Próba Kwasu W Elektrycznej Oranżadzie

Rozdział siódmy.

Próba Kwasu W Elektrycznej Oranżadzie

7. Kwas poza kontrolą

Cala Gola, Cala Gola, cisza, ale cóż... to, że ta lub parę innych wpadek, które przydarzyły się Prankstersom, miały cokolwiek wspólnego z beztroską zabawą w Koks, nie przychodziło im wówczas do głowy. Szaleństwo nie było absolutem. Wszyscy na ochotnika podjęli wyprawę i stan świadomości według zwykłych kryteriów "szalone". Ta wyprawa, a właściwie cala ta sprawa, była ryzykownym i brawurowym skokiem w nieznane i po prostu zakładali, że coraz więcej z tego, co tkwiło w nich w środku, będzie się ujawniać i rozwijać, na chwałę albo hańbę. Cała Goła zrobiła swoje. Odleciała z hukiem w próżnię, skąd pozbierali ją gliniarze, zamknęły się za nią drzwi oddziału psychiatrycznego i to by było na tyle, bo Prankstersi już dawno odjechali.
Wyprawa zaczęła się jako wspaniały desant z leśnej twierdzy La Hondy w sam środek nie podejrzewającej niczego Ameryki. I, dla San-dy\'ego przynajmniej, to właśnie wtedy była najlepsza, kiedy Prankstersi trafiali pomiędzy ludzi, a obywatele tego kraju gapili się i starali reagować jak należy na... a cóż to, na Boga, robią ci wariaci. Ale działy się także inne rzeczy. Na długich odcinkach amerykańskich superautostrad, pomiędzy przedstawieniami, autobus przypominał garnek do gotowania pod ciśnieniem, tygiel, jak jedna z komór, w których pierwsi fizycy atomowi zagęszczali ciężką wodę, zbliżali cząsteczki coraz bliżej do siebie, aż wybuchały ich atomy. W autobusie wszelkie ślady dziwactwa, współzawodnictwa, żalu, czy czegokolwiek innego, ulegały nasileniu. Wszystko zupełnie otwarcie.
Jane Burton, znana teraz jako Generally Famished, Ogólnie Wygłodzona, i Sandy - Dis-Mount, Zer-wał - wszędzie tam, gdzie mieli kazię tak jak w Houston, zaczęli chodzić najadać się porządnie. Po-rządnie pod każdym względem. Szli prosto do jednej z Porządnych Amerykańskich Restauracji o wielkich oszklonych witrynach z tandet-nymi plastykowymi wiatraczkami reklamującymi piwo Heinekena i z na-lepkami Diriers Club i American Express na oszklonych drzwiach, wchodzili i zjadali porządny befsztyk z porządnymi frytkami, wygotowaną marchewką z groszkiem i sosem A-1. Jane, wyczerpana brakiem snu i cały czas głodna jak wilk, ogólnie wygłodzona lub cierpiąca na niestrawność, zastanawiała się, co, do cholery, robili na południowym skraju Stanów, taki kawał drogi od Nowego Jorku. Sandy\'ego męczyła podświadoma chętka, aby wyjść poza autobus, a jednocześnie być w autobusie - w tamtym sensie - a żadne z nich nie wiedziało, co myśleć o Keseyu - zawsze ten Kesey...

I ten upał. Z Houston ruszyli na wschód, poprzez Głębokie Południe, a Głębokie Południe w lipcu to po prostu... lawa. Powietrze wpadające przez otwarte okna autobusu było gorące i szorstkie jak niewidzialny dym, a kiedy się zatrzymywali, spadało na nich jak istna lawa. Odpoczynek w Houston niewiele pomógł, ponieważ wraz z upałem wszystko zaczęło się od nowa, nikt nie spał i nawet z pomocą speedu, trawki i kwasu ledwo udawało im się przebić przez tę lawę.
Odetchnęli w Nowym Orleanie, ponieważ wysiedli i przechadzali się po Dzielnicy Francuskiej i porcie, w koszulach w czerwono-białe paski, pomalowani Day-Glo, a ludziom odbijało na ich widok. Kiedy byli na nadbrzeżu, zjawili się gliniarze, jak komediowy antrakt, ponieważ gliniarze to już dla nich chleb z masłem. Glinom z miasta wcale nie lepiej udawało się odgrywać swój Gliniarski Film niż glinom ze wsi. Hassler przemawiał do nich słodko, jak uniwersytecki prymus na uroczystości wręczenia dyplomów, Kesey przemawiał do nich słodko i swojsko, a Hagen filmował to wszystko, jakby to był szalony eksperyment z cinema verite, więc gliny uciekły w stadzie nowych fordów radiowozów wirującymi światłami na dachach. Sayonara wam wszystkim. Więc po ptostu spacerowali sobie po Nowym Orleanie w pasiastych koszulach i szortach i wszyscy mogli podziwiać potężne muskularne nogi Keseya, jak u piłkarza, kiedy rwał do przodu, jakby to on był tu właścicielem, jakby to oni byli tu właścicielami, i wszystkim poprawiały się humory. Pojechali nad jezioro Pontchartrain na północnym skraju Nowego Orleanu. Wszyscy wzięli kwas, choć małą dawkę, około 75 mikrogramów - wszyscy szczęśliwi i zaprawieni kwasem, a rock\'n\'roll grzmi, Martha and the Yandellas i Shirley Ellis, wszystkie stare przeboje. Jezioro Pontchartrain jest jak wspaniały, wielki, piękny, przestronny - przestrzeń! - park na wodzie. Zajechali na parking, a tam naokoło ładne drzewa i bezkresna piękna woda, więc przebrali się do kąpieli. Walker, pięknie zbudowany, wkłada czerwono-żółto-czarne kąpielówki, Kesey, pięknie zbudowany, wkłada kąpielówki niebiesko-biale, a Zonker, pięknie zbudowany, choć smuklejszy, zakłada kąpielówki pomarańczowe, błękit wody zaś, wypalona zieleń trawy oraz liści i - leciutka bryza? - wszystko to pływa przed ich zakwaszonymi oczami jak topniejąca widokówka - woda! Nie wiedzą natomiast, że to plaża tylko dla Murzynów. Czarnuchy siedziały na ławkach i gapiły się na białych wariatów, jak wysiadają z dziwacznego autobusu i walą wprost do nowoorleańskiej, z trzydziestego równoleżnika, z Głębokiego Południa, wody dla Murzynów. Zonker jest tym razem naprawdę zaprawiony, upał aż kipi, około 40 stopni, więc daje nura, odpływa i wkrótce spostrzega, że jest otoczony przez ciemnopomarańczo-wych ludzi, Murzynów, którzy tkwią nieruchomo w wodzie wokół niego i ślą mu groźne spojrzenia. Jeden ma z przodu złoty ząb z wyciętą gwiazdą tak, że w samym środku tego złota widać białą gwiazdę z emalii, ma z przodu złoty ząb z wyciętą gwiazdą, ząb który zaczyna rzucać na niego słoneczne odblaski - cziiiakkk - w rytm bicia serca, coraz szybszy, te cholerne błyski powidoków złota i białej gwiazdy, a Złotousty powiada:
- Strasznie dużo śmieci dziś w wodzie, stary.
- Racja, stary - mówi drugi.
- Kurewsko dużo śmieci, stary - mówi następny i tak dalej.
Naraz Złotousty zwraca się wprost do Zonkera:
- Co tu robią te śmieci w tej wodzie, chłopie?
Zonker jest mocno zakłopotany, częściowo dlatego, że z powodu kwasu wszystko wydaje mu się pomarańczowe - pomarańczowe kąpielówki, pomarańczowa woda, pomarańczowe niebo, pomarańczowe groźne czarnuchy.
- Co ty tu robisz, chłopie! - nagle bardzo ostro mówi Złotousty. Pomarańczowy i wielki, z pomarańczowymi szerokimi, tęgimi plecami, wielkimi jak pomarańczowa płaszczka manta. - Wiesz, co teraz zrobi my? Utniemy ci jajeczka. Zabierzemy cię na plażę i damy ci popalić!
- He-hehhhhhhhhhhhhh! - pozostali buchnęli zawodzącym, jęk liwym śmiechem.
Z jakiegoś powodu jednakże Zonker się uśmiecha. Czuje, jak uśmiech rozszerza mu się na twarzy, jak wielki pomarańczowy plasterek pomarańczowej galaretki w cukrze. Tkwi tam zawieszony w wodzie i szczerzy się, podczas gdy Złotousty błyska, błyska i błyska.
A wtedy Złotousty powiada:
- No, to jakiś niezwykły śmieć - i zaczyna się śmiać, tyle że tym razem przyjaźnie, wszyscy się śmieją, a Zonker śmieje się i płynie z powrotem do brzegu.
Przez ten czas wokół szalonego autobusu zebrał się wielki tłum Murzynów. Z głośników wali czujna muzyka, płyta Jimmy\'ego Smitha. Zonker wsiada do autobusu. Wygląda, jakby naokoło tańczyły tysiące Murzynów, tańczyły rock\'n\'rolla i swoje sprośne boogie. Wszystko jest pomarańczowe, spogląda na wijącą się masę Murzynów, za każdym oknem nic, tylko wijący się Murzyni, stłoczeni naokoło autobusu i wijący się i wszystko to zaczyna zmieniać się z pomarańczowego na brązowe. Zonker nabiera poczucia, że znalazł się w środku gigantycznego jelita wstrząsanego perystaltycznymi skurczami. Czuje, jak cały trip zamienia się w koszmar. Nawet Kesey, który niczego się nie boi, wygląda na zaniepokojonego. - Lepiej stąd spadajmy - mówi. - Ale jak, wyciśnięci? - w koszmarnych, brązowych, perystaltycznych skurczach? Na szczęście dla Zonkera, a może dla wszystkich, w tym momencie zjawiają się białe gliny, rozpędzają tłum i każą białym wariatom odjeżdżać, to plaża dla Murzynów. Chociaż raz nie wyskakują z autobusu i nie próbują popsuć Gliniarskiego Filmu. Idą z prądem Gliniarskiego Filmu i zabierają stąd swój film.

Dalej w głąb równin Missisipi i Alabamy, Biloxi, Mobile, drogą U.S.90, wśród równin, pól i upału, który nigdy nie popuszcza. Kierują się na Florydę. Sandy nie śpi od wielu dni ::::::: ilu ::::::: to jak totalna bezsenność i wszystko wygina się w krzywych, skisłych liniach. Słońce i równiny. Przeklęty upał - i wszystko dzieli się na przeciwne bieguny. Tu nieruchome, porażone letnim upałem Głębokie Południe - a serce Sandy\'ego nieustannie galopuje, a mózg ucieka, jakby najważniejsza była... jazda, Cassady!... ale Cassadych jest dwóch. Raz Cassady wygląda, jakby miał 58 lat i był szalony - speed! - a za chwilę, jakby miał 28 i był całkiem spokojny - kwas - i Sandy potrafi natychmiast odróżnić spokojnego Cassady\'ego od szalonego, ponieważ nos robi mu się... długi, gładki i prawie patrycjuszowski, podczas gdy dziki Cassady wygląda, jakby życie dało mu się we znaki. A Kesey - zawsze ten Kesey! Sandy patrzy... a Kesey jest stary, wynędzniały i z koślawą twarzą... a potem patrzy i Kesey jest młody, pogodny, z twarzą bez zmarszczek, okrągłą i gładką jak u dziecka, które siedzi godzinami nad lekturą komiksów, pogrążone w głębokiej purpurze Dr. Strange\'a wystrojonego w peleryny i światłocień Steve\'a Ditko. Dr Strange powiada: - Skąd mogli wiedzieć, że ten klejnot to przyrząd do przekraczania WYMIARÓW! To sposób, aby z naszego świata wkroczyć do przerażającego PURPUROWEGO WYMIARU! - Sandy może sobie błądzić... poza autobusem, ale i tak wszystko to nadal Kesey. Dr Strange! Zawsze widzi dwóch Keseyów. Keseya Prankstersa i Keseya manipulatora. Pędzą poprzez opary południowej Alabamy pod koniec czerwca, a Kesey wznosi się z komiksu i staje się Captain Flag, Kapitanem Flagą. Zakłada różową kieckę jak minispódniczka, różowe skarpetki, lakierki i różowe okulary słoneczne; owija głowę amerykańską flagą niczym wielkim turbanem, przytrzymuje ją wbitą z tyłu strzałą; wychodzi na dach autobusu mknącego z hukiem przez Alabamę i zaczyna grać dla przechodniów na flecie. Alabamańczycy wciągani w RÓŻOWY WYMIAR oglądają się dwa razy, żeby się upewnić, i rewelacja jak mawia George Walker, pieprzona rewelacja. Zajeżdżają na stację benzynową w Mobile i połowa Prankstersów wyskakuje z autobusu, rażą czerwono-białymi paskami i jak szaleni rozrzucają wokół czerwone, gumowe piłeczki, jak w jakimś maniakalnym balecie na temat szpaner-skiej, zwiewnej dekoracji stacji, podczas gdy facet nalewa do pełna i przygląda się najpierw im, potem Kapitanowi Fladze, a potem samemu autobusowi, a kiedy już odbierze należność za benzynę, popatrzy na Cassadyłego za kierownicą, pokręci głową i powie:
- Nic dziwnego, że tak kochacie czarnuchów w tej Kalifornii.
FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI - FORNI, jak było słychać w środku autobusu, przez kamerę pogłosową, co wszystkich rozbawiło do łez.
Tak to było, kiedy było dobrze... rzężą dalej przez Alabamę i nagle Sandy widzi Keseya starego, wynędzniałego i manipulatora. Sandy widzi go, jak schodzi po drabinie z dachu autobusu spoglądając na niego ponuro, i wie - intersubiektywność! - co Kesey myśli. Nie jesteś z nami, Sandy, nie jesteś otwarty, możesz tu sobie siedzieć, huczeć i rzęzić z nami przez Alabamę, ale jesteś... poza autobusem... i podchodzi do Sandy\'ego, zgarbiony pod niskim sufitem autobusu, przypomina mu człekokształtną małpę z potężnymi, zwisającymi ramionami, jak Incre-dible Hulk, Niesamowity Olbrzym, i naraz Sandy podskakuje, przyjmuje małpią pozę wymachując ramionami i przedrzeźniając go - a Kesey nagle szczerzy się w szerokim uśmiechu, obejmuje Sandy\'ego i ściska...
Akceptuje! Kesey mnie akceptuje! Wreszcie na coś zareagowałem., nie skrywałem niczego, nawet jeśli to żal, zrobiłem coś, zrobiłem swoje - i poprzez samo to działanie, tak jak nas uczył, ten żal zniknął... i jestem z powrotem w autobusie, podłączony do reszty...
Zawsze ten Kesey! I w tym przypływie euforii - Kesey akceptuje! - Sandy zdał sobie sprawę, że Kesey jest kluczem do wszystkiego, co w tej wyprawie działo się dobrego i wszystkiego, co działo się złego i że nikt, żaden z tych, którzy podjęli tę wyprawę, którzy znaleźli się w tym filmie, nie miałby odwagi podejść do Keseya i oświadczyć kategorycznie: Jestem poza autobusem. To tak, jakby powiedzieć, jestem poza tą... Niewypowiedzianą Sprawą, za którą się wzięliśmy...

Pensacola na Florydzie. 43 stopnie w cieniu. Jakiś znajomy Babbsa ma mały domek niedaleko oceanu, zajeżdżają tam, ale nad oceanem wcale nie jest lepiej. Powietrze faluje w upale jak nad kaloryferem. Większość Prankstersów jest w domu lub w ogrodzie. Kilka dziewczyn smaży mięso na rożnie koło autobusu. Sandy siedzi sam w autobusie, w cieniu. Ta bezsenność go wykańcza. Musi się trochę przespać albo gdzieś się stąd ruszyć. Nie może tak tu sterczeć w zawieszeniu, z walącym sercem. Idzie do lodówki i wyjmuje sok pomarańczowy. Ten kwas w Nowym Orleanie, tamte 75 mikrogramów, to za mało. Właściwie jeszcze się porządnie nie zaprawił w tej podróży, nie przeżył nic... błogiego. Więc łyka wielki haust Kwasu Poza Kontrolą i rozsiada się wygodnie.
Chciałby doświadczyć czegoś miłego i spokojnego, pogrążony w ci-chym odosobnieniu autobusu. Zakłada słuchawki. Lewa słuchawka jest połączona z mikrofonem wewnątrz domu i słychać, jak kuzyn Keseya Dale gra na pianinie. Wbrew wszelkim pozorom prowincjusza, Dale wiele lat uczył się muzyki, gra biegle i nuty dobiegają jak krople ciekłego ametystu wibrujące bez końca w... kwasowej atmosferze i to jest całkiem przyjemne. Prawa słuchawka jest połączona z mikrofonem zbierającym odgłosy na zewnątrz domu, głównie trzaski ognia pod rożnem. A więc concerto Dale\'a i trzaski ognia w tych wielkich wyściełanych słuchawkach otaczają jego głowę... tyle że dźwięki wymykają się jakoś spod kontroli. Brak im synchronizacji. Tak, jakby walczyły o jego głowę. Rożen trzeszczy i bulgoce, ametystowe zaś kropelki krystalizują się w tłuczone szkło, a potem w blachę, blaszane pianino. Słuchawki wydają się rosnąć, wielkie wyściełane muszle już prawie zamykają się wokół jego głowy, twarzy, nosa - chaotyczne dźwięki dominują nad nim, jakby wszystko miało się skończyć właśnie tu, wewnątrz wyściełanej kuli - panika - zrywa się z ławki, ucieka parę kroków, w słuchawkach wciąż uciskających czaszkę, potem zdziera je z głowy i wypada z autobusu - wszędzie naokoło Prankstersi w popołudniowym słońcu, w koszulach w czerwono--białe paski. Babbs ma moc, reżyseruje film i próbuje coś nakręcić - Kwasowy Flecista. Sandy rozgląda się. Nie ma komu powiedzieć, że wziął kwas na własną rękę i że ma zły trip, nie może się do tego przyznać... wpada do domu, ściany wyskakują tak cholernie blisko, a wszystkie krawędzie naprężone do granic, jakby miały pęknąć. Jane Burton siedzi sama w domu i cierpi na niestrawność. Jane jest jedyną osobą, której mógłby powiedzieć.
- Jane - mówi - wziąłem trochę kwasu... i bardzo dziwnie się czuję... Ale mówienie kosztuje tyle wysiłku...
Fale upału twardnieją w powietrzu jak smugi w szklanej dziecinnej kulce, a perspektywę całkiem szlag trafił, ściany gwałtownie zbliżają się, a potem zapadają daleko w głąb, jak w sali biesiadnej na obrazie Tycjana. I ten upał - Sandy musi coś zrobić, żeby się pozbierać, decyduje się na kąpiel. Zdejmuje ubranie, wchodzi pod prysznic i... dźwięki fletu, Babbs! Dźwięki fletu tryskają z sitka, a upał jest w nim w środku, mógłby spojrzeć w dół i zobaczyć, jak tam płonie, więc spogląda w dół, dwie gołe nogi, jakiś tors wznosi się ku niemu, jakby po raz pierwszy je zauważył. Istnieją osobno, jakby należały do innego człowieka, takie dziwne skręty i kąty przyjmują wśród strumieni fletu, wypukłości i koś-cistości, jakby nic z tego przedtem nie widział, tego ciała, tego nieznajomego. Wpada w zachwyt - tylko że to nie jest nieznajomy, to jego... matka... i nagle znajduje się z powrotem w tym ciele, tyle że to ciało jego matki - a za chwilę jego ojca - stał się swoją matką i swoim ojcem. Nie ma żadnej różnicy pomiędzy Mną i Tobą w strugach fletów na wybrzeżu Florydy. Zakręca wodę, flety ustają. Znowu jest sobą - uciekać przed paniką - nie udało się, mam cię - ubiera się i wraca do salonu. Jane wciąż tam siedzi. Porozmawiaj z kimś, na Boga - z Jane! - ale pokój znowu zaczyna się ruszać, perspektywa chwieje się dziwacznie, cała jedna strona pokoju podjeżdża wprost do jego twarzy, potem odjeżdża z powrotem tam, gdzie była - Jane! - Jane tuż przed oczami, o mały kroczek, potem z powrotem na kanapie, potem znowu podjeżdża, wszystko miota się w tę i z powrotem w otępiającym upale - Sandy! - ktoś szuka go w domu, Hagen? Kto to? - podobno Babbs chce go do filmu. Prankstersi w czerwono-białe paski płoną w słońcu. Podobno Babbs ma pomysł na sekwencję filmu. W scenie tej Babbs jest Czarodziejskim Flecistą, poświstuje na flecie, a wszystkie dzieci w czerwono--białe paski gonią za nim w barwnym tanecznym korowodzie. Wręczają Sandy\'emu pranksterską koszulę, choć wcale jej nie chce. Jest o dużo za duża. Wisi na nim w luźnych fałdach, jakby wysechł na słońcu. Wychodzi na słońce - koszula błyska mu przed oczami wybuchami promieni słonecznej czerwieni i słonecznej srebrobieli, jakby poruszał się w aurze promiennego gwałtu. Babbs daje mu znak, więc rusza w szalony taniec wzdłuż sznura do suszenia bielizny, a kamera terkoce. Czuje, jak na twarzy pojawia mu się szalona mina, a gałki oczu przewracają się białkami do góry, lekkie błyski czerwieni i srebrobieli wybuchają pod powiekami... i ten oszołomiający upał, tańczy jak wariat w słońcu, wirując oddala się na bok.
Nagle bardzo ważne jest, żeby nikt nie dowiedział się, że wziął Kwas Poza Kontrolą. Jane można zaufać... to nie jest zbyt out-front, ale musi trzymać szpan. Wokół ogrodu maszeruje Chuck Kesey dmąc w tubę, trąbiąc buup buup a buup buup bardzo nisko i głośno, podchodzi do Sandy\'ego, przygląda mu się, uśmiecha zza ustnika i trąbi bup bup a bup bup bardzo czule i cicho i - intersubiektywność! - wie i rozumie - i to milo, bo Chuck to najmilszy człowiek pod słońcem i Sandy może mu zaufać. Gdyby tylko udało mu się zachować szpan...
W pobliżu autobusu leży puszka, a w niej ćwierć kilo trawki. Sandy rusza na czworakach, zaczyna mu się podobać ta zabawa w słońcu, niechcący przewraca puszkę i trawka rozsypuje się w miałki brązowy piasek. Wszyscy się przejęli, a Hagen schyla się i próbuje oddzielić trawkę od piasku. Sandy na czworakach ryje palcami w ziemi i stara się wykopać trawkę, tyle że kiedy już zaczął ryć, ziemia w miarę rycia robi się coraz bardziej brązowa i ten brąz mu się podoba, taki brązowy, taki głęboki, taki bogaty, aż zapomniał o trawce i kopie głębiej w ziemi, a Hagen mówi:
- Hej, co się z tobą, do cholery, dzieje?
I Sandy wie, że powinien po prostu otwarcie powiedzieć, zaprawiłem się, stary, a ten brąz jest taki fajny, i wtedy byłoby out-front i po wszystkim. Ale nie może się do tego zmusić, nie może się zmusić do takiego otwarcia. Więc robi się jeszcze gorzej.
Podchodzi Kesey z piłką i puszką Day-Glo. Chce, żeby Sandy pomalował ją Day-Glo, a on, Babbs i paru innych zabiorą ją nad wodę o zmierzchu i trochę sobie porzucają. Sandy zaczyna na nią pryskać, tylko że to jedno i to samo, piłka i ręka Keseya, więc rozpyla farbę po ramieniu Keseya z najwyższym poświęceniem i uwagą, a Kesey na to:
- Hej, co się z tobą, do cholery, dzieje...
I w tym samym momencie, kiedy to mówi, wie, a Sandy\'emu nagle robi się bardzo nieprzyjemnie.
- Jestem... zaprawiony - mówi Sandy. - Wziąłem trochę kwasu, no i... wziąłem za dużo i bardzo źle ze mną.
- Chcieliśmy zostawić ten kwas na drogę powrotną - powiada Kesey. - Chcieliśmy mieć trochę na Góry Skaliste.
- Nie wziąłem aż tyle - próbuje się tłumaczyć, ale z głośnika na autobusie gra płyta Beatlesów, spada mu na głowę jak deszcz igieł - choć marnie ze mną.
Kesey wydaje się zirytowany, ale próbuje go pocieszyć.
- No, cóż... trzymaj się. Posłuchaj muzyki...
- Posłuchać muzyki! - krzyczy Sandy. - Boże! Przecież nie mam innego wyboru!
Kesey mówi bardzo spokojnie:
- Wiem, jak się czujesz, Sandy. Sam to przeżyłem. Po prostu musisz się trzymać - co poprawia Sandy\'emu humor: on jest ze mną. A wtedy Kesey powiada: - Jeśli jednak wydaje ci się, że będę twoim przewodnikiem w tym tripie, to się grubo mylisz - i idzie sobie.
Sandy\'ego dopada paranoja. Odchodzi spod domu i trafia na jakąś zieloną leśną polankę. Babbs i Gretchen Fetchin leżą na trawie w cieniu, no prostu się wylegują, ale nogi Babbsa się unoszą, a ramiona poruszają i nogi Gretch się unoszą, a Sandy widzi Babbsa i Gretch w stawie, jak nływają leniwie. Wie, że są na ziemi, a jednak są w wodzie - więc pyta:
- No, jak tam?
- Mokro! - odpowiada Babbs.
...i... cudownie... to bardzo przyjemne... jakby Babbs dokładnie wiedział, o czym on myśli - synch - i podłączył się.
Wszyscy jesteśmy jednym wielkim mózgiem i wszyscy jednak jesteśmy w autobusie. I nagle tam, na polance na Florydzie, znowu wspaniale jest być Prankstersem.

Wrócił do domu po zmroku, wszedł do ogrodu, a tam miliony gwiazd na niebie, jak maleńkie neonowe lampki, wyglądają spomiędzy liści na drzewach, drzewa wydają się obsypane milionami maleńkich neonówek, a autobus zamienił się w rzeźbę z neonówek, milionów lampek zebranych w kształt autobusu, jak cała noc neonowego pyłu, a każdy pyłek to neonówka i wszystkie wibrują jak wielki przyjazny kosmos neonowych cykad.
Schodzi do wody, gdzie nad małą zatoczką zebrali się wszyscy Prankstersi, jest ciemno i cicho, wchodzi do wody i idzie, aż woda sięga mu prawie do ust, robi się bardzo bezpiecznie, ciepło, błogo, spogląda na gwiazdy, a potem na most w oddali. Z całego mostu widać tylko światła, falujące łańcuszki świateł, w górę, w górę, w górę - i właśnie w tym momencie podpływa do niego Chuck Kesey, uśmiechnięty jak wielka przyjazna ryba. Chuck wie i to jest bardzo przyjemne - a światła mostu wciąż wznoszą się, w górę, w górę, aż łączą się z gwiazdami i most prowadzi wprost do nieba.

Kategorie

Zajawki z NeuroGroove
  • 2C-E
  • Dekstrometorfan
  • Katastrofa

Sam w domu. Nastawienie na silne doświadczenie psychodeliczne.

 

Około 3 w nocy spożyłem 450mg DXM. Pół godziny wcześniej zjadłem także 3 ząbki czosnku i 7,2 gram lecytyny. Faza była lekka, brak OEV i lekkie CEVy. Prawdziwa faza zaczęła się dopiero później.

O 7 rano tego samego dnia wziąłem kolejne 300mg DXM, poprzedziłem to zjedzeniem 3 ząbków czosnku i 3,6 gram lecytyny. Odczekałem dwie godziny i spożyłem 40mg 2C-E. Była godzina 9 rano i to uznaje za początek tripa.

  • Dekstrometorfan
  • DXM
  • Etanol (alkohol)
  • Kodeina
  • Przeżycie mistyczne
  • Tytoń

Odklejka

Wszystko jest wszystkim, czyli psychoza nad psychozami

Tak, to kolejny raport częściowo o DXM, jednak inny niż wszystkie. Jeśli ktoś kojarzy moje jazdy z kosmitami, naprawianiem linii czasowych i byciem innymi ludźmi to gwarantuję, że tu będzie jeszcze grubiej, niż w tych wszystkich przygodach razem wziętych. Opowieść jest dość długa i żeby zrozumieć czemu znalazłem się na tym dziwnym stanie przeplatającym Sigma Plateau, 3 z 4 Plateau, stupor, konfuzję, akinezję i chuj wie co jeszcze, muszę najpierw przedstawić pokrótce co zmieszałem przez poprzednie 20 godzin.

  • 25C-NBOMe
  • Retrospekcja

Zdana poprawka, wyśmienity nastrój, ciekawość, ogólnie wesołe i przyjemne nastawienie z nutką zaniepokojenia


  • Efedryna

Wczoraj, czyli 28-04-01, tzn w piątek ja wraz z trzema kumplami zaopatrzyliśmy się w tabletki tussipectu. Moi

kumple wzieli po dwie dabletki a ja trzy, zapiliśmy to pluszem energy. Po paru minutach zapodaliśmy jeszcze po

jednej tabletce no i oczywiście zapiliśmy pluszem. Po jakiś 30 minutach moich kumpli zaczeło już brać, po godzinie

byliśmy w barze. Tam wszystko poczło na maksa. Moich kumpli zaczeło coraz bardziej kręcić, a mnie nic, normalnie