20. Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie
To, co zdarzyło się Prankstersom po ucieczce Keseya do Meksyku,
przypominało bardzo wypadki w Lidze z książki Hermana Hessego
Podróż na Wschód po tym, jak opuścił ją Leo - cóż, to
niesamowite, ten szczególny synch... dokładnie... Prankstersi! I ich
wspaniała autobusowa wyprawa z roku 1964! Ich film. Nie, to trwało
nadal. Fantazja Hessego zgadzała się z ich fantazją co do joty. To
trwało nadal, co do joty... aż po ten dziwny podział...
Przywódca Ligi w Podróży na Wschód miał na imię Leo.
Oficjalnie nigdy nie występował jako przywódca, tak jak Kesey był
nie-nawigato-rem tego bractwa. I nagle wycofał się "w samym środku
groźnej czeluści Morbio Inferiore", właśnie kiedy Ligę najbardziej
pochłonęła jej Podróż na Wschód, w tej krytycznej fazie wyprawy, gdy
na przemian wypierano się jej i zachwycano nią. "Od tej pory pewność
i jedność nie istniały już w naszej wspólnocie, choć ta wielka idea
wciąż wiązała nas razem. Jakże dokładnie pamiętam pierwsze dysputy!
Były czymś tak nowym i niesłychanym w naszej, dotychczas idealnie
zjednoczonej Lidze. Prowadzono je z respektem i uprzejmością -
przynajmniej na początku. Na początku nie wiodły ani do drastycznych
konfliktów, ani do osobistych wyrzutów czy zniewag - na początku
wciąż byliśmy niepodzielnym, zjednoczonym wobec całego świata
bractwem..." Stosunki psuły się coraz bardziej i narrator, "H.",
wycofał się po owym Morbio Inferiore. A narrator Hartweg wycofał się
po...
To niesamowite, ten synch!
Po odejściu Keseya przywódcą został Babbs. Nie było żadnego
zebrania, żadnego głosowania, nawet żadnego słowa na do widzenia od
Keseya. Babbs zostaje przywódcą - ich... grupowa świadomość wiedziała
to od razu, bez cienia wątpliwości. Zapakowali wszystko z La Hondy i
zabrali do Oregonu, do domu rodziców Keseya. Archiwum złożyli w
Spread, a później w domu Chucka w Oregonie. To i owo przekazali,
jakby w testamencie, innym headom, jak na przykład wielki, okrągły
stół, pocięty inskrypcjami Hell\'s Angels, Oddali go nowej grupie
psychedelicznej, Anonimowym Artystom Ameryki, z siedzibą na tak
zwanym Rancho Diablo w Skylondzie. Wszystko, co mogło przydać się do
Prób Kwasu, zabrali ze sobą.
Babbs przeniósł Próby Kwasu do Los Angeles i tam potelepał się
autobus. Jeszcze tam nie dotarli, a już zaczęły się szemrania -
"pewność i jedność nie istniały już w naszej wspólnocie, choć ta
wielka idea wciąż wiązała nas razem. Jakże dokładnie pamiętani te
pierwsze dysputy!" Babbs za dużo rozkazuje - Kesey,
nie-nawigator, wyrażał po prostu swą wolę i po prostu czekał, aż
utoruje sobie drogę w Grupowej Świadomości. Babbs rządzi się jak
w wojsku... jak w harcerstwie... Wpusty Babbsa nagle wydały się
czystą złośliwością. Jego tajemnicze uwagi, jego bezpośredniość
wydawały się okrutne. Niektórzy z Prankstersów zaczęli nawet
sympatyzować z nieszczęsnymi biedakami takimi jak Pan-cho Pillow, ten
wszem i wobec gnojony kwasowy oszołom Pancho.
Pancho, zawsze w spazmach samobiczowania, wciąż desperacko chciał
być w autobusie. Wszystko, co miał przy duszy, wydał, nieszczęsny, co
do grosza na podróż z San Francisco do Los Angeles i pewnego dnia
dogonił autobus w Lemon Grove. Pancho podszedł z wolna z szerokim
uśmiechem braterstwa na twarzy, jął wspinać się po stopniach, a w
drzwiach autobusu zastąpił mu drogę Babbs.
- Nie sądzę, aby ktokolwiek chciał cię tutaj - powiedział Babbs.
- O co ci chodzi? - pyta Pancho. - Nie mogę wsiąść do autobusu?
- W autobusie nie ma nikogo, kto chciałby cię tu widzieć.
Uśmiech Pancha znika rzecz jasna, oczy zaczynają śmigać jak kulki
w stołowym bilardzie próbując dostrzec, kto jest w środku w autobusie
- Przecież znacie mnie wszyscy, to ja, Pancho!
- Cóż... wiem, że niektórym działam na nerwy - powiada Pancho -
ale przejechałem taki kawał drogi, żeby być z wami, wydałem wszystkie
pieniądze, żeby się tu dostać...
- Nic nas to nie obchodzi - odzywa się czyjś głos w autobusie.
- Słuchajcie - mówi Pancho - będę siedział cicho. Będę robił, co
tylko zechcecie. Chcę pomagać przy Próbach. Będę robił wszystko...
- Nic nas to nie obchodzi - następny głos w autobusie.
- ...wszystkie polecenia, będę na posyłki, tam musi być tysiąc
spraw...
- Nic nas to nie obchodzi.
Pancho stoi jak wryty, mowę mu odjęło, twarz płonie mu
czerwienią.
- Sam widzisz - powiada Babbs - tak jak mówiłem. Nie sądzę, aby
ktokolwiek chciał cię tutaj.
Odrętwiały Pancho wycofuje się ze stopni i powłócząc nogami znika
w Lemon Grove.
Cóż, nieźle się uśmiali. Ten pokręcony Pancho Pillow! Klasyczny
frik złych tripów! Maksymalny upierdliwiec! Ludzki koszmar :::: ale
był to śmiech o metalicznym posmaku, ten śmiech z numeru z Pancha
::::::
Babbs wykombinował w L.A. starą willę zwaną Sans Souci,
wspaniały, niebywały, rozpadający się w pył stary dom z kulistym
sklepieniem i kamienną balustradą, niemal w gruzach, ale z klasą.
Kiedy właściciel zastał w środku bandę bitników, odbiło mu, ale to
było potem. W każdym razie, pewnego dnia siedzieli tam wszyscy i
pewien Prankster powiedział coś bardzo niepranksterskiego. Powiedział
do wszystkich:
- Chcę powiedzieć głośno coś takiego: nie mogę znieść Margie i
nie chcę jej tutaj.
Niewiarygodne wprost. Mówił o Marge the Barge. Więc wszystkie
oczy kierują się na Babbsa, na którego spadła teraz rola Keseya w
rozwiązywaniu wszystkich problemów. Babbs zwraca się do Marge the
Barge i pyta:
- Co ty na to?
Marge odpowiada:
- Ja na to, że to jakaś bzdura - z tak spokojnym, niezłomnym
przekonaniem, że nikt nic nie mówi.
Drobna chwilka - jeszcze jedna na drodze do schizmy, zwolennicy
Babbsa przeciwko mamy-Babbsa-dość. Potem uświadomili sobie, że w
wielu przypadkach po prostu obwiniali Babbsa o tajemnicze zagubienie
sensu ich przedsięwzięcia. Rozglądali się wokół za jakimś
wytłumaczeniem i Babbs był właśnie Tym. To, co stracili, rzecz jasna,
to magiczny cement charyzmy Keseya. "Wyglądało na to, że im bardziej
pewni stawali się tego, że go utracili, tym bardziej wydawał się
niezbędny; bez Lea, jego przystojnego oblicza, dobrego humoru i
piosenek, bez jego zapału do naszego wielkiego przedsięwzięcia, samo
to przedsięwzięcie zdawało się w tajemniczy jakiś sposób tracić na
znaczeniu".
W istocie rzeczy Babbs prowadził Próby Kwasu w Los Angeles z
zadziwiającą determinacją. Prankstersi byli teraz poza rodzimym
terytorium, rejonem San Francisco, ale działali ze skutecznością, o
jaką sarni siebie nigdy dotąd nie podejrzewali. Tak jakby do
wszystkich dotarło napomnienie Babbsa sprzed miesięcy: - Musimy
nauczyć się funkcjonować na kwasie. Sami odlatywali, że się w dyńkach
nie mieściło, ale Próby Kwasu udawały im się tak, jakby były
rozpisane na głosy.
Babbs był w świetnej formie, jak mówiłem, a także spiknął się z
wybitnym headem nazwiskiem Hugh Romney, poetą, aktorem, komikiem,
który przebył całą drogę, zaczynał w czasach Beat Generation, a teraz
poświęcił się LSD i "odkrył Kierownictwo", jak sam powiadał, "a kiedy
odkryje się Kierownictwo, nie pozostaje już nic, jak tylko pracować
dla niego". Tak więc Romney i jego przyjaciółka Bonnie Jean byli
teraz w autobusie i wszyscy zajęli się tym, aby - ni mniej, ni więcej
- poddać Los Angeles Kierownictwu... Taaaak... Pierwsza Próba odbyła
się w kościele Paula Sawyera w Northridge, tuż pod Los Angeles, w San
Fernando Yalley... Sawyer nigdy nie stracił woli eksperymentowania i
sam jest w autobusie. I gdyby Sportowe Koszule mogły widzieć te...
nowe eksperymentalne ryty... z udziałem muzyki, tańca i ofiary -
ofiary? - cóż... nie była to dokładnie rzecz biorąc Próba Kwasu, a
raczej "happening", co w kręgach Kulturalnych stało się nieszkodliwym
i nie budzącym groźnych skojarzeń terminem, nawet w
unitariarisko-uniwer-salistycznym Kościele u Sawyera w Yalley. Był to
cudowny, nowoczesny budynek w kształcie ogromnej cebuli bermudzkiej,
wielkiej strzelistej... Kopuły, o fantastycznej akustyce, sam przez
się jakby stworzony do obecnej fantazji. Więc Prankstersi wprowadzili
się tam, uzbroili i omotali to miejsce, na "happening" przybyły
setki, częstowały się pranksterską magią i ananasowym chili, którą to
konkokcję serwowali Prankstersi, o smaku raczej paskudnym, niemniej
jednak ananasowe chili, samo w sobie pomylony pomysł. Cassady złapał
za mikrofon i zaczął nawijać, Romney złapał za mikrofon i zaczął
nawijać i był świetny, a Babbs i Paul Foster latali z Boskim
Wirnikiem i Paul nie jąkał się ani trochę... Ludzie tańczyli w
ekstazie i zaszli tak daleko w sprawie, nawet proste masy, że nawet
oni łapali za mikrofony i nagle nie było już żadnego podziału na
zabawiających i zabawianych, nic z tej
no-to-przyjrzyjcie-się-sobie-zaskoczone-zgredy protekcjonalności
zwyczajnych happeningów. Setki wessało doświadczenie, które rosło jak
senny tajfun spokój na gładkim skraju napełnionej wirującym płynem
centryfugi. Krótko mówiąc, wszyscy byli w filmie, w autobusie i było
pięknie... Byli, jakby... gotowi! Prankstersi - teraz gotowi, aby
wciągać do tego nowego doświadczenia setki, tysiące, miliony, które
masowo zjawią się w najbliższym czasie ::::
::::: Clair Brush, na przykład. Owszem. Była dziewczyną około
dwudziestki, ślicznym rudzielcem, pracowała dla Arta Kunkina,
redaktora "Free Press", alternatywnego tygodnika z Los Angeles. Stary
przyjaciel Doc Stanley zadzwonił do niej przed Próbą w kościele
Sawyera i powiedział, Clair, w pewnym kościele unitariańskim w Yalley
ma się odbyć happening, który naprawdę powinnaś zobaczyć i tak
dalej... Ale jedno z zadań Clair we "Free Press" polegało na
zestawianiu kalendarza imprez w alternatywnej branży, a że był to
sezon urodzaju na "happeningi", zaliczyła ich już z tuzin, a każdy
zawsze zapowiadano jako pieśń przyszłości i oczywiście każdy był
koszmarem. Więc nie poszła. Hmmmmm ::::: Niemniej jednak ::::
:::::: Usłyszawszy tych, którzy poszli, postanowiła jednak wybrać
się następnym razem :::::
::::: który przypadał w Watts, w urodziny Lincolna, 12 lutego 1966
roku. Watts! To samo Watts, gdzie ledwie pięć miesięcy temu wybuchła
zakręcona rewolucja czarnych, symbol wszystkiego, co beznadziejne i
katastroficzne w amerykańskim życiu i co to za dziwny pojazd
kosmiczny zbliża się właśnie do Watts, do samego centrum Rozwoju
Młodzieży - Rozwój Młodzieży! - w podróży ponad katastrofę ::::
:::: - Wydaje mi się, że zdecydowałam się - Clair wspomina na mój
użytek - gdy ktoś opisał mi, jak spontanicznie i z jaką radością w
tamtym wieczorze w kościele wziął udział Art Kunkin. Większość
obecnych ludzi poddała się improwizacji, jak się tego po nich
spodziewano, ale i Arthur, i ja w tłumie czujemy się skrępowani.
- No tak. To miejsce w Watts - faktycznie było to Compton,
wyodrębnione miasteczko na peryferiach Watts - wybrano z nie zna-
nych mi powodów. Najlepszy z domysłów, jakie na ten temat słyszałam,
miał związek z polityką sprowadzania takich grup w okolice dotknięte
ostatnio jakimś nieszczęściem, na znak przyjaznych intencji; to
jednak dość zabawne - paradoksalne? - miejsce na taką imprezę.
- Był to budynek magazynu, należał do ośrodka Rozwoju Mło dzieży,
ale wciąż stał pusty. Oni - ludzie z Ośrodka - używali go, albo
zamierzali użyć, na warsztat rzemieślniczy, może samochodowy? Przy
sposobienie zawodowe, itp. Został formalnie wynajęty przez grupę Ke
seya na 24 lub 48 godzin, za pieniądze, i przez cały czas Próby Kwasu
obecny był administrator z ośrodka.
- Zapowiadano to w zwyczajny sposób, w kalendarzu "Free Press" i
KPFK itp. i przyszło około 200 osób. Kiedy się tam zjawiłam, nic się
jeszcze nie zaczęło... ludzie siedzieli małymi grupkami na matach i
ko cach pod ścianami. Sala, główna sala, była ogromna... niezbyt
sobie radzę z oceną odległości w metrach, ale powiedziałabym, że
miała może jakieś 45 na 20. Na wschód od niej była mniejsza sala, na
zachód łazienki, a wzdłuż południowej ściany biegł korytarz z
otwartymi, nie oszklonymi oknami na wysokości pasa... przez które
można było zaglądać do środka.
- Przyjechałam swoim samochodem, podwiozłam jakichś dwoje ludzi,
ale od razu ich zostawiłam... poszłam przyłączyć się do znajomych,
którzy mieli trochę wina rosę i siedzieli na jakiejś macie na
podłodze. Jak powiedziałam, jeszcze się nic nie zaczęło... ale
wkrótce ktoś zapo wiedział (chyba Neal Cassady, choć nie znałam go
wtedy), że impreza się zaraz zacznie. Na południowej ścianie
wyświetlano filmy z komen tarzem... filmy z Daalej, z autobusu, z
ludźmi w autobusie... komentarz był dość nudnawym sprawozdaniem z
podróży, a sam film wydawał się raczej bez pomysłu i sensu.
- Pamiętaj, że byłam nowicjuszką. Nigdy nie byłam "na fazie" na
"trawce", na żadnych pigułach ani niczym takim... moje najbardziej
zaawansowane doświadczenia dotyczyły alkoholu. Znałam kilku "hea
dów", ale cała sprawa nie interesowała mnie zbytnio... kilka razy pró
bowałam trawki, ale nie robiło to na mnie wrażenia, jeśli nie liczyć
nieprzyjemnego smaku.
- To może tłumaczyć, dlaczego wielu ludziom podobał się ten film,
śmiali się, a także dlaczego wielu ludzi w ogóle tam przyszło...
Jestem pewna, że należałam do mniejszości, do tych, którzy nie
wiedzieli, czego oczekiwać. Musiały krążyć jakieś pogłoski, ale do
mnie nie dotarły. Myślę także, że wielu z obecnych słyszało o
sprawkach Keseya i dobrze wiedziało, co jest grane. Ale nie cicha
licha Clair. Ze mną tak zawsze.
- Film trwał nadal, pokazano jakieś slajdy kwiatów i wzorków,
różnych takich... potem na środek sali wniesiono wielki plastykowy
kubeł i zaproszono wszystkich, aby się z niego częstowali oranżadą
Kool-Aid, Nikt się specjalnie nie wyrywał... ludzie sobie
podchodzili, podawano to w papierowych kubkach, a ponieważ Kool-Aid
to normalka w domach Del Close, Hugh Romneya i innych moich
znajomych, uznałam za całkiem naturalne, że się je tam podaje...
wypiłam jeden kubek, wypiłam drugi, połaziłam i porozmawiałam trochę,
wypiłam jeszcze jeden...
...Jak na ironię, w każdym razie dla Clair, to był pomysł Romneya,
owo Electric Kool-Aid, Elektryczna Oranżada, jak ją nazwał. Całą...
tak, tak... doprawili ją od serca i bogato LSD. Po części był to
wpust, ale przede wszystkim naturalna kulminacja Prób Kwasu. Był to
gest, bezinteresowna szczodrość, rozdać kwas, prawdziwe podłączenie
całego świata, otwarte zaproszenie do udziału w pranksterskiej
ekstazie Wszys-tkojedni... wszyscy, unisono, stajemy się boskimi
naczyniami, a wszystko zawarte jest w Kool-Aid i papierowym kubku.
Cassady natychmiast wypił ze cztery litry. Faktycznie były dwa
wiadra. Romney wziął mikrofon i powiedział: - To tutaj jest dla
małych, a tamto tam dla dużych. To tu dla kotków, tamto tam dla
tygrysów - itp., itd. Jeśli o niego chodzi, zrobił wszystko,
brakowało tylko, żeby zaznaczył zaprawioną porcję literami LSD. Sam
Romney był tak po uszy w kisielu, iż nawet nie przyszło mu do głowy,
że jakieś bardziej naiwne duszyczki mogły zabłąkać się na ten
nieprawdopodobny przystanek w Watts i zwyczajnie nie wiedzieć... albo
pomyśleć sobie, że jego zawoalowane instrukcje odnoszą się zapewne do
ginu, jak to bywa z dwiema kryształowymi wazami ponczu na dwóch
końcach długiego, biało nakrytego stołu na weselnym przyjęciu... albo
po prostu tego nie usłyszeć, tak jak Clair Brush...
- Był tam Severn Darden i Del Close, ma się rozumieć, znałam ich z
Second City w Chicago. Severn i ja staliśmy pod lampą strobo skopową
(pierwszy raz widziałam coś takiego, daje czadu) i coś tam sobie
improwizowaliśmy... on był zazdrosnym mężem, ja niewierną żoną, coś
prostego i śmiesznego. On dusił mnie i ciskał mną naokoło (delikat
nie, rzecz jasna) i nagle zaczęłam się śmiać... i śmiać... a ten
śmiech był bardziej pierwotny, bardziej wykręcał bebechy, niż
cokolwiek, z czym miałam dotąd do czynienia. Brał się skądś tak
głęboko w środku, że nigdy nic takiego nie czułam... i tak to
trwało... i nie dało się tego opanować... i było cudowne. Coś mnie
tknęło i uświadomiłam sobie, że nie ma tam nic śmiesznego... nic do
śmiechu... z czego więc się tak śmiałam?
- Rozejrzałam się wokół, a ludzie mieli zniekształcone twarze...
wszędzie błyskały światła... na ekranach (prześcieradłach) na końcu
sali szły trzy albo cztery filmy naraz, a stroboskop błyskał szybciej
niż przedtem... zespół, Grateful Dead grał, ale nie słyszałam
muzyki... ludzie tańczyli... ktoś podszedł do mnie, zamknęłam oczy, a
on za pomocą jakiejś maszyny wyświetlał obrazy na wewnętrznej stronie
moich powiek (naprawdę myślę, że działo się coś takiego... zapytałam
później i była tam taka maszyna)... nic nie trzymało perspektywy, ani
śladu normal ności czy realności... bałam się, bo szczerze myślałam,
że to wszystko dzieje się w moim umyśle i że w końcu do reszty mi
odbiło.
- Rozglądałam się za kimś, komu ufam, zatrzymywałam ludzi i
pytałam, co się dzieje... przeważnie śmiali się, nie wierzyli, że o
niczym nie wiedziałam. Spotkałam faceta, którego nie znałam zbyt
dobrze, ale do którego od pierwszego spotkania poczułam sympatię.
Zapytałam go, co jest grane i czy tu chodzi tylko o mnie, a on się
roześmiał, przytulił mnie i powiedział, że ta oranżada była
"rasowana" i że właśnie zaczynam swoje pierwsze doświadczenie z
LSD... i że nie ma się czego obawiać, ale ani tego nie przyjmować,
ani nie odrzucać... nie zamykać się, nie walczyć z tym i nie starać
się tego powstrzymać. Potrzymał mnie tak dłuższą chwilę i staliśmy
się sobie bliżsi niż to możliwe między dwojgiem ludzi... nasze kości
zlały się w jedno, skóra stała się jedną skórą, nie było takiego
miejsca, gdzie można by nas oddzielić, gdzie on się kończył, a ja
zaczynałam. Nie można opisać tej bliskości inaczej, jak tylko w
katego riach melodramatycznych... a jednak czułam, że połączyliśmy
się i stali jednym w prawdziwym sensie, że nic nie mogło nas
rozdzielić i że znaczenie tego przerasta wszystko, co zdarzyło się
dotychczas. (Zauważ, że rok i dwa miesiące później... trzy
miesiące... czytałam potem o "im- princie" i że możliwe było, że
nadal będziemy wiele znaczyć dla siebie nawzajem, niezależnie od
okoliczności... myślę, że to prawda... osoba, o którą chodzi,
pozostaje kimś szczególnym w moim życiu, a ja w jego, choć nie mamy
ze sobą kontaktu i rzadko się widujemy... łączy nas coś, co
pozostanie. Do diabła! Nie da się mówić o tym, żeby nie brzmiało
naiwnie).
Nie bałam się już i zaczęłam rozglądać naokoło. Działo się to w
mniejszej sali, oświetlonej tylko lampą ultrafioletową, której
światło nadaje ludziom piękną barwę i fakturę. Zobaczyłam jakieś
dziesięć osób siedzących wprost pod tą lampą, osłoniętą białą (wtedy
fosforyzująco lawendową) płachtą, i malujących coś fosforyzującą
farbą na kalekich manekinach... i na sobie nawzajem, na swoich
ubraniach itp. Stanęłam pod lampą, a krople farby kapnęły mi na stopę
i sandał i to było niesamowite. Często wracałam pod tę lampę... było
tam spokojnie i nad wyraz pięknie. Moja skóra nabierała w tym świetle
głębi i faktury... jak aksamitny fiolet. Pamiętam, jak chciałam, żeby
zawsze była tego koloru. (Nadal chcę).
- Wiele działo się w dużej sali. Ludzie tańczyli, zespół grał -
ale ich nie słyszałam. Nie pamiętam ani jednej nuty, takie intensywne
były wibracje. Jestem wrażliwa na muzykę - sama śpiewam, gram na
różnych instrumentach itp. - i dlatego wydaje mi się to niezwykłe.
Stałam blisko zespołu i dawałam się ogarnąć tym wibracjom. Zaczynały
się w palcach stóp i drgał nimi każdy cal osoby... odbywały podróż
poprzez mój system nerwowy (pamiętam, jak wyobrażałam sobie siebie
jako jeden z tych rysunków, które pokazują sieć połączeń nerwowych
studiowanych na biologii), wędrowały każdym jego najdrobniejszym
skrawkiem, sięgając w końcu czubka głowy, gdzie wybuchały fantas
tycznymi formami barw i kształtów... może tak, jak na rysunkach
Stein- berga?... Pamiętam intensywne kolory, ale zawsze obramowane na
czar no... niezupełnie desenie, ale o różnych kształtach i fakturach.
- Stroboskop zgasł nagle... myślę, że coś w nim zepsuli... ale
przyniosło to ulgę, ponieważ ciągnęło mnie do niego, a on nękał tę
część mnie, która starała się trzymać rzeczywistości... zabawa z
poczuciem czasu, coś, czego nigdy dotąd nie robiłam... wydała mi się
nieodparcie atrakcyjna, choć przerażająca.
- Kool-Aid podano o dziesiątej czy coś koło tego. Prawie od samego
początku w wejściu tłoczyli się wchodzący i wychodzący ludzie i
policja. Było tam, przez cały wieczór, co najmniej sześć różnych grup
policjantów... począwszy od policji z Compton, potem drogówka, ludzie
szeryfa, Los Angeles Police Department i patrol obyczajowo-narkotycz-
ny. Pamiętam chyba, że byli w grupach po pięciu czy sześciu, stawali
w drzwiach, rozglądali się, czasami rozmawiali z przechodzącymi obok,
ale nie robili nieprzyjaznych gestów i nikomu nie grozili. Teraz
wydaje mli się, iż musieli zdawać sobie sprawę, że cokolwiek tam się
działo i tak nie można było sobie z tym poradzić... a areszt pełen
150 ludzi na kwasie stanowczo nie był nikomu potrzebny... więc
przyglądali się, komentowali, szli sobie, przychodzili następni... i
tak przez całą noc.
- Zjawili się lokalni dygnitarze... Chyba około północy, ale kiedy
działo się to wszystko, nie miałam poczucia czasu, aż do około
szóstej rano, kiedy wreszcie usiadłam (chodziłam, tańczyłam, albo
stałam przez cały czas od dziesiątej wieczór, nie chciało mi się
siadać... nie mam pojęcia, z jakiego powodu). Dwie albo trzy kobiety,
około siedmiu mężczyzn. Jeden z nich ubrany był w biały garnitur i
nosił czapkę Shrinera - myślę, że był to Elijah Muhammed, Uśmiechali
się, roz glądali, rozmawiali z jakimiś ludźmi... zostali przez jakieś
pół godziny i poszli, życząc nam dobrej zabawy. O tej porze nie było
już śladu po Kool-Aid, rzecz jasna... zabrano je natychmiast. Ludzie
z sąsiedztwa byli czarni, oczywiście. Wyglądało na to, jakby nie
mieli pojęcia, że chodzi tu o coś innego niż młodzieżowa zabawa i
wydawali się radzi powitać nas w tej okolicy. Pamiętam, że jedna z
kobiet niosła dziecko i wielu ludzi przystawało, żeby się z nim
pobawić... chyba dwuletni chłopczyk.
- Zarządca budynku był obecny przez cały czas. Chyba wracał do
części biurowej, aby chwilę się przespać albo po prostu usuwał się z
hałasu i zamieszania... ale co jakiś czas sprawdzał, czy wszystko
jest w porządku. Był miły, cieszył się, ale był bardzo, bardzo
zmieszany z powodu dziwnych akcji.
- W zasadzie uważam Próbę Kwasu za mistrzowską produkcję. Wszystko
było starannie zaplanowane i wykalkulowane, aby wywołać efekt LSD,
tak więc nie mam pojęcia, gdzie kończyła się produkcja, a górę brała
moja własna wyobraźnia. Filmy były tak sugestywne, wize runki i
detale kwiatów i drzew, a często po prostu barwne plamy ob rysowane
czarnymi liniami, szybko przesuwające się krajobrazy, detale dłoni i
takie... no, ale starałam się nie przyglądać im zbyt uporczywie...
- Ludzie stali na dworze... była chłodna, pogodna noc... ktoś
spanikował, wskoczył do samochodu i oddalił się w smrodzie palonej
Sumy... Chciałam wrócić do domu, ale wiedziałam, że jazda samochodem
to szaleństwo. Bonnie (dziewczyna Hugh Romneya) stała samotnie...
zwarłyśmy dłonie i uśmiechnęły się ze zrozumieniem, troską... Daalej
stał zaparkowany na ulicy. Podeszłam sama, usiadłam w autobusie,
usłyszałam i zobaczyłam duchy ludzi, którzy w nim mieszkali... my
(autobus i ja) wyruszyliśmy w podróż przez czas i poznałam ich tak
dobrze... Z powrotem weszłam do środka i znalazłam mężczyznę z twarzą
pomalowaną pół na pół na złoto i srebrno, z czupryną kręconych włosów
który wcześniej wydawał się groźny i dziwny -
- był to Paul Foster - spojrzałam na niego i zrozumiałam. Kos
tiumy Merry Pranksters wydawały się dziwaczne, a teraz były piękne i
na miejscu. Przypomniałam sobie plakat, który mieliśmy na suficie we
"Free Press", kiedy nasze biura mieściły się w Fifth Estate... był to
plakat do przedstawienia The Beard i wydrukowano na nim "Grah roor
ograrh... lew lwica... och grahr..." (właśnie tak) i w tamtym
momencie dokładnie zrozumiałam, co to znaczyło.
- Spłynął na mnie wspaniały przebłysk wtajemniczenia. Teraz już to
zapomniałam, ale była taka chwila, kiedy wszystko trafiło na swoje
miejsce i miało sens, a ja powiedziałam na głos: "Ach,
oczywiście!"... dlaczego nie widziałam tego dotychczas, dlaczego nie
potrafiłam zdać sobie sprawy z tego wszystkiego i tak bardzo się
przed tym nie bronić. To nie trwało długo i minęło bezpowrotnie.
- Była tam czarownica, bardzo miła, która wysyłała najlepsze
serdeczne i urocze wibracje. Ubrana była w czerwony aksamit, starsza
już dama, naprawdę czarownica w najlepszym gatunku. Cieszyłam się, że
tam była, a ona uśmiechała się, rozumiała, dobrze się bawiła i
matkowała tym nielicznym, którzy nie czuli się dobrze.
- Była taka dziewczyna, która wzięła się za bary z Bogiem. Była z
przyjaciółmi i chyba przyszła do siebie po paru godzinach. Był taki
facet, który kompletnie odjechał... Chciałoby się powiedzieć
katatonik, bo próbowaliśmy go z tego wyciągnąć, ale zupełnie nie
udawało się nawiązać z nim kontaktu... trochę go znałam i poczuwałam
się do od powiedzialności za doprowadzenie go z powrotem do miasta...
miał za sobą pobyt w szpitalach psychiatrycznych, brak kontaktu z
rzeczywis tością itp. i kiedy zdałam sobie sprawę z tego, co się
stało, błagałam go, żeby nie pił Kool-Aid, ale na próżno... to było
bardzo groźne. To jedyni ludzie, o których wiem, że mieli złe
doświadczenia, ale na pewno nie miałam do czynienia ze wszystkimi.
- Powiedziałam ci o nagraniu na taśmie ("Kogo to obchodzi?... Mnie
to nie obchodzi...") i jak użyto go przy następnej imprezie Show biz.
- Show biz - taaaaaak - i nieeeeee - Clair szybowała na
LSD, zastanawiając się, co się z nią dzieje, czy traci zmysły i tak
dalej, a tu rozległ się szaleńczy wrzask:
- Kogo to obchodzi!
A potem: - Ray!. Ra-a-a-a-ay!... Kogo to obchodzi!
Nawet takiego maniackiego wrzasku nie dałoby się usłyszeć w
ogólnym hałasie i gorączce, jak to zwykle na Próbie, ponad czadem
Graterul Dead, a już na pewno nie tak klarownie, gdyby nie to, że
złapał go mikrofon, wzmocniono go i nagłośniono przez potężne kinowe
głośniki...
- Kogo to obchodzi!
Było to coś dla uszu takich jak Clair, Clair, która myślała, że to
ona dostaje szału - głos kobiety, której odbija, która traci
świadomość, wzmocniony, jakby wyrywał się z bebechów i wydostawał
przez mózgi wszystkich obecnych. Więc opiekun Clair i jej improptu
przewodnik znowu objął ją ramieniem i powiedział: - "To taśma,
nagrali to. To tylko wpust. To robota Hugh Romneya". Cóż, to wydawało
się prawdopodobne. Hugh był aktorem, wspaniałym satyrykiem i
parodystą oraz numerantem... W samej rzeczy, pomiędzy wrzaskami
słychać było niewątpliwie głos Hugh dochodzący przez mikrofon:
- Panie i panowie, w sąsiedniej sali jest gliniarz, który
rozleciał się na kawałki! Czy ktoś zechciałby pójść tam i złożyć go z
powrotem!
- Ray! Ra-a-a-a-ay!.... To wspaniale, aż za bardzo!
A potem znowu głos Romneya: - Czy ktoś ma jakieś środki
uspokajające? W sąsiedniej sali jest ktoś, kto ma drobne problemy.
Sąsiednia sala to przedpokój dużej sali, od której zaczęła Clair.
Siedziała tam na podłodze jakaś dziewczyna, której kompletnie odbiło.
To było coś dla kwasowych weteranów. Takie rzeczy się zdarzają,
należy tylko... a Prankstersi i inni hierofanci kwasowego świata
słyszeli o tej dziewczynie, która siedziała i wrzeszczała. Kogo to
obchodzi! I świrowała. Poszli tam Norman Hartweg i Romney, a tam
siedzi całkiem ładna dziewczyna, gdyby tylko nie wykrzywiała tak
twarzy, z chromą nogą i wrzeszczy: Kogo to obchodzi! oraz
Ray-a-a-a-ay. Ray, tylko Ray, osobiście, Romney patrzy na Raya i od
razu widzi, co się dzieje. Ray to potężny facet, krótko ostrzyżony, w
trykotowej koszulce i kurtce bez rękawów, kamizelce, czy czymś takim,
co nieźle demonstruje jego mus-kuły. Wygląda jak marynarz, który
zaplątał się z bandą hippiesów i zastanawia się teraz., co tu, do
licha, się stało...
- Ray!
Ostatni facet pod słońcem, aby zająć się Panną Kogo To Obchodzi.
To robota dla fachowców, a właśnie ich tu mamy, paru największych na
świecie fachowców od kwasu, Romneya, Normana, Hasslera - właśnie
wchodzi - a oto zbliża się Babbs - i wszyscy zbierają się wokół niej
gromadą - Uwaga! - pamiętacie Rachel Rightbred! - wtedy jej przeszło!
- i udzielają jej instrukcji na wypadek odlotu:
-...nie walcz z tym...
-...idź za tym...
-...nie zgadzaj się ani nie protestuj...
-...płyń z prądem...
-...jesteśmy z tobą...
-...jesteś w rękach fachowców...
- fachowców - i Prankstersi nawijają nad nią, fraza za
frazą słów - a potem Romney zdobył trochę thoraziny, środka
uspokajającego, który nadaje się do powstrzymania złych tripów na LSD
i powiada: - Proszę, weź to...
- weź to - Panna Kogo To Obchodzi i Ray patrzą na ukos tiumowane
dziwadło w grupie ukostiumowanych dziwadeł, wszyscy zaprawieni,
dziwadło próbujące wcisnąć jej pigułkę Bóg wie czego - diabolizm - i
Ray wyrzuca thorazinę i Panna Kogo To Obchodzi ją wyrzuca, pigułki
sypią się po podłodze, a Panna Kogo To Obchodzi zaczyna:
- harruummmppparurnmmparrrumpppparruuuuuuumparum- pauharummmpa -
mamroce, raz po jednej, raz po drugiej stronie odlotu, chichoce
ciurkiem, a oni mówią, no tak, wychodzi z tego i wte dy: - Kogo to
obchodzi!... Ray!... Ra-a-a-a-ay!... Ach, po co to wszys tko!...
Seks!... Ray! Seks!... Kogo to obchodzi!
- To zdanie! - grzęźnie w pamięci Romneya. Nie może się
go pozbyć. Jej wrzaski grzmią po całej sali, ponieważ Babbs przyniósł
mikrofon, trzyma go koło niej, tuż przed Rayem, troskliwie, tak,
jakby to miało załatwić sprawę. Ray rozgląda się bezmyślnie. Babbs
chwyta wszystko do mikrofonu, aby było częścią próby - nie
odosobnionym zdarzeniem - a Wszystko jednym, anachoretycznym odlotem
- Kogo to obchodzi! Romney spogląda na Babbsa i Kogo To Obchodzi! -
cóż, Babbsa obchodzi, jedną jego część, ale drugą poświęcił sprawie
Prób, Archiwum, odlot do Archiwum, odleciało na taśmie do Archiwum,
Kogo To Obchodzi w Archiwum Prankstersów i krzyk niesie się po sali,
do każdego mózgu, także do mózgu Clair...
Romney nie może uwolnić się od obłąkanego wrzasku, Kogo to
obchodzi, odtąd będzie to dla niego Próba Kogo To Obchodzi, wraca do
mikrofonu, teraz już ogarnięty misją, skanduje:
- Słuchajcie, ta dziewczyna odchodzi od zmysłów! I kogo to ob
chodzi? Ona się rozlatuje na kawałki! I kogo to obchodzi? Rozpada się
na chrupki! I kogo to obchodzi? Tarza się w pyle, ma gałki oczne w
plastykowej wykładzinie! I kogo to obchodzi?
- to było jasne. Każdy, kogo to obchodzi, zrobi coś, przynajmniej
skieruje na nią strumień Energii, utoczy dla niej Wymiarowego Kreemo,
jeśli naprawdę go obchodzi. To stało się dla Romneya próbą, czuł to,
zgłębić, jak bardzo go to obchodzi...
Kogo to obchodzi! - wydziera się.
Jego obchodzi! Czuje to i czuje, jak rośnie...
...podczas gdy to wszystko nawija się na taśmę.
W końcu nawet na Próbie w Watts siada im siła i ci, którzy nie są
w kisielu, zaczynają się wykruszać, zostają najbardziej zawzięci
Prankstersi i garstka odkrywców, takich jak Clair Brush i Norman
poznaje, że nadchodzi magiczna godzina, Hassler podnosi się w
niebieskim kostiumie boya i tańczy piękny, powolny taniec do muzyki
wprost idealnej... a Page działa za nim z projektorami, projektorami
filmowymi i rzutnikami slajdów i zestawia coś w rodzaju naprawdę
cudownego kolażu, ruchomą projekcję ponad projekcją nieruchomą...
Prankstersi siedzą zdumieni i zachwyceni, a on zmienia powoli
abstrakcyjne wzory na projekcję slajdów i... wszystko pasuje do
siebie... wszystko...
Około szóstej rano jeszcze raz policja, tym razem narkotykowcy,
sześciu w cywilu - a jeden z zagorzałych odkrywców z godziny trzeciej
nad ranem podchodzi do nich i oznajmia z miną totalnej szczerości
mieniącej się od kwasowego nawalenia:
- Słuchajcie, mam teraz tyle Świadomości, tyle... Świadomości w
paznokciu małego palca... Moja Świadomość jest o tyle wyższa od
waszej, że... ach... - a połyskujące na jego twarzy napięcie świadczy
dowodnie, że to nie metafora, żaden czczy koncept, który można
uwarzyć z angielskiego języka wystarczająco niezmiernego, aby wyrazić
dokładnie o ile wyższa, więc twarz zapada mu się z powrotem w wyraz
słodkiej szczerości, nieco już znużonej, i powiada: - Nie
znaleźlibyście dla nas kilku papierosów? Nic nam już nie zostało.
Dziwne, ale jeden z nich znalazłby, wrócił bardzo prędko z
kartonem kooli, puszcza je w obieg. Około dziewiątej zostają już
tylko Prankstersi, Clair i kilkoro innych - oraz nowi policjanci - i
w końcu mówią Babbsowi, że powinien już wszystkich wyrzucić, słońce
wstało nad L.A., poczciwe czarnuchy z Watts idą do roboty... i
Prankstersi ruszają gromadą w blask słońca L.A., Diabeł z
pomarańczową twarzą i srebrnymi gwiazdami, wysoki, rozczochrany facet
z połową twarzy srebrną, a polową złotą, oszołomy w Day-Glo maszerują
w światło dnia o dziewiątej rano z ponurej wylęgarni Pandemonium...
I Clair Brush: - I to chyba tyle... Strasznie się nagadałam... Czy
coś z tego zostało? Czy się zmieniłam? Nie pamiętam. Chyba tak, ale
nie jestem pewna. Kiedy stanę pod ultrafioletem albo stroboskopem, to
powraca, takie żywe...
- Del Close powiedział mi potem, że błądziłam wokół i wygląda łam
"fantastycznie... w tym znaczeniu, że byłam jak fantazja". Nie mogę
sobie wyobrazić lepszego opisu.
- Od tej pory brałam LSD dwukrotnie. Za każdym razem było inaczej
i znacznie mniej dramatycznie, bardziej osobiście, łagodniej. Jedyne
wyraźne podobieństwo polega na efektach fizycznych, na które, jeśli o
mnie chodzi, składają się skurcze, zupełnie jak przy porodzie, i
drżenie końcówek nerwowych... w oczekiwaniu... przez dłuższe okresy
czasu, uczucie, jakby było się na skraju orgazmu, zupełnie bez
żadnego kontaktu... takie sprawy pojawiały się za każdym z tych
trzech razy. Poza tym za każdym razem było inaczej.
- Czy wezmę znowu? Och, pewnie kiedyś... ale nie pali się, naj
mniejszego gwałtu, żeby biec na róg do ulubionego handlarza. Myślę,
że najlepiej byłoby wziąć to razem z kimś kochanym, ale kimś takim,
kogo chce się zatrzymać żywego w pamięci przez długi, długi czas. A
takich nie ma wielu. To zbliżenie, jakiego niełatwo się pozbyć.
- No dobra. Wystarczy, mam nadzieję.
*
Około pierwszej po południu w mieszkaniu Romneya dzwoni
telefon, budząc go:
- Romney, należałoby was wszystkich rozstrzelać!... Siedmiu ludzi
u czubków!... Odbiło im!... Afera!
I wreszcie telefon z policji L.A.:
- Wy jesteście Romney? Słuchajcie, mamy tu takiego dwubarwnego
kolesia...
Och, to Wy-mia-ro-we Kree-mo... To przecież Paul Foster. Cztery,
pięć, sześć setek ludzi przez całą noc w tym domu wariatów oddawało
się jakimś cholernym orgiom - a gliny nie mogły położyć na nich łapy.
A więc - kiedy w kefirowatym blasku słońca o dziewiątej rano
zobaczyli wychudłego jegomościa, który wytoczył się z tego budynku
niczym Druid, z połową twarzy złotą, połową srebrną, to związali
sukinsyna za to, że był... no... pijany w miejscu publicznym, czy coś
równie prawdopodobnego. Ale o pierwszej po południu zapragnęli, żeby
ktoś, do cholery, zabrał już od nich tego dwubarwnego kolesia...
Chryste, chłopie! To przesada, nawet dla nas! Umywamy od tego ręce
::::: Ohyda :::::
::::: co... dokładnie takiego zrobiliśmy? I ::::::
:::::: nawet dla niektórych Prankstersów, dla frakcji
antybabbsowskiej, ta Próba była klęską. Z jednej strony podawali w
wątpliwość etyczny sens zaprawienia Kool-Aid kwasem, z drugiej
uważali, że to, co zrobiono Pannie Kogo To Obchodzi nadając jej odlot
przez głośniki, było okrutne. Wkrótce po powrocie do L.A. z La Jolli
Schizma wybuchła naprawdę i na dobre, otwarcie. Było to wielkie,
małe, własne Morbio Inferiore, Podział z Magazynu "Life".
Próba z Watts w L.A. na dodatek do Festiwalu Tripów w San
Francisco sprawiła, że gwałtownie wznosząca się fala psychedelii
eksplodowała z alternatywnego podziemia w sposób, o jakim nikt nawet
nie marzył, Leary, Alpert i ich eksperymenty cieszyły się sporym
zainteresowaniem mediów, ale wyglądało to na sprawę dość jednostkową,
z paroma harwardzkimi doktorkami u steru, wszystko razem dość
namaszczone i ezoteryczne. Ta nowa sprawa z San Francisco - L.A. z
szurniętymi dzieciakami i delirycznym rock\'n\'rollem sprawiała
wra-żenie, że straszne LSD rozpanoszyło się wśród młodzieży jak
zakaźna choroba - co w istocie miało miejsce. Bardzo niewielu zdawało
sobie sprawę, że wszystko to emanowało z jednego źródła: od Keseya i
Merry Pranksters.
Pojawiła się załoga z magazynu "Life" pod wodzą fotografa
Larry\'ego Schillera, który interesował się światkiem LSD i
fotografował na Próbie w Hollywood. Przeprowadzili wywiady z
Prankstersami, robili zdjęcia i powiedzieli, że zamierzają zamieścić
obszerny materiał na temat sceny kwasowej oraz jak dobrze pójdzie,
dać Prankstersów na okładkę. Sprowadzili więc autobus do wielkiego
studia fotograficznego i Schiller zwołał ich wszystkich. A wtedy
Babbs powiedział, że nie wchodzi do środka. Ale reszta, Norman,
Hagen, Cassady, cała grupa, poszli i Schiller zrobił masę zdjęć.
Normanowi wydawało się to zgredostwem. Przede wszystkim facet
pracował na materiale czarno-białym, a sprawą najbardziej
charakterystyczną dla Prankstersów był kolor, Day-Glo, im jaskrawiej,
tym lepiej, im więcej wibracji, tym lepiej. Potem Schiller kazał im
wszystkim usiąść w grupie na tle czarnego horyzontu, a Cassady\'emu
stanąć w środku i machać ramionami w górę i w dół, jak wrona.
Fotografował w świetle stroboskopu, co sprawiło, że Cassady wyglądał,
jakby miał wiele ramion, jak wielki bóg Sziwa. Efekt stroboskopowy
był wtedy nowością w fotografii psychedelicznej i mass media nigdy
nie miały go dość. Odtwarza doświadczenie kwasowe itp. Potem Schiller
kazał pewnym ludziom zostać na indywidualne zdjęcia, barwnym
postaciom takim jak Cassady, Paul Foster z niesamowitymi bokobrodami
i Płaszczem Ważności i Normanowi, może dlatego, że miał brodę.
Normalka... Reszta wyszła na zewnątrz, gdzie czekał Babbs. W końcu
ci, którzy zostali na indywidualne zdjęcia, też wrócili, ale kiedy
wyszli na dwór, autobusu już nie było. Ani śladu. Babbs, Mountain
Girl, Zonker, Walker i inni - zerwali się.
Hagen nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Coś takiego - wycięli nam
numer! - powiedział.
Prankstersi, numeranci - a wycięto im numer.
Skoro sprawy miały się tak, jak się miały, numer ten nabrał
fundamentalnego znaczenia. Ci, którym go wycięto, dostali się w końcu
z powrotem do rozpadającego się Sans Souci, ale Babbs i S-ka zdążyli
się zwinąć także stamtąd, z całą kasą i prowiantem. Babbs zostawił
wiadomość, że oni, ścisła czołówka, wyjeżdżają zrobić Próbę na własną
rękę i ponownie połączą się z Satelitami na Próbie na UCLA -
uniwersytecie kalifornijskim, zaplanowanej na 19 marca. - Ta wielka
idea wciąż wiązała nas razem - więc Norman, Cassady, Hagen, Paul
Foster, Roy Seburn, Marge i paru innych bez większego przekonania
podjęli przygotowania do Próby na UCLA. Ale UCLA wycofał się z układu
z powodu złej sławy po Próbie w Watts i to był już koniec. Wszystko
zaczęło się sypać. Był to dziwny czas i coś dziwnego wisiało w
powietrzu. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego Babbs dymnął
Cassady\'ego, innych może tak - choć to, że dymnął Hagena, też
wydawało się dość dziwne - ale Cassady\'ego - to niewiarygodne.
Cassady powiedział, a ja to pieprzę, i ruszył do San Francisco.
Norman i Paul Foster zatrzymali się u Hugh Romneya. Po jakimś czasie
Normanowi trafiła się okazja, aby pojechać do Nowego Jorku z Marge
the Barge i Evanem Engberem, więc wyruszyli samochodem na wschód.
Ledwie opuścił nas Leo, a już wyczerpały się wiara między nami i
zgoda; jakby życiodajna krew naszej grupy toczyła się z jakiejś
niewidzialnej rany.
Pewnego dnia Paul Foster zakręcił Boskim Wirnikiem i zasiadł do
pracy nad bardzo bogato iluminowaną kaligrafią. Kiedy skończył, była
to ramka z czarnego ornamentu, pośrodku słowa
IN MEMORIAM
w ozdobnym staroangielskim gotyku, a pod spodem: 23 stycznia 1966, dzień kiedy zniknął Kesey. Nic więcej, tylko In Memoriam i ta data. Powiesił to na ścianie.