7. Kwas poza kontrolą
Cala Gola, Cala Gola, cisza, ale cóż... to, że ta lub parę innych
wpadek, które przydarzyły się Prankstersom, miały cokolwiek wspólnego
z beztroską zabawą w Koks, nie przychodziło im wówczas do głowy.
Szaleństwo nie było absolutem. Wszyscy na ochotnika podjęli wyprawę i
stan świadomości według zwykłych kryteriów "szalone". Ta wyprawa, a
właściwie cala ta sprawa, była ryzykownym i brawurowym skokiem w
nieznane i po prostu zakładali, że coraz więcej z tego, co tkwiło w
nich w środku, będzie się ujawniać i rozwijać, na chwałę albo hańbę.
Cała Goła zrobiła swoje. Odleciała z hukiem w próżnię, skąd
pozbierali ją gliniarze, zamknęły się za nią drzwi oddziału
psychiatrycznego i to by było na tyle, bo Prankstersi już dawno
odjechali.
Wyprawa zaczęła się jako wspaniały desant z leśnej twierdzy La
Hondy w sam środek nie podejrzewającej niczego Ameryki. I, dla
San-dy\'ego przynajmniej, to właśnie wtedy była najlepsza, kiedy
Prankstersi trafiali pomiędzy ludzi, a obywatele tego kraju gapili
się i starali reagować jak należy na... a cóż to, na Boga, robią ci
wariaci. Ale działy się także inne rzeczy. Na długich odcinkach
amerykańskich superautostrad, pomiędzy przedstawieniami, autobus
przypominał garnek do gotowania pod ciśnieniem, tygiel, jak jedna z
komór, w których pierwsi fizycy atomowi zagęszczali ciężką wodę,
zbliżali cząsteczki coraz bliżej do siebie, aż wybuchały ich atomy. W
autobusie wszelkie ślady dziwactwa, współzawodnictwa, żalu, czy
czegokolwiek innego, ulegały nasileniu. Wszystko zupełnie otwarcie.
Jane Burton, znana teraz jako Generally Famished, Ogólnie
Wygłodzona, i Sandy - Dis-Mount, Zer-wał - wszędzie tam, gdzie mieli
kazię tak jak w Houston, zaczęli chodzić najadać się porządnie.
Po-rządnie pod każdym względem. Szli prosto do jednej z Porządnych
Amerykańskich Restauracji o wielkich oszklonych witrynach z
tandet-nymi plastykowymi wiatraczkami reklamującymi piwo Heinekena i
z na-lepkami Diriers Club i American Express na oszklonych drzwiach,
wchodzili i zjadali porządny befsztyk z porządnymi frytkami,
wygotowaną marchewką z groszkiem i sosem A-1. Jane, wyczerpana
brakiem snu i cały czas głodna jak wilk, ogólnie wygłodzona lub
cierpiąca na niestrawność, zastanawiała się, co, do cholery, robili
na południowym skraju Stanów, taki kawał drogi od Nowego Jorku.
Sandy\'ego męczyła podświadoma chętka, aby wyjść poza autobus, a
jednocześnie być w autobusie - w tamtym sensie - a żadne z nich nie
wiedziało, co myśleć o Keseyu - zawsze ten Kesey...
I ten upał. Z Houston ruszyli na wschód, poprzez Głębokie
Południe, a Głębokie Południe w lipcu to po prostu... lawa. Powietrze
wpadające przez otwarte okna autobusu było gorące i szorstkie jak
niewidzialny dym, a kiedy się zatrzymywali, spadało na nich jak istna
lawa. Odpoczynek w Houston niewiele pomógł, ponieważ wraz z upałem
wszystko zaczęło się od nowa, nikt nie spał i nawet z pomocą speedu,
trawki i kwasu ledwo udawało im się przebić przez tę lawę.
Odetchnęli w Nowym Orleanie, ponieważ wysiedli i przechadzali się
po Dzielnicy Francuskiej i porcie, w koszulach w czerwono-białe
paski, pomalowani Day-Glo, a ludziom odbijało na ich widok. Kiedy
byli na nadbrzeżu, zjawili się gliniarze, jak komediowy antrakt,
ponieważ gliniarze to już dla nich chleb z masłem. Glinom z miasta
wcale nie lepiej udawało się odgrywać swój Gliniarski Film niż glinom
ze wsi. Hassler przemawiał do nich słodko, jak uniwersytecki prymus
na uroczystości wręczenia dyplomów, Kesey przemawiał do nich słodko i
swojsko, a Hagen filmował to wszystko, jakby to był szalony
eksperyment z cinema verite, więc gliny uciekły w stadzie nowych
fordów radiowozów wirującymi światłami na dachach. Sayonara wam
wszystkim. Więc po ptostu spacerowali sobie po Nowym Orleanie w
pasiastych koszulach i szortach i wszyscy mogli podziwiać potężne
muskularne nogi Keseya, jak u piłkarza, kiedy rwał do przodu, jakby
to on był tu właścicielem, jakby to oni byli tu właścicielami, i
wszystkim poprawiały się humory. Pojechali nad jezioro Pontchartrain
na północnym skraju Nowego Orleanu. Wszyscy wzięli kwas, choć małą
dawkę, około 75 mikrogramów - wszyscy szczęśliwi i zaprawieni kwasem,
a rock\'n\'roll grzmi, Martha and the Yandellas i Shirley Ellis,
wszystkie stare przeboje. Jezioro Pontchartrain jest jak wspaniały,
wielki, piękny, przestronny - przestrzeń! - park na wodzie. Zajechali
na parking, a tam naokoło ładne drzewa i bezkresna piękna woda, więc
przebrali się do kąpieli. Walker, pięknie zbudowany, wkłada
czerwono-żółto-czarne kąpielówki, Kesey, pięknie zbudowany, wkłada
kąpielówki niebiesko-biale, a Zonker, pięknie zbudowany, choć
smuklejszy, zakłada kąpielówki pomarańczowe, błękit wody zaś,
wypalona zieleń trawy oraz liści i - leciutka bryza? - wszystko to
pływa przed ich zakwaszonymi oczami jak topniejąca widokówka - woda!
Nie wiedzą natomiast, że to plaża tylko dla Murzynów. Czarnuchy
siedziały na ławkach i gapiły się na białych wariatów, jak wysiadają
z dziwacznego autobusu i walą wprost do nowoorleańskiej, z
trzydziestego równoleżnika, z Głębokiego Południa, wody dla Murzynów.
Zonker jest tym razem naprawdę zaprawiony, upał aż kipi, około 40
stopni, więc daje nura, odpływa i wkrótce spostrzega, że jest
otoczony przez ciemnopomarańczo-wych ludzi, Murzynów, którzy tkwią
nieruchomo w wodzie wokół niego i ślą mu groźne spojrzenia. Jeden ma
z przodu złoty ząb z wyciętą gwiazdą tak, że w samym środku tego
złota widać białą gwiazdę z emalii, ma z przodu złoty ząb z wyciętą
gwiazdą, ząb który zaczyna rzucać na niego słoneczne odblaski -
cziiiakkk - w rytm bicia serca, coraz szybszy, te cholerne błyski
powidoków złota i białej gwiazdy, a Złotousty powiada:
- Strasznie dużo śmieci dziś w wodzie, stary.
- Racja, stary - mówi drugi.
- Kurewsko dużo śmieci, stary - mówi następny i tak dalej.
Naraz Złotousty zwraca się wprost do Zonkera:
- Co tu robią te śmieci w tej wodzie, chłopie?
Zonker jest mocno zakłopotany, częściowo dlatego, że z powodu
kwasu wszystko wydaje mu się pomarańczowe - pomarańczowe kąpielówki,
pomarańczowa woda, pomarańczowe niebo, pomarańczowe groźne czarnuchy.
- Co ty tu robisz, chłopie! - nagle bardzo ostro mówi Złotousty.
Pomarańczowy i wielki, z pomarańczowymi szerokimi, tęgimi plecami,
wielkimi jak pomarańczowa płaszczka manta. - Wiesz, co teraz zrobi
my? Utniemy ci jajeczka. Zabierzemy cię na plażę i damy ci popalić!
- He-hehhhhhhhhhhhhh! - pozostali buchnęli zawodzącym, jęk liwym
śmiechem.
Z jakiegoś powodu jednakże Zonker się uśmiecha. Czuje, jak uśmiech
rozszerza mu się na twarzy, jak wielki pomarańczowy plasterek
pomarańczowej galaretki w cukrze. Tkwi tam zawieszony w wodzie i
szczerzy się, podczas gdy Złotousty błyska, błyska i błyska.
A wtedy Złotousty powiada:
- No, to jakiś niezwykły śmieć - i zaczyna się śmiać, tyle że tym
razem przyjaźnie, wszyscy się śmieją, a Zonker śmieje się i płynie z
powrotem do brzegu.
Przez ten czas wokół szalonego autobusu zebrał się wielki tłum
Murzynów. Z głośników wali czujna muzyka, płyta Jimmy\'ego Smitha.
Zonker wsiada do autobusu. Wygląda, jakby naokoło tańczyły tysiące
Murzynów, tańczyły rock\'n\'rolla i swoje sprośne boogie. Wszystko jest
pomarańczowe, spogląda na wijącą się masę Murzynów, za każdym oknem
nic, tylko wijący się Murzyni, stłoczeni naokoło autobusu i wijący
się i wszystko to zaczyna zmieniać się z pomarańczowego na brązowe.
Zonker nabiera poczucia, że znalazł się w środku gigantycznego jelita
wstrząsanego perystaltycznymi skurczami. Czuje, jak cały trip
zamienia się w koszmar. Nawet Kesey, który niczego się nie boi,
wygląda na zaniepokojonego. - Lepiej stąd spadajmy - mówi. - Ale jak,
wyciśnięci? - w koszmarnych, brązowych, perystaltycznych skurczach?
Na szczęście dla Zonkera, a może dla wszystkich, w tym momencie
zjawiają się białe gliny, rozpędzają tłum i każą białym wariatom
odjeżdżać, to plaża dla Murzynów. Chociaż raz nie wyskakują z
autobusu i nie próbują popsuć Gliniarskiego Filmu. Idą z prądem
Gliniarskiego Filmu i zabierają stąd swój film.
Dalej w głąb równin Missisipi i Alabamy, Biloxi, Mobile, drogą
U.S.90, wśród równin, pól i upału, który nigdy nie popuszcza. Kierują
się na Florydę. Sandy nie śpi od wielu dni ::::::: ilu ::::::: to jak
totalna bezsenność i wszystko wygina się w krzywych, skisłych
liniach. Słońce i równiny. Przeklęty upał - i wszystko dzieli się na
przeciwne bieguny. Tu nieruchome, porażone letnim upałem Głębokie
Południe - a serce Sandy\'ego nieustannie galopuje, a mózg ucieka,
jakby najważniejsza była... jazda, Cassady!... ale Cassadych
jest dwóch. Raz Cassady wygląda, jakby miał 58 lat i był szalony -
speed! - a za chwilę, jakby miał 28 i był całkiem spokojny - kwas - i
Sandy potrafi natychmiast odróżnić spokojnego Cassady\'ego od
szalonego, ponieważ nos robi mu się... długi, gładki i prawie
patrycjuszowski, podczas gdy dziki Cassady wygląda, jakby życie dało
mu się we znaki. A Kesey - zawsze ten Kesey! Sandy patrzy... a Kesey
jest stary, wynędzniały i z koślawą twarzą... a potem patrzy i Kesey
jest młody, pogodny, z twarzą bez zmarszczek, okrągłą i gładką jak u
dziecka, które siedzi godzinami nad lekturą komiksów, pogrążone w
głębokiej purpurze Dr. Strange\'a wystrojonego w peleryny i
światłocień Steve\'a Ditko. Dr Strange powiada: - Skąd mogli wiedzieć,
że ten klejnot to przyrząd do przekraczania WYMIARÓW! To sposób, aby
z naszego świata wkroczyć do przerażającego PURPUROWEGO WYMIARU! -
Sandy może sobie błądzić... poza autobusem, ale i tak wszystko to
nadal Kesey. Dr Strange! Zawsze widzi dwóch Keseyów. Keseya
Prankstersa i Keseya manipulatora. Pędzą poprzez opary południowej
Alabamy pod koniec czerwca, a Kesey wznosi się z komiksu i staje się
Captain Flag, Kapitanem Flagą. Zakłada różową kieckę jak
minispódniczka, różowe skarpetki, lakierki i różowe okulary
słoneczne; owija głowę amerykańską flagą niczym wielkim turbanem,
przytrzymuje ją wbitą z tyłu strzałą; wychodzi na dach autobusu
mknącego z hukiem przez Alabamę i zaczyna grać dla przechodniów na
flecie. Alabamańczycy wciągani w RÓŻOWY WYMIAR oglądają się dwa razy,
żeby się upewnić, i rewelacja jak mawia George Walker, pieprzona
rewelacja. Zajeżdżają na stację benzynową w Mobile i połowa
Prankstersów wyskakuje z autobusu, rażą czerwono-białymi paskami i
jak szaleni rozrzucają wokół czerwone, gumowe piłeczki, jak w jakimś
maniakalnym balecie na temat szpaner-skiej, zwiewnej dekoracji
stacji, podczas gdy facet nalewa do pełna i przygląda się najpierw
im, potem Kapitanowi Fladze, a potem samemu autobusowi, a kiedy już
odbierze należność za benzynę, popatrzy na Cassadyłego za kierownicą,
pokręci głową i powie:
- Nic dziwnego, że tak kochacie czarnuchów w tej Kalifornii.
FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI, jak
było słychać w środku autobusu, przez kamerę pogłosową, co wszystkich
rozbawiło do łez.
Tak to było, kiedy było dobrze... rzężą dalej przez Alabamę i
nagle Sandy widzi Keseya starego, wynędzniałego i manipulatora. Sandy
widzi go, jak schodzi po drabinie z dachu autobusu spoglądając na
niego ponuro, i wie - intersubiektywność! - co Kesey myśli. Nie
jesteś z nami, Sandy, nie jesteś otwarty, możesz tu sobie siedzieć,
huczeć i rzęzić z nami przez Alabamę, ale jesteś... poza autobusem...
i podchodzi do Sandy\'ego, zgarbiony pod niskim sufitem autobusu,
przypomina mu człekokształtną małpę z potężnymi, zwisającymi
ramionami, jak Incre-dible Hulk, Niesamowity Olbrzym, i naraz Sandy
podskakuje, przyjmuje małpią pozę wymachując ramionami i
przedrzeźniając go - a Kesey nagle szczerzy się w szerokim uśmiechu,
obejmuje Sandy\'ego i ściska...
Akceptuje! Kesey mnie akceptuje! Wreszcie na coś
zareagowałem., nie skrywałem niczego, nawet jeśli to żal,
zrobiłem coś, zrobiłem swoje - i poprzez samo to działanie, tak jak
nas uczył, ten żal zniknął... i jestem z powrotem w autobusie,
podłączony do reszty...
Zawsze ten Kesey! I w tym przypływie euforii - Kesey
akceptuje! - Sandy zdał sobie sprawę, że Kesey jest kluczem do
wszystkiego, co w tej wyprawie działo się dobrego i wszystkiego, co
działo się złego i że nikt, żaden z tych, którzy podjęli tę wyprawę,
którzy znaleźli się w tym filmie, nie miałby odwagi podejść do Keseya
i oświadczyć kategorycznie: Jestem poza autobusem. To tak, jakby
powiedzieć, jestem poza tą... Niewypowiedzianą Sprawą, za którą się
wzięliśmy...
Pensacola na Florydzie. 43 stopnie w cieniu. Jakiś znajomy Babbsa
ma mały domek niedaleko oceanu, zajeżdżają tam, ale nad oceanem wcale
nie jest lepiej. Powietrze faluje w upale jak nad kaloryferem.
Większość Prankstersów jest w domu lub w ogrodzie. Kilka dziewczyn
smaży mięso na rożnie koło autobusu. Sandy siedzi sam w autobusie, w
cieniu. Ta bezsenność go wykańcza. Musi się trochę przespać albo
gdzieś się stąd ruszyć. Nie może tak tu sterczeć w zawieszeniu, z
walącym sercem. Idzie do lodówki i wyjmuje sok pomarańczowy. Ten kwas
w Nowym Orleanie, tamte 75 mikrogramów, to za mało. Właściwie jeszcze
się porządnie nie zaprawił w tej podróży, nie przeżył nic...
błogiego. Więc łyka wielki haust Kwasu Poza Kontrolą i rozsiada się
wygodnie.
Chciałby doświadczyć czegoś miłego i spokojnego, pogrążony w
ci-chym odosobnieniu autobusu. Zakłada słuchawki. Lewa słuchawka jest
połączona z mikrofonem wewnątrz domu i słychać, jak kuzyn Keseya Dale
gra na pianinie. Wbrew wszelkim pozorom prowincjusza, Dale wiele lat
uczył się muzyki, gra biegle i nuty dobiegają jak krople ciekłego
ametystu wibrujące bez końca w... kwasowej atmosferze i to jest
całkiem przyjemne. Prawa słuchawka jest połączona z mikrofonem
zbierającym odgłosy na zewnątrz domu, głównie trzaski ognia pod
rożnem. A więc concerto Dale\'a i trzaski ognia w tych wielkich
wyściełanych słuchawkach otaczają jego głowę... tyle że dźwięki
wymykają się jakoś spod kontroli. Brak im synchronizacji. Tak, jakby
walczyły o jego głowę. Rożen trzeszczy i bulgoce, ametystowe zaś
kropelki krystalizują się w tłuczone szkło, a potem w blachę,
blaszane pianino. Słuchawki wydają się rosnąć, wielkie wyściełane
muszle już prawie zamykają się wokół jego głowy, twarzy, nosa -
chaotyczne dźwięki dominują nad nim, jakby wszystko miało się
skończyć właśnie tu, wewnątrz wyściełanej kuli - panika - zrywa się z
ławki, ucieka parę kroków, w słuchawkach wciąż uciskających czaszkę,
potem zdziera je z głowy i wypada z autobusu - wszędzie naokoło
Prankstersi w popołudniowym słońcu, w koszulach w czerwono--białe
paski. Babbs ma moc, reżyseruje film i próbuje coś nakręcić - Kwasowy
Flecista. Sandy rozgląda się. Nie ma komu powiedzieć, że wziął kwas
na własną rękę i że ma zły trip, nie może się do tego przyznać...
wpada do domu, ściany wyskakują tak cholernie blisko, a wszystkie
krawędzie naprężone do granic, jakby miały pęknąć. Jane Burton siedzi
sama w domu i cierpi na niestrawność. Jane jest jedyną osobą, której
mógłby powiedzieć.
- Jane - mówi - wziąłem trochę kwasu... i bardzo dziwnie się
czuję... Ale mówienie kosztuje tyle wysiłku...
Fale upału twardnieją w powietrzu jak smugi w szklanej dziecinnej
kulce, a perspektywę całkiem szlag trafił, ściany gwałtownie zbliżają
się, a potem zapadają daleko w głąb, jak w sali biesiadnej na obrazie
Tycjana. I ten upał - Sandy musi coś zrobić, żeby się pozbierać,
decyduje się na kąpiel. Zdejmuje ubranie, wchodzi pod prysznic i...
dźwięki fletu, Babbs! Dźwięki fletu tryskają z sitka, a upał jest w
nim w środku, mógłby spojrzeć w dół i zobaczyć, jak tam płonie, więc
spogląda w dół, dwie gołe nogi, jakiś tors wznosi się ku niemu, jakby
po raz pierwszy je zauważył. Istnieją osobno, jakby należały do
innego człowieka, takie dziwne skręty i kąty przyjmują wśród
strumieni fletu, wypukłości i koś-cistości, jakby nic z tego przedtem
nie widział, tego ciała, tego nieznajomego. Wpada w zachwyt - tylko
że to nie jest nieznajomy, to jego... matka... i nagle znajduje się z
powrotem w tym ciele, tyle że to ciało jego matki - a za chwilę jego
ojca - stał się swoją matką i swoim ojcem. Nie ma żadnej różnicy
pomiędzy Mną i Tobą w strugach fletów na wybrzeżu Florydy. Zakręca
wodę, flety ustają. Znowu jest sobą - uciekać przed paniką - nie
udało się, mam cię - ubiera się i wraca do salonu. Jane wciąż tam
siedzi. Porozmawiaj z kimś, na Boga - z Jane! - ale pokój znowu
zaczyna się ruszać, perspektywa chwieje się dziwacznie, cała jedna
strona pokoju podjeżdża wprost do jego twarzy, potem odjeżdża z
powrotem tam, gdzie była - Jane! - Jane tuż przed oczami, o mały
kroczek, potem z powrotem na kanapie, potem znowu podjeżdża, wszystko
miota się w tę i z powrotem w otępiającym upale - Sandy! - ktoś szuka
go w domu, Hagen? Kto to? - podobno Babbs chce go do filmu.
Prankstersi w czerwono-białe paski płoną w słońcu. Podobno Babbs ma
pomysł na sekwencję filmu. W scenie tej Babbs jest Czarodziejskim
Flecistą, poświstuje na flecie, a wszystkie dzieci w czerwono--białe
paski gonią za nim w barwnym tanecznym korowodzie. Wręczają Sandy\'emu
pranksterską koszulę, choć wcale jej nie chce. Jest o dużo za duża.
Wisi na nim w luźnych fałdach, jakby wysechł na słońcu. Wychodzi na
słońce - koszula błyska mu przed oczami wybuchami promieni słonecznej
czerwieni i słonecznej srebrobieli, jakby poruszał się w aurze
promiennego gwałtu. Babbs daje mu znak, więc rusza w szalony taniec
wzdłuż sznura do suszenia bielizny, a kamera terkoce. Czuje, jak na
twarzy pojawia mu się szalona mina, a gałki oczu przewracają się
białkami do góry, lekkie błyski czerwieni i srebrobieli wybuchają pod
powiekami... i ten oszołomiający upał, tańczy jak wariat w słońcu,
wirując oddala się na bok.
Nagle bardzo ważne jest, żeby nikt nie dowiedział się, że wziął
Kwas Poza Kontrolą. Jane można zaufać... to nie jest zbyt out-front,
ale musi trzymać szpan. Wokół ogrodu maszeruje Chuck Kesey dmąc w
tubę, trąbiąc buup buup a buup buup bardzo nisko i głośno,
podchodzi do Sandy\'ego, przygląda mu się, uśmiecha zza ustnika i
trąbi bup bup a bup bup bardzo czule i cicho i -
intersubiektywność! - wie i rozumie - i to milo, bo Chuck to
najmilszy człowiek pod słońcem i Sandy może mu zaufać. Gdyby tylko
udało mu się zachować szpan...
W pobliżu autobusu leży puszka, a w niej ćwierć kilo trawki. Sandy
rusza na czworakach, zaczyna mu się podobać ta zabawa w słońcu,
niechcący przewraca puszkę i trawka rozsypuje się w miałki brązowy
piasek. Wszyscy się przejęli, a Hagen schyla się i próbuje oddzielić
trawkę od piasku. Sandy na czworakach ryje palcami w ziemi i stara
się wykopać trawkę, tyle że kiedy już zaczął ryć, ziemia w miarę
rycia robi się coraz bardziej brązowa i ten brąz mu się podoba, taki
brązowy, taki głęboki, taki bogaty, aż zapomniał o trawce i kopie
głębiej w ziemi, a Hagen mówi:
- Hej, co się z tobą, do cholery, dzieje?
I Sandy wie, że powinien po prostu otwarcie powiedzieć, zaprawiłem
się, stary, a ten brąz jest taki fajny, i wtedy byłoby out-front i po
wszystkim. Ale nie może się do tego zmusić, nie może się zmusić do
takiego otwarcia. Więc robi się jeszcze gorzej.
Podchodzi Kesey z piłką i puszką Day-Glo. Chce, żeby Sandy
pomalował ją Day-Glo, a on, Babbs i paru innych zabiorą ją nad wodę o
zmierzchu i trochę sobie porzucają. Sandy zaczyna na nią pryskać,
tylko że to jedno i to samo, piłka i ręka Keseya, więc rozpyla farbę
po ramieniu Keseya z najwyższym poświęceniem i uwagą, a Kesey na to:
- Hej, co się z tobą, do cholery, dzieje...
I w tym samym momencie, kiedy to mówi, wie, a Sandy\'emu
nagle robi się bardzo nieprzyjemnie.
- Jestem... zaprawiony - mówi Sandy. - Wziąłem trochę kwasu, no
i... wziąłem za dużo i bardzo źle ze mną.
- Chcieliśmy zostawić ten kwas na drogę powrotną - powiada Kesey.
- Chcieliśmy mieć trochę na Góry Skaliste.
- Nie wziąłem aż tyle - próbuje się tłumaczyć, ale z
głośnika na autobusie gra płyta Beatlesów, spada mu na głowę jak
deszcz igieł - choć marnie ze mną.
Kesey wydaje się zirytowany, ale próbuje go pocieszyć.
- No, cóż... trzymaj się. Posłuchaj muzyki...
- Posłuchać muzyki! - krzyczy Sandy. - Boże! Przecież nie mam
innego wyboru!
Kesey mówi bardzo spokojnie:
- Wiem, jak się czujesz, Sandy. Sam to przeżyłem. Po prostu musisz
się trzymać - co poprawia Sandy\'emu humor: on jest ze mną. A
wtedy Kesey powiada: - Jeśli jednak wydaje ci się, że będę twoim
przewodnikiem w tym tripie, to się grubo mylisz - i idzie sobie.
Sandy\'ego dopada paranoja. Odchodzi spod domu i trafia na jakąś
zieloną leśną polankę. Babbs i Gretchen Fetchin leżą na trawie w
cieniu, no prostu się wylegują, ale nogi Babbsa się unoszą, a ramiona
poruszają i nogi Gretch się unoszą, a Sandy widzi Babbsa i Gretch w
stawie, jak nływają leniwie. Wie, że są na ziemi, a jednak
są w wodzie - więc pyta:
- No, jak tam?
- Mokro! - odpowiada Babbs.
...i... cudownie... to bardzo przyjemne... jakby Babbs dokładnie
wiedział, o czym on myśli - synch - i podłączył się.
Wszyscy jesteśmy jednym wielkim mózgiem i wszyscy jednak jesteśmy
w autobusie. I nagle tam, na polance na Florydzie, znowu wspaniale
jest być Prankstersem.
Wrócił do domu po zmroku, wszedł do ogrodu, a tam miliony gwiazd
na niebie, jak maleńkie neonowe lampki, wyglądają spomiędzy liści na
drzewach, drzewa wydają się obsypane milionami maleńkich neonówek, a
autobus zamienił się w rzeźbę z neonówek, milionów lampek zebranych w
kształt autobusu, jak cała noc neonowego pyłu, a każdy pyłek to
neonówka i wszystkie wibrują jak wielki przyjazny kosmos neonowych
cykad.
Schodzi do wody, gdzie nad małą zatoczką zebrali się wszyscy
Prankstersi, jest ciemno i cicho, wchodzi do wody i idzie, aż woda
sięga mu prawie do ust, robi się bardzo bezpiecznie, ciepło, błogo,
spogląda na gwiazdy, a potem na most w oddali. Z całego mostu widać
tylko światła, falujące łańcuszki świateł, w górę, w górę, w górę - i
właśnie w tym momencie podpływa do niego Chuck Kesey, uśmiechnięty
jak wielka przyjazna ryba. Chuck wie i to jest bardzo
przyjemne - a światła mostu wciąż wznoszą się, w górę, w górę, aż
łączą się z gwiazdami i most prowadzi wprost do nieba.