany, bo jednak okazał się szkodliwy. Kanabis stosujemy od 4700 lat bez przypadków śmiertelnych - to bardzo bezpieczna używka, co nie oznacza, że zupełnie nieszkodliwa. Jednak jeśli w farmakologii i medycynie stosowalibyśmy brak efektów ubocznych jako kryterium, musielibyśmy wycofać z aptek wszystkie leki i zabronić wielu terapii, takich jak np. chemioterapia. Tymczasem kryterium jest ocena zysków i strat. W przypadku kanabisu korzyści są o wiele większe niż potencjalne ryzyko, m.in. w leczeniu alzheimera, choroby Huntingtona, sklerozy, epilepsji, chorób układu pokarmowego, uzależnień. Substancje aktywne zawarte w kanabisie - tetrahydrokannabinol (THC) i kannabidiol (CBD) - mają szerokie działanie. CBD spełnia m.in. funkcję przeciwutleniacza, działa przeciwbólowo, przeciwzapalnie, neuroprotekcyjnie. THC łagodzi ból i jego subiektywne postrzeganie. Lista chorób, w których jest pomocny, jest nieskończona.
Ale kiedy mówią to aktywiści, zwolennicy legalizacji marihuany, patrzymy na nich z lekceważeniem - banda ćpunów.
- Argumenty aktywistów na całym świecie spotykają się ze sprzeciwem, bo oni skupiają się przeważnie tylko na prawie do użytkowania: "chcemy palić na luzie", "to święta roślina", "jak mam ochotę się naćpać, to kto mi zabroni". Ludzie tego nie kupują. Potrzebny jest merytoryczny dyskurs polityczny i naukowy o regulacji. I nie tylko marihuany, jak chcą aktywiści finansowani przez przemysł kanabisowy.
Jest pani dyrektor kliniczną w ICEERS, międzynarodowym instytucie, który pracuje na rzecz włączenia tradycyjnych, psychoaktywnych roślin leczniczych, takich jak krzew iboga, kaktus peyotle czy ayahuasca, w zachodnią medycynę.
- Te substancje mają wiele zastosowań. Np. ayahuasca pomaga w zwalczaniu syndromu stresu pourazowego, ibogaina - w leczeniu z uzależnień od opiatów, cracku i kokainy, LSD - w rzucaniu alkoholu. Nie tylko pomagają zostawić nałóg, ale również odzyskać zdrowie psychiczne, uwolnić się od bólu i innych emocji, które towarzyszą uzależnieniom.
Zaczyna pani kliniczne badania nad skutecznością kanabisu medycznego w leczeniu uzależnienia od kokainy.
- To pierwszy taki protokół badawczy na świecie. Stosujemy najbardziej rygorystyczne kryteria, bo prohibicjoniści będą chcieli podważyć nasze badania z każdej strony. 60 pacjentom uzależnionym od cracku podamy trzy odmiany kanabisu medycznego z różną zawartością THC i CBD oraz placebo. Chcemy sprawdzić bezpieczeństwo, rodzaj i skalę efektów ubocznych.
(Doktor Peyraube sięga po piątego papierosa ).
Dużo pani pali.
- Jestem uzależniona od tytoniu. Kilka lat nie paliłam, ale niestety niedawno przeżyłam stresujący moment i wróciłam. Przygotowuję się do rzucenia.
Marihuanę też pani pali?
- Ha, znów ciekawa logika, która buduje modele wykluczenia społecznego. Jeśli tylko ten, co doświadczył, może zrozumieć drugiego, to aby się zorientować, że jajko jest zepsute, trzeba być kurą. Nie brałam żadnego z narkotyków, od których byli uzależnieni moi pacjenci, a jednak czuli się przeze mnie rozumiani. Dziwili się: "Skąd wiesz, jak wygląda mój trip?". "Bo cię słucham i się uczę", odpowiadałam. Spróbowałam kanabisu trzy, cztery razy, już jako osoba bardzo dorosła. To nie moja podróż. Wiecie, co wolę? Zmrożoną polską wódkę, zawsze mam jedną w zamrażarce - pycha!
W Polsce na picie jest przyzwolenie społeczne, na narkotyki - nie.
- Jak w wielu krajach. Ale nie muszę pić, by bronić dostępu do alkoholu, tak jak nie muszę być homoseksualna, by popierać małżeństwa jednopłciowe, prawda? To kwestia ideałów, które się wyznaje. Ludzie pytają: jest pani lekarzem, mamą i w dodatku nie pali pani kanabisu. Dlaczego walczy pani o legalizację marihuany? Właśnie dlatego, że jestem lekarzem i mamą.
Regulując rynek kanabisu, Urugwaj zapewniał, że nie stanie się "Holandią Ameryki Południowej". Co jest nie tak w modelu, który tam wprowadzono?
- Przykład Holandii dowiódł, że odseparowanie rynku kanabisu od rynku innych nielegalnych substancji zmniejsza ich spożycie - w Urugwaju po kokainę sięgają średnio 20-latki, w Holandii - osoby po 35. roku życia. Czyli tam młodzi nie wchodzą w ten nałóg. Ale Holandia popełniła błąd - wciąż panuje w niej reżim prohibicjonistyczny. Co się tak dziwicie? Owszem, uregulowała rynek kanabisu medycznego, wprowadziła tzw. politykę redukcji szkód i sprzedaż w coffee shopach, ale nie zalegalizowała uprawy. Czyli obywatel może kupić legalnie, ale coffee shop musi zaopatrywać się u handlarza narkotyków, najczęściej przebranego za bank nasion. Czyli holenderskie państwo systemowo napełnia kieszenie gangsterów.
Krytykuje też pani liberalny model wprowadzony w Kolorado.
- Tam z kolei rząd stanowy ustala jedynie podatki, a o reszcie decyduje przemysł kanabisowy. Np. to producenci decydują, ile THC, czyli substancji psychoaktywnej, będzie zawierał sprzedawany przez nich kanabis. Wciąż podwyższają jego zawartość, by dawał klientom "większego kopa", a jednocześnie minimalizują CBD, który zapewnia naturalny balans i neutralizuje efekty uboczne THC. Na tamtejszym rynku są dostępne substancję o nawet 25-procentowym stężeniu THC, a zapewniam was, że już 15 procent - maksimum dopuszczalne w Urugwaju - to naprawdę wielka podróż. Poza tym przemysł publikuje reklamy, wywiesza billboardy, są kanabisowe happy hours - w cenie jednego jointa dostajesz dwa albo fajkę wodną gratis. Za kilka lat stanie się to samo co z alkoholem - będą mieć problem ze zdrowiem obywateli. W Urugwaju to rząd reguluje wszystkie aspekty uprawy i - w przyszłości - sprzedaży marihuany. Dlatego, podobnie jak w przypadku tytoniu, zakazana jest wszelka forma reklamy, a w szkołach prowadzi się kampanie uświadamiające zagrożenia.
Europa wciąż zamyka oczy na ten problem.
- Ameryka Łacińska najbardziej cierpi z powodu karteli narkotykowych, a większość produktów eksportuje do USA i innych krajów. Dlatego prawie wszystkie kraje naszego kontynentu mają już projekty praw dotyczących na razie głównie kanabisu medycznego. To już coś. Ameryka Łacińska potrzebowała setek tysięcy zamordowanych, chorych i uwięzionych. Ilu potrzebujecie ich w Europie? Czy musicie dojść do ekstremum tak jak w przypadku kryzysu HIV i AIDS? Czy może wystarczy obserwacja tego, co dzieje się w innych państwach? W Urugwaju nie było karteli, ale zlękliśmy się tego, co działo się w Peru i Kolumbii. Wy za rogiem macie mafię afgańską, która uprawia opium, i rosyjską, która kontroluje rynek azjatycki. Dziś Europa zamartwia się terroryzmem. A terroryzm też jest przecież produktem ubocznym prohibicjonizmu, który pośrednio go finansuje - najbardziej dochodowe biznesy to te nielegalne. Kartele mają władzę finansową i polityczną. Ludzie oburzają się, gdy mówię, że jestem za legalizacją wszystkich używek: przecież to są ryzykowne substancje! Właśnie dlatego powinny je kontrolować rządy, nie mafie.
Ale przylatują do mnie jaskółki zmian - odwiedzają nas naukowcy z Francji i Hiszpanii, Niemcy mają tu nawet swoje centrum kryminalistyki, a ostatnio przysłali 22 parlamentarzystów na wizytę studyjną. O legalizacji mówi też Islandia i Irlandia. To domino dojdzie do Europy.
* RAQUEL PEYRAUBE - dr medycyny, psychiatra i toksykolog, dyrektor kliniczny ICEERS (International Center for Ethnobotanical and Education Research and Service), doradzała Instytutowi Regulacji i Kontroli Kanabisu we wprowadzaniu prawa o regulacji marihuany. Założyła i przez 18 lat szefowała Grupo de Cavia, organizacji pozarządowej, która leczyła uzależnionych od narkotyków za pomocą kanabisu.
[ external image ]
Raquel Peyraube, psychiatra i toksykolożka, doradca rządu Urugwaju ds. legalizacji marihuany
Cannabis leczy. Przyszłość marihuany medycznej w Polsce cz. 1
Fundacja Krok Po Kroku i Polska Sieć Polityki Narkotykowej - 22 i 23 czerwca 2015 r., konferencja poświęcona medycznemu zastosowaniu konopi.:
https://youtu.be/Wn4skDsvz7k
Kto potrzebuje marihuany.
Gazeta Wyborcza, 01.07.2015 r.
Około 1,5 mln Polaków mogłoby skorzystać na takiej terapii. Potencjalni pacjenci oraz lekarze skłonni przepisywać medyczną marihuanę będą mogli wpisywać się na "Listę oczekujących". Inicjatywa ma pokazać, jak wielu chorych czeka w Polsce na zmiany prawa.
Dziś leczenie medyczną marihuaną jest w Polsce bardzo utrudnione. Jeżeli lekarz chce zastosować terapię z psychoaktywną substancją THC, musi uzyskać zgodę konsultanta wojewódzkiego w swojej dziedzinie medycyny (np. neurologii), a następnie ministra zdrowia na tzw. import docelowy. Receptę na lek, bo konopie są sprzedawane jako lek, dostaje apteka za granicą (np. w Holandii). Pacjent płaci z własnej kieszeni. Ministerstwo Zdrowia pozwolenia wydaje powściągliwie - do tej pory otrzymało je zaledwie 35 osób. Tłumaczy, że będzie za liberalizacją przepisów, gdy pojawią się wiarygodne dowody naukowe na skuteczność takiej terapii.
Dotychczasowe wyniki zagranicznych badań wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki nazwał "eksperymentami". - Ciągle mówimy o eksperymentach - argumentował podczas zeszłotygodniowej debaty o legalizacji marihuany wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki. Brał udział w konferencji "Cannabis leczy" zorganizowanej przez fundację Krok po Kroku Doroty Gudaniec i Polską Sieć Polityki Narkotykowej, która odbywała się 22-23 czerwca w siedzibie Agory.
Maks daje impuls
A jednak pacjenci i lekarze coraz głośniej dyskutują o zastosowaniu marihuany w medycynie. Do przełomu rękę przyłożył dr Marek Bachański z Centrum Zdrowia Dziecka. Kilka miesięcy temu neurolog publicznie opowiedział o tym, jak z wielkimi sukcesami - za zgodą ministra zdrowia - leczy konopiami sprowadzanymi z Holandii kilkoro dzieci chorych na ciężką, lekooporną padaczkę. U pięcioletniego Maksa liczba napadów padaczkowych zmalała o 90 proc.
Wystąpienie lekarza rozbudziło nadzieje innych chorych, bo jak wynika z badań, medyczna marihuana może być skuteczna w leczeniu wielu chorób. Zresztą konopie jako ziele lecznicze znane są od tysięcy lat. Zastosowanie mają zawarte w marihuanie tzw. kannabinoidy. Jest ich ok. 140, mają różną budowę chemiczną i przydatność w medycynie. W zależności od choroby działać mogą poszczególne z nich. Medyczną marihuanę chorzy przyjmują w postaci m.in. suszu, kropli i oleju.
Jak wielu pacjentów w Polsce mogłaby dotyczyć taka terapia? Powstaje właśnie strona internetowa "Lista oczekujących" (jeszcze jest nieaktywna - trwają konsultacje z prawnikami), na której będą mogli zarejestrować się potencjalni pacjenci (gwarantowana jest anonimowość). - W ten sposób powstanie sieć kontaktów między osobami zainteresowanymi tym tematem - mówi Piotr Pacewicz z "Wyborczej", jeden z inicjatorów akcji. - Będzie to też miejsce wymiany informacji o tym, jak zorganizować leczenie oraz u kogo się leczyć. Na stronie swoją gotowość do poprowadzenia takiej terapii będą mogli zgłosić lekarze. Dziś wiedzę o tym, jak zorganizować leczenie konopiami, zdobywają głównie nieoficjalnie, po cichu dopytując o to tych nielicznych lekarzy, którzy to robią.
Prawdy i mity na temat leczenia marihuaną
Lista pozwoli też oszacować skalę zapotrzebowania na leczniczą marihuanę w Polsce. Wiadomo już, że może być pomocna w leczeniu lub łagodzeniu przebiegu m.in.: stwardnienia rozsianego - SM (zmniejsza napięcie mięśni), jaskry (powstrzymuje chorobę, przeciwdziałając niedokrwieniu nerwu wzrokowego), nowotworów (poprawia apetyt, zmniejsza ból, zmniejsza depresję, nudności), choroby Leśniowskiego-Crohna (powstrzymuje zapalenie jelit), alzheimera (spowalnia rozwój choroby) i AIDS (poprawia apetyt, zmniejsza ból).
W przypadku Polski mowa więc o liczącej ok. 1,5 mln osób grupie potencjalnych pacjentów. Szacuje się, że SM ma od 45 do 60 tys. osób, jaskrę - 800 tys. Polaków; na nowotwory choruje ok. 350 tys. osób, na alzheimera - 300 tys., na AIDS - około 3 tys., na chorobę Crohna - około 5 tys. - "Lista oczekujących" jest więc bardzo ważną ideą - mówi zabiegająca o legalizację Dorota Gudaniec, matka Maksa leczonego przez doktora Bachańskiego. Z Gudaniec kontaktują się pacjenci, którzy szukają informacji o tym, jak zdobyć zgodę na leczenie.
Zdrowie czy więzienie
Coraz więcej chorych przyznaje jednak głośno, że nie ma już czasu albo siły, by dopełniać formalności. Po medyczne konopie jeżdżą na własną rękę do krajów, w których są one legalne. - Wychodząc z gabinetu, usłyszałem od lekarza, ściszonym głosem: "Mieszkasz blisko Czech, pojedź sobie i zapal. Powinno ci pomóc". Bo oficjalnie lekarz nie może tego powiedzieć - opowiada Mateusz Kaczmarczyk, od lat cierpiący na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Zanim spróbował tej terapii, bez efektów leczył się sterydami. Dziś marihuana powstrzymuje u niego zapalenie jelit.
Są też chorzy, którzy uprawiają konopie na własną rękę. - Polscy pacjenci stają przed wyborem - zdrowie czy więzienie - mówi przewodnicząca Polskiej Sieci Polityki Narkotykowej Agnieszka Sieniawska. Za hodowlę grożą trzy lata pozbawienia wolności.
Zwolennicy leczniczej marihuany związani z Ruchem Palikota tylko w tej kadencji Sejmu trzykrotnie próbowali zgłosić ustawę legalizującą konopie jako lek. Teraz powstał kolejny projekt, tym razem sygnowany przez posła Solidarnej Polski Patryka Jakiego. - Chodzi o rzecz fundamentalną: czy polskie państwo powinno stać z boku i patrzeć, kiedy w rzeczywistości może pomóc - tłumaczy poseł. Jednocześnie zastrzega, że jest przeciwny marihuanie stosowanej do celów rekreacyjnych. Na razie nie wiadomo, które ugrupowania poparłyby projekt, ani też, czy udałoby się to zrobić jeszcze w tej kadencji.
O uporządkowanie przepisów upomina się też Trybunał Konstytucyjny, który stwierdził, że kwestia leczenia marihuaną w przypadkach np. chorób terminalnych powinna być oddzielona od zakazu stosowania konopi jako substancji psychoaktywnej.
Gazeta Wyborcza, 21.04.2015 r.
[ external image ]
Wczoraj pod siedzibą Ministerstwa Zdrowia pacjenci i opiekunowie osób chorych apelowali o legalizację marihuany na potrzeby medyczne. Jakie są popularne opinie na temat medycznej marihuany? I ile w nich prawdy?
1| To nie jest lek! Marihuana najwyżej poprawi ci nastrój.
To nieprawda. Naukowcy i lekarze spierają się o skuteczność medycznej marihuany i nikt nie twierdzi, że konopie to panaceum, ale rośnie liczba doniesień o pozytywnych wynikach w leczeniu: astmy (medyczna marihuana zwiększa przepustowość dróg oddechowych), jaskry (obniża ciśnienie śródgałkowe), padaczki - zwłaszcza lekoopornej u dzieci, autoimmunologicznych chorób jelita grubego (w tym choroby Leśniowskiego-Crohna), a także zaburzeń neurologicznych (spastyczność, drgawki), m.in. w stwardnieniu rozsianym, stwardnieniu zanikowym bocznym. Dobrze udokumentowana jest skuteczność medycznej marihuany w zwalczaniu chronicznego bólu, a przy tym ma ona mniej skutków ubocznych niż morfina czy inne opioidy. Są też dane, że działa przeciwzapalnie, bez niszczących skutków ubocznych, jakie dają np. długo używane sterydy (działanie przeciwzapalne THC - patrz słownik w ramce - jest dwa razy silniejsze od hydrokortyzonu). W leczeniu reumatoidalnego zapalenia stawów odnotowano w niektórych przypadkach nie tylko zmniejszenie bólu, ale także obniżenie aktywności choroby.
SŁOWNICZEK
Znamy dość dobrze skład konopi, z których wytwarzana jest marihuana (z kwiatów, czasem z domieszką liści konopi indyjskich). Odkryto w niej kilkadziesiąt kanabinoidów (wg niektórych badaczy jest ich grubo więcej). Najbardziej znany jest THC (delta-tertrahydrokannabinol), główna substancja psychoaktywna.
Susz konopny może zawierać do 20 proc. THC, leki - dowolnie więcej.
Kannabidiol CBD, ogranicza psychoaktywne działanie THC. Kanabinoidy działają synergicznie, co zwolennicy leczenia naturalnego uważają za przewagę nad lekami produkowanymi z konopi albo syntetycznymi.
2| Marihuana medyczna uzależnia
Raczej nie, ale to zależy, jak rozumiemy ten termin. Nie ma dowodów na uzależnienie fizyczne - przerwanie nawet intensywnego przyjmowania THC nie wywołuje tzw. głodu narkotykowego, jaki występuje w przypadku substancji psychoaktywnych takich jak morfina, kokaina, alkohol czy tytoń, a także wielu leków nasennych czy psychotropowych. Marihuana (także medyczna) może natomiast uzależniać w sensie psychicznym - chory chce jej używać, bo odczuwa poprawę nastroju, odpręża się itd., a poza tym cieszy się, że maleją objawy bólowe, spastyczne, mijają nudności itp. Ale w tym sensie uzależniające jest każde skuteczne leczenie.
3| Leki z konopi powodują, że chory jest na haju.
To zależy od ilości THC. Niektóre leki, np. olej z kwiatów konopi, którym wyleczyła się Charlotte Figi (słynny przypadek chorego na padaczkę dziecka ze stanu Kolorado) zawierał tylko 0,2 proc. THC. Olej RSO (powód zatrzymania Jakuba Gajewskiego ) może mieć do 95 proc. THC i dlatego podaje się go w minimalnych dawkach, zwłaszcza na początku terapii (jedna kropla może dać wielogodzinny skutek). "Haj", o którym tu mowa - wbrew popularnym (prze)sądom - nie ma nic wspólnego z szaloną, niekontrolowaną aktywnością czy groźnym w skutkach pobudzeniem (typowym dla alkoholu). Odwrotnie, to raczej stan głębokiej relaksacji, luzu i pobudzonej wrażliwości sensorycznej. Większość ludzi odczuwa ów "haj" jako przyjemny, ale efekt ten na ogół słabnie w trakcie kuracji. Czasem jednak może się pojawić niepokój, a niekiedy nawet atak paniki.
4| Marihuana medyczna jest nie do końca przebadana.
To prawda. Kilkadziesiąt lat wojny z narkotykami, którą od lat 60. pod wodzą USA toczył cały świat, sprawiło, że mało jest badań klinicznych leków z konopi (oraz z syntetycznym THC) i twardych dowodów ich skuteczności. Takie badania są pilnie potrzebne, także w Polsce.
5| Marihuana medyczna nie różni się od rekreacyjnej.
To zależy. Zarówno używka, jak i leki mają to samo źródło - są produkowane z konopi indyjskich. Tyle że do celów leczniczych używa się konkretnych odmian tej rośliny, branych w stosownych proporcjach. Skład marihuany medycznej jest kontrolowany. Nie ma ryzyka, że taki produkt jest czymś zanieczyszczony, i mamy pewność, że zawiera odpowiednią proporcję substancji aktywnych.
6| Leczenie medyczną marihuaną jest tanie.
Nie jest. Miesięczna kuracja jedynym zarejestrowanym w Polsce lekiem (produkowanym z konopi Sativexem, przeznaczonym do leczenia spastyki w stwardnieniu rozsianym, obecnie testowanym jako środek przeciwbólowy) kosztuje miesięcznie 1,5-3 tys. zł (w zależności od dawek). Leki sprowadzane z zagranicy są podobnie drogie. Kupowana na czarnym rynku marihuana też nie jest tania, a jej jakość bywa kiepska. Leczenie mogłoby być tanie, gdyby doszło do legalizacji marihuany medycznej, stworzenia rejestru pacjentów i udzielania licencji na indywidualne hodowle (z określonym limitem).
7| Marihuana medyczna jest nie do pogodzenia z innymi lekami.
To nieprawda. W odróżnieniu od wielu innych leków (nie mówiąc o środkach psychoaktywnych, jak np. alkohol) kannabinoidy działają selektywnie i na ogół nie zakłócają działania innych leków. Mogą za to zmniejszać efekty uboczne np. chemioterapii (wymioty, brak apetytu). W leczeniu bólu THC podawany razem z opioidami zwiększa siłę ich działania. Można użyć 26 razy mniejszej dawki kodeiny, dziewięć razy mniej heroiny czy dwa razy mniej morfiny.
8| Legalizacja marihuany medycznej toruje drogę narkomanii.
Jest odwrotnie. To używanie rozrywkowe (rekreacyjne), które jest szeroko rozpowszechnione, doprowadziło do odkrycia (na nowo) medycznych właściwości marihuany, która - nawiasem mówiąc - jest lekiem używanym od tysiącleci. Poza tym legalizacja medycznej marihuany zdejmuje z konopi odium "śmiercionośnego narkotyku", zmniejsza narkofobię i może zmieniać postawy także wobec rekreacyjnego używania konopi. Tak czy inaczej wiadomo, że każda liberalizacja stosowania (także medyczna) ogranicza podziemie i nielegalny biznes. Marihuana medyczna jest legalnie używana w Austrii, Czechach, Finlandii, Izraelu, Holandii, Portugalii i Hiszpanii oraz w 23 stanach USA. Według socjologów w stanach USA, które zalegalizowały marihuanę medyczną, spadła liczba śmiertelnych przedawkowań opioidowych leków przeciwbólowych, a także spadła liczba samobójstw (w całej populacji - o 5 proc., a wśród dwudziestoletnich mężczyzn - nawet o 11 proc.).
9| Za leczenie się marihuaną medyczną można w Polsce iść do więzienia.
Tak, bo trzeba zdobyć produkt, który jest nielegalny (chyba że nie zawiera THC). W tzw. ustawie antynarkotykowej marihuana została wymieniona dwukrotnie na liście środków psychotropowych: raz (w tabeli I-N) jako substancja, którą można stosować do celów medycznych (obok m.in. kokainy i opioidów), i drugi raz (w tabeli IV-N) jako środek całkowicie zakazany do celów medycznych (wewnętrzna sprzeczność ustawy). Trybunał Konstytucyjny uznał 4 listopada 2014 r., że "brak uzasadnienia dla zakazu posiadania marihuany, gdy jest to uzasadnione względami medycznymi, np. leczenia w stanach terminalnych", ale to orzeczenie nie zmienia obowiązującego zakazu.
10| Lekarze boją się leczyć kannabinoidami.
To prawda. Trudno się im dziwić, skoro prawo tego zakazuje. Są jednak przypadki, że lekarze ulegają histerii narkofobicznej i nie chcą podawać nawet legalnie importowanego leku, a ci, którzy stosują konopie, są poddawani ostracyzmowi. Podczas anonimowej ankiety na konferencji poświęconej opiece paliatywnej w 2009 r. aż 75 proc. lekarzy stwierdziło jednak, że chcieliby używać kannabinoidów do leczenia bólów nowotworowych, ale blisko 40 proc. obawiało się "znacznych sprzeciwów społecznych".
11| Marihuana medyczna leczy raka.
Nie wiadomo. Są pojedyncze doniesienia o niszczeniu przez kannabinoidy komórek agresywnych nowotworów: glejaka mózgu, raka piersi i trzustki, ale nie ma dostatecznych dowodów, by rozbudzać nadzieje pacjentów. Prawie na pewno marihuana medyczna pomaga za to w chorowaniu i - niestety - umieraniu na nowotwory. Celem medycyny jest bowiem - o czym w Polsce często zapominamy - nie tylko leczenie, ale także ulżenie w cierpieniu (nawiasem mówiąc, tzw. pacjenci terminalni cierpią w Polsce nie tylko z powodu marihuanofobii, ale też opiatofobii - używamy aż pięć razy mniej opiatów, niż wynoszą szacowane potrzeby).
12| Można uzyskać zgodę na sprowadzenie marihuany medycznej i wtedy jest ona refundowana.
To nieprawda. Taki lek nie jest refundowany i zwykle jest bardzo kosztowny. Ponadto sama procedura jest skomplikowana. Najpierw lekarz musi wskazać konieczność leczenia, potem akceptuje to konsultant krajowy, a ostateczną decyzję podejmuje Ministerstwo Zdrowia. Nie ma żadnych statystyk, ile jest podań i ile odmów (zdarzają się zgody nawet na sprowadzenie niewielkich ilości suszu). Podobno przez procedurę importu docelowego przebrnęło kilkanaście osób.
[ external image ]
Marsz Wyzwolenia Konopi we Wrocławiu (Fot. Kornelia Głowacka-Wolf / Agencja Gazeta)
Zdrowaś mario. Bojownicy o legalizację medycznej marihuany
Gazeta Wyborcza, Piotr Pacewicz, 08.04.2015 r.
[ external image ]
Na zdjęciu: Eliza Walczak i Michael Corral (FOT. BARTOSZ BOBKOWSKI)
Życie całej trójki kręci się wokół konopi. Michael Corral to legenda amerykańskiego ruchu praw pacjentów medycznej marihuany. Jego narzeczona Eliza Walczak, Polka i Żydówka z wyboru, lobbowała na rzecz legalizacji w Izraelu, a od pięciu lat robi to w Polsce. Neri (takie imię mu nadaliśmy, bo chce pozostać anonimowy) reprezentuje jedną z ośmiu koncesjonowanych upraw medycznej marihuany w Izraelu. Opowiadają swoje historie.
Michael Corral: W 1973 roku moja przyjaciółka miała poważny wypadek samochodowy, po którym dostała napadów epilepsji. Leczyli ją percodanem, valium, mysoliną ...
Piotr Pacewicz: Chodzi o Valery Corral, twoją żonę, szefową słynnego WAMM, społecznego laboratorium na rzecz medycznej marihuany ?
- Dziś Leveroni, jesteśmy po rozwodzie. Brała coraz większe dawki, a i tak miała po 20 napadów dziennie. Drgawki, traciła przytomność. Nie mogłem jej spuścić z oka. Kiedyś chciała otworzyć drzwi w trakcie jazdy, złapałem za klamkę. Żeniąc się z Valery, przejąłem nawet nad nią prawną opiekę.
Po roku takiego życia przeczytałem w piśmie medycznym, że Cannabis zmniejsza objawy epilepsji wywoływanej u szczurów. "To nie może być takie proste" - pomyślałem. Marihuana była wszędzie, wszyscy dookoła palili.
Hippisowskie czasy.
- Tak, Kalifornia, lata 70. Ale nie mieliśmy nic do stracenia. Porozkładałem jointy w całym domu, nawet w łazience. Atak epilepsji zwykle poprzedza tzw. aura. Val odsuwała się od rzeczywistości, jej oczy stawały się puste. Zapalałem wtedy skręta i wkładałem jej do ust. Nie byłem pewny, czy to ma sens, żyłem w ciągłym napięciu, ale po jakimś czasie ataki stały się rzadsze i płytsze. Jako umysł naukowy ...
Jesteś z wykształcenia...
-...matematykiem i biologiem - pomyślałem, że trzeba podejść systematycznie: dawałem jej palić równo co dwie godziny, niezależnie od aury. Kluczowe było utrzymanie wysokiego poziomu THC i innych kanabinoidów we krwi. Dziś wiemy, że działają one jak klucze - "otwierają" receptory CB1 w mózgu, co powstrzymuje ataki epilepsji. U ludzi zdrowych robią to endokanabinoidy, które produkuje każdy żywy organizm.
Polak też wytwarza własną marihuanę?!
- Obawiam się, że tak (śmiech), polskie psy i koty też. W organizmie działa cały system endokanabinoidowy, który reguluje apetyt, odczucia bólu, inne funkcje życiowe. Kiedy Valery poczuła się lepiej, na własną rękę rzuciła leki w diabły i ... przeżyła straszny kryzys. Odstawianie takiej chemii musi być stopniowe. Zajęło nam to trzy lata, ale napady zniknęły.
Valery musi codziennie palić? Wielu lekarzy twierdzi, że leczenie medyczną marihuaną uzależnia.
- Powiedz to ludziom, których ta roślina przywróciła do życia! Przeciętny pacjent czy pacjentka przyjmuje codziennie kilka gramów suszu, dawkując według tego, jak się czuje w danej chwili (tzw. metoda samomiareczkowania). Pacjenci są w stanie odstawić Cannabis bez żadnego głodu narkotykowego, ale wtedy wróciłyby objawy choroby. Kto by chciał ryzykować?
Jak Val się poprawiło, wynieśliśmy się na wieś koło Santa Cruz i zacząłem uprawiać zioło. Pewne odmiany okazały się skuteczniejsze na dzień (Cannabis sativa ), inne na noc (Cannabis indica ). Kupowałem nasiona, próbowaliśmy różnych kombinacji. Dawałem też konopie znajomym, którzy chorowali na raka i HIV. Zresztą pacjenci onkologiczni od dawna inhalowali czy spożywali marihuanę. Albo palili.
W szpitalach?!
- Wtedy wolno było palić w szpitalach. Cannabis łagodzi skutki chemioterapii, pomaga na tzw. syndrom wycieńczenia (mdłości, biegunka, brak apetytu). Lekarze litowali się nad chorymi, przymykali oko.
Wasza uprawa była nielegalna.
- W 1992 r. zostaliśmy nawet aresztowani, ale sędzia w Santa Cruz nas uniewinnił. Uznał, że mamy prawo się leczyć marihuaną, skoro nam pomaga. Powołał się na zasadę wywodzącą się jeszcze z Magna Charta Libertatum, że można złamać prawo, aby uniknąć gorszego zła, tak jak wolno ukraść łódkę, by ratować tonącego.
Sądy w USA kształtują rzeczywistość. Już kilkanaście lat wcześniej sąd dał komuś prawo do leczenia się z jaskry.
- Robertowi Randallowi. Odwiedził nas po aresztowaniu. Robert powoli tracił wzrok. Na jakimś przyjęciu ktoś poczęstował go skrętem i po pół godzinie ból ustąpił, powróciło ostre widzenie. Dziś wiemy, że Cannabis obniża ciśnienie krwi w gałce ocznej. Robert zaczął palić i uprawiać roślinę. Aresztowano go, ale sąd uznał, że ma prawo się leczyć. I wtedy on oskarżył władze federalne, że uniemożliwiają mu hodowlę. I wygrał! Sąd nakazał dostarczać Robertowi medyczną marihuanę za darmo. Rząd stworzył specjalny program "Pełne współczucia testowanie leków". Co miesiąc Robert odbierał w aptece gotowe do palenia papierosy. Widziałem te metalowe pojemniki wielkości ludzkiej głowy z 300 ślicznie ułożonymi skrętami.
Nie do wiary.
- Śladem Roberta poszli następni chorzy, w programie znalazło się kilkaset osób. Zamknął go dopiero prezydent George H.W. Bush (senior), gdy zaczęli się masowo zgłaszać chorzy na AIDS. Uznał, że taka skala leczenia medyczną marihuaną demoralizuje młodzież. Dziś z programu federalnego korzysta już tylko czworo ludzi, w tym mój znajomy makler z Florydy Irvin Rosenfeld. Ma dziwną chorobę kości. Cierpiał tak, że nie mógł już nawet leżeć. On też zapalił marihuanę na imprezie i poczuł, że ból ustępuje, a mięśnie się rozluźniają. Ćwierć wieku temu lekarze przepowiadali mu rychłą śmierć, a on żyje do dziś, tyle że kilka razy dziennie wychodzi na parking i pali rządowe skręty.
W latach 90. zgłaszało się do nas coraz więcej chorych, pytali, jak bezpiecznie używać marihuany. Założyliśmy więc organizację WAMM .
"Kolektyw pacjentów i opiekunów dający nadzieję, tworzący społeczność i dostarczający medyczną marihuanę chronicznie i terminalnie chorym".
- To było wciąż nielegalne, ale poszliśmy do szeryfa i jakoś się dogadaliśmy. Przełomowy był dopiero rok 1996, kiedy w referendum stanowym przeszła nasza poprawka 215, która pozwala chorym na uprawę i posiadanie medycznej marihuany.
Innym nie wolno?
- Poprawka wyraźnie odróżnia używanie medyczne i rekreacyjne. Kalifornijczycy uznali, że ze względów moralnych nie wolno chorym odmawiać pomocy. W USA to ma dodatkowy sens, bo nie mamy systemu ubezpieczeń i wielu biednych ludzi po prostu nie stać na inne leczenie. W naszym WAMM było wielu wyrzuconych na margines przez kapitalistyczny system. W kooperatywie mogli pracować przy uprawie, wypiekach, czuli się znowu potrzebni. Spółdzielnia liczyła 250-300 osób, z czego trzy czwarte w opiece paliatywnej. Miesięcznie traciliśmy jedną, dwie osoby - to było najtrudniejsze.
Jak duża była plantacja?
- 10 tys. stóp [1 tys. m kw.]. Produkowaliśmy 100-200 kg Cannabis rocznie. Członkowie wpłacali do wspólnej kasy datki, ile kto mógł, mieli kontakt z żywą rośliną i dostęp do zaopatrzenia zgodnie z potrzebami.
Nie chciałem żyć w kraju, który głosi światu, że jest oazą wolności, a odmawia elementarnych praw chorym ludziom. Jakim prawem władza mówi, że nie możesz się czymś leczyć, jeśli cierpisz, jeśli umierasz w bólu? Zwłaszcza że nikomu nie robisz krzywdy i że chodzi o naturalną roślinę, którą ludzie leczą się od tysięcy lat! Oczywiście, było w tym sporo młodzieńczego ego: oto my, rewolucjoniści Cannabis , zmieniamy świat!
Czyje ego było większe: twoje czy Valery?
- To raczej ja popychałem Val do łamania prawa: "Musimy walczyć, iść dalej, nie ma wyjścia".
Jako pierwsi w kraju legalnie produkowaliście marihuanę, farma kwitła...
- Ale w USA prawo jest porąbane. Legalni byliśmy według prawa stanowego, ale nie federalnego. We wrześniu 2002 r. na farmę napadli agenci DEA (Drug Enforcement Administration), których zadaniem jest "wojna z narkotykami" ogłoszona pół wieku temu przez prezydenta Nixona. Wpadli o świcie z długą bronią. Valery mieszkała wtedy oddzielnie, pod lasem, a ja z Ibo tuż przy plantacji.
Z Ibo?
- Moim psem. Rzucili mnie na ziemię, przystawili lufę do skroni, skuli ręce z tyłu. Ale agenci nie uprzedzili o akcji szeryfa i szeryf się wściekł. Zrobił się z tego wielki news, cały świat mówił o ataku na WAMM. Ratusz w Santa Cruz zezwolił nam na rozdawanie Cannabis naszym pacjentom przed swoją siedzibą! Całe miasteczko przyszło nas wesprzeć, CNN transmitowała to na żywo. Ten głupi atak federalnych pomógł nam w nagłośnieniu sprawy. Dziś medyczna marihuana jest legalna już w 23 stanach.
A jako używka?
- W czterech: Waszyngtonie, Kolorado, Oregonie i Alasce, ale będą kolejne referenda. W Kalifornii już w 2016 roku i jestem pewien, że tym razem całkowicie zalegalizujemy tę niesamowitą roślinę.
Marihuana medyczna toruje drogę?
- Hej, to konserwatyści nas oskarżają, że niby walczymy o medyczną marihuanę, ale tak naprawdę chodzi nam o legalizację "narkotyków". Zawsze odpowiadam szczerze. Rzeczywiście, jestem zdania, że karanie za skręta to absurd i naruszanie swobód, ale nie tym się zajmuję. W użyciu rekreacyjnym chodzi o to, by być na haju, prawda? Za to odpowiada jeden zakazany prawem psychoaktywny składnik - THC. Rzecz w tym, że działanie medyczne mają także inne aktywne substancje: kanabinoidy, kanabidiole i terpenoidy (te ostatnie dają trawie zapach). W niektórych roślinach prawie w ogóle nie ma THC, np. w polskich konopiach siewnych, jak wyhodowana w Poznaniu odmiana wojko.
Całe to straszenie marihuaną, które ma uchronić młodzież przed "narkotykami", dopiero tworzy potężne zagrożenie. Bo skoro młody człowiek zapali i przekona się, że skutki są łagodniejsze niż po alkoholu i nie grozi uzależnienie, może pomyśleć, że nie ma się co bać także heroiny. Lepiej mówić prawdę. Gdy legalizujemy medyczną marihuanę, ludzie widzą, jak kłamliwa była propaganda o strasznym narkotyku na literę M.
To jest przesłanie dla Polski? Przestańcie straszyć?
- Straszcie tym, co jest straszne - heroiną, amfetaminą, kokainą, a także alkoholem i nikotyną. Jak pokazuje przykład Izraela, zalegalizować Cannabis może rząd. Po prostu ktoś bierze pod uwagę medyczne świadectwa i podejmuje racjonalną decyzję. Chciałbym, żeby Polska poszła śladem Izraela, Holandii, Kanady, Czech. Może nawet polski Kościół włączyłby się w taki program?
Proszę cię!
- Dlaczego nie? W USA Kościoły chrześcijańskie zaczynają wspierać medyczną marihuanę, bo litują się nad losem cierpiących bliźnich.
"Współczucie" - to ma być słowo klucz?
- Taka perswazja jest skuteczniejsza niż mówienie o prawach człowieka. Bo można się spierać, jakie mamy prawa i kiedy wolno je ograniczać, ale każdy wie, co to znaczy ulitować się nad cierpieniem, używając do tego - patrząc oczami człowieka wierzącego - stworzonej przez Boga rośliny.
W głębszym sensie konserwatyści mają rację. Zdjęcie z marihuany odium "narkotyku" toruje drogę do jej używania przez wszystkich. Ty sam zresztą nie jesteś chory, ale ...
- Kiedyś paliłem Cannabis " bez zezwolenia" jak prawie każdy Kalifornijczyk, dziś używam z rekomendacji lekarskiej, bo cierpię na bezsenność, mam bóle po kontuzjach sportowych. Robię to rzadziej niż kiedyś.
To jest właśnie zacieranie granic, którego boją się przeciwnicy narkotyków.
(do rozmowy włącza się producent marihuany medycznej z Izraela)
Neri: Minister zdrowia Izraela w 2009 roku pozwolił na używanie medycznej marihuany. Dostają ją m.in. żołnierze cierpiący na zespół stresu pourazowego - koszmarne sny, myśli samobójcze, stany depresyjno-lękowe.
Czemu nie chcesz się przedstawić? Przecież uprawiasz konopie legalnie.
- Ministerstwo nie lubi, by o tym opowiadać mediom. Niedawno dostałem ochrzan nawet za wpuszczenie szefa izraelskiej policji, który chciał zobaczyć, jak wygląda nasza uprawa. Ciekawe, jak go miałem nie wpuścić.
My mamy za sobą wojnę, komunizm, męki transformacji. Kto w Polsce nie ma stresu pourazowego?
- Może dlatego przodujecie w świecie w konsumpcji leków. Środki nasenne i zwłaszcza przeciwbólowe, mniam, mniam. Wśród środków psychoaktywnych światowy zabójca numer trzy po nikotynie i alkoholu.
Ale jeśli przyjmiemy, że życie jest jedną wielką chorobą, to granica między niemedycznym i medycznym użyciem marihuany przestaje istnieć.
- W Izraelu wytyczamy tę granicę. Żołnierz z zespołem stresu dostaje zgodę na kurację marihuaną, jeśli wykaże, że przez rok próbował bezskutecznie leczyć się inaczej.
Michael: W 2009 roku izraelski rząd poprosił mnie, żebym - jako ekspert z 40-letnim doświadczeniem - odwiedził ich farmy medyczne.
Finansował cię rząd Netanjahu?
- Nie, organizacja MAPS z Santa Cruz.
Lobbują na rzecz medycznego używania m.in. LSD.
- Cannabis , LSD, psylocybina ... O ile używasz tych środków we właściwy sposób i pod opieką profesjonalistów - wszystkie mogą pomóc.
W Izraelu poznałem Elizę, pracowała przy uprawie i w szpitalu Barbanel, gdzie uczyła pacjentów podstaw terapii.
Roślina was połączyła?
- Nie, zadziałała jakaś inna chemia. Kiedy w 2010 r. Eliza zdecydowała się wracać do Polski, by szerzyć wiedzę o Cannabis , postanowiłem jej pomóc.
Po opuszczeniu Valery nie miałeś wstępu do WAMM?
- To nie tak, jak myślisz. Nie mieszkamy razem od 14 lat, Valery z cierpiącej pacjentki zamieniła się w szefową i aktywistkę, a także dumną lesbijkę. W Polsce zostałem przyjęty przez rodzinę i znajomych Elizy, pięć lat pracy pozwoliło mi poznać tak ciekawych ludzi jak prof. Vetulani, dr Bachański, dr Balicki czy artystka Katarzyna Maguda, krakowska koordynatorka projektu FENIX stworzonego przez Elizę.
Z czego się utrzymujesz?
- Z porad w dziedzinie upraw medycznych. Ponadto sądy w USA wynajmują mnie jako eksperta obrony w sprawach o używanie marihuany. A teraz zakładamy w Kalifornii firmę produkcji i dystrybucji Cannabis .
Zarobisz wielką kasę?
- Nie wiem, jest konkurencja, ale wartość kalifornijskiego rynku medycznej marihuany sięga 1,3 mld dol. rocznie, w 2014 r. państwo dostało 400 mln z podatków. Specjaliści szacują, że zioło może zastąpić 30 proc. dziś używanych leków, w tym aż 80 proc. przeciwbólowych, rozluźniających i nasennych. Już 2 proc. Kalifornijczyków używa konopi w celach medycznych.
Eliza Walczak: Mając 17 lat, zaczęłam cierpieć na zespół napięcia przedmiesiączkowego. Jest masa męskich dowcipów o tym, co się dzieje z kobietami przed miesiączką, prawda? U mnie to nie były żarty. Dwa tygodnie przed okresem zaczynały się napięcia mięśniowe, migreny, nudności. Początek miesiączki był tak bolesny, że rodzice wzywali pogotowie i dopiero zastrzyk mi pomagał. Leczyłam się tramadolem. To jest opiat, z roku na rok musiałam więc zwiększać dawki. Gdy w 2000 roku zamieszkałam w Izraelu ...
Jak to?
- Związałam się z Izraelczykiem polskiego pochodzenia i w Ziemi Świętej zaczęłam używać Cannabis . Jeszcze nie był legalny, ale pomogła mi organizacja pacjentów, którzy dostawali od ministerstwa zdrowia indywidualne pozwolenia na uprawę. Pamiętam, jak się bałam, że to "narkotyk". Ale kiedy zaczęłam używać konopi - w formie ciasteczek i waporyzacji - napięcie, ból i inne objawy ustąpiły.
Po paru latach przeszłam konwersję na judaizm i zaczęłam poznawać tradycje żydowskiej medycyny. Konopiami zajmowały się specjalne piastunki, podawały je rannym i umierającym, ale także kobietom rodzącym, chłopcom przed obrzezaniem, dziewczętom przy miesiączce, dojrzewającym młodzieńcom, gdy wybucha burza hormonów. I ... zwierzętom, które idą na ubój rytualny. Te tradycje bywają jeszcze praktykowane. Warto ocalić wiedzę o ziołach, recepturach i terapiach, które od tysiącleci przynosiły ulgę w cierpieniu na tej planecie.
Przecież marihuana jest w Izraelu zakazana. Co prawda kawiarnie w Tel Awiwie czasem podejrzanie pachną ...
- Tel Awiw to inna bajka. Religijni Żydzi żyją w swoim świecie - nie idą do armii, nie płacą podatków. Poza tym jesteśmy na Bliskim Wschodzie, dookoła jest islam, który zakazuje alkoholu, ale toleruje haszysz. Najwcześniej konopie były zresztą używane w Chinach. Do tych tradycji Europa wróciła w połowie XIX w., gdy słynny dr O'Shaughnessy przywiózł konopie do Anglii. Królowa Wiktoria leczyła się tą rośliną z bolesnych miesiączek, była pierwszą udokumentowaną pacjentką terapii cannabisowej w zachodniej medycynie.
Mąż cię wspierał w leczeniu?
- Nie chcę o tym mówić. Mieliśmy swoje love story, ale nie sprostaliśmy próbie życia w Izraelu. Czasem żałuję, że nie wyjechałam w czasie drugiej intifady. W wojnie nie ma wygranych, przynosi destrukcję i patologię, także w zwykłej rodzinie. Formalnie rozwiedzeni jesteśmy dopiero od miesiąca, bo judaizm oddaje kobietę w posiadanie małżonkowi - to on musi udzielić żonie rozwodu, pisząc list rozwodowy. Mojemu mężowi zajęło to dziewięć lat.
Po naszej separacji w 2006 roku zaczęłam działać w Ale Yarok (Zielony liść) jako doradczyni partii. Poza Cannabis walczyliśmy o czyste środowisko, prawa Palestyńczyków, osób LGBT, emerytów. Nie weszliśmy do Knesetu, ale nasz program legalizacji został przyjęty przez ministerstwo zdrowia. Izraelscy pacjenci mieli szczęście, bo ministrem zdrowia został religijny Żyd, który nie miał wątpliwości, że konopie mogą pomóc.
Poparł lewaków z Zielonego Liścia?
- Pacjenci to nie lewacy, a występowanie w imieniu słabszych to micwa, dobry uczynek, obowiązek każdego Żyda i Żydówki. Pomogło też wsparcie organizacji zrzeszających ocalałych z Holocaustu
Przeciwnicy powiedzieliby, że to zły uczynek, bo ona nie leczy, za to uzależnia.
- Nie uzależnia! Czasem potrafi wyleczyć, w wielu chorobach przynosi ulgę. W Polsce leczenie bólu wciąż nie jest traktowane poważnie, jakbyśmy w cierpieniu rozpoznawali wartość. To nie dla mnie. Jeżeli ktoś cierpi, ma prawo do każdej pomocy. To do nas, pacjentów, należy wybór sposobu leczenia - ja wybrałam zioło.
Moja niechęć do farmaceutyków ma korzenie w tragedii rodzinnej. Kiedy miałam 15 lat, moja siostrzyczka zmarła w trzeciej dobie życia; moim zdaniem zaszkodziła jej szczepionka na gruźlicę i żółtaczkę. Gosia zapadła na żółtaczkę i szklistość płuc, przestała oddychać.
Czemu nie wyjechaliście z Michaelem do Kalifornii?
- Ja się nazywam Walczak i chcę zabiegać o prawa pacjentów w moim kraju. Marzeniem byłoby zbudowanie sieci lekarzy i pacjentów medycznej marihuany w Polsce, USA i Izraelu, którzy mogliby wymieniać się informacjami.
Taki konopny kibuc globalny?
- (śmiech ) Na razie w projekcie FENIX pomagamy pacjentom w nawiązywaniu kontaktów z praktykującymi lekarzami w Polsce - nie jest ich wielu, ale już są. Uczymy, jak konopie uprawiać i wydajnie ich używać. Niezbędny jest następny krok - zmiana prawa.
Na razie nie udało się nawet usunąć sprzeczności w ustawie antynarkotykowej. Na liście środków psychotropowych marihuana jest wymieniona dwa razy: jako substancja, którą można stosować do celów medycznych (obok m.in. kokainy i opioidów), i jako środek całkowicie zakazany do celów medycznych.
- Dr Marek Balicki próbował przekonać Sejm, by ten absurd usunął, ale zwyciężyła ignorancja. Poza tym Ruch Palikota zawalił sprawę. Usłyszałam od nich, że starzy, chorzy ludzie to nie jest dobry PR i partia skupi się na walce o legalizację dla użytkowników rekreacyjnych, którzy są młodzi i bardziej medialni. No i jest, jak jest, choć nawet Trybunał Konstytucyjny ocenił niedawno, że nie ma uzasadnienia dla zakazu posiadania i używania marihuany, gdy jest to uzasadnione względami medycznymi.
Od innych działaczy na rzecz liberalizacji prawa antynarkotykowego usłyszałem, że trudno się z tobą dogadać, że jesteś Zosią Samosią.
- Nie jestem politykiem, jestem pacjentką i przy okazji ekspertką. Pracuję z pacjentami, na tym się skupiam. Pomagamy w sprowadzaniu leków z holenderskiego programu medycznego, dzielimy się wiadomościami o preparatach na bazie konopi. Ostatnio zaopatrzyliśmy Centrum Zdrowia Dziecka we francuski olejek CBD. Polecamy pacjentom także terapie uzupełniające, jak akupunkturę, elektromagnetyzm, organiczną dietę. Do zdrowia trzeba podejść w sposób holistyczny. Przecież leki nas nie leczą, one wspierają jedynie naturalną zdolność do regeneracji i samoleczenia.
Od lat proponujemy w FENIXIE stworzenie narodowej agencji medycznej marihuany, jakie istnieją w Izraelu, Holandii czy w Kanadzie. Lobbing na razie nie daje efektu.
Przynajmniej agenci federalni nie wpadają ci na balkon, gdzie uprawiasz konopie.
- Agenci nie, ale policjanci owszem. W 2012 r. wparowali do naszego mieszkania na Ursynowie. Opowiedziałam o problemach ze zdrowiem, pokazałam amerykańskie pozwolenie na używanie marihuany. Ale oni zabrali mnie na komendę i posadzili na 12 godzin. Pani prokurator nie skorzystała z możliwości "odstąpienia od ścigania ze względu na nieznaczną ilość środka przeznaczonego na własny użytek".
Czyli z artykułu 62a, który w praktyce nie działa, bo brakuje załącznika z tzw. wartościami granicznymi środków psychoaktywnych, czyli nie ma definicji "nieznacznej ilości".
- W mojej apteczce znaleźli 33 g suszu, jedną piątą mego miesięcznego zapotrzebowania. Policja nie wiedziała, co ze mną zrobić. Próbowali straszyć, że posadzą mnie w celi z kobietą, która zabiła męża, że sąd skaże mnie na 13 lat więzienia. Nie reagowałam. Wkurzyłam się dopiero, gdy kazali się rozebrać i oddać bieliznę. Ponoć kobiety mogą się powiesić na stringach. Co za upodlenie! Odmówiłam. Kolejny policjant zaczął wychwalać Hitlera za to, że usunął Żydów, bo inaczej Polacy staliby się "Murzynami Europy", jak Boga kocham! Może chcieli mnie doprowadzić do histerii, zrobić ze mnie zaćpaną wariatkę i odesłać do szpitala psychiatrycznego?
Michael: Goniłem radiowóz z Elizą naszym samochodem. Potem błąkałem się wokół komendy.
Eliza: Aż dostałeś ode mnie list, niestety nieromantyczny (śmiech). Policjanci zapytali, ile mam gotówki. Powiedziałam, że 150 zł. Mówią, że potrzeba tysiąc. Pomyślałam, że chodzi o jakąś kaucję. Dałam im list do Michaela. Przywiózł pieniądze.
Nie rozumiem. Po co?
- Chcieli ze mnie zrobić handlarza. Policja robi tak na całym świecie. W USA mogą cię zatrzymać za dilerkę, jeśli masz przy sobie dużo gotówki, nawet jak nie masz ani grama narkotyku. Duża gotówka w czasach kart kredytowych to dla policji dowód na powiązania ze światem przestępczym. Wariactwo.
Miałaś sprawę?
- Zostałam skazana, ale się odwołałam. Sąd drugiej instancji przyjął do wiadomości, że używam Cannabis w celach leczniczych, i uznał moje nasiona za legalne, bo pochodzą z programu w Izraelu. Ale nie stwierdził, że zachodzi stan konieczności, bym brała leki. Czyli tak jakby ktoś ocenił, że nie dość cierpię.
Marihuana. Na co pomaga
Naukowcy i lekarze spierają się o skuteczność medycznej marihuany (MM), ale rośnie liczba doniesień o pozytywnych wynikach w leczeniu astmy (zwiększa przepustowość dróg oddechowych), jaskry (obniża ciśnienie płynu śródgałkowego), padaczki, zwłaszcza u dzieci, autoimmunologicznych chorób jelita grubego (w tym choroby Leśniowskiego-Crohna), a także zaburzeń neurologicznych (spastyka, drgawki) m.in. w stwardnieniu rozsianym, chorobie Alzheimera, stwardnieniu zanikowym bocznym. Skuteczna w zwalczaniu chronicznego bólu MM łagodzi objawy AIDS i nowotworów (zwłaszcza po chemioterapii), pomaga w stanach terminalnych. Są też pojedyncze doniesienia o niszczeniu przez MM agresywnych nowotworów glejaka mózgu i raka piersi.
W stanach USA, które zalegalizowały MM, spadła liczba śmiertelnych przedawkowań opioidowych leków przeciwbólowych (Marcus A. Bachhuber, JAMA Internal Medicine, 2014), a także o 5 proc. spadła w nich liczba samobójstw, zwłaszcza wśród mężczyzn w wieku 20-29 lat - o 11 proc. (raport amerykańskich badaczy D. Marka Andersona, Daniela I. Reesa, Josepha J. Sabii, 2012).
MM legalnie używana jest w Austrii, Czechach, Finlandii, Izraelu, Holandii, Portugalii i Hiszpanii oraz w 23 stanach USA.
W Polsce w tzw. ustawie antynarkotykowej marihuana została wymieniona dwukrotnie na liście środków psychotropowych: raz (w tabeli I-N) jako substancja, którą można stosować do celów medycznych (obok m.in. kokainy i opioidów) i drugi raz (w tabeli IV-N) jako środek całkowicie zakazany do celów medycznych (wewnętrzna sprzeczność ustawy).
Od grudnia 2012 roku dopuszczony do obrotu jest Sativex, lek do leczenia sklerozy, który zawiera delta-9-tetrahydrocannabinol (czyli THC). Inne środki zawierające THC można importować za każdorazową zgodą Ministerstwa Zdrowia (tzw. import docelowy).
Trybunał Konstytucyjny uznał 4 listopada 2014, że "brak uzasadnienia dla zakazu posiadania marihuany, gdy jest to uzasadnione względami medycznymi, np. leczenia w stanach terminalnych".
Artur Domosławski, 23.08.2010
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Meksykański policjant z Ciudad Juarez ucieka po ataku bombowym na policyjną furgonetkę, dokonanym przez gangi narkotykowe (Fot. AP)
Strzelaniny i egzekucje na ulicach miast, wylatujące w powietrze samochody pułapki, rozprute ciała z wykłutymi oczami i obciętymi językami zostawione w miejscach publicznych, tysiące zabitych. Meksyk przeżywa najokrutniejszą wojnę od czasu tej domowej z początku XX wieku.
Do parku rozrywki w mieście Torreón Coahuila podjeżdżają samochodami uzbrojeni mężczyźni. Otwierają ogień do tłumu tańczących pod odkrytym niebem ludzi. 17 zabitych.
Do przydrożnej dyskoteki w stanie Michoacan wkracza kilku ubranych na czarno mężczyzn, wysypują z worka kilka przedmiotów o obłych kształtach. Minie chwila, zanim do obecnych dotrze, że to odcięte głowy.
Aresztowany gangster przyznaje się, że przez ostatnie lata zajmował się rozpuszczaniem w chemikaliach zwłok zamordowanych; "zutylizował" około 300. Od jednego z narkotykowych karteli dostawał 600 dol. tygodniowo.
W Nuevo Laredo, w stanie Taumalipas, wojsko otwiera ogień do furgonetki, którą jadą dwie rodziny z dziećmi. Dwoje dzieci ginie.
Na początku sierpnia rząd Meksyku przyznał, że od 2006 r., tj. początku kadencji konserwatysty Felipe Calderona, wojna narkotykowa na skalę, jakiej Meksyk nie doświadczył nigdy, zebrała żniwo 28 tys. zabitych. Do niedawna utrzymywano, że 90 proc. ofiar to gangsterzy (w domyśle: niech się wybijają sami), a "tylko" 10 proc. to policjanci i żołnierze. Teraz rząd przyznaje, że wśród zabitych są też przypadkowe ofiary. Nieoficjalne szacunki mówią - bagatela! - o kilku, nawet kilkunastu procentach.
Wojnę narkotykową tego rodzaju zna tylko Kolumbia. Jej najbardziej drastyczny okres to lata 80. Wojnę państwu wypowiedział narkobaron wszech czasów Pablo Escobar. Mordował polityków - sam przez jakiś czas był deputowanym w kongresie - sędziów, policjantów, reporterów. Zmienił ulice kolumbijskich miast w scenerię znaną z filmów gangsterskich o Chicago lat 30. Tyle że stokroć gorszą.
Krótki kurs narkokarteli
Meksykański narkobiznes narodził się na północy, w rolniczym stanie Sinaloa między Zatoką Kalifornijską a górami Sierra Madre. Ubodzy chłopi uprawiali marihuanę i szmuglowali ją do USA. Nie zbijali kokosów, bo w latach 40.-60. był to small biznes, stosunkowo bezpieczny. Rozwijać się zaczął w latach 70., gdy na fali rewolucji obyczajowej w USA rósł popyt na marihuanę. Przy amerykańskiej pomocy rząd Meksyku postanowił wyłapać ciągle jeszcze raczkujących handlarzy, ale zdołał tylko zabić niewielu szeregowych pistoleros. Bossowie przenieśli się do innych stanów. Zaczęli werbować ludzi, których przyciągały łatwe pieniądze i awanturnicze życie. Ludzie narkobiznesu rozsiali się po całym kraju. Kartel z Sinaloa podzielił się na klany, z których każdy odpowiadał za inny region lub przygraniczne miasto, kluczowe dla szmuglu przez granicę z USA; pozostał jednak jedną mafijną rodziną o strukturze piramidalnej.
Pączkowanie kartelu przyspieszało po każdej następnej akcji sił porządku w latach 80. Werbowano coraz więcej młodych, biednych, bez przyszłości, gotowych zabijać za dobre ciuchy, nowy samochód, szpan, szyk i chwilową władzę. Sprzyjały temu kolejne kryzysy gospodarcze, w jakie popadał kraj w latach 80. i 90. Żeby kupić względny spokój, coraz bogatsi bossowie zaczęli korumpować polityków, policjantów i wojskowych. Przez lata robili to skutecznie, zwłaszcza w przygranicznych miastach - Tijuana i Juárez.
Wewnętrzny pokój między klanami z Sinaloa pękł w latach 90. Bossowie poszczególnych klanów zaczęli rywalizować o terytoria i kontrolę nad szlakami przerzutowymi - z dawnych klanów powstały osobne kartele: z Tijuany, z Juarez, braci Beltran-Leyva. Do gry weszli nowi aktorzy: rodzina z Michoacan oraz gang z Taumalipas, zwany teraz kartelem z Zatoki (Meksykańskiej). Zbrojnym ramieniem tego ostatniego stali się dezerterzy z sił specjalnych szkoleni do walki z partyzantkami i narkobiznesem w okrytej złą sławą Szkole Ameryk w USA, oraz przez CIA. Przyjęli nazwę Los Zetas. Umieją posługiwać się najnowocześniejszą bronią i technologiami szpiegowskimi. Słyną z okrucieństwa. Jednak i oni zapragnęli więcej: wypowiedzieli posłuszeństwo chlebodawcom z Zatoki i stali się osobną organizacją, która włączyła się w wojnę o szlaki przerzutowe. Zasadnicza rywalizacja rozgrywa się jednak między kartelem z Sinaloa a kartelem z Zatoki; reszta pozostaje w sojuszach z jednymi lub drugimi.
W 2006 r. wojnę kartelom wypowiedział rząd Meksyku. Do walki z nimi nowo wybrany wówczas prezydent Calderon wysłał 45 tys. żołnierzy. To wplątało państwo w wojnę z narkobiznesem na skalę wcześniej w Meksyku nieznaną. W dotychczasowej wojnie między kartelami pojawił się kolejny - militarnie najpotężniejszy - aktor, co doprowadziło do eskalacji przemocy. Narkogangsterzy postawili na strategię szoku i zastraszenia stróżów prawa. Stąd zmasakrowane trupy na ulicach, toczące się po ulicach głowy, wybuchające samochody pułapki. To wiadomości wysyłane do polityków, policjantów, żołnierzy i wszystkich Meksykanów: kto nam wejdzie w drogę, skończy w mękach.
Niektórzy uważają jednak, że to nie kartele odpowiadają za wybuch przemocy. Elmer Mendoza z Sinaloa, 51 lat, autor powieści o gangach, mówi hiszpańskiemu "El Pais": - Tu, gdzie mieszkam, wojna rozpoczęła się od tego, że żołnierze zamordowali prawie całą rodzinę. Uratował się jedynie ojciec. Uciekł, gdy się zorientował, że nic nie może zrobić. Wojskowi zabili mu dzieci i żonę. Oskarżali go o uprawę narkotyków, ale on zapewniał, że jest zwykłym rolnikiem i domagał się dowodów. Zaraz po masakrze złożył pozew do sądu, ale wojsko zgrywa głupa. W Ciudad Juárez, najbardziej dotkniętym przemocą mieście Meksyku, jeśli nie całego świata, dzieje się podobnie. Jeździłem nocą po jego ulicach i pytałem ludzi. Twierdzą, że bardziej boją się żołnierzy niż przestępców. Na ulicach pełno tych pierwszych z bronią ciężkiego kalibru, a mimo to fala przemocy nie opada.
Stawka, o jaką zabiją narkogangsterzy, waży: narkobiznes stanowi ok. 10 proc. gospodarki kraju, zyski karteli szacuje się na 20 mld dol. rocznie. Przerzucają do USA niemal całą kokainę z Kolumbii, większość rodzimej marihuany i czarnej heroiny oraz coraz bardziej popularną menamfetaminę. W narkobiznesie pracuje - według "The Wall Street Journal" - pół miliona Meksykanów; niektórzy sądzą, że nawet drugie tyle. Jak pisze meksykańska reporterka Alma Guillermoprieto, "handlarze narkotyków są jedynymi, którzy nie mają powodów do narzekań w czasach kryzysu".
Kupić sobie cały świat
Wzrost potęgi narkobiznesu przypadł na czas ustrojowej transformacji Meksyku. Po 71 latach autorytarnego monopolu Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej państwo to z trudem wychodzi z kolein przeszłości. Od dziesięcioleci panowała kultura niejawnych przysług, niemal otwartej korupcji i bezkarności rządzących.
Rząd był patriarchalnym rozjemcą konfliktów społecznych, rozdawał i odbierał przywileje, kooptował krytyków, kupował głosy. Ludzie na wszystkich szczeblach drabiny społecznej przywykli do pływania w mętnej wodzie. Zdarzały się wstrząsy, nawet poważne, ale mimo to PRI panowała niewzruszenie.
A teraz? "Witajcie w czasach chaosu! Osiem lat po transformacji demokratycznej Meksyk jest krajem krwi i ołowiu" - pisał kilkanaście miesięcy temu Juan Villoro, autorytet wśród meksykańskich reporterów i publicystów. Przemiana ustrojowa sama w sobie nie jest przyczyną narkowojny, raczej kontekstem, w jakim taka eksplozja przemocy stała się łatwiejsza. Podobnie globalizacja i hiperkonsumpcyjna kultura.
„Bezczelność czasów natychmiastowej satysfakcji sprzymierzyła się w Meksyku z bezkarnością - pisze Villoro w eseju o narkowojnie, za który dostał prestiżową nagrodę króla Hiszpanii. - W świecie narko potęga »tu i teraz « spełnia się w intymnym trójkącie szybkich pieniędzy, nowoczesnej technologii w służbie występku i kultury sekretu. Przeszłość i przyszłość, wartości tradycji i przyszłe nadzieje nie mają w tym świecie sensu. Istnieje tylko »tu i teraz «: sprzyjająca okazja; imperium kaprysu, w którym można mieć pięć żon, wynająć »cyngla « za 1000 dol. albo sędziego za dwa razy tyle; życie poza wszelkimi normami, między kolorowym horrorem koszul od Versace, żyrafami ze szczerego złota, biżuterią wyglądającą jak insekty z Amazonii, zegarkiem, który pokazuje godzinę za 300 tys. dol...”.
Niemal to samo, choć innymi słowami, pisał 20 lat temu o kolumbijskiej narkowojnie Garcia Marquez: "Łatwy pieniądz, narkotyk bardziej szkodliwy od noszącej błędne miano heroiny, wkradł się do kultury narodu. Kwitło przekonanie, że prawo stoi obywatelom na drodze do szczęścia, że nie trzeba umieć czytać ani pisać, że lepiej i bezpieczniej jest być bandytą niż uczciwym człowiekiem. Krótko mówiąc, życie kraju wypaczone zostało przez powszechną korupcję - stan właściwy społeczeństwom toczonym przez robaka permanentnej wojny".
Ów świat narko - jak pisze Villoro o dzisiejszym Meksyku - dąży do eliminacji wszystkiego, co znajduje się poza nim. Równie dobrym sposobem eliminacji co zabijanie, czasem lepszym, jest kooptacja, skorumpowanie (świetnie zresztą współgra z kulturą polityczną, w jakiej Meksyk był pogrążony przez dekady), uczynienie ze wszystkiego składnika sfery prywatnej kupującego. Dlatego narkobossowie kupują jak leci: kluby sportowe, stadiony, posterunki policji, polityków, sędziów... „W owym Second Life niczego nie trzeba udawać, ani się ukrywać, gdyż widzowie też już zostali kupieni”.
W takiej kulturze wyrosło pokolenie młodych z biednych dzielnic i regionów. "Liczba młodych ludzi rzucających szkołę średnią jest bardzo wysoka - mówi Mendoza. - Chodzi o 15 mln chłopców w kraju, gdzie 50 mln ludzi żyje w skrajnej biedzie. Dla tych nastolatków przestępczość jest często jedynym rozwiązaniem". Nie zdążyli się nauczyć, co to legalny świat, ani jak w nim żyć. Wiedzą za to doskonale, że w świecie, w którym prawo nie obowiązuje, mogą mieć wszystko i wszystkich od razu - bez wysiłku, choć często ryzykując życie.
Kartel sięga rządu
Wszystko jest na sprzedaż - to szczególnie niepokoi obserwatorów meksykańskiej narkowojny. Jeszcze niedawno wypowiadane półgębkiem szokujące przypuszczenia, dziś są formułowane otwarcie po obu stronach granicy Meksyku i USA.
- Rząd Calderona zwalcza zorganizowaną przestępczość w wielu częściach kraju, nie tyka jednak kartelu z Sinaloa - mówi Manuel Clouthier, kongresman z partii rządzącej z tegoż stanu.
- Pracuję w policji i dzięki temu wiem, że rząd osłania Chapo Guzmana [bossa kartelu z Sinaloa]. Uderzają we wszystkie kartele, tylko nie w Chapo - wyznaje dziennikarzom amerykańskiego radia publicznego NPR 25-letni oficer policji Luis Arturo Perez Torres.
- Czy kartel z Sinaloa infiltruje rząd Meksyku? Absolutnie tak - uważa republikański kongresman z Teksasu, który zasiada w Narodowym Komitecie Bezpieczeństwa (Homeland Security Committe). - Czy kartel z Sinaloa infiltruje armię? Nie ma wątpliwości. Prezydent Meksyku ma ciężki orzech do zgryzienia - jak wykorzenić skorumpowanych ze swojej administracji?
Reporterzy NPR prowadzili wielomiesięczne śledztwo w tej sprawie. Zebrane dane wspierają przekonanie o powiązaniach kartelu z Sinaloa z ludźmi na wszystkich, także najwyższych szczeblach władzy. Prawie połowę aresztowanych w narkowojnie stanowią gangsterzy znad Zatoki i Los Zetas; ci z Sinaloa to ledwie 12 proc. - choć to największy kartel. Najbardziej znany ekspert od przestępczości w Meksyku Edgardo Buscaglia, profesor prawa na uniwersytetach w Ciudad de Mexico i Columbia w Nowym Jorku, uważa, że kartel z Sinaloa wychodzi z narkowojny "względnie nietknięty".
Raport wywiadu wojskowego, który zdobyli reporterzy "The Wall Stree Journal", opisuje wizytę Chapo Guzmana na plantacji marihuany "w korowodzie sześciu samochodów i pod eskortą meksykańskiej armii". Dziennikarze śledczy tygodnika "Proceso" ustalili, że za pośrednictwem skorumpowanych agentów federalnych kartel z Sinaloa kontroluje wiele lotnisk w kraju. Przez pewien czas miał własny hangar na międzynarodowym lotnisku w stolicy. Departament Skarbu USA ma na czarnej liście podejrzanych o pranie narkopieniędzy wysokich urzędników meksykańskich, m.in. jednego z prokuratorów federalnych. Brak jednak dowodów, na podstawie których rząd Meksyku mógłby go aresztować.
Niezwykle skuteczne akcje udaje się rządowi przeprowadzić przeciw rywalom kartelu z Sinaloa, którzy też korumpują urzędników, policję i wojsko. W odwecie za represje np. rodzina z Michoacan groziła prezydentowi zamachem na życie. A Chapo Guzman i jego ferajna zawsze uchodzą cało. Może są po prostu sprytniejsi, silniejsi?
- Nie da się działać tak skutecznie jak kartel z Sinaloa bez parasola ochronnego na najwyższych szczeblach - uważa Jorge Carrasco, piszący w tygodniku "Proceso" o narkowojnie.
- Jest jasne, że ci z Sinaloa są dziś zwycięzcami rywalizacji między wszystkimi grupami zorganizowanej przestępczości - konkluduje prof. Buscaglia. - Są bogatsi, mają więcej wpływów i na większą skalę niż inni skorumpowali wszystkie instytucje państwa. Są najpotężniejszą mafią nie tylko w Meksyku, lecz w całej Ameryce Łacińskiej.
W niektórych przygranicznych miastach, kluczowych dla szmuglu narkotyków do USA, mafiosi z Sinaloa wyparli kartel z Zatoki (w Nuevo Laredo), a w Ciudad Juárez zdobyli przewagę nad tamtejszym - też potężnym - kartelem.
Niektórzy próbują szukać racjonalnych motywacji w działaniach rządu. Agent amerykańskiego kontrwywiadu mówi anonimowo reporterom NPR, że jeśli Calderon faworyzuje kartel z Sinaloa, stanowi to być może część szerszej strategii. Inny ekspert z USA spekuluje, że celem rządu jest może zinfiltrowanie kartelu po to, by go potem rozbić. Prof. Buscaglia nie wyklucza makiawelicznego planu Calderona: ochrona, a nawet wsparcie rządu dla kartelu z Sinaloa to sposób na pokonanie innych karteli i zredukowanie przemocy. Brzmi strasznie, ale jest w tym jakaś - pasująca do tej wojny - upiorna logika.
Villoro ubolewa, że skorumpowane rządy PRI były nieraz w stanie oczyszczać się i aresztować swoich. Ostatnim takim aresztowanym był pewien gubernator, któremu dowiedziono, że miał związki z mafią - było to za czasów ostatniego prezydenta z PRI. "Demokratyczne rządy są niezdolne wszcząć śledztwa przeciwko sobie i zdemaskować pakty, które sprawiają, że narkobiznes tak prosperuje".
Nie tylko narko
Chyba w akcie desperacji prezydent Calderon po raz pierwszy zasugerował ostatnio, że choć sprzeciwia się legalizacji narkotyków, to jest skłonny dopuścić debatę o tym. Do legalizacji wzywają od lat organizacje społeczne i wybitni ludzie kultury z Carlosem Fuentesem na czele, ale władze pozostawały głuche na wezwania. Legalizację, nie tylko w Meksyku, popierają w międzynarodowych debatach i kampaniach trzej byli prezydenci z regionu: Meksyku - Ernesto Zedillo, Brazylii - Fernando Henrique Cardoso, Kolumbii - Cesar Gaviria. W Meksyku można mieć od niedawna niewielką ilość narkotyku na własny użytek, jednak posiadanie już nieco większej ilości jest karane. Za wciąż ostrożnym stanowiskiem Calderona stoi rozumowanie: wciąż uznajemy narkotyki za zło, trzeba jednak osłabić kartele, pozbawić je części pieniędzy, które korumpują państwo. Drogą do tego może być legalizacja.
Ale w Meksyku nie ma na narkotyki wielkiego popytu. Rynek zbytu jest w USA i dopiero legalizacja narkotyków tam, mogłaby zniszczyć fundamenty ekonomicznej potęgi karteli. W kilkunastu stanach USA marihuana na receptę jest legalna już teraz - nie tak dawno rzecz nie do pomyślenia. Legalizacja narkotyków w Meksyku wywołałaby ostry spór z Waszyngtonem i w efekcie wielką amerykańską - być może ogólnoświatową - debatę. Na pewno zredukowałaby przemoc w Meksyku. A to teraz najważniejsze.
Bo społeczeństwo meksykańskie jest w szoku. Informacje o zabójstwach i porachunkach mafijnych, które od lat docierały do telewidzów i czytelników gazet traktowano jak coś odległego. Mówiło się: - To narcos strzelają do siebie.
Dziś narkowojna dotyka wszystkich. Jeśli wierzyć nieoficjalnym szacunkom, setki, a może nawet tysiące ofiar to ludzie zupełnie przypadkowi. Liczba wszystkich zabitych w narkowojnie przyrasta w zastraszającym tempie: 2007 r. - 2673, 2008 r. - 5630, 2009 - 7724. W tym roku padnie kolejny tragiczny rekord - ponad 10 tys. W samym tylko lipcu zginęły 1234 osoby.
Jednym z przejawów strachu Meksykanów jest rozkwit biznesu ochroniarskiego: usługi takie oferuje kilkanaście tysięcy firm. Zamożni zaszywają pod skórą chipy - żeby można było odnaleźć ich lub ich ciała w razie porwania dla okupu.
Dramat z przestępczością zorganizowaną w Meksyku nie ogranicza się do narkobiznesu. Zorganizowane grupy przestępcze porywają, wymuszają haracze, handlują kobietami, przerzucają nielegalnych imigrantów do USA, kradną paliwa i sprzedają je na dużą skalę. Nadal będą walczyć między sobą. I będą walczyć z państwem, próbując zarazem to państwo opanować, przejmować jego struktury, sprawić, by działało w ich interesie.
"El Pais" pyta Mendozę: - Rząd twierdzi, że jeśli nie podjąłby walki z kartelami, następny prezydent kraju pochodziłby z ich nadania.
Mendoza: - Krążą pogłoski, że handlarze narkotyków zawsze mieli wpływ na wybór prezydenta i od dawna już go wybierają. Od kilku kampanii wyborczych zadaję przywódcom największych partii te same pytania: "Korzystacie z brudnych pieniędzy w walce wyborczej?", "Macie jakiś układ z gangami?". Nikt nie zaprzeczył ani nie potwierdził.
W rozmowie z brytyjskim "Guardianem" prof. Buscaglia cieszy się, że pomysł zalegalizowania narkotyków będzie w końcu dyskutowany w rządzie, nie łudzi się jednak, że to wystarczy, by pokonać zorganizowaną przestępczość. To wojna na wiele lat i daleko jej dziś do końca.
Korzystałem m.in. z książek: Ricardo Ravelo "Los Capos", Jorge Fernandez Menendez i Victor Ronquillo "De los maras a los Zetas"; esejów Juana Villoro i Almy Guillermoprieto oraz raportu National Public Radio i publikacji "Proceso"
WYIMEK
W ubiegłym roku w narkowojnie zginęły 7724 osoby. W tym roku padnie tragiczny rekord - ponad 10 tys. Setki, a może tysiące ofiar to ludzie zupełnie przypadkowi.
Maciej Stasiński, 20.05.2012
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Aresztowani z kartelu La Familia (Fot. STRINGER/MEXICO REUTERS)
Meksykańscy bandyci nie przestrzegają żadnych reguł, nie znają granic okrucieństwa, traktują społeczeństwo jak zbiorowego zakładnika. Zabójca jest tam zawodem, a życie ludzkie nic nie kosztuje. W ciągu ostatnich sześciu lat wojny gangów pochłonęły życie 55 tys. ofiar.
Od kilku dni cały Meksyk opłakuje odejście sławnego pisarza Carlosa Fuentesa zmarłego w ostatni wtorek w stołecznym szpitalu w wieku 83 lat. Ekrany telewizji, łamy prasy i portali internetowych są pełne zdjęć, komentarzy i wspomnień o człowieku, który przez pół wieku uchodził za głos i sumienie narodu. Do jego trumny w pałacu sztuk pięknych w mieście Meksyk wiła się kilkusetmetrowa kolejka rodaków-żałobników...
Te same media dzień w dzień wypełniają zdjęcia i doniesienia o mordach, okaleczonych zwłokach zwisających z mostów lub pozostawionych w torbach czy bagażnikach porzuconych aut. W ciągu ostatnich sześciu lat wojny gangów i ich potyczki z państwem pochłonęły życie 55 tys. ludzi. Taki łańcuch śmierci zamienia się już w statystykę.
Okrucieństwo bez granic
Tydzień temu przy szosie w stanie Nuevo Leon, 100 km na południe od granicy z USA, znaleziono 49 ciał z poobcinanymi głowami, rękoma i nogami. Kilka dni wcześniej dziewięć okaleczonych ofiar zawisło na moście w Nuevo Laredo na granicy ze Stanami. W Guadalajarze, drugiem co do wielkości mieście kraju, odkryto 18 poćwiartowanych ciał. W sierpniu ubiegłego roku w Durango i Tamaulipas przy amerykańskiej granicy, odkopano masowy grób blisko 500 zmasakrowanych ofiar.
Podobne doniesienia to w tym kraju codzienność, nie zakłócają nawet kampanii przed zapowiedzianymi na 1 lipca wyborami prezydenckimi. Trzej główni kandydaci - Enrique Nieto Pena z Instytucjonalnej Partii Rewolucji PRI, Josefina Vazquez Mota z rządzącej prawicowej Partii Akcji Narodowej i Manuel Lopez Obrador z lewicowej Rewolucyjnej Parti Demokratycznej - o wojnie z gangami narkotykowymi owszem, mówią, ale temat wszechobecnej przemocy ustępuje problemom gospodarczym i społecznym. W tej sprawie wszyscy kandydaci zdają się być zrezygnowani i bezradni.
- To bardzo mali ludzie. Za mali, żeby rozwiązać wielkie problemy Meksyku - mówił kilka tygodni temu Carlos Fuentes w jednym z ostatnich wywiadów.
Ksiądz walczy z gangami
Zwyczajni Meksykanie mogą się czuć bezradni, ale jednak nie wszyscy się poddają.
- Moje życie jest jak partia kart - mówi ksiądz Alejandro Solalinde. Obok poety Javiera Sicilii, którego małoletniego syna zabił gang, jest on jedną z twarzy ruchu sprzeciwu wobec przemocy. Wedle szacunków zjawisko to angażuje na portalach, facebooku i twitterze niemal 10 mln Meksykanów. - Każdy atak na mnie to kolejna karta, którą dostaję do ręki, zanim nadejdzie ta ostatnia. Ona już czeka, jeszcze zakryta. Ale ja się nie boję.
Mimo to ksiądz Solalinde uległ namowom rządu, prokuratury i episkopatu, by na trochę opuścić kraj, gdyż w każdej chwili grozi mu śmierć. Kilka dni wcześniej jakaś kobieta podeszła do niego na ulicy w Ciudad Ixtepec w południowym stanie Oaxaca i powiedziała: - Ksiądz musi uciekać. Wyrok jest wydany, zabójca opłacony.
Było to już szóste ostrzeżenie w ostatniach tygodniach. Ksiądz wyjedzie na kilka tygodni do USA i Europy, schodząc z oczu bandytom i kupionym przez nich urzędnikom. - Ale wrócę na pewno. Misji się nie porzuca - mówi Alejandro Solalinde.
Od pięciu lat ksiądz kieruje ośrodkiem dla nielegalnych imigrantów, których gangi narkotykowe, handlujące także ludźmi, przerzucają z sąsiedniej Gwatemali, Hondurasu czy Nikaragui przez Meksyk do USA. Lub werbują do swoich szeregów jako zabojców.
Jego schronisko dla uchodźców jest solą w oku bandytów, kierujących szmuglem ludzi szukających szczęścia w USA, sprzedażą kobiet do burdeli, zabijaniem ofiar na organy, przerzucaniem narkotyków z południa na północ i broni z północy na południe. - W Oaxaca istnieje tchórzliwy spisek przestępców i skorumpowanych klik policyjno-urzędniczych. Nie porzucą tego biznesu dlatego tylko, że jakiś kopnięty misjonarz wchodzi im w paradę - mówi Solalinde.
Każdy dzień potwierdza słowa księdza. W środę policja federalna aresztowała dwóch najwyższych rangą generałów podejrzanych o związki z gangami. Gen. Tomas Angeles Dauahare był wiceministrem obrony w obecnym rządzie Felipe Calderona (tym samym, który w 2006 r. wydał wojnę gangom). A gen. Roberto Dawe Gonzalez dowodził elitarną dywizją armii w stanie Colima walczącą z kartelem Sinaloa. Wczoraj trafił za kratki trzeci generał, Ricardo Escorcia.
Dziennikarze na muszce
Walki państwa z kartelami Z Zatoki, Sinaloa czy Los Zetas oraz gangów między sobą sprawiają, że Meksyk to dziś najniebezpieczniejsze na świecie miejsce dla dziennikarzy. W czasie wojny w Bośni zginęło ich 36, podczas II wojny światowej 68. W Meksyku w ciągu ostatnich lat - ponad 70. Byli to głównie reporterzy i fotograficy lokalnych mediów. Gangi ich porywają, zastraszają, torturują, szantażują i wreszcie zabijają. Domagają się, by nie pisać o ich zbrodniach, czy też tworzyć artykuły pod ich dyktando.
Bandyci używają mediów do własnych celów bądź je uciszają. Wiedzą, że każda wielka zbrodnia znajdzie się na pierwszych stronach, ale chcą, by została "właściwie" przedstawiona. Manipulując mediami sterują policją i opinią publiczną. Policja i armia wzmacnia bowiem ochronę w miejscu, gdzie doszło do tragedii, i osłabia nadzór w interesującej ich okolicy. A lokalna społeczność przyzwyczaja się do myśli, że nie ma takiego bestialstwa, przed którym bandyci by się cofnęli.
Wiele gazet nie podpisuje artykułów nazwiskami reporterów. Inne, jak choćby dziennik "El Manana" z Nuevo León, przestały informować o zbrodniach na swoim terenie.
- Już nie chodzimy w pojedynkę na miejsce zbrodni. Skrzykujemy się i idziemy gromadą. Redakcja śledzi moje ruchy poprzez gps. Kiedy rozmawiam z ludźmi, nigdy nie mówię, że jestem dziennikarką i nigdy nie przekazują informacji przez komórkę - opowiada Marcela Turati z organizacji Dziennikarze Spieszeni. - Ciągle się boisz, że albo zabiją cię za to, co piszesz, albo kogoś innego, z twojej winy. Bo rodziny ofiar opowiadają nam o tragediach, które ich spotkały.
Regina Mart~nez, sławna reporterka cenionego ogólnokrajowego dziennika "Proceso", 29 kwietnia została uduszona we własnym domu w Xalapie, stolicy stanu Vercaruz. Padła ofiarą wojny lokalnych gangów, bo nie pisała o niej jak należy. I firmowała teksty swoim nazwiskiem.
Korowód śmierci
Pożegnany już przez Meksykanów Carlos Fuentes spocznie w pięknym grobie na Montparnasse w Paryżu, obok swoich dzieci (daty jeszcze nie podano). Tysiące jego rodaków zginie od kul, a ich groby często pozostaną nieznane. I żaden kolejny prezydent nie wie, jak przerwać ten korowód śmierci.
Kronika zapowiedzianej śmierci - o bohaterskiej pani burmistrz zamordowanej przez meksykański gang narkotykowy
Maciej Stasiński, 04.12.2012
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Maria Santos Gorrostieta (Fot. STRINGER/MEXICO REUTERS)
Mimo pogróżek i zamachów na jej życie, Maria Santos Gorrostieta, dwukrotna burmistrz miasteczka Tiquicheo, nie ulękła się narkotykowych gansterów. Bandyci dopadli ją za trzecim razem i zadali śmiertelny cios.
W wojnie narkotykowych gangów z państwem i społeczeństwem w ciągu sześciu lat zginęło w Meksyku przeszło 50 tys. ludzi. To statystyka, która nie robi już wrażenia w mediach. Ale przypadek Marii Santos Gorrostiety jest szczególny - ofiarą mordu padła niezłomna i niezwykle odważna kobieta.
Odwoziła rano córkę do szkoły w mieście Morelia (stolica stanu Michoacan), kiedy zajechały jej drogę dwa samochody z uzbrojonymi bandytami. Zanim ją porwali wybłagała, by zostawili w spokoju córkę (dziecko zostało samo w porzuconym aucie). Na ruchliwej ulicy nikt nie ruszył palcem w jej obronie.
Rodzina czekała na telefon w nadziei, że chodzi o porwanie dla okupu. Wreszcie zgłosiła zaginięcie Marii Santos policji. 24 godziny później jej zmasakrowane ciało znaleźli chłopi na drodze, 40 km od Morelii...
Burmistrz nie idzie na układy
Życie Marii Santos Gorrostiety w ostatnich latach było niczym "kronika zapowiedzianej śmierci" - to był już trzeci zamach na nią. Dwa pierwsze przeżyła cudem, ale nie zeszła bandytom z drogi. Bliscy mówili, że lubiła podśpiewywać piosenkę, której ostatnia zwrotka brzmi: "Jeśli chcecie mnie jutro zabić, to zróbcie to raz na zawsze".
W 2008 r. 33-letnia lekarka, mężatka i matka trojga dzieci wygrała wybory na burmistrza miasteczka Tiquicheo w stanie Michoacan. Uznała, że urząd publiczny oznacza służbę mieszkańcom. Wiedziała, że czyniąc tak zderzy się z władzą faktyczną, które od lat sprawuje Gang Familijny, tzw. Templariusze - terroryzujący ludność i władze, by bezkarnie handlować narkotykami, pobierać okupy i haracze. Jego przywódca, Nazario Moreno Gonzalez, alias Kompletny Wariat, nosił książeczkę ze swoimi złotymi myślami i głosił, że to Bóg powierzył mu misję utrzymywania porządku w Michoacan i zabijania wrogów.
Pani burmistrz nie szła na układy z gangiem. W październiku 2009 r. bandyci ostrzelali więc auto, którym jechała z mężem i ochroniarzem. Maria Santos została ranna, mąż zginął na miejscu.
Wylizała się z ran i wróciła do ratusza.
Pozbawiona ochrony, wystawiona na kule
W styczniu 2010 r. auto, którym jechała, dosięgło 30 kul. Trzy trafiły ją w pierś, brzuch i nogę. Ocalała cudem. Wróciła na stanowisko, pokazując publicznie blizny i ogłaszając list otwarty.
Pisała w nim: "Mimo strachu o bezpieczeństwo własne i mojej rodziny, nie mogę się poddać - jestem odpowiedzialna za los naszego miasteczka, za dzieci, kobiety i starców, którzy codziennie wypruwają sobie żyły walcząc o kawałek chleba. Mam też troje dzieci, które muszę wychować własnym przykładem. Zaatakowano mnie fizycznie i moralnie. Wciąż macam na ciele rany od kul. Bolą mnie i te zadane przez ludzi wątpiących, czy naprawdę coś mi się stało. Dzień w dzień walczę horrorem, który przeżyłam i który przeżywa tylu niewinnych ludzi".
Rozczarowana Instytucjonalną Partią Rewolucyjną (PRI), w styczniu 2010 r. przeszła do opozycyjnej lewicowej Partii Rewolucji Demokratycznej (PRD). Rok temu wystartowała z jej list na radną Tiquicheo, ale przegrała wybory. Ograniczyła wtedy działalność publiczną, tym bardziej że ponownie wyszła za mąż.
W lutym 2012 r. nowym gubernatorem Michoacan został Fausto Vallejo z PRI. Cofnął Marii Santos ochronę przyznaną przez poprzednika z PRD. Jak twierdzi, nie poprosiła o jej przedłużenie. Ale zdaniem przedstawicieli PRD zrobił to w odwecie za jej "dezercję" oraz na złość opozycji; domagają się, by został za to ukarany.
Następca Marii Santos w Tiquicheo, Mario Reyes Tavera (też z PRI), ponad miesiąc temu wezwał mieszkańców, którzy uciekli przed terrorem Templariuszy, do powrotu. - Nie bójcie się, miasto jest już bezpieczne - zapewniał.
Jakiś czas potem bandyci dopadli bezbronną Marię Santos...
Bezkarne gangi
W ciągu ostatnich pięciu lat w Meksyku zginęło z rąk narkotykowych bandytów co najmniej 50 burmistrzów i radnych. Liczba miast, w których ginie śmiercią gwałtowną co najmniej 12 osób rocznie, wzrosła z 50 do 200. Aż 98 proc. takich zabójstw pozostaje bezkarnych.
Dziki Meksyk
Aleksandra Pezda, Maciej Stasiński 28.12.2012
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Wojna narkotykowa w Meksyku (Fot. Bernandino Hernandez ASSOCIATED PRESS)
Codziennie liczymy trupy i poćwiartowane zwłoki. Zaginieni bez wieści to dziesiątki, setki tysięcy. Demokrację zastąpiła przemoc - Rozmowa z autorami filmu "Burmistrz". Jego światowa premiera odbyła się w Warszawie w grudniu na festiwalu filmów dokumentalnych Watch Docs
***
San Pedro Garza Garca - położone malowniczo u podnóża Wschodniej Sierra Madre miasto wielkości Wałbrzycha. Mieszkają tu najbogatsi Meksykanie. Słynie z tego, że omija je terror narkotykowych gangów. W sąsiednim Monterrey nie można się doliczyć zaginionych mieszkańców, po zmroku strach wychodzić z domu, ciała zamordowanych ludzi walają się przy drogach. Ale w San Pedro spokój, w doskonale utrzymanych parkach rodzice czekają na dzieci wychodzące ze szkoły. Do szkoły chodzi każdy, wszystkich na to stać. Nie ma analfabetyzmu. Nie ma morderstw.
Kiedy narkomafia zastrzeliła szefa policji San Pedro, przed telewizyjnymi kamerami stanął burmistrz Mauricio Fernández Garza: - Nie było tu morderstw od lat. I znowu nie będzie.
Odczytał pseudonim gangstera, który przyznał się do zamachu. - Zobaczymy, kto wygra - powiedział spokojnie.
Dwa dni później ci sami dziennikarze relacjonują śmierć owego gangstera. - Czy to pan kazał go zabić? - pytają burmistrza. Słyszą tylko: - Dosięgła go sprawiedliwość. Tak to jest, jak ktoś próbuje zastraszyć nasze miasto.
***
Aleksandra Pezda, Maciej Stasiński: Burmistrz Mauricio Fernández Garza na własną rękę wymierza sprawiedliwość, jak szeryf na Dzikim Zachodzie.
Emiliano Altuna, Carlos Rossini, Diego Enrique Osorno: Burmistrz usprawiedliwia swoje metody na przykład tym, że niedawno udaremnił porwanie własnej córki. Jest na tyle bogaty i przebiegły, że potrafił zrobić z San Pedro oazę spokoju. Ale dookoła jest morze niewyobrażalnej przemocy. W Meksyku gangi narkotykowe masowo mordują i porywają ludzi, w ciągu kilku ostatnich lat zaginęło co najmniej 90 tys. osób. A to tylko oficjalne statystyki, ofiar jest znacznie więcej. Również burmistrz przed naszą kamerą wylicza, że zaginęło może nawet 250 tys. ludzi. To możliwe, zwłaszcza że rząd bierze odwet na gangach i też zabija.
W małym mieście San Pedro jak w pigułce mamy te wszystkie problemy naszego kraju. A działania Mauricio Fernándeza Garzy są symbolem upadku Meksyku jako państwa. Dlatego zrobiliśmy o nim film.
Jak wam się to udało?
- Dwa lata kręciliśmy, rok montowaliśmy. Temat podsunął Diego, bo napisał o nim wcześniej tekst "Nienormalny burmistrz", poznał więc Mauricio Fernándeza Garzę. To milioner, ale nic nie wskazuje na to, że powiązany z kartelami narkotykowymi. Zbił fortunę na działalności przemysłowej, jest jednym z większych meksykańskich przedsiębiorców. Uprzedziliśmy go, że chcemy, aby jako przedstawiciel władzy ekonomicznej i politycznej skomentował sytuację w Meksyku. Że oczekujemy, że władza przemówi w sprawie przemocy i wojny z kartelami. Od sześciu lat, od czasu, gdy tę wojnę rozpętano, Meksykanie tylko liczą trupy, odrąbane głowy i poćwiartowane zwłoki, a nikt niczego im nie wyjaśnia.
Zwiastun filmu ''Burmistrz''
https://youtu.be/rdiYKELNkUQ
Zasadniczo w Meksyku politycy kłamią, a dziennikarze nie garną się, żeby z nimi rozmawiać. Nie ma też zwyczaju dopytywać się o narkobiznes, gdy władza jest skorumpowana. Jak za bardzo próbujesz, możesz zginąć.
A Mauricio Fernández po prostu zaczął o tym wszystkim mówić - bez zahamowań. Ma się za ekscentryka i chlubi się tym, dzięki temu jest bohaterem filmowo niezwykle atrakcyjnym. Ponadto chyba najlepiej w Meksyku rozumie, na czym polega narkobiznes. Fakt, że zrobiliśmy przed kamerą chyba z osiem wywiadów z nim i za każdym razem chciał nam coś "sprzedać". Zaskoczyło nas jednak, że był przy tym szczery. Mauricio Fernández naprawdę nie kłamał.
Było niebezpiecznie?
- Gdy kręciliśmy film, zostali zabici: szef ochrony burmistrza, szef jego wywiadu i dwóch goryli. Kilka dni wcześniej ten szef ochrony woził nas tym samym autem, w którym go zastrzelono, mieliśmy numery telefonów jego i jego ludzi. Jasno jednak daliśmy do zrozumienia, że nie zamierzamy drążyć, kto to zrobił, że naszym celem jest pokazanie ideologii władzy oraz Mauricio Fernándeza jako burmistrza, i nic nam się nie stało.
***
Burmistrz czyści broń. Na ścianie magazynku wisi kilkanaście strzelb, nie tylko myśliwskich, np. broń automatyczna, na którą zwyczajny człowiek w Meksyku nie dostaje pozwolenia. Na zewnątrz luksusowej willi przechadzają się uzbrojeni po zęby ochroniarze. Mauricio Fernández Garza zawsze wyjeżdża z willi w konwoju. Jego ochrona kosztuje setki tysięcy dolarów. Zanim opuścił urząd po zakończonej kadencji, wyciągnął ze służby 40 najlepszych policjantów i zrobił z nich osobistych ochroniarzy. Do kamery mówi, że to władze państwa stosują terror w wojnie narkotykowej: - Wojna z narkobiznesem polega na tym: armia atakuje budynek, który podobno jest siedzibą gangu. Nie ma śledztw, nie ma dochodzeń, nie liczą się sądy. Bez ceregieli żołnierze wybijają wszystkich w tym budynku, dorosłych czy dzieci. Kilkunastu, kilkudziesięciu? Ich to nie obchodzi. Nikt nie liczy zmarłych, nikt nie sprawdza, kim byli. Nie zostaje po tych ludziach żaden ślad.
***
Jak żyć w kraju, gdzie codziennie liczy się trupy?
- W San Pedro Garza Garca panuje spokój, można popijać w klubach do rana jak w każdym normalnym mieście. Ale kiedy jedziesz do sąsiedniego Monterrey, na moście wiszą trupy, jest terror. Chcesz otworzyć bar albo sklep w Monterrey? Ściągniesz na siebie gang, który zażąda haraczu. Po gangu przychodzi policja, chce tego samego. Po dziesiątej wieczór ludzie boją się wychodzić z domów, ulica należy do gangów i wojska. A to nie są gangi z drugorzędnych amerykańskich filmów. Jeden z najgroźniejszych, Zetas, utworzyli dawni komandosi ze specjalnych jednostek armii. W Monterrey, trzecim co do wielkości mieście w kraju, nie ma podstawowych swobód obywatelskich, gazety likwidują rubryki policyjne, przestają informować o terrorze. Nie ma wolności prasy, nie opowiesz, co się dzieje, bo cię zabiją. Podczas promocji książki Diega o wojnie narkotykowej [Diego Enrique Osorno, "La Guerra de los Zetas"] na targach w Monterrey czytelnicy musieli przechodzić przez bramki z wykrywaczami metali. I nikt się nie dziwił! Ludzie już uważają za normalne to, że w każdej chwili mogą zginąć.
W Mexico City mieszka kilkanaście milionów ludzi, ale nie boisz się wychodzić wieczorem. Jak na ogromne przepaści społeczne poziom przemocy jest tu niski. Między innymi dlatego, że stolicą rządzi socjaldemokratyczna partia PRD, która sporo uwagi poświęca walce z biedą. Kartele i wojsko zresztą oszczędzają stolicę, żeby świat nie spostrzegł, że w całym kraju panuje chaos. Rząd federalny nie wysłał tu do walki z gangami wojska i nie zastąpił nim policji, jak np. w Monterrey, gdzie legitymuje cię bez powodu na ulicy żołnierz marynarki wojennej. Społeczność stolicy jest inna, bardziej upolityczniona, nie pozwoliłaby na interwencję wojska i wyręczanie policji. A to właśnie wciągnięcie wojska do polityki rozpętało falę przemocy. Mamy egzekucje dokonywane przez armię: żołnierze zabijają studentów, kobiety i dzieci. Burmistrz Mauricio Fernández słyszał od swoich znajomych historię o ranczu ostrzelanym z helikopterów przez żołnierzy. To jedno z najmocniejszych wyznań w tym filmie. Pokazuje, że państwo morduje bez sądu swoich obywateli.
W Meksyku bezpieczeństwo jest dla bogatych, jak ci z San Pedro. Jesteś biedny, więc codziennie grozi ci śmierć. Nie masz ubezpieczenia zdrowotnego, edukacji, opieki socjalnej ani ścieżek awansu społecznego. Bieda jest dziedziczna i nie do przezwyciężenia. Chyba że zdobędziesz kasę. O tym też jest nasz film.
Kto właściwie ginie w tej wojnie?
- Giną ludzie. Ale Meksykanie wolą kupować wersję prezydenta Felipe Calderóna, że bandyci zabijają się między sobą. Choć nawet dzieci wiedzą, że w życiu nie jest jak w filmach, gdzie giną tylko "źli" ludzie, a "dobrzy" przeżywają. Jeśli ginie chłopak, który sprzedaje marihuanę, nie znaczy przecież, że zasłużył na śmierć. To tak jakby zabijać ludzi, bo sprzedają pirackie CD na ulicach!
Prezydent Felipe Calderón ogłosił, że 90 proc. ofiar w narkotykowej wojnie to kryminaliści z gangów. Ale skąd on to wie, skoro tylko 5 proc. zabójstw bada prokuratura, a resztą nikt się nie zajmuje?! Władze mówią, że stosują prawo przeciw gangom. Ale nie ma żadnego prawa! Państwo prawa się załamało. Prezydent mówi, że broni ludzi przed narkotykami, ale co to za obrona, skoro ginie więcej ludzi niż przed tą wojną?! Meksyk ma mniejsze spożycie narkotyków niż średnio na świecie, u nas nie narkomania jest problemem.
Znajomy dziennikarz z Meksyku opublikował dwa miesiące temu na Facebooku wstrząsające zdjęcie: ciało zamordowanego bossa gangu. Na pytanie, po co to robi, odparł: - Jako wyraz triumfu nad bandziorami.
- A pamiętacie głośną śmierć jednego z bossów gangu Arturo Beltrána Leyvy w 2009 r.? Wtedy to się właśnie zaczęło, ten krąg przemocy. Żołnierze robili sobie zdjęcia z trupem Leyvy, obłożyli go pieniędzmi, banknoty przykleili jego krwią. To było jak oświadczenie: - Teraz i my będziemy mordować!
Po czymś takim nie ma już odwrotu, dzieci się na tym wychowują - że przemoc jest sposobem na rozwiązywanie konfliktów. To nam rozkłada społeczeństwo. Teraz już nie pomogą żadne subtelne pomysły, jak np. legalizacja narkotyków, choć to się w świecie bierze pod uwagę, nawet Mauricio Fernández się za tym opowiada. Ale my teraz będziemy już musieli odbudować społeczeństwo i państwo. Od nowa się nauczyć, co to znaczy sprawiedliwość, od nowa wychowywać dzieci, budować wartości.
Zwiastun filmu ''La Vida Loca'' w reż. Christiana Povedy o młodych ludziach przystępujących do gangów
https://youtu.be/t1lpnZ2kC4U
Dlaczego 15-letni chłopak idzie do gangu? Wie, że źle skończy, zabity, w najlepszym razie w mamrze. Znam jednego, który poszedł do Zetas. Jego brata zastrzelił na popijawie farmer, dla którego pracował. Chłopak wiedział, że nie ma co szukać sprawiedliwości na policji. A w Zetas dadzą mu broń i będzie się mógł zemścić. Gangi dają ludziom poczucie bezkarności, ale i bronią przed bezkarnością, bo państwo ich nie broni. Miałem zajęcia z dziewczyną, której ciotkę, kuzynkę i jeszcze jedną osobę z rodziny zabili jacyś ludzie, bo podejrzewano, że należą do gangu. W szpitalu, gdzie dziewczyna i ci, którzy przeżyli, identyfikowali ciała i doglądali rannych, zjawili się zaraz prokuratorzy i oskarżyli ofiary o przynależność do gangu. Dziewczyna i inni musieli uciekać ze stanu. Ale przypadkowo zabójcy wpadli i okazało się, że to wszystko pomyłka. Więc prokuratura poprosiła członków rodziny dziewczyny, by złożyli zeznania przeciw zabójcom. Woleli tego nie robić, pogrzebali zabitych i siedzieli cicho. Bali się, że przed zemstą nikt ich nie obroni.
Czemu młodzi ludzie popełniają zbiorowe samobójstwo? Bo nie działa neoliberalny system gospodarczy, który obiecywał, kiedy zaczęto prywatyzować państwowe firmy po 2000 r., że bogactwo będzie spływać z góry na dół. Fortuny rosną na górze i na górze zostają. Meksyk ma najbogatszych ludzi na świecie. Ale biedne chłopaki nie mają szans.
***
Wysoki na kilkanaście metrów salon burmistrza zdobi arcykosztowny drewniany sufit. Został przeniesiony z rezydencji amerykańskiego magnata Williama Randolpha Hearsta, który był pierwowzorem bohatera filmu Orsona Wellesa "Obywatel Kane". Składanie sufitu zajęło robotnikom osiem lat. Ściany salonu w większości przeszklone, z wielkiej kanapy można kontemplować krajobraz gór. U wezgłowia czuwają słomiane catrinas rozmiarów człowieka - meksykańskie lalki popularne w Święto Zmarłych, z naturalnymi ludzkimi czaszkami. Trzy - mężczyzna, kobieta i dziecko - tworzą zgrabną trupią rodzinę. W salonie czaszek jest bez liku plus kilka zminiaturyzowanych ludzkich głów z Ekwadoru ozdobionych naturalnymi długimi włosami.
Mauricio Fernández lubi również skamieliny. Przez lata pielęgnowania tej pasji stał się uznanym ekspertem. Kiedy ostatnio jego robotnicy wykopali fragment szkieletu dinozaura, naukowcy dali mu nazwę: "Mauritius fernandesis". Burmistrz ze śmiechem opowiada: - Mój syn, psychiatra, zapytał, czy po śmierci mógłby zabrać sobie moją głowę. Spytałem po co. Powiedział, że powiesi w gabinecie i będzie pokazywał pacjentom jako przykład głowy wariata. No jasne. Całkiem normalny to ja przecież nie jestem...
***
Jak doszło do załamania się państwa prawa?
- W przedostatnich wyborach prezydenckich w 2006 r. Felipe Calderón wygrał o pół procent głosów. Sąd najwyższy wykrył wiele nieprawidłowości, ale mimo to orzekł, że wszystkich głosów nie przeliczy się jeszcze raz, żeby nie naruszać pokoju społecznego. Pozostała wątpliwość. Kandydat opozycji nie uznał porażki. W Meksyku, gdzie do 2001 r. wybory przez 70 lat były farsą i zawsze wygrywał kandydat Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI), widmo nieprawomocności wyborów odżyło.
Warto zobaczyć: kolejne wydarzenia w wojnie Meksyku z gangami narkotykowymi. Grafika przygotowana przez dziennikarzy ''Guardiana''
[ external image ]
http://www.theguardian.com/world/intera ... NTCMP=SRCH
Prezydent Calderón ma codziennie ludzi na ulicach. Po 11 dniach protestów robi więc rzecz w każdej przyzwoitej demokracji niesłychaną: jedzie do bazy wojskowej, wkłada mundur, choć nigdy sam służby wojskowej nie odbył, i w otoczeniu 4 tys. żołnierzy ogłasza, że będzie walczył zbrojnie przeciwko narkobiznesowi. Daje armii wielką władzę oraz największy budżet wojskowy w historii Meksyku.
To była próba uprawomocnienia władzy za pomocą wojny z gangami. Ludzie klaskali: - Ho, ho, dzielny prezydent idzie na wojnę. A dziś wiemy, co znaczy ta wojna: to 80-90 tys. zabitych, nikt nie wie dokładnie ilu, dziesiątki, może setki tysięcy zaginionych, zniszczone wioski, zbiorowe mogiły i cierpienie. Wojna posłużyła do przykrycia kryzysu politycznego. Przez sześć lat kandydat opozycji nie uznawał prezydentury Calderóna za legalną. To tak jakby Al Gore przez całą kadencję nie uznawał George'a W. Busha za prezydenta. Wojna narkotykowa w Meksyku nie jest więc sprawą policyjno-kryminalną, lecz problemem władzy i państwa.
Lekarstwo na narkobiznes okazało się jeszcze gorsze niż sama choroba?
- Dowodem jest statystyka: w latach 2005-06 liczba zabójstw była w Meksyku najniższa w historii, a dziś jest najwyższa i wciąż dokładnie nieznana. Wzrost nastąpił miesiąc po wkroczeniu armii do polityki. Nigdy nie było takiego masowego i ostentacyjnego mordowania ludzi. Handel narkotykowy istniał zawsze, ale teraz jest większy - i to mimo wojny. To samo dotyczy porwań i handlu ludźmi. Przemoc stała się zarazem narzędziem i legitymacją rządzenia.
A narkobiznes w Meksyku nie ma ambicji sprawowania władzy, jak niegdyś w Kolumbii. Chce tylko robić interesy. Do tego potrzebuje jakiegoś układu z władzą, gangi zawsze mają jakiś układ z policją. Gadałem z wieloma policjantami, wszyscy mówią to samo, wiedzą, gdzie jest szmugiel, burdele, paserzy itd. Dają żyć, dopóki handlarze trzymają się reguł i dzielą się zyskiem. Diego rozmawiał z założycielem narkotykowego kartelu z Sinaloa. Usłyszał, że zabijanie wroga kiedyś było ostatecznością, ale teraz jest usprawiedliwione, bo tak samo zachowuje się władza państwowa.
Wcześniej kartele dzieliły się sferami wpływów mniej więcej polubownie. Frontalna wojna i wysłanie przez rząd wojska zmieniło sytuację radykalnie. Teraz chodzi o to, by trupy padały na widoku.
Dlaczego uważacie, że wojsko przyczyniło się do katastrofy?
- Głównym kryterium narkobiznesu jest ryzyko. Działa to tak: kiedy w 2006 r. Calderón oświadcza, że idzie na wojnę, gdzieś w miasteczku w Tamaulipas policjant jedzie do gościa, który ma magazyn marihuany czekającej na transport do USA, i mówi: "Kolego, interes drożeje. Należy mi się więcej kasy". To reakcja rynku, a nie polityczna odpowiedź gangów ani żaden zamach stanu. Koszty skaczą, więc zyski spadają. A kiedy do tego w miasteczku zjawia się wojsko i zaczyna ścigać płotki, spirala się nakręca.
Prezydent Calderón potrzebował politycznej korzyści, ale pewnie nie zdawał sobie sprawy, jaką lawinę poruszy. Zaburzył rynek przestępczości zorganizowanej. Kartele, które wcześniej miały między sobą poprawne układy, zostały rozbite, podzielone i napuszczone jedne na drugie. Zaczęły walczyć na śmierć i życie. A ponieważ koszty wzrosły, zyski spadły i narkobiznes nie dawał dość zarobić, to potwornie rozwinęły się inne dziedziny zorganizowanego bandytyzmu. Szmugiel ludzi przez Meksyk do USA, wymuszenia, haracze, porwania dla okupu. Zorganizowany bandytyzm urósł na tej wojnie, a nie zmalał!
Zwiastun filmu ''Traffic'', w którym postać narkotykowego bossa jest wzorowana na generale Gutiérrez Rebollo
https://youtu.be/gjpadtJs9QA
Kilkanaście lat temu skazany został za narkobiznes generał armii i główny car antynarkotykowy José de Jes s Gutiérrez Rebollo. Jest o nim sławny film hollywoodzki. Gen. Gutiérrez Rebollo siadał z czterema capo gangów i ustalali, prawie jak biznesmeni. Teraz miałby 30-40 różnych gości, zabójców, którzy walczą ze sobą o szlaki, terytoria i zyski. Struktury karteli pękły. Nikt tego nie kontroluje. To nowa gospodarka wojenna. Jej skutkiem jest masowe gwałcenie swobód obywatelskich wszystkich Meksykanów.
Wojsko jest od tego, żeby strzec suwerenności kraju, a nie toczyć wojnę antynarkotykową. Kiedyś w narkobiznesie brały udział policja, aparat sprawiedliwości i inne cywilne organy państwa, a wojsko stało na uboczu i pilnowało interesu z daleka. Teraz położyło rękę na tym biznesie. I wszyscy są ubabrani. Rząd próbuje jeszcze sprzedać ludziom kit, że wojsko wkracza, bo jest czyste i musi oczyścić policję itd. Ale to bzdura. To tylko walka o kontrolę nad biznesem.
W tym roku nastąpiła już czystka w wojsku, generałowie poszli do więzienia - niby się coś zmienia, ale to tylko nowy rząd czyści szeregi po poprzedniku. W USA taka wojna trwa od 40 lat i nikt nie chce jej zakończyć. Tam są wielkie interesy, m.in. przemysłu więziennego, producentów broni i handlarzy narkotyków. Klęska wojny narkotykowej jest więc ich sukcesem.
Może USA nie potrafią zwalczyć narkobiznesu, bo nie chcą narazić państwa prawa. Dlatego przerzucają odpowiedzialność na kraje, skąd płyną do nich narkotyki.
- Narkotyki zaczęli szmuglować na północ, do USA, Chilijczycy jeszcze w latach 20. XX wieku, szlak prowadził przez Karaiby, Jamajkę, Kubę. W latach 70. pogonił ich generał Pinochet i interes przeniósł się do Kolumbii. Z Kuby handlarzy wygonił Fidel Castro, więc przenieśli się do Meksyku. Ale kokaina dalej płynie z Kolumbii do USA, mimo planu "Colombia", po którym Amerykanie uznali, że ograniczyli produkcję kokainy. Amerykanie postanowili się wziąć za Meksyk i umożliwił im to rząd Calderóna. Ale szmugiel kwitnie jak dawniej, tylko ofiar jest więcej.
Amerykanie każą nam robić brudną robotę, na którą u siebie nie mają ochoty. Każą nam ścigać producentów i szmuglerów marihuany czy kokainy, która u nich na ulicach Chicago czy Los Angeles jest znacznie droższa, ale łatwiejsza do zdobycia niż szynka hiszpańska czy polska kaczka. Wkraczają w naszą politykę. W Meksyku działa dwustu agentów amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA.
Nowy prezydent Pena Nieto jest tworem medialnym. Jego ślub z gwiazdą telenoweli transmitowano na cały kraj
https://youtu.be/tCtTQWt21Ek
Przez kilkadziesiąt lat rządów PRI Meksyk uchodził za miękką autokrację opartą na korupcji i bezkarności władzy. Dyktatura doskonała - mówił Mario Vargas Llosa. Po 2000 r., kiedy wybory wygrała opozycja, wybuchły wielkie nadzieje na demokrację. Teraz jednak nowy dziki Meksyk ucieleśnia burmistrz, który prawo ma w nosie. Co się stało?
- Prezydent z PRI był arbitrem w rywalizacji grup walczących o władzę i pieniądze, gwarantem porządku i rozjemcą. Kiedy wybory wygrała opozycja i prezydentem został Vicente Fox z Partii Akcji Narodowej (PAN), poszczególne stany pozostały pod rządami gubernatorów i burmistrzów z PRI. Fox zawarł z biurokracją PRI układ, by rządzić w spokoju. Miał większość w kongresie, ale nie próbował rozmontować machiny PRI.
Jego następca Calderón nigdy nie podjął próby porozumienia się z Partią Rewolucji Demokratycznej (PRD) przegranego kandydata lewicy w 2006 r. Lópeza Obradora i sprzymierzenia się z nim przeciwko PRI. Fakt, że Obrador nie uznawał Calderóna, bo mówił, że był cud nad urną, ale Calderón nie wyciągnął do niego ręki. To grzech pierworodny tej prezydentury. Wszechobecna korupcja jeszcze się poszerzyła, teraz doszło wojsko. Od sześciu lat dziennikarze nie tropią korupcji w strukturach państwa i administracji, tylko szukają trupów po kostnicach.
Nasza transformacja demokratyczna przegrała, bo PAN poszła na układ z PRI. Mogła zawrzeć sojusz z innymi partiami przeciwko PRI, ale nie chciała. Dlatego teraz wraca do władzy prezydent z PRI. Na prowincji siła tej partii jest nienaruszona. Nowy prezydent Pena Nieto jest tworem medialnym, od dawna przygotowywanym na ten urząd za pomocą telewizji Televisa przez nową grupę interesów w PRI związaną z wielką własnością ziemską. Tę precyzyjną operację udokumentował brytyjski ''Guardian''. Ślub prezydenta z gwiazdą telenoweli transmitowano na cały kraj.
W 2000 r., kiedy wreszcie przegrała PRI, mieliśmy mieć demokrację. W kraju święto - jak niedawno w Egipcie, gdy padał Mubarak. Ale sześć lat później nasz demokratycznie wybrany prezydent wkłada mundur, a nazajutrz pod domem legitymują cię żołnierze. Każdy wie, co taki obraz prezydenta w otoczeniu armii znaczy w Ameryce Łacińskiej. To jest agonia życia obywatelskiego. Tego może nie widać z zagranicy, bo widzi się egzekucje, mordy. Ale w tle umiera społeczeństwo. Meksyk potrzebowałby drugiego Kapuścińskiego - może gdyby opisał, co się tu dzieje, byłaby szansa, żeby świat to zrozumiał.
Prawie 90 proc. wszystkich banknotów dolarowych zawiera ślady po wciągniętej ścieżce kokainy.
"Jesteś przeciwnikiem narkotyków? Głośno deklarujesz, że nigdy w życiu nie miałeś z nimi nic wspólnego? Nie bądź taki pewien. Najpewniej, choć wcale się tego nie spodziewasz, właśnie niesiesz kokainę w swojej kieszeni lub portfelu" - ostrzegli wczoraj rodaków naukowcy podczas zjazdu Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego.
- Najgorzej jest w Waszyngtonie. Ślady po wciąganej do nosa przez dolarowy rulonik kokainie ma ponad 95 proc. wszystkich banknotów. Stolicy niewiele ustępują inne wielkie miasta: Boston, Detroit czy Baltimore - mówi prof. Yuegang Zuo z uniwersytetu stanu Massachusetts.
Jego zespół za pomocą testów chemicznych przebadał banknoty pochodzące z ponad 30 miast z pięciu krajów: Brazylii, Kanady, Chin, Japonii i oczywiście z USA. -Najmniej narkobanknotów znaleźliśmy w Japonii i Chinach, za to w USA kokainowy ślad namierzyliśmy w 85-90 proc. przypadków - mówi Zuo. - Oczywiście nie jest tak, że przez te wszystkie banknoty ktoś kiedyś wciągnął ścieżkę białego proszku. Wiele z nich uległo zanieczyszczeniu, tylko stykając się z "brudnymi" banknotami, np. w bankomatach. - Jednak w podobnych badaniach przeprowadzonych dwa lata temu "skażonych" banknotów było o 20 proc. mniej.
Naukowcy uważają, że za wzrost zanieczyszczenia banknotów kokainą w dużej mierze odpowiada trwający kryzys - gdy ludzie tracą pracę, pogarszają im się warunki życia i często sięgają po narkotyki.
Ilość wykrywanej na banknotach kokainy jest zbyt mała, by mieć przez nią problemy z prawem czy ze zdrowiem.
/źródło: Gazeta Wyborcza/
Wojciech Moskal, Gazeta Wyborcza
Międzynarodowe porozumienia antynarkotykowe często uniemożliwiają podejmowanie nowoczesnych programów pomocy uzależnionym lub zmuszają organizatorów projektów do działania ponad prawem - piszą naukowcy w prestiżowym magazynie ''Lancet''. Mądrzej rozdawać czyste strzykawki niż pozwalać na rozprzestrzenianie HIV.
Najczęściej po nielegalne środki sięgają mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych. Ogółem, uważa się, że każdego roku jedna na 20 osób w wieku 15-64 lat zażywa narkotyki, a szkody, jakie powodują dla zdrowia, są porównywalne z piciem alkoholu, ale wyraźnie mniejsze niż te wywołane paleniem tytoniu.
Takie są główne wnioski raportu opublikowanego w jednym z ostatnich wydań "The Lancet", którego autorami są naukowcy z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii, Instytutu Burneta i uniwersytetu w Queensland (wszystkie ośrodki znajdują się w Australii).
- Oczywiście przedstawione przez nas w raporcie dane mają charakter wybitnie szacunkowy - 200 mln to średnia, a rzeczywista liczba ludzi stosujących narkotyki może rozciągać się w przedziale 149-271 mln - piszą autorzy raportu. - Kłopoty z oszacowaniem rzeczywistej liczby osób, które sięgają po narkotyki, ile z nich jest trwale uzależnionych i jakie dokładnie szkody środki te powodują, to przede wszystkim skutek tego, że są one nielegalne.
Bogaci biorą więcej
Z badań Australijczyków wynika, że po marihuanę (lub inne produkty na bazie konopi) sięga regularnie 125-203 mln osób, po amfetaminę - 14-56 mln, kokainę - 14-21 mln, a po opioidy, w tym heroinę - 12-21 mln.
Ponadto poważny problem z narkotykami - w tym silne uzależnienie - ma 15-39 mln osób stosujących opioidy, pochodne amfetaminy lub kokainę.
Naukowcy w swoim raporcie posługują się również ostatnimi badaniami Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości (UNDOC). Według nich największym rynkiem dla marihuany i pochodnych konopi są: Ameryka Północna, Europa Zachodnia oraz Australia i Nowa Zelandia (procentowo wygrywa tu właśnie Oceania - konopie stosuje tam 15 proc. osób w wieku 15-64 lat). W przypadku opioidów, w tym heroiny i opium, jest to Azja i Bliski Wschód.
Pochodne amfetaminy, ale z wyłączeniem ecstasy, to domena mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej. Jeżeli chodzi zaś o kokainę - pierwsze miejsce (1,9 proc. osób pomiędzy 15. a 64. rokiem życia) zajęła Ameryka Północna, czyli Stany Zjednoczone i Kanada.
Powiązane ryzyko
Jeżeli chodzi o szkodliwy wpływ na zdrowie, z narkotykami wiążą się cztery główne problemy: ostre skutki toksyczne tuż po zażyciu - włącznie z przedawkowaniem; nagłe skutki po zażyciu, takie jak np. wypadki, urazy czy uszkodzenia będące wynikiem przemocy; rozwój uzależnienia i na koniec - efekty zdrowotne związane z długotrwałym zażywaniem narkotyków, jak np. zaburzenia psychiczne.
Na świecie każdego roku z powodu zażywania narkotyków umiera 250 tys. ludzi. Dla porównania - z powodu chorób związanych z alkoholem - 2,25 mln, a z powodu schorzeń związanych z paleniem papierosów - ponad 5 mln.
Narkotyki zwyciężają za to z alkoholem w innej kategorii. Chodzi o tzw. stracone lata życia. W przypadku narkotyków ich liczba wynosi 2,1 mln. W przypadku alkoholu jest to 1,5 mln. Jak wyjaśniają autorzy raportu, różnica ta spowodowana jest tym, iż zgony związane z narkotykami dotyczą z reguły ludzi młodych, a w każdym razie o wiele młodszych niż osób trwale uzależnionych od alkoholu, a więc i liczba straconych potencjalnych lat życia jest tu wyraźnie większa.
Zdaniem specjalistów najmniej szkodliwe są pochodne konopi. Ich stosowanie rzadko wiąże się ze śmiercią - raczej nie notuje się tu przedawkowań; nie dochodzi też do zakażeń groźnymi wirusami, jak to ma często miejsce podczas dożylnego podawania sobie narkotyków. - Palacze marihuany jednak również się uzależniają i z czasem może u nich dojść do pojawienia się problemów z psychiką - piszą autorzy raportu.
Bez wątpienia najgroźniejszym narkotykiem są opioidy, w tym heroina. - Tu bardzo łatwo można zauważyć wszystkie cztery wymienione wyżej zagrożenia dla zdrowia. Aż u jednej osoby z czterech, które kiedykolwiek zastosowały opioidy, rozwija się trwałe, ciężkie uzależnienie; najczęściej dochodzi tu do śmierci z powodu przedawkowania, jak również na skutek wypadków, samobójstw czy aktów przemocy. Śmiertelne żniwo wśród narkomanów uzależnionych od heroiny zbiera też wirus HIV i wirusy zapalenia wątroby (potocznie zwane żółtaczkami wszczepiennymi).
Zmiana podejścia
W tym samym numerze "Lanceta" ukazał się również artykuł, którego autorzy - prof. Robin Room z uniwersytetu w Melbourne i prof. Peter Router z uniwersytetu stanu Maryland (USA) - przekonują, że obecne międzynarodowe porozumienia odnośnie narkotyków często uniemożliwiają podejmowanie nowoczesnych programów pomocy osobom uzależnionym lub zmuszają organizatorów tych projektów do działania ponad prawem.
W ubiegłym stuleciu podpisano trzy międzynarodowe porozumienia poświęcone narkotykom - w 1961, 1971 i 1988 roku. Zdaniem Rooma i Routera podjęte wtedy zobowiązania bardzo "skryminalizowały" wszystkie aspekty problemu narkotyków, w tym również sposób traktowania osób je stosujących, które często są już silnie uzależnione. - Wszystko to spowodowało, że z narkotykami związała się przestępczość, przemoc czy epidemia zakażeń HIV wśród osób wstrzykujących sobie dożylnie np. heroinę. Dlatego też w wielu krajach tak trudno było wprowadzić programy pomocy dla narkomanów oparte na zasadzie "redukcji szkód" - piszą Room i Router.
Programy te akceptują fakt, że ktoś zażywa narkotyki, ale starają się zminimalizować szkody, jakie się z tym wiążą dla samego narkomana i jego bliskich. Robi się to np. poprzez rozdawanie czystych igieł i strzykawek (by zmniejszyć ryzyko zakażenia HIV) czy programy podawania metadonu (u uzależnionych od heroiny - metadon likwiduje objawy głodu narkotykowego, nie powodując przy tym "haju").
Przez długie lata największym oponentem podejścia "redukcji szkód" były Stany Zjednoczone wspierane przez Japonię i Rosję. Między innymi przez to metod tych nie wspierało również UNDOC. Ostatnio spowodowało to nawet pewien konflikt z władzami Australii, Kanady, Niemiec, Luksemburga, Holandii, Hiszpanii i Szwajcarii. Otóż państwa te, nie oglądając się na wciąż obowiązujące porozumienia z ubiegłego wieku, pootwierały ośrodki, w których nie tylko rozdaje się igły i strzykawki, ale również robi zastrzyki z narkotyku. Ma to zmniejszyć ryzyko zakażenia wirusem HIV czy zapalenia wątroby, ochronić narkomana przed przedawkowaniem oraz ułatwić mu kontakt z lekarzem i terapeutą.
Endy Gęsina-Torres, 27.11.2012
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Griselda Blanco (Fot. "Cocaine Cowboys", 2006,"Cocaine Cowboys II: Hustlin' with the G Archivesdu7eArt/DR)
Jak to możliwe, że w kolumbijskim maczystowskim społeczeństwie to kobieta była zdolna do zbudowania przemytniczego imperium?
W kolumbijskim Medellin wrześniowe popołudnia bywają bardzo upalne. Wycierając pot z twarzy, starsza pani weszła do sklepu mięsnego w dzielnicy Belén. Przez pół godziny wybierała towar. Potem przysiadła na taborecie, którego zawsze użyczali jej ekspedienci i czekała na spakowanie zakupów. Przed sklep podjechało dwóch mężczyzn na motocyklu. Jeden z nich wszedł do środka i nie zdejmując kasku, wyciągnął rewolwer, po czym wpakował jej dwie kule w głowę. Kiedy padła na posadzkę, spokojnym krokiem wyszedł na ulicę i odjechał.
Tak 3 września zginęła 69-letnia Griselda Blanco - Kolumbijka, która w latach 70. i 80. dosłownie zasypała kokainą Stany Zjednoczone. Za sprawą krwawej łaźni, jaką zafundowała Miami, przez dekady to miasto nazywano ''stolicą zbrodni''. Gdyby nie jej metody, twórcy filmu ''Człowiek z blizną'' albo serialu ''Policjanci z Miami'' nie mieliby źródła inspiracji.
Najpierw zabijała, potem myślała
Po raz pierwszy zabiła jako 11-latka. Razem z grupą dzieciaków porwała dla okupu dziesięcioletniego chłopca z bogatej rodziny. ''Bliscy ofiary nie zareagowali na czas. Griselda przystawiła broń do głowy chłopca i nacisnęła spust. To była pierwsza z długiej listy jej ofiar'' - pisał Ethan Brown w czasopiśmie ''Don Juan''.
- El Mono, który zabijał na jej zlecenie, opowiadał mi, że poznał ją w 1976 roku. Miał wtedy 17 lat i uczestniczył w imprezie w jednej z willi Blanco. W pewnym momencie na środek salonu wprowadzono czterech chłopaków, których podejrzewała o zdradę. Zastrzelono ich na oczach gości, a ciała wywieziono na wysypisko śmieci - opowiada José Guarnizo, szef działu śledczego prestiżowego kolumbijskiego dziennika ''El Colombiano''. Służący zmyli krew, muzycy zaczęli grać, kieliszki znów były pełne, a Griselda wzniosła toast i krzyknęła: ''Niech trwa zabawa!''.
- Najpierw zabijała, potem myślała - ciągnie Guarnizo, który pisze o niej książkę. - A jeśli pojawiały się jakieś wątpliwości co do winy ofiary, wzdychała: ''No cóż, umarł sobie...''.
Zafascynowana filmem Francisa Forda Coppoli kazała nazywać się matką chrzestną, a najmłodszego syna nazwała Michael Corleone. - W tamtych czasach rzeczywiście była matką chrzestną handlu kokainą - wspominał Jorge ''Rivi'' Ayala w filmie dokumentalnym ''Cocaine Cowboys'' o wojnie narkotykowej w Miami, którą rozpętała Griselda. Rivi był jej cynglem i najbardziej zaufanym człowiekiem. Kiedy w połowie lat 80. policja rozbiła jej gang, zaczął sypać. Przyznał się do 29 zabójstw na jej zlecenie. Opowiadał o stylu, w jakim eliminowała konkurentów: - Do mojego domu wchodzi Griselda, jakby była u siebie. Żona akurat usmażyła rybę. Je i opowiada, jak porąbali człowieka na kawałki. Ona go zastrzeliła, a Cumbamba pociął, wsadził ciało do pudełka i owinął jak prezent - z kokardką i karteczką. Zostawili je kilka przecznic stąd. Pytam, czy zawsze tak robią, a ona na to, że lubi ciąć ludzi na kawałki i wyrzucać.
Miała obsesję na punkcie swoich dzieci i nie wahała się wydać wyroku na zabójcę, który dla niej pracował, kiedy ten obraził jej syna. Chucho Castro był idolem 18-letniego Osvaldita, który już wtedy uczył się kokainowego biznesu i sprzedawał 400 kg kokainy miesięcznie. W 1982 roku Osvaldo bawił się w klubie z kumplami i dziewczyną. Chucho mieszkał niedaleko, więc chłopak pomyślał, że prześpi się u niego. Nad ranem z piskiem opon wjechał na trawnik, pod same drzwi. Zdenerwowany Chucho kazał mu iść precz. Osvaldo zagroził mu, że powie matce, jak go traktuje. - Walę twoją matkę, możesz jej to powtórzyć - powiedział Kolumbijczyk i kopnął Osvalda w tyłek. Kilka dni później na rozkaz Griseldy Rivi i inny sicario pojechali zapolować na Chucha.
Kiedy zrównali się z jego samochodem, Rivi zaczął strzelać. Mimo przebitych opon Chucho uciekł na autostradę i zgubił pościg. - Na drugi dzień Griselda mówi, że synek Chucho nie żyje. Spał na siedzeniu pasażera. Zabłąkane kule przeszły przez szybę i trafiły dwulatka w głowę - wspominał Ayala.
To była jej najmłodsza ofiara. - Griselda powiedziała: ''Przynajmniej ma za swoje''. Nawet nie było jej przykro - mówił Rivi.
Produkt epoki przemocy
Pablo Escobar, słynny kokainowy baron kartelu z Medell~n, którego Griselda uczyła przemytniczego fachu, kiedy ten był jeszcze zwykłym złodziejem samochodów, uznał, że działania Griseldy psują wszystkim biznes. Poprosił ją, żeby unikała niewinnych ofiar. Odpowiedziała mu: ''Pieprzę ich. Będę robić, co mi się podoba''.
Lubiła prowadzić wojnę. - Codziennie mówiła: musimy rozwalić tego, musimy zdjąć tamtego. Sprawiało jej to przyjemność - opowiadał Rivi. Z tą diagnozą zgadza się kolumbijska pisarka Susana Castellanos, która historią Griseldy zamyka swoją książkę ''Perwersyjne kobiety w dziejach'': ''Z 40 kobiet, które opisałam, tylko trzy - Elżbieta Batory, Ilse Koch i Griselda Blanco - naprawdę czerpały przyjemność z torturowania lub mordowania. Reszta robiła to z powodów politycznych, na przykład żeby zapewnić sobie sukcesję tronu''.
Castellanos nie potrafi wyjaśnić, jak to możliwe, że w kolumbijskim maczystowskim społeczeństwie to kobieta była zdolna do zbudowania przemytniczego imperium. - Griselda jest produktem epoki La Violencia. Wychowała się wśród codziennych masakr. Trupy leżały na każdej ulicy. Ulubioną zabawą dzieci w tamtym czasie było kopanie dołów, do których wrzucały zwłoki, a potem je zasypywały - tłumaczy José Guarnizo.
La Violencia, czyli Przemoc, to jeden z wielu czarnych okresów w historii Kolumbii. Ta wojna domowa w latach 1948-58 między zwolennikami Partii Konserwatywnej i Partii Liberalnej pochłonęła ponad 200 tys. ofiar i zmusiła 2 mln Kolumbijczyków do emigracji.
Od biustonoszy do kontenerów
W takiej Kolumbii, w małej mieścinie niedaleko Kartageny 15 lutego 1943 roku urodziła się Griselda Blanco. Jej ojcem był bogaty latyfundysta senor Blanco, u którego jej matka Ana Luc~a Restrepo pracowała jako służąca. Kiedy Blanco dowiedział się o ciąży, wyrzucił ją. - Ana i Griselda włóczyły się po biednych dzielnicach Medell~n. Obie zostały prostytutkami, a Griselda wkrótce zaczęła zarabiać na życie także jako kieszonkowiec - mówi Susana Castellanos.
Trudno wyobrazić sobie biedę, w jakiej się wychowała. Razem z rodzeństwem mieszkała w blaszaku postawionym na gołej ziemi wśród tysięcy podobnych ruder. Jej matkę codziennie odwiedzali różni mężczyźni, którzy dobierali się też do Griseldy. - Pewnego dnia jeden z kochanków matki próbował ją zgwałcić. Kopniakami i paznokciami zdołała się obronić, a kiedy opowiedziała matce, co się stało, ta pobiła ją, twierdząc, że chciała odebrać jej klienta - opowiada Castellanos.
14-letnia Griselda uciekła wtedy z domu i poznała swojego pierwszego męża Carlosa Trujillo. - To był drobny przestępca, specjalista od fałszowania amerykańskich wiz i przemytu ludzi do USA - mówi José Guarnizo. Zamieszkali w nowojorskim Queens. Owocem ich związku byli trzej synowie: Dixon, Uber i Osvaldo. Griselda bardzo przytyła po urodzeniu Osvalda, ale wciąż pozostawała atrakcyjna. Mężczyźni uwielbiali ją, mimo że była jąkałą. Tej wadzie wymowy zawdzięcza jeden z pseudonimów - ''La Gaga'', czyli ''Jąkała''.
W 1968 roku Griselda wdała się w romans z przyjacielem Carlosa Albertem Bravo. - Pochodził z zamożnej, szanowanej rodziny z Medell~n. Był zainteresowany biznesem z przyszłością - przemytem koki do USA. Trudno powiedzieć, czy Griselda była zafascynowana bardziej nim, czy zyskami z jego interesu - tłumaczy Guarnizo.
Dwa lata później jej mąż odkrył ich romans i brutalnie pobił Griseldę. Rok później zmarł na marskość wątroby w nowojorskim szpitalu. Griselda z trudem cedziła słowa, ale decyzje w biznesie podejmowała bez zająknienia - natychmiast wsiadła w samolot lecący do Medell~n i poślubiła Bravo.
Po zmarłym mężu przejęła interes fałszywych wiz i zaczęła wykorzystywać emigrantów do przemytu kokainy. - W dzielnicy był szewc zwany Tono. Matka chrzestna kazała mu przerabiać buty tak, żeby w obcasach można było chować narkotyki - opowiada Guarnizo. Producenci bielizny szyli dla Blanco specjalne biustonosze i majtki, w których kobiety mogły przemycać towar.
Razem z Bravo zgromadzili 26 tys. dol. - oszałamiającą sumę jak na kolumbijskie warunki. Ale ich apetyt szybko rósł. Szmugiel w stanikach zamienili na regularne loty samolotami, którymi sprowadzali kokainę kontenerami.
- Już w 1972 roku Blanco i Bravo byli dostawcami dla najważniejszych włoskich rodzin mafijnych z Nowego Jorku. Sprowadzali tonę miesięcznie, zarabiali 10 mln dol. tygodniowo - mówi Billy Corben.
Griselda, która do 13. roku życia chodziła boso, teraz mogła wybierać z trzystu par butów, siedząc w garderobie swojego kilkusetmetrowego apartamentu w Nowym Jorku. W garażu stały najdroższe samochody świata. Ze swojej kolekcji drogiej biżuterii najbardziej szczyciła się pierścionkiem z brylantem, który kiedyś należał do Evity Perón. - Herbatę piła z porcelanowego serwisu Elżbiety II, który skradziono podczas podróży brytyjskiej królowej do Kanady. Często latała do Brazylii, gdzie robiła sobie operacje plastyczne, które kosztowały wtedy fortunę - wylicza Susana Castellanos.
Czarna wdowa
Firma Blanco-Bravo, której klientami były między innymi gwiazdy kina i sportu, rozrosła się do takich rozmiarów, że agencja antynarkotykowa DEA wzięła ją pod lupę. Nazwisko matki chrzestnej po raz pierwszy pojawia się w jej raportach w 1973 roku. Dwa lata później DEA ma już wystarczająco wiele dowodów, żeby zacząć - wówczas największy w USA - rajd antynarkotykowy.
Aresztowano ponad 30 osób, ale Griselda zapadła się pod ziemię. Operacji nadano kryptonim ''Banshee'' zapożyczony z irlandzkiej mitologii. Oznacza kobiecą zjawę zwiastującą bliską śmierć kogoś z rodziny.
Tego samego roku Griselda pojawiła się w Bogocie. Na płycie lotniska czekał na nią sznur czarnych limuzyn. Mierząca 150 cm, ważąca 75 kg kobieta o szerokiej, owalnej twarzy, która zupełnie nie pasowała do stereotypu seksownej kokainowej femme fatale wysiadła ze swojego odrzutowca i kazała zawieźć się prosto do Alberta Bravo.
W tym momencie ich imperium obracało tonami kokainy i zatrudniało ponad półtora tysiąca dilerów. Ale im bardziej Griselda i Bravo się bogacili, tym częściej kłócili się o pieniądze. - Obwiniała go o złe zarządzanie biznesem. Poza tym miała do niego żal, że pochodzący z elitarnych kręgów Bravo nie chciał przedstawić jej swojej rodzinie ani możnym przyjaciołom - tłumaczy Susana Castellanos.
Miłość Alberta i Griseldy gasła. Nie pomogły nawet gesty Bravo, który na gwiazdkę podarował jej pozłacany, inkrustowany diamentami i szmaragdami pistolet maszynowy Uzi.
Griselda zabiła w końcu męża na parkingu dyskoteki. Od tej chwili przylgnął do niej kolejny przydomek - ''Czarna Wdowa''.
Nie musząc dzielić się z nikim zyskami, w 1978 roku postanowiła przenieść biznes do Miami. Na krótko przed odlotem poślubiła swojego kochanka Dar~a Sep lvedę, który razem z dwoma braćmi żył z napadów na banki. Urodził im się wtedy Michael Corleone.
- Z Dar~em Griselda też nie mogła się dogadać. Szczególnie w kwestii edukacji Michaela. On chciał, żeby poszedł do dobrej szkoły, ona, która nie chodziła nigdy do żadnej szkoły, nie uważała tego za konieczne. W końcu ojciec porwał syna do Kolumbii. Któregoś dnia policja zastrzeliła Dar~a w Medell~n, kiedy ten odwoził syna do szkoły. Griselda szybko sprowadziła chłopca do Miami. Można się tylko domyślać, jaką łapówkę musiała zapłacić policji - mówi Castellanos.
Koniec fiesty
W lipcowe popołudnie 1979 roku kokainowy mafioso i dłużnik Griseldy Germán Jiménez wraz ze wspólnikiem szukali drogiej whisky w centrum handlowym Dadeland Mall w Miami. Zanim kupili alkohol, pod sklep podjechała biała furgonetka, z której trzech cyngli Griseldy otworzyło do nich ogień. Jiménez i jego kumpel zostali dosłownie rozerwani na strzępy.
- Policja była w szoku. Wszędzie leżało szkło i łuski nabojów. Na parkingu stały podziurawione auta, z baków lało się paliwo. To w wojnie kokainowej była pierwsza strzelanina w biały dzień, w miejscu pełnym niewinnych ludzi. Wystrzelili 86 serii - opowiada Billy Corben.
Policja znalazła furgonetkę porzuconą na tyłach sklepu. Dziennikarze nazwali białego forda ''wozem bojowym''. - Boki były wzmocnione stalowymi płytami o grubości prawie cala. Wóz miał otwory strzelnicze, a w środku znaleziono arsenał - kilkanaście rodzajów broni - mówi reżyser.
Samochód miał z boku napis: ''Imprezy Happy Time''. Ale żądza krwi matki chrzestnej doprowadziła do końca fiesty. Policja, która do tego czasu nie zamknęła żadnej sprawy związanej z kokainowymi porachunkami, zdała sobie sprawę, z czym ma do czynienia. - Miami to był raj. Słońce, plaże, piękne kobiety, oaza spokojnej starości dla emerytów. Wraz z przybyciem Griseldy na Florydę rozpoczęła się era kokainowych kowbojów - tłumaczy José Guarnizo.
Miami na początku lat 80. uznano za najniebezpieczniejsze miejsce świata. W 1976 roku zginęły tam 104 osoby, pięć lat później - 621. - W kostnicach nie było miejsc, więc policja wypożyczała chłodnie od Burger Kinga - opisuje Billy Corben. Za większością tych morderstw stała Blanco i to za jej sprawą rząd federalny zrozumiał, że Miami zaczęło przypominać Dziki Zachód.
Pod koniec 1981 roku wiceprezydent George Bush polecił stworzyć CENTAC 26 - specjalną jednostkę do walki z narkoprzemytem. Zaczęły się masowe aresztowania, wojsko dostało pozwolenie na strzelanie do samolotów i łodzi przemycających kokainę. Na efekty nie trzeba było długo czekać - w ciągu dwóch lat liczba przestępstw spadła o połowę, a ilość konfiskowanej kokainy wzrosła o 2500 proc.
Matka chrzestna zaczęła tracić samokontrolę. Łamała podstawową zasadę biznesu: trzymaj nos z dala od towaru, którym handlujesz. Jej paranoję pogłębiał też alkohol. - Potrafiła zamykać się na wiele dni w swoim pałacu w Biscayne Bay, którego pilnował owczarek niemiecki. Wołała na niego Hitler - mówi Castellanos.
Trzymała gotówkę w pięciu ogromnych pokojach. - Często tam siadała i godzinami banknot po banknocie liczyła swoje miliony, bo chciała dokładnie wiedzieć, jak jest bogata - tłumaczy José Guarnizo.
Czuła na karku oddech agentów DEA i przeniosła się do Kalifornii. Pablo Escobar, który kontrolował kokainę wchodzącą przez Miami, był wściekły, że jej metody sprowokowały władze do działania. Uznał przeprowadzkę Blanco za okazję, żeby podciąć jej skrzydła, i przestał wysyłać matce chrzestnej towar. Ale Griselda miała inny pomysł na zaopatrzenie. Zaprzyjaźniła się z Martą Ochoą - siostrzenicą Fabia Ochoi, drugiego bossa kartelu z Medell~n. Od Ochoi dostała tyle kokainy, ile chciała, ale znów grała według własnych reguł.
- Postanowiła, że nie zapłaci za półtorej tony, które wzięła. Wtedy rodzina Ochoa całkowicie wstrzymała dostawy do USA. Chcieli wyjaśnić sprawę. Griselda, która sparaliżowała rynek, wymyśliła, że zabije Martę Ochoę i powie, że dała jej pieniądze, a siostrzenica najwyraźniej oszukała wuja - opowiada Susana Castellanos. Kilka dni później zwłoki kobiety znaleziono w zaroślach przy szosie. To był początek końca królowej kokainy. Teraz jej głowy chciały i policja, i kartele.
Egzekucji nie będzie
Griselda wyszła na werandę swojego niewielkiego domu w kalifornijskim Irvine i pocałowała ukochanego Michaela Corleone w czoło, a potem wróciła do środka. Niania właśnie zabierała chłopca na spacer. Był słoneczny poranek 17 lutego 1985 roku i te gesty matczynej czułości obserwował razem z oddziałem swoich ludzi agent Bob Palombo, który od dziesięciu lat polował na Kolumbijkę. Otoczyli dom. Palombo zapukał do drzwi. Otworzyła Ana, matka Griseldy. Wszedł na drugie piętro i zobaczył ją siedzącą w piżamie na łóżku. ''Czytała sobie Biblię. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Spojrzała na mnie zaskoczona. »Griselda, w końcu się poznaliśmy «, powiedziałem do niej'' - wspominał Palombo w wywiadzie dla ''Miami Herald''. Zaskoczenie Griseldy musiało być jeszcze większe, kiedy agent kazał jej wstać i pocałował ją w policzek: ''Wiele lat temu obiecałem swoim ludziom, że to zrobię''. Griselda nie wypowiedziała ani słowa.
Palombo i amerykańska opinia publiczna byli pewni, że Blanco usmaży się na krześle elektrycznym: oskarżono ją o 40 zabójstw (podejrzewana była o ponad 200) i przemyt ton kokainy. Ale stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. - Wyszło na jaw, że Rivi, główny świadek oskarżenia, uprawiał seks przez telefon z sekretarką głównego prokuratora. Wiarygodność świadka runęła jak domek z kart - tłumaczy José Guarnizo.
Sprawa skończyła się umową z obrońcami: matka chrzestna przyznała się do przemytu i została skazana na... 19 lat. ''Czuliśmy się zdradzeni przez system'' - żalił się Palombo.
Królowa wraca do domu
W czerwcu 2004 roku Griselda Blanco wyszła na wolność i natychmiast deportowano ją do Kolumbii. Z najbliższej rodziny pozostało jej tylko dwóch synów - Dixon, który mieszka gdzieś w Kolumbii, i rezydujący w Miami Michael Corleone. Osvaldo i Uber zostali zastrzeleni przez ludzi Pabla Escobara w 1992 roku.
- Wszyscy byli pewni, że jej śmierć to kwestia dni - mówi Susana Castellanos. Ale królowa koki żyła jeszcze osiem lat. - Niewiele osób wiedziało, że wróciła. Paradoksalnie, była bardziej znana w USA niż w kraju - tłumaczy pisarka.
Griselda wróciła do rodzinnej dzielnicy Antioquia na obrzeżach Medell~n, która wciąż jest dystryktem biedoty i gangów narkotykowych. - Mieszkańcy mówili mi, że mieszkała tam przez pierwsze cztery lata. Ale z czasem czuła się coraz pewniej i już w 2008 roku zamieszkała w okazałym domu w willowej dzielnicy i jeździła po Medell~n czarną mazdą 6 - opowiada José Guarnizo.
Ponieważ w skorumpowanej Kolumbii kartoteka policyjna Blanco była czysta jak kokaina, którą handlowała, zachowała cztery inne domy, za których wynajem miała 11 tys. dol. miesięcznie. Dwa razy w tygodniu chodziła do fryzjera. Była uzależniona od salonu piękności.
Dlaczego zginęła akurat teraz? I kto kazał ją zabić? Policyjne śledztwo trwa. - Osoby z jej otoczenia mówią, że to mogła być zemsta jakiegoś starego, zubożałego gangstera. Zabójstwo Griseldy nie kosztowało dużo: nie było wielkiej akcji, komanda uzbrojonych strzelców - mówi Guarnizo.
Dla agenta Palombo okoliczności jej śmierci są symboliczne: - Rzeźnik zginął w rzeźni z ręki zabójcy na motorze. To metoda, którą ona sama wymyśliła. Dla mnie to poetycka sprawiedliwość.
Pochowano ją na cmentarzu Jardines Montesacro w Medell~n. Dwa autokary dowiozły na pogrzeb chłopaków z Antioquii - dzielnicy, w której stała się prostytutką, kieszonkowcem, przemytniczką i morderczynią, ale też ulubienicą biednych dzieci, które obsypywała prezentami na Gwiazdkę. - Żałobnicy przekazywali sobie butelkę spirytusu i płakali: ''Ciociu, nie odchodź!'' - opisuje José Guarnizo, jeden z dwóch dziennikarzy, którym pozwolono być na ceremonii.
W sumie żegnało ją ponad sto osób, wśród nich jej syn Dixon, siostra, wnuki i siostrzeńcy. Michael Corleone nie mógł przylecieć z Miami, bo od maja przebywa w areszcie domowym za handel kokainą.
Nad jej grobem, który leży tylko 120 metrów od miejsca pochówku Pabla Escobara, orkiestra mariachis zagrała kawałek ''Wieczna miłość''. ''Zmuszam swoją pamięć, żeby cię zapomniała, bo ciągle myślę o wczorajszym dniu '' - śpiewali.
Ale o Griseldzie Blanco świat szybko nie zapomni. Oprócz serialu HBO w produkcji są trzy filmy fabularne o matce chrzestnej. Jeden reżyseruje Mark Wahlberg, który w wywiadzie dla MTV News wyznał, że Jennifer Lopez ''oszalała'' na punkcie tej roli. Produkcją innego kieruje Drena De Niro, córka słynnego aktora. - Życie tej kobiety jest interesujące pod każdym względem. Będziemy z nią konsultować scenariusz - mówiła na antenie kolumbijskiego W Radio w kwietniu 2011 roku.
Griseldy Blanco nikt już jednak nie zapyta o jej historię, o to, czy kiedykolwiek bała się śmierci, ani o to, do czego potrzebna jej była góra mięsa (za równowartość ponad 500 zł) którą kupiła krótko przed tym, zanim dopadła ją przeszłość.
Cocaine Cowboys 2: Hustlin' with the Godmother - trailer
https://youtu.be/IIb6yARcHgk
[ external image ]
Griselda i ostatni z jej narzeczonych Charles Cosby, drobny diler, którego poznała w więzieniu
[ external image ]
Michael Corleone, Griselda i Cosby na więziennym patio
[ external image ]
Griselda Blanco na dzień po aresztowaniu za handel narkotykami, Kalifornia, luty 1985 r.
[ external image ]
Blanco w więzieniu w Miami, czerwiec 1997 r
[ external image ]
Blanco z najmłodszym synem Michaelem Corleone
[ external image ]
Bianco miała obsesję na punkcie swoich synów. Zginąć musiał każdy, kto podniósł na nich rękę
[ external image ]
Griselda Blanco w czasie największej prosperity
[ external image ]
Griselda Blanco
Wojciech Orliński, 22.07.2015
Gazeta Wyborcza
Będę się dziś trochę powtarzać, bo już pięć lat temu ostrzegałem, że rządowa strategia walki z problemem dopalaczy przyniesie więcej szkody niż pożytku. Problem jest ważny, a nasi politycy ciągle powtarzają te same błędy (nie ma tu większej różnicy między PiS, PO czy SLD).
Najpopularniejszym błędem jest wiara w proste rozwiązanie - że wystarczy ułożyć listę substancji psychoaktywnych i po prostu zakazać obrotu nimi. Problem byłby z głowy - ale tak się nie da.
Wydaje mi się, że częściowo za ten mit odpowiada program nauczania chemii w szkole. Zamiast uczyć o substancjach obecnych wokół nas, szkoła opowiada o abstrakcyjnych kwasach, solach i zasadach, co utrwala skojarzenie, że chemia to coś sztucznego.
Chemik spogląda na świat inaczej. Widzi chemię wszędzie dookoła siebie - bo przecież wszyscy się składamy z substancji chemicznych.
Samo widzenie też jest przecież chemią. Czytają państwo te słowa dzięki zawartym w siatkówce oka białkom zwanym opsynami. Gdy w opsynę uderza foton, zmienia swój kształt, co uruchamia serię reakcji chemicznych prowadzących do modulacji kanałów jonowych, którymi oczy podłączone są do układu nerwowego.
Z punktu widzenia chemika świat jest także pełen substancji psychoaktywnych. Wpuśćcie mnie do swojej kuchni, a z całkowicie legalnych przypraw, takich jak pieprz, imbir czy gałka muszkatołowa, wyprodukuję wam zajzajery halucynogenne, pobudzające albo zamulające.
A jeśli jeszcze macie ogród albo chociaż doniczki - ho ho, uwarzę towar mocniejszy od "mocarza". Znaczna część dopalaczy nie zawiera nowych środków psychoaktywnych, tylko legalne i naturalne alkaloidy występujące w powszechnie używanych produktach.
Trzeba podkreślić, że "legalne" i "naturalne" to nie znaczy "nieszkodliwe". Paracelsus kiedyś mądrze powiedział, że truciznę czyni dawka.
Podobnie jest z narkotykiem - żeby odczuć psychoaktywne działanie piperyny w pieprzu, trzeba by go zjeść tyle, że człowiek by się porzygał (albo raczej skichał). Co jednak nie znaczy, że średnio zdolny chemik by nie umiał tej piperyny wyekstrahować - nie zaliczyłbym trzeciego roku, gdybym sam tego nie umiał.
Na studiach nauczono mnie obu tych rzeczy: sztucznego otrzymywania takich substancji oraz wydzielania ich z surowca naturalnego. Wyniosłem z tego lekcję, że sztuczna synteza przeważnie jest tańsza i prostsza (to dlatego tak często widzimy formułkę "aromat identyczny z naturalnym"), ale przeciętny student podoła i jednemu, i drugiemu.
Dlatego nawet gdyby się udało całkowicie zlikwidować czarny rynek obrotu syntetycznymi kanabinoidami czy katynonami, pozostanie jeszcze szary rynek naturalnych preparatów roślinnych. I proszę się nie łudzić, że będą mniej szkodliwe.
Dwie sławne Rzymianki - Liwia Druzylia i Agrypina - zapewniły cesarski tron swoim synom (Tyberiuszowi i Neronowi), trując rywali i rywalki. Używały do tego wyciągu z rośliny, która rośnie wszędzie w Europie (także w Polsce, gdzie jest zresztą pod ochroną).
Nie podam jej nazwy, bo nie chcę nikogo inspirować do głupich eksperymentów, ale w niewielkich dawkach ta roślina jest halucynogenna i bywa stosowana w dopalaczach. W odrobineczkę większych dawkach - zabija.
Bardzo łatwo ją przedawkować. Z dwojga złego, gdyby ktoś mnie zmuszał do zażycia narkotyku, pewnie wolałbym LSD czy MDMA od wszystkiego, co ma związek z tą rośliną.
Bez entuzjazmu spoglądam na pseudonaukowe wywody działaczy ruchu Wolnych Konopi, bo oni się często odwołują do opozycji "sztuczne - naturalne", by twierdzić, że marihuana jest nieszkodliwa. To nieprawda.
Oczywiście, że jest szkodliwa. Jestem za legalizacją, ale nie za ściemnionymi argumentami. Po prostu uważam, że trzeba się pogodzić z tym, że ludzie zawsze będą ćpać - a jeśli tak, to niech chociaż ćpają rzeczy mniej szkodliwe, a więc na przykład takie z jak największą różnicą między dawką psychoaktywną (np. kieliszek wódki) a dawką śmiertelną (litr duszkiem). I w tej kategorii marihuana jest bezpieczniejsza od alkoholu.
Substancje psychoaktywne w małych dawkach zażywamy nieustannie. Wyobraźcie sobie życie bez nich - a więc bez kawy, herbaty, czekolady czy przypraw kuchennych. Z dwojga złego pewnie prędzej zrezygnowałbym z alkoholu niż z moich najukochańszych, stosunkowo mało szkodliwych uzależnień: kofeiny, teaniny i teobrominy.
Zabrońcie mi picia herbaty, to będę tego samego kopa szukać w innych środkach. Zapewne bardziej szkodliwych. Czy to ma sens?
Jerzy Ziemacki, Katarzyna Bogucka, 16.08.2014
Gazeta Wyborcza
[ external image ]
Polka na krysztale (Rysunek: Katarzyna Bogucka)
Polska przeżywa rewolucję narkotykową. Trzykrotnie przebijamy średnią europejską w używaniu amfetaminy. Użycie ecstasy na świecie maleje - u nas rośnie. I palimy więcej marihuany niż Holendrzy
Płynę przez życie takim kraulem, że szok! Nieustanne podkręcenie. Jakby ktoś wystrzelił mnie w kierunku lepszej przyszłości. Jest hiper!" - mówi gorączkowo Martyna, rocznik 1994, poznanianka. Ma urodę modelki. Oczy duże, źrenice przeszklone, spojrzenie dziecinne. Energicznie żuje gumę. Radośnie wymawia nazwę narkotyku, który ją nakręca: Hitler speed.
Sprzedawana pod tą nazwą metamfetamina to ekstremalnie silna substancja stymulująca. Po raz pierwszy uzyskano ją w 1919 roku. Metamfetaminę zażywali nazistowscy żołnierze oraz japońscy kamikadze w czasie II wojny światowej. Sam Adolf Hitler od roku 1942 brał zastrzyk metamfetaminy każdego poranka. Igłę wbijał jego osobisty lekarz Theodor Morell.
Martyna wrzuca to samo co kanclerz III Rzeszy za każdym razem, gdy idzie do klubu. Nie używa strzykawek - to według niej obrzydliwe. Usypuje kreski na lusterku do makijażu. Rozdrabnia kryształki dowodem osobistym. Proszek wciąga przez zrolowany banknot. Metamfetamina żre śluzówkę. Tworzy w nosie mikrorany, przez które szybciej wchłania się do krwiobiegu. Boli.
Rodzice Martyny są rozwiedzeni. Jej dwóch braci mieszka z matką w innym mieście. Ona postanowiła pójść do ojca. Lubi męskie cechy. Z matką nie utrzymuje kontaktu. Kiedy jeszcze mieszkały razem, nie było dnia bez kłótni. Matka, zestresowana menedżerka, po pracy szukała rozluźnienia w mocnych drinkach. "Alkoholiczka" - zaznacza szorstko Martyna.
Ojciec pozwala jej na bardzo wiele. Sam w młodości lubił imprezy, dziewczyny, wódkę i amfetaminę. W latach 90. po raz pierwszy próbował kolumbijskiej kokainy. Niewykluczone, że matkę Martyny wyrwał "po koksie". Poznali się na imprezie w 1992 roku, pojechali razem nad morze. To było chwilę po tym, jak w Polsce skończył się komunizm. "Bałtyk, plaża, zabawa, muzyka, tańce do rana" - opisuje miłość rodziców Martyna. "Tam musiały być grane jakieś dragi" - rzuca pewnie.
Jak szron na szybie
Metamfetaminę okrzyknięto "nową Miss Ameryki", bo wypiera z rynku dotychczasowe używki. "Jest mocniejsza niż kokaina". "Uzależnia bardziej od heroiny". "Nie było na rynku ostrzejszej substancji". Światowe media biją na alarm. Pokazują zdjęcia wyniszczonych osób (brak zębów, łysina, krosty) zaledwie po trzech-czterech latach brania. W USA sprzedawana jest pod nazwami meth, glass, ice lub crystal. Naukowcy Uniwersytetu Kalifornijskiego porównali jej wpływ na mózg do rozległego pożaru lasu - narkotyk wypala nawet 10 proc. objętości mózgu.
W Polsce dostępna jest pod nazwami Hitler speed, piko, kryształ lub diabelski kurz. "Wygląda jak szron na szybie w mroźny poranek" - mówi Martyna, pokazując fiolkę z kryształem kupionym w Polsce.
Kiedy brała po raz pierwszy, w listopadzie 2013 roku, towar był żółty. Nazwała go wtedy "złote piaski". To było w czeskiej Pradze. Według raportu ONZ największym rynkiem metamfetaminy w Europie są właśnie Czechy. W 2011 roku zidentyfikowano tam aż 338 laboratoriów narkotyku (na 350 w całej Europie). Tamten czeski sort nie był tak mocny jak ten, który usypuje teraz - pół roku później, u siebie w domu. Straciła rachubę, który to już raz.
Wiele na temat metamfetaminy Martyna dowiedziała się z serialu "Breaking Bad". Zarywała noce, żeby obejrzeć sezon po sezonie. Widzowie na całym świecie i krytycy przyznają: serial jest świetny. Akcja toczy się na pograniczu USA i Meksyku. Główny bohater Walter White, nauczyciel chemii, ma raka, przechodzi moralną przemianę - ze swym byłym uczniem Jessem, wykorzystując chemiczną wiedzę, zaczyna gotować metamfetaminę na szeroką skalę.
"Nigdy nie zgodziłabym się na uzależnienie. To jest poniżej mojej godności" - podkreśla Martyna. "Wszystko jest w głowie. Ja mam umysł pod kontrolą" - zapewnia. Wierzy, że uzależnienie to tylko kwestia wyboru.
W tym roku miała zdawać maturę. Rok później niż jej rówieśnicy. Nie zdała z pierwszej do drugiej klasy liceum. Była wtedy nieszczęśliwie zakochana.
Maturę zawaliła, w ogóle do niej nie podeszła. Pojechała do Pragi.
Techno fitness
"Zaczynamy melanż w piątek wieczorem. Dosypujemy kryształy do drinków. Całą noc tańczymy. Wychodzimy z klubu o 9 rano. Pierwsze wrażenie: oślepiająca jasność dnia. Światłowstręt. Wszyscy zakładamy okulary przeciwsłoneczne" - opisuje imprezowe życie Agnieszka, rocznik 1995, mieszkanka Wrocławia. "Na afterparty sypiemy piko do porannej herbatki. Muzyka na full. Dużo wody mineralnej. Po południu wychodzimy na wystawę do galerii sztuki. W nocy znowu do klubu, żeby tańczyć do rana" - opowiada z entuzjazmem. Ostatni melanż trwał 42 godziny - od piątku do niedzieli.
Dawniej (trzy lata temu) Agnieszka na imprezach upijała się wódką. Źle wspomina te libacje. Robiła wtedy rzeczy, których potem musiała się wstydzić. Tańczyła na stole i dawała się macać nieznajomym facetom. Wymiotowała na środku placu Solnego. W okolicach osiemnastki (dwa lata temu) spróbowała kokainy. Nie było jej stać na własny towar (200 zł za gram), lubiła, gdy ktoś sypał. Euforia kokainowa jest krótka - zaledwie 20 minut. Piko po raz pierwszy spróbowała pół roku temu. Bardzo długie pobudzenie oraz spokój myśli. Piko to metamfetamina z domieszkami.
Z alkoholu zrezygnowała. Żadnej wódki, piwa. Tylko piko (120 zł za gram). Aby łagodzić nieprzyjemne zejścia po piko, pali marihuanę.
Nauczyciele zauważyli, że schudła. Byli podejrzliwi, zaczęli zadawać pytania. "Przygotowuję się do sesji zdjęciowych jako fotomodelka" - odpowiada im Agnieszka (chodzi do liceum i na zajęcia teatralne: chce zostać aktorką).
To nieprawda. Już od 14. roku życia próbowała najróżniejszych diet. Jak tylko zrzuciła parę kilo - od razu zaczynała jeść słodycze garściami. Efekt jo-jo. Czuła się winna. Szukała kary w ponownym odchudzaniu, wielodniowych głodówkach i wsadzaniu palca do przełyku. Odchudzanie amfetaminą doradziła jej kumpela. Uważa, że w odchudzaniu pomaga jej też imprezowy tryb życia - co weekend na parkiecie wylewa siódme poty. Nazywa to "techno fitness".
Z nadmiaru energii lubi sprzątać. W pokoju ma absolutny porządek. Odlicza dni, kiedy będzie mogła wyprowadzić się od rodziców. Wiedzą, że pali marihuanę (czuć zapach), ale im to nie przeszkadza. O innych narkotykach nie wiedzą (nie czuć zapachu).
"Wiadomo, że nie biorę cały czas. Głównie w weekendy. Wtedy rodzice patrzą na wszystko z przymrużeniem oka. Młodość musi się wyszumieć. W tygodniu staram się nic nie brać albo podkręcać malutkimi dawkami. Nigdy się nie kapnęli". Kiedy nie bierze amfetaminy, czuje się ospała, zamulona i przybita. Dopiero kofeina przywraca ją do życia. Dziennie wypija kilka puszek napojów energetyzujących (kofeina plus tauryna). Gdy wypije za mało - zasypia. "Gdzie są energolki, potrzebuję energola" - nawija nerwowo.
Wyzwanie dla ego
Kinga, rocznik 1990, codziennie pije yerba mate, łyka guaranę i pali marihuanę. W jej pokoju pachnie indyjskimi kadzidłami. Ten zapach przypomina jej o podróży do Nepalu. Paliła tam opium. Obecnie mieszka na Saskiej Kępie. Lubi literaturę narkotyczną: od Baudelaire'a opisującego działanie haszyszu, przez Aldousa Huxleya opisującego meskalinę, aż do amerykańskich bitników lat 50. - Ginsberga, Kerouaca, Burroughsa - eksperymentujących z narkotykami wszelkiej maści. Z literatury polskiej: Witkacy, Nahacz, Piątek. Z literatury popularnonaukowej: "Odmienny stan świadomości. Historia kultury ecstasy i acid house". Streszcza mi najciekawsze tezy tej książki.
Gatunki muzyczne takie jak acid house nie powstałyby bez substancji MDMA, popularnie zwanej ecstasy. Nie byłoby psychodelicznego rocka bez LSD. Nie byłoby reggae bez marihuany, gangsta rapu - bez kokainy. Nowej elektroniki - bez pochodnych amfetaminy. "Każda nowa fala w muzyce związana jest z inną używką" - podsumowuje Kinga. W roku 1965 Ken Kesey, autor "Lotu na kukułczym gniazdem", jej ulubionej książki, przejechał przez Amerykę szkolnym autobusem - rozdając po drodze tysiące listków LSD. To był akt założycielski subkultury psychodelicznej. Kinga czuje się spadkobierczynią kontrkulturowej rewolucji 1968 roku. Wnuczką hipisów.
Studiuje psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Aby dostać się na wymarzone studia, w liceum uczyła się po nocach. Podczas przygotowań do matury nie brała żadnych psychodelicznych narkotyków - tylko stymulanty: amfetaminę, kokainę, psychedrynę, mefedron. Wie, co jak działa i na poziomie chemicznym, i biologicznym. Uważa, że człowiek to tylko ciało. Miłość to wydzielina w mózgu. Sympatyzuje z teoriami amerykańskich behawiorystów - wszyscy jesteśmy jak psy Pawłowa. Mieszka z dwiema koleżankami w wynajmowanym mieszkaniu. Nie narzeka. Uważa się za osobę wyzwoloną seksualnie. Deklaruje, że uczestniczy w seksualnych trójkątach i wspiera międzynarodową grupę charytatywną Fuck for Forest, uprawiającą seks, by ratować lasy dziewicze.
"Narkotykowe tripy to wyzwanie dla ego. Przez kilka godzin znajduję się w stanie innej świadomości. Po każdej takiej psychodelicznej próbie jestem innym człowiekiem" - zachwyca się Kinga.
Najpotężniejsze doświadczenie psychodeliczne przeżyła rok temu. Wtedy po raz pierwszy wzięła dimetylotryptaminę - DMT. Wcześniej wiele słyszała o "boskiej substancji", głównym składniku ayahuaski - środka używanego przez południowoamerykańskich szamanów. W małych ilościach produkowana jest nawet przez ludzki mózg, na przykład podczas snu. Podobno w momencie śmierci następuje jej silne wydzielanie z szyszynki.
Zażyła 15 kropelek pod język. Była w grupie dobrych znajomych. Po kwadransie poczuła, że wykonała skok do "innego królestwa". Widziała siebie z góry. Po godzinie oznajmiła wszystkim, że nie są godni siedzieć z nią w jednym pomieszczeniu. I wyszła. Kilka godzin krążyła po Warszawie. Lato, noc, światła miasta. Żałuje, że nie miała ze sobą notesu do zapisywania odpowiedzi na najważniejsze pytania ludzkości.
Kinga przyznaje: po dwóch godzinach substancja zmieniła działanie. Poczuła lęk. Zadzwoniła do przyjaciela. Powiedziała mu, że wszystko jest zapętlone, że czuje chłód. Bełkotała o deformacjach czasu i przestrzeni. Miała tzw. bad trip. Taka zła jazda może zostawić w psychice trwały negatywny ślad. W latach 90. XX wieku dr Rick Strassman przeprowadził badania kliniczne na Uniwersytecie Nowego Meksyku. 60 ochotników otrzymało DMT. Niemal wszyscy uznali, że udział w badaniach był jednym z najważniejszych doświadczeń ich życia. 20 proc. spośród nich doniosło, że miało kontakt zmysłowy z istotami pozaziemskim.
Polska odurzona
Polska przeżywa rewolucję narkotykową. Odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej, próbujemy więcej narkotyków niż kiedykolwiek. Z najświeższego raportu Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii za rok 2013 wynika, że najczęściej po narkotyki sięgają Brytyjczycy, Hiszpanie i Czesi. Z roku na rok coraz bardziej doganiają ich Polacy. Trzykrotnie przebijamy średnią europejską w używaniu amfetaminy. Palimy więcej marihuany niż Holendrzy. W Polsce w ciągu 12 miesięcy konopie indyjskie paliło aż 17,1 proc. młodych obywateli między 15. a 34. rokiem życia. W Holandii, gdzie jest to legalne - tylko 10 proc. Gdy w całej Europie maleje użycie ecstasy - w Polsce rośnie. Od 2005 roku liczba użytkowników MDMA w naszym kraju wzrosła sześciokrotnie. Maleje jedynie spożycie heroiny.
Raport wykazuje, że na europejskim rynku środków odurzających trwa pogoń za nowością - w 2012 roku zarejestrowano 73 nowe środki psychoaktywne. Rośnie użycie narkotyków w krajach o niskich i średnich dochodach, co może także wpływać na przyszłe problemy narkotykowe Europy, jak piszą we wstępie autorzy raportu. Chodzi tu o takie kraje jak Polska, Czechy, Bułgaria i Estonia. Autorzy nie pozostawiają złudzeń: "Używanie narkotyków pozostaje na wysokim poziomie w ujęciu historycznym". Co czwarty Europejczyk zażywał narkotyki. W sumie ponad 85 mln osób.
W Polsce istnieje bodaj największy w Europie internetowy serwis poświęcony narkotykom. Liczba zarejestrowanych użytkowników przekroczyła 100 tys. osób. Od 1996 roku forum portalu rozrosło się do rozmiarów miliona postów. Wątki pogrupowane są tematycznie. Największym zainteresowaniem cieszą się: opioidy (105 tys. postów), psychodeliki (71 tys. postów), amfetamina (35 tys. postów). Mniej uwagi użytkownicy forum przywiązują do kategorii zdrowie (27 tys. postów) oraz prawo (17 tys. postów).
Jest również narkotykowy portal literacki. Od 2002 roku publikuje opisy przeżyć wywołanych substancjami psychoaktywnymi.
W II Rzeczypospolitej narkotyki były towarem elitarnym - zażywali je artyści, poeci, awanturnicy. W PRL pisano o narkotykach jako przejawie zachodniej dekadencji bikiniarzy i hipisów. W trzeciej dekadzie III RP narkotyki są powszechne.
"Moje pokolenie pragnie czerpać przyjemność całymi garściami. Jesteśmy hedonistami" - mówi Martyna o urodzonych w latach 90.
Niedawno ojciec Kingi znalazł w pokoju córki pudełko, a w nim: kolorowe piguły, duży kryształ MDMA, dwa LSD. To stało się pod jej nieobecność, gdy wyjechała na narty do Zakopanego. Pudełko trzymała na półce z książkami. "Znalazłem pudełko z miękkimi narkotykami" - zagaił ojciec (45 lat). To ją rozbawiło. Miękkie narkotyki? Odpowiedziała pewna siebie: "Tak, to moje magiczne pudełko, tatusiu. No i o co chodzi?". Ojciec przez chwilę milczał. W końcu przyznał: "Wziąłem dwie tabletki dla mnie i mamy. Bawiliśmy się na parkiecie do rana".
Imiona dziewczyn zostały zmienione.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/germancannaclubs.jpg)
Niemiecki ekspert: trudno dostrzec w legalizacji konopi cokolwiek pozytywnego
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news/klefedronfabrik5.jpg)
Polski narkobiznes zwiększa zasięgi. Czarny rynek domaga się towaru
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/grafika_news_skrot/profesor.jpg)
Profesor znów za kratami. Spec od narkotyków zwany także Chemikiem zatrzymany w Skarżysku
Na pięć lat trafi za kraty 73-letni mężczyzna w półświatku znany niegdyś jako Chemik lub Profesor czyli człowiek wielokrotnie notowany za przestępstwa narkotykowe, między innymi za wyprodukowanie na początku lat 2000 w laboratorium w Bliżynie dziesiątek tysięcy tabletek ecstasy.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/zrzut_ekranu_z_2025-04-14_20-26-59.png)
TVN24: „Tak wpadł szaman-informatyk"
UWAGA: Uwaga artykuł z TVN24, który poniżej przedrukowujemy, jest raczej kiepskiej jakości, jednak publikujemy go z uwagi na fakt, że jako jeden z niewielu opisuje przypadek zatrzymania i represjonowania osoby najprawdopodobniej prowadzącej ceremonie z ayahuascą.
![[img]](https://hyperreal.info/sites/hyperreal.info/files/jrt-treated-cortical-neuron.jpg)
Nowa nadzieja dla pacjentów ze schizofrenią. Opracowano przełomowy lek inspirowany LSD
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis stworzyli nową cząsteczkę o nazwie JRT, która może zrewolucjonizować leczenie schizofrenii i innych chorób mózgu. Lek działa podobnie do LSD, ale nie wywołuje halucynacji. Dodatkowo, wykazuje silniejsze działanie niż stosowana obecnie ketamina.