Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Obowiązkowa pozycja na liście każdego toksykomana.

JA HIPIS

Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu
Trochę hałasu i spalin.
No i uśmiech politowania

Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Obowiązkowa pozycja na liście każdego toksykomana.

JA HIPIS

Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu
Trochę hałasu i spalin.
No i uśmiech politowania
Kółka na czole
Jakieś słowa o brudnym kudłaczu
Co prowadzi na sznurku
Wychudły psi szkielet
Nagle staję i zaczynam się gapić
O cholera! To, co koło mnie tupie
Gada i śmieje się
To zdaje się ludzie!

CZĘŚĆ I

Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach

- Ten facet to autentyczny hipis... - z podziwem stwierdził jeden z moich kumpli z rodzinnej dzielnicy, krakowskiego Kazimierza. Omal nie do stał w ryj...

Był to koniec lat sześćdziesiątych, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze grupy hipisów. "Chachary krakowskie" lały tę długowłosą zarazę jak każde inne frajerstwo inteligenckie. Ja też lałem. Dziwne to były stwory. Raz taki jeden na ubawie w klubie "Wandera" dostał w ryj od jednego z naszych. I powiedział dziękuję! Wariat! Po tych inteligentach wszystkiego można się spodziewać.

Gdy pewien mój przyjaciel dobił do owego ruchu frajerów, którzy na siebie mówią pacyfiści, wyśmiałem go i omal nie zerwałem przyjaźni.

- Hipis to wyższa forma człowieczeństwa! - tłumaczył mi nieudolnie.

- Bracie. Mieliśmy już w naszym dwudziestym wieku jednych nadludzi - śmiałem się w oczy Tomkowi (tak go nazwijmy) - i kiepsko się to dla nas wszystkich skończyło.

- Ale nadczłowiekiem jest Chrystus. Wierzysz przecież w Boga. Pociągnąłem łyk piwa, bo dyskusja miała miejsce pod budką z piwem.

- Człowieku! Ja tego Jezusa poważam, a i w Boga wierzę, ale sam widzisz, że go zatłukli, bo był za dobry. W życiu można marzyć o pięknych sprawach, ale na co dzień trzeba być skurwysynem, bo cię zajebią!

* * *

Kim wówczas byłem naprawdę? Dziki, rozkudlany szczeniak w podartym ubraniu, noszący pod strzępami ortalionowej kurtki ciężki, fiński nóż. Mymi kumplami były stare pijaczyny żłopiące bełty, czystą zwykłą i piwo po bramach

i w najobskurniejszych knajpach. Czułem się jednym z nich, choć oni widzieli moją inność. Myślałem. Myślałem, choć myśl topiłem w alkoholu, dodeptywałem ją chamstwem i dziką agresją. Wzorowałem się na ludziach ze swojej dzielnicy, a jednak zawsze odbijałem z ich tłumu. Ci, co mnie nie znali, myśleli, że jestem debilem. A ci którzy znali, szanowali mnie nawet, ale czuli, że jestem jakiś inny. Ta inność martwiła mnie nawet wtedy. Potem przywykłem. Miałem oczytaną babcię z "lepszego domu", u której się wychowywałem. To, że nauczyła mnie czytać książki sprawiło, że nie utonąłem w kazimierskich i azorskich mętach. Rozwinęła we mnie zainteresowania przyrodą i historią. Dlatego też więcej niż połowę życia spędziłem w okolicznych laskach i na bagnach obserwując zwierzęta. Najchętniej odwiedzałem Stawki Salwatorskie, gdzie nawet miałem ustawiony własny szałas z gałęzi póki nie zwaliła go powódź. Babcia pozwoliła mi założyć w domu terraria, w których hodowałem złowione traszki, jaszczurki i zaskrońce.

Gdy skończyłem lat 19 na skutek zagrożenia zawaleniem się kamienicy, w której mieszkałem wraz z babcią przeniesiono nas ze starej dzielnicy Kazi mierz na nowoczesne jak na owe czasy osiedle Azory. Wyrwany ze środowiska dawnych kumpli, nie umiałem dostosować się do gitowskiego elementu nowego otoczenia. Teraz już cały wolny czas spędzałem na Stawkach Salwatorskich lub grzebiąc w terrariach. Poza tym piłem na umór do lusterka.

* * *

Właśnie na Stawkach Salwatorskich spotkałem Tomka. Był młodszy ode mnie i wtedy też interesował się płazami i gadami. Pomogłem mu łowić traszki, nauczyłem zakładać terraria. A ten szczeniak, uwziął się na mnie, że mnie zdeprawuje i zaciągnie na "cnotliwą drogę".

Był z jakiejś dobrej rodziny, malował całkiem fajnie obrazki i wmawiał we mnie jak w Żyda chorobę, że mam artystyczną duszę. Ja tej duszy w ogóle nie czułem, chociaż owszem - wiersze pisałem. Ale jakie? Za kufel piwa lub setkę wódki deklamowałem wielce sprośne wierszyki w stylu "Trzynastej księgi Pana Tadeusza". Ten Tomek, zanim trafił do hipisów, wprowadził mnie jeszcze w krąg pracowników ZOO krakowskiego. Jeden z nich - niejaki pan Zbyszek - zajmował się hodowlą płazów i gadów. Lecz już na wyższym szczeblu. On hodował egzotyczne. Pomagał nam obu, nim Tomek został hipisem. On też hipisów nie lubił, bo miał już jednego u siebie w pracy. Niejakiego Włodka "Kajzera". Potem już tylko ja odwiedzałem pana Zbyszka, bo Tomek jako hipis zaniedbał hodowlę. Ja twardo szedłem do przodu. Przy pomocy pana Zbyszka udało mi się powiększyć hodowlę o okazy zagraniczne. Żółw z Meksyku, żabki szponiaste z Afryki i jaszczurki zielone z Bułgarii. Pan Zbyszek chętnie przyjąłby mnie do pracy na dział egzotarium. Ale etat zajmował "Kajzer", z którym pan Zbyszek prowadził świętą wojnę. Malował mi jego postać w bardzo czarnych barwach. Zresztą wysilać się specjalnie nie musiał. Napuścić gara na hipa nigdy trudno nie było. Nawet jeśli był to gar nietypowy, zewnętrznie wyglądający na hipa. Nie. Po pysku Włodek nie oberwał, lecz bywał ostentacyjnie nie zauważany. Nie podawałem mu ręki i rozmawiałem z nim tylko tyle, ile musiałem. To samo z resztą ferajny, która go odwiedzała. Gdy na trzeci etat przyjęto młodą stażystkę zootechniki (ponoć już panią magister), również traktowałem ją "per noga", bo piorunem dogadała się z Kajzerem. Czy już wcześniej była hipiską, czy on ją wciągnął? Trudno ustalić. Dość, że szybko zaczęła pojawiać się w pracy w opasce na włosach i z hipisowskimi wisiorkami na piersi. Z tą całą panią Joanną w ogóle dziwne sprawy były od początku. Jak dotąd nigdy nie przytrafiło mi się, aby człowiek naprzód mi się śnił, a potem żebym go spotkał w życiu...

Tymczasem na krótko przed jej pojawieniem się w pracy miałem dość nieprzyjemny sen, że popełniłem samobójstwo razem z jakąś obcą dziewczyną, wieszając się na gałęzi wierzby. Miałem solidny opad szczeny, gdy w jakiś ty dzień potem na egzotarium pojawiła się dziewczyna o twarzy dokładnie takiej jak u mnie ze snu. Ale cóż. Zbieg okoliczności się zdarza. Tak to wtedy potrak towałem. Niepokoił mnie tylko jej wzrok, gdy nasze oczy się spotykały. Odwracałem głowę przed zimnymi, lodowatymi oczami zmrużonymi jak przed zadaniem ciosu nożem.

* * *

Do zacieśnienia znajomości doszło dość banalnie. Jeden z pracowników ZOO zaczął opowiadać coś na temat ludzi z Kazimierza, niezbyt pochlebnie się wyrażając. Faktycznie opinia, że krakowski Kazimierz to zbiorowisko Żydów, złodziei i prostytutek nie jest wyssana z palca. Jednak to przecież moja dzielnica. Warknąłem więc na delikwenta ponuro i nagle pani magister Joanna stanęła po mojej stronie, broniąc środowiska i ludzi, którzy są przecież śmiertelnymi wrogami inteligentów, a już hipów w szczególności. Zbaraniałem naprzód, a potem... A potem przegadaliśmy we dwójkę trzy dni. Ja przeważnie opowiadałem głupie kawały. A Joanna mówiła o życiu. Nagle, choć nie przyznałem się wtedy do tego, okazało się, że pani magister hipiską i dziki łachmaniarz z Kazimierza mają jednakowy światopogląd. Tyle, że ona wbrew całemu światu realizowała go w życiu, a ja zgodziłem się przed światem i sobą na rolę skurwysyna. Nasza znajomość trwała trzy rozmowy. Zapamiętałem z tego dziwne wrażenie, że choć mówimy, to nie jest to potrzebne. Czy rzeczywiście czytaliśmy sobie w myślach? Chyba się nigdy tego nie dowiem. Zapamiętałem jej wspaniały, ciepły uśmiech, który wciąż kłócił się z uważnymi, lodowatymi oczami. A potem... Potem Joanna przerwała staż i przeniosła się czort wie gdzie. Kajzer też się zwolnił z własnej woli i po łupach z egzotarium zostało wspomnienie i trochę śmieci, bo oboje czystością nie grzeszyli...

Jeśli myślicie, że zaraz po tej historii nawróciłem się, to się grubo mylicie. Całe miesiące minęły od tego momentu. Dokładnie dziewięć, jak w pysk strzelił. Tymczasem pracowałem w ZOO na miejscu Joanny i Włodka coraz bardziej rozumiejąc, że w wojnie egzotaryjnej słuszność leżała po ich stronie. Pan Zby szek był dobrym kumplem, ale nie w pracy. W paru kłótniach, jakie między nami wynikły, stwierdziłem, że o wiele łatwiej mi było się dogadać z pół obcą hipisiarą niż z kolegą z pracy (również gadziażem przecież). Na co padła odpo wiedź, że "pewnie chuja skalałem hipisiarą". Pan Zbyszek podłapał ode mnie garowski słownik z Kazimierza i często stosował go w rozmowach ze mną. Zacząłem pić coraz ostrzej, więc to, co wówczas nastąpiło, wziąłem, za delirkę. A może i była to rzeczywiście delirka? Joanna śniła mi się przez trzy noce w dość ponurych okolicznościach. Zupełnie jakby wzywała mnie na pomoc. Na czwartą noc śniło mi się, że odwiedziła naszą instytucję. Ciekawym szczegółem, który zapamiętałem, było to, że miała we śnie bardzo jasne włosy, a w rzeczywistości była rudawa. W przeddzień tego snu nie byłem w pracy. Gdy następnego dnia przyszedłem rano na egzotarium dowiedziałem się, że Joanna rzeczy wiście wstąpiła do nas i że - uwaga - utleniła włosy! Jajo! W żadne senniki dotąd nie wierzyłem, ale fakty są faktami. Postanowiłem jednak odnaleźć tę dziewczynę i dowiedzieć się, co jest grane. W owych latach o parapsychologii mało się jeszcze mówiło, jednak coś tam zawsze przeciekało. Czyżbym zetknął się z takim zjawiskiem? Najprościej byłoby dowiedzieć się adresu Joanny w ZOO i po sprawie. W końcu mają dane pracowników. Ale co? Iść do dziewczyny i powiedzieć jej, że śni mi się po nocach? Wy chodziło to na kiepski podryw. Nic prostszego jednak, jak iść między hipisów i spotkać ją niby przypadkiem. Miałem tylko jednego hipa znajomka. Właśnie Tomka, który zrezygnował już dawno z "nawracania mnie". Zbaraniał, gdy sam zgłosiłem się do niego z gotowością zasilenia szeregów Ruchu.

Gdy wyłożyłem mu swój światopogląd, był oczarowany. Ja zaś przedstawiłem mu tylko moje wnioski z rozmów z Joanną, plus moją starą filozofię człowieka przyrody zbliżoną z grubsza do indiańskiego kultu Manitou. Zaczął mi więc znosić książki filozoficzne, aby "oczyścić diament z błota", jak to nazywał. Najsilniejsze wrażenie wywarła na mnie książka Sadhana Rabindranatha Tagore. Autentycznie olśnił mnie blask starej cudownej filozofii i religii Indii. Na ścianie nad moim łóżkiem pojawiły się napisy "Upaniszady", "Rigveda", "Mahabharata". Tomek znosił mi, co się dało. A ja kułem twardo, żeby nie wypaść źle w kontakcie z hipami, a i dlatego, że owa filozofia wciągała mnie jak bagno. W pocie czoła przebrnąłem przez Tomasza z Akwinu pojmując z tego le dwie połowę. I wreszcie spotkanie w szerszym gronie. Niejaki Janek, który zajmował się jogą indyjską. Nie palił, nie pil, mięsa nie jadł, seksu wówczas również nie uprawiał. Zaproszono mnie do kawiarni na rozmowę przy herbacie. Wolałbym przy piwie, ale postanowiłem dostosować się do mych guru. Do wielu spraw nie przywykłem. Ja, stary pijak, nie potrafiłem siedzieć pół godziny nad jedną szklanką, choćby to była tylko herbata. Wypiłem swoją dolę jednym haustem i "kazałem następną kolejkę". Moi rozmówcy zastosowali się do mnie. Nadałem ostre tempo. Przy dziesiątej kolejce herbaty zaczęli na zmianę gonić do ubikacji. Mój organizm nawykły do ogromnych ilości piwa, nie reagował. W rezultacie rozmowę dokończyliśmy na Plantach, gdzie Tomek z Jankiem za ciągnęli mnie przezornie. Wnioski z dyskusji? Oni byli ze mnie zadowoleni. Ja mniej. Nie mogłem pogodzić się z indyjskim światopoglądem, nakazującym nie walczyć ze złem i zajmującym się tylko spokojem wewnętrznym. To było dla mnie potworne i nieludzkie. Ale oni pocieszali mnie, że kiedyś zrozumiem. Uwierzyłem na słowo.

* * *

Tomek był już w jednej grupie, którą szlag trafił. Jacyś "biedni" czy "ubodzy" z Tarnowa. Dla mnie wszystko było nowe. Nie wiedziałem, że każdy "małolat" cierpi na "chorobę proroka" i wierzyłem, że razem z Tomkiem rzeczywiście zbawimy ludzkość. Początki były smutne. Zaczęliśmy działać podczas Juvenalii, gdy do Krakowa zjechała większa gromada hipisów. Zostaliśmy wyśmiani. Takich proroków jak my było w Ruchu na tony. Takich, co chcieli zakładać komunę w górach (obowiązkowo Bieszczady), drugie tyle. Ja przy okazji delikatnie chciałem trafić na Kajzera i jego grupę, aby spotkać Joannę. Ale nie udało mi się. Grupa Kajzera była elitarna, zamknięta i chodziła własnymi drogami. Na Rynku pod pomnikiem Mickiewicza zwanym "Adaśkiem" czy w innych ówczesnych (dziś znowu aktualnych) punktach zbornych, jak kawiarnia "Kolorowa" czy "Noworol", rzadko się ich widywało. W końcu trafiliśmy na jakiegoś delikwenta, co chciał nas słuchać. Dziwny to był osobnik. Młody, drobny chłopak o czarnych włosach i wielkich, czarnych, płonących oczach. Przedstawił się jako Jacek z Brzegu pod Wrocławiem. Też interesował się Indiami i jak sam powiedział, czarną magią. Oprócz tego twierdził, że cierpi na schizofrenię, co bardzo ucieszyło Tomka. Uważał, że każdy schizofrenik to geniusz, który widzi prawdy zakryte przed światem i dlatego świat ma go za wariata. Gdy sprowadziłem go na nocleg uprzedziwszy, że przeżywamy właśnie inwazję pluskiew (obok mrówek faraona znana plaga nowych osiedli), długo w noc opowiadał o róż nych dziwnych rzeczach. Uświadomił mi, że wąż wedle Starego Testamentu jest symbolem Szatana. Pokazywał przy tym na mojego poczciwego gniewosza, który tylko dla jaszczurki bywa groźny. Cytatami z ksiąg Mojżeszowych sypał jak z rękawa. Potem zaczęła się nocka. Tfu! Niech ją diabli. Normalne jest, że ktoś czasem gada przez sen. Ale jeśli ktoś gada jednostajnym wyraźnym szeptem, to już trochę dziwne. A jak ten szept dobiega z całkiem innej strony pokoju niż facet śpi, to już zupełne jajo. A tak właśnie było. Z jednostajnego, coraz bardziej przyśpieszonego szeptu Jacka wynikało, że boi się mnie śmiertelnie, bo jak tu się nie bać takiego, co nie lęka się gadów i nawet je w domu trzyma. Ze swej strony stwierdziłem, że jak się nie bać faceta co śpi w jednym kącie, a gada z drugiego. Zapaliłem światło. I zabraniałem do reszty. Jak się rzekło, przeżywaliśmy wtedy inwazję pluskiew (czy taj: "inwazję potworów"). Szanowne robaczki udały się oczywiście skosztować mojego gościa. Ale... pluskwy stały na podłodze całą masą wokół śpiącego ciała. Żadna z nich nie przekroczyła niewidzialnej linii około dwudziestu centymetrów od śpią cego... Obudziłem Jacka. Rzekomo nic nie wiedział. Stwierdził tylko, że przy nim nieraz dzieją się dziwne rzeczy, a robactwo go nie gryzie. Do rana przegadaliśmy o różnych sprawach. Potem poszliśmy razem na Stawki Salwatorskie, gdzie umówiliśmy się z Tomkiem i jego dziewczyną - Teresą - siostrą owego Jasia jogina. Na Stawkach Jacek zaczął czynić dziwne rzeczy. Powiedział, że pokaże nam pantomimę. Rozebrał się do naga i zaczął chodzić po łące pokazując na zmianę to strach, to radość. Potem położył się na ziemię i zaczął śpiewać dziwaczną pieśń bez słów. Nagle przerwał pieśń i zaczął odmawiać "Zdrowaś Mario", przerywając modlitwę wybuchami szatańskiego śmiechu. Obłęd w ciapki! Od tego wszystkiego łeb bolał mnie coraz mocniej i pod byle pretekstem zwiałem do domu. Jacek oświadczył na pożegnanie, że skontaktuje się ze mną za pomocą telepatii.

Na drugi dzień wpadli do mnie Tomek z Teresą informując, że Jacek już po jechał. Nim to zrobił, rozmawiał z Teresą, przekazując jej myśli. Pytał, czy gotowa jest "służyć prawdzie", a gdy to potwierdziła, oświadczył: "W tej chwili włożyłaś koronę cierniową". Potem ukazał się Tomkowi, by rozwiać się w powietrzu, czym śmiertelnie go przeraził. W końcu chciał pokazać, że potrafi latać i miał wyjść przez okno, ale Tomek go zatrzymał, bo miał dość cudów. Wszyscy odetchnęliśmy, gdy ten czarodziej wreszcie wyjechał, zostawiając, jak się okazało "lewy" adres.

Ja Hipis.

To jednak był tylko początek. Właściwy ubaw zaczął się po mniej więcej dwóch tygodniach. Nagle obudziłem się w nocy i... wyraźnie usłyszałem szept Jacka. Zapalenie światła nie pomogło, szept trwał. Słyszałem go nawet, gdy zatkałem uszy. Potworne! Każdy z nas ma własne wnętrze, które ukrywa przed światem. Własne tajemnice, wyobrażenia, mity...

Wszystko to zostało odczytane, wywalone na wierzch, oplute, wyśmiane. Zabiłbym skurwysyna na miejscu, ale go nie było. Był tylko ten szept piekielny. Chwilami miałem ochotę wyskoczyć oknem, albo żyły sobie podciąć, byle tego wszystkiego nie słuchać. Jednak, chociaż splugawiony i skopany, przetrwałem przez te straszne godziny do rana. Następnej nocy znów go słyszałem, ale tym razem wyjaśniał mi, że jednak jestem wspaniały i że dane mi jest być wybrańcem bogów, ale muszę się oczyścić z brudów świata, zakazał mi tylko używać imienia Jezusa, "żydowskiego włóczęgi", jak go nazywał. Trzecia noc była najstraszniejsza. Nagle, przy wtórze chóralnego śpiewu jakiś istot, zawodzących w kółko słowa "odporność poprzez odporność", zostałem uwiedziony w jakieś nieznane strony. Pośród tropikalnej dżungli w sadzawkach przeglądały się białe pałace. Potem ukazała się straszliwa bogini Kali w czerwonej szacie. Miałem ją błagać o zmiłowanie i pomoc, w przeciwnym razie byłbym oddany w niewolę demonom na rok, podczas gdy w moje ciało wstąpi jeden z nich i zniszczy moich najbliższych. Wstawiał się za mną Jacek, ciemnoskóry młodzieniec imieniem Kriszna, sam zresztą bóg i dwaj bramini, którzy modlili się za mnie w Himalajach. Nie widziałem tych braminów, ale tak mówił Kriszna. Kali poddała mnie próbie. Kazała mi odebrać panterze dzika, którego upolowała na skraju dżungli. Gdy to wykonałem, Kriszna odwiózł mnie na skrzydlatym potworze, podobnym do kury, nad oceanem, który dzielił świat ludzi od zaświatów i... znalazłem się w swoim pokoju. Na zakończenie tego seansu usłyszałem głos Jacka, że przeszedłem próbę odporności, należę do Kriszny i jestem pasowany na proroka. Co to było? Nie wiem do dziś. Może epizod schizofreniczny, a może parapsychologia, metafizyka? Ale nie był to sen i nie kłamię. Było.

Ja Hipis.

* * *

Doprawiły mnie te trzy nocki, oj doprawiły. I tak opisałem je w skrócie i delikatnie. Jak to się stało, że już wtedy nie wylądowałem tam, gdzie potem i tak trafiłem? To chyba największy cud ze wszystkiego. Opowiedziałem o tym Tomkowi, a on uznał mnie, jeżeli nie za boga, to za proroka. Ja sam nieomal w to uwierzyłem. Na szczęście nie nawracałem jeszcze i to mnie ocaliło od zu pełnego obłędu. Zresztą proroków było od groma, jak się rzekło. Poznałem pod Adaśkiem niejakiego "Kefasa", który wraz ze swą dziewczyną jeździł po Polsce i nawracał na chrześcijaństwo. Nosili zielone habity na wzór zakonnych i byli poobwieszani krzyżami i różańcami. "Kefas" zwrócił mi uwagę, że jestem zbyt agresywny wobec ludzi, którzy rzucają głupie uwagi, gdy siedzimy na pomniku. Ma być w nas pokój i miłość jak w Chrystusie i jego apostołach. Zresztą rozpiętość ideologiczna w Ruchu hipi już wtedy była szeroka. Niejaki "Dekabrysta" z Krakowa nosił na ramieniu opaskę ze swastyką i po pijanemu wrzeszczał hasła antyradzieckie. Był to dla mnie lekki szok. Po pierwszych kontaktach miałem hipisów za jakichś idealnych ludzi. Nie wiedziałem, że i tu są pijacy. Jednak w owych czasach nie było jeszcze tak źle. Panowała moda na Indie, jogę i mi stycyzm. Większość hipisów nie jadała mięsa. W modzie było niepalenie, niepicie i asceza. Większość, jeśli nawet święta nie była, to pozowała na takowych. Ja nie wiedząc jeszcze, że to zgrywa miałem wyrzuty sumienia, że jestem taki grzeszny. Jedynie grupa Rajzera jawnie głosiła seks jako wyzwolenie. Ale oni mogli to robić. Kajzer sam ogłosił się bogiem i miał własne przykazania dla wiernych. Nie był pierwszy, bo już Mahomet na ten pomysł wpadł 1300 lat przed nim. Mimo to, gdy grupa Kajzera się rozpadła, wspominam ją jak "kochaną babcię Austrię", bo jednak oni nadawali w Krakowie ton. To jakiś teatr zrobili, to misterium. Do swego grona nas nie dopuszczali, ale i tak byli dla nas niedo ścigłym wzorem, nawet gdy się rozpadli. Do dziś z dumą stwierdzam, że pochodzę pośrednio ze szkoły Kajzera, choć nie daj mi Bóg być takim, jak Kajzer.

* * *

Razem z grupką hipisów-joginów udaliśmy się na włóczęgę po górach. Jeden namiot jedynka. Sześciu hipisów i mój pies, wilczur Kazań, zaprawiony w wędrówkach ze mną po lasach, za gadami. Szefem był niejaki "Przewodnik". Jogin uważany za świętego. Rzeczywiście sama jego obecność umiała wnieść radość i pokój w najbardziej ponure towarzystwo. Nie wstydził się nikogo. Taki sam jasny i uśmiechnięty był wśród joginów, jak i wśród zwykłych ćpaczy. Ponoć rzeczywiście był w Indiach i uczył się u tamtejszych guru. Chodzą o nim różne legendy. Jedni mają go za świętego, a drudzy za cwanego zgrywusa. Ja nie wiem, ale nie widziałem nic, co by świadczyło przeciw niemu. No więc włóczyliśmy się po Bieszczadach. Dieta bezmięsna, jarzynki. Parę broszurek o jodze, z książką pani Michalskiej "Hata joga dla wszystkich" na czele. Ćwiczenia co dzień. Wszyscy podziwiali wrodzoną giętkość mojego ciała. Jestem chudy i ćwiczenia jogi są dla mnie łatwiejsze do opanowania, niż dla przeciętnego Europejczyka. Moi guru nie mogli mnie tylko oduczyć palenia i wyskakiwania na piwko. Mięsa nie jadłem, choć "Przewodnik" nie kładł na to zbytniego nacisku.

- Póki nie zrozumiesz czemu nie jeść - jedz - radził. Ja jednak zmuszałem się siłą i efekty miałem opłakane, zamiast zyskiwać spokój wewnętrzny bywałem rozdrażniony. Przez to byłem coraz bardziej rozdrażniony i coraz częściej piłem piwo i coraz więcej paliłem. Skończyło się smutno. Schlałem się w jakiejś knajpie z bandą górali. Po pijanemu zacząłem nauczać kumpli od kielicha. Oni byli też pijani, więc zaraz uznali mnie za Chrystusa, który zstąpił z nieba. Rycząc - Alleluja! Alleluja! - wzięli mnie za ramiona i powlekli do kościoła żebym... Właśnie, po co? Byłem zbyt pijany, by pamiętać dokładnie, ale chyba uznali, że jak jestem bogiem to powinienem mieszkać w kościele. Kościół po nocy był zamknięty, więc zaczęli dobijać się na plebanię, żeby ksiądz dał klucze. Gdy przerażony ksiądz zaczął wołać, że dzwoni na milicję - wyrwałem się i prysnąłem do lasu. Rano trafiłem do obozu i zabrawszy psa wyjechałem. Było mi wstyd i tyle.



JRJ

We trzech kąpaliśmy się
w ciepłym wieczornym stawie
wśród żab, karasi i piskorzy
nadzy, wolni, długowłosi
a potem wygrzewaliśmy się
w trawie na słońcu
między kępami wikliny
zjedliśmy trochę zeschniętego chleba
otworzyliśmy po butelce bełta
piliśmy i śpiewaliśmy
razem z żabami
i śmialiśmy się z ludzi frajerów
a jak zapadła noc zasnęliśmy
owinięci jednym brudnym kocem
Joszua, Rokita i ja.

* * *

Do śruby, oprócz spirytyzmu, przyczyniał się jeszcze alkohol w postaci piwa i bełtów, od których wciąż jeszcze nie mogłem się uwolnić. Piłem nieco mniej, ale nadal. Dlatego zakładam, że wiele moich ówczesnych przeżyć mistycznych nie było ani metafizyką, ani obłędem, lecz po prostu delirką. Przy jakiej takiej równowadze utrzymywały mnie wyprawy z moim psem w lasy podkrakowskie na połów płazów i gadów. Za złowione zwierzęta niewielkie sumy płaciło mi ZOO oraz Instytut Zootechniki, gdzie miałem paru przyjaciół. Poza tym utrzymywałem się z renty mojej babci, a po trochu z żebraniny, "sępa", jak się to mówi wśród hipisów. Za gadami włóczyłem się piechotą, a nieraz autostopem w całym rejonie Kraków-Podkarpacie. Za ekwipunek miałem torbę z workami, słoikami i dziurawy koc do spania. Towarzyszył mi w tych wędrówkach pies Kazań. Od lasu do lasu, od bagna do bagna. Łowiło się co podleci, od żaby trawnej poczynając, a na żmii zygzakowatej kończąc. Spało się w stogach siana, w chłopskich stodołach, a czasami, jak była ciepła noc, w lesie. Jadłem, co wyżebrałem po wsiach lub ukradłem z pól i sadów. Wtedy bez żadnej jogi czułem się prawdziwie wolny. Żyłem tak, jak reszta otaczających mnie zwierząt. Polowałem, żarłem i spałem. Jeśli byłem w odludnym miejscu, pakowałem odzież do worka i chodziłem nago. Ten tryb życia prowadziłem jeszcze długo wcześniej nim trafiłem do hipów. Gdy była burza, modliłem się do piorunów. Gdy pogoda, to do słońca. A zasypiając prosiłem o opiekę mojego ukochanego patrona - błotnego diabła Rokitę, który może jest fantazją, ale w którego zawsze wierzyłem. Podczas tych wypraw prawie nie piłem alkoholu i paliłem o wiele mniej. Mój organizm nie pragnął trucizny. Przyroda sama z siebie dawała mi równowagę. Zdrowiałem szybko. Powrót do domu mógł zbudzić paranoje i pociąg do kieliszka.

* * *

Podczas jednej z takich wypraw spotkaliśmy jakieś dziwadło. Mówię "my", bo Tomek wrócił z wyprawy z joginami i udał się ze mną na dwudniową wycieczkę. Wprosiliśmy się do pastuchów na pieczone jabłka. Siedzieliśmy przy ogniu, gdy dosiadł się do nas jakiś mężczyzna we flanelowej koszuli z plecakiem. Wyglądał na turystę. Wyjął flet, zaczął na nim grać, a potem stwierdził, że flet jest do niczego i chciał go rzucić do ogniska, ale go powstrzymaliśmy. Powitał mnie jak starego znajomego i zaczął mi wmawiać twardo, że wczoraj spotkaliśmy się w Wysokich Tatrach na szlaku. Bardzo się zdumiał, że to niemożliwe, bo w tym czasie byłem w Krakowie. Potem wygłaszał jakieś sentencje filozoficzne i w ogóle miał nas, zdaje się, za nie wiadomo kogo, bo coś wspominał że "powiał wiatr z południowego wschodu, zbudził świadomość i ci, którzy zostali naznaczeni musieli się spotkać". Potem ciężko się załamał dowiedziawszy się, że łowię gady. Zaczął mi tłumaczyć, że "kajdany, wolność, okowy". Ja wyjaśniłem mu sprawy zoologii o tyle, o ile znam literaturę oraz zwierzęta z praktyki. Na to on rąbnął mi jakimś wierszem "o wypchanym jastrzębiu w klatce" i zacytował jakąś przypowieść buddyjską, ale to ostatnie było jego błędem, bo przypowieści lubią być dwuznaczne, a ta akurat była taką, że można nią było poprzeć zarówno jego rację, jak i moją. Załamał się więc jeszcze bardziej, ale potem mu przeszło i stwierdził, że jest jednak we mnie iskra "satori" i że z czasem pojmę Prawdę i przestanę łowić i hodować zwierzęta...

Wiele lat minęło od tego proroctwa i ani się nie sprawdziło, ani nic nie wskazuje na to, żeby sprawdzić się miało.

* * *

Edek z Łodzi, bo tak się zwał nasz nowy towarzysz, miał dyplom magistra psychologii, schizofrenię paranoidalną, żonę, córkę i ćwiczył Zeń. Tyle o nim się dowiedzieliśmy. Łaził z nami przez dwa dni nauczając nas japońskiej filozofii, zachwycał się moją harmonią z przyrodą, ćwiczył z nami jogę, a ze mną pił piwo. Tomek naprzód uważał go za wariata, potem go podziwiał, a ja byłem ostrożny, bo cholera wie, czy facet nie jest znowu jakimś magiem. Głowa przy nim bolała mnie jak cholera. Ale jedyne "czary" jakie robił, to błyskawiczna umiejętność dogadania się z ludźmi. Właził spokojnie chłopu na pole. Kopał z niego ziemniaki, bo "ziemia rodzi dla wszystkich". Chłop nadlatywał z kłonicą, a Edek zaczynał z nim dyskusję, która kończyła się tym, że zbaraniały, skołowany wieśniak przynosił nam jeszcze z chałupy motykę, żebyśmy rękami nie kopali i mleko do popicia ziemniaków po upieczeniu. Edek tłumaczył mi, że wystarczy nie mieć w sobie agresji, tylko miłość, a każdy człowiek przy nas się uspokoi. Była to dla nas nowość, ale potem stosowałem ją kilkakrotnie w życiu i udawało się. Trzeba tylko w takich momentach autentycznie kochać wroga. Zdaje się, że gdybyśmy dosłownie stosowali w życiu słowa Chrystusa "Miłujcie nieprzyjacioły", to żadne wojny na świecie nie byłyby możliwe.

* * *

Do Krakowa przybyliśmy we trójkę. Drzwi otworzyła moja babcia informując:

- Przyjechał ten wasz brodaty kolega i czeka na was. Bardzo miły. Posprzątał dom, śmieci wyniósł, zakupy zrobił. Tylko chyba jakiś chory. Mięsa nie chce, a zamiast herbaty pije ziółka. W chwilę potem z radością ściskaliśmy Przewodnika. Uśmiechał się swoim promiennym uśmiechem, ale oswobodził się z naszych objęć.

- W tym Krakowie, to takie dziwne zwyczaje. Ciągle dotykać się i dotykać! Toż świerzba można dostać! - oświadczył swoim wschodnim akcentem.

Kto nie znał Przewodnika, ten by się obraził. Jednak był zwyczaj niedotykania się i niepodawania ręki, aby nie przekazać sobie złych wibracji i nie zburzyć wewnętrznego spokoju. Z Przewodnikiem pojechałem na mój pierwszy zlot.

Zloty hipisów w Częstochowie między 13 a 15 sierpnia, to tradycja stara jak nasz Ruch. Pierwszy odbył się bodaj w 1969 roku. W owych czasach, poza głównym częstochowskim zlotem, zloty były dość rzadkie. Grupy hipisów często organizowały sobie wspólne obozy w lasach, ale nie były to zloty, które dziś są zmorą Ruchu. Na główny zlot zjeżdżało z całej Polski zaledwie półtora do trzech tysięcy ludzi. Dobre były to czasy. Prawie wszyscy się znali i atmosfera bywała prawie rodzinna. Gdy ja przystałem do Ruchu, zaczynał się już zmierzch dobrych czasów, ale jeszcze było fajnie.

Pojechaliśmy pociągiem. Dotarliśmy rano. Zlot już się zaczynał. Pod murami klasztoru, kręciło się mniej więcej ze czterysta osób. Reszta była ponoć na mieście.

- Nie wpuszczają do klasztoru.

- Czemu?

- Mają zakaz.

- Podobno przedtem nasi ludzie mieli wstęp do klasztoru i nocowano ich w sali rycerskiej. Księża byli dość dobrze do nas nastawieni.

- Teraz się zmieniło. Władze klasztorne dostały zakaz wpuszczania nas w ogóle na teren klasztoru. Czy same na to wpadły, czy podsunęła im to milicja?

- Nie wiadomo.

- Jak to? W końcu obywatel ma prawo iść do kościoła! - zawołał Edek. - Ale widać nie hipis.

Poszliśmy w kilkunastu, bo wiadomo, że Edek umiał robić cuda z ludźmi. Ale okazało się, że największe czary nie skutkują, gdy zabrzmi najpotężniejsze zaklęcie świata cywilizowanego - "Prikaz naczalstwa". W bramie zatrzymały nas jakieś pajace w operetkowych mundurach i kazały wracać. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Dołapaliśmy jakiegoś księdza prosząc o pomoc. Wzruszył ramionami.

- Wy jesteście hipisi. Idźcie się modlić do ateistów! - oświadczył. Ja zaś dodałem półgłosem:

- Gdzie nie wpuszczono syna człowieczego, tam i Ojca Niebieskiego nie ma.

Zostawiając lekko ogłupiałego księdza wróciliśmy do reszty ludzi. Otaczali właśnie tłumem dwóch panów, co do których od razu rzucało się w oczy, że są po cywilnemu. Byli bardzo mili (cjanci) i serdeczni.

- Mamy wspólny kłopot - tłumaczyli. - Nasi koledzy z Warszawy zrobili nam świństwo. Namówili całą bandę chuliganów, żeby tu przyjechali i was pobili. Nie dajcie się sprowokować, bo będziemy musieli wszystkich was zamknąć. A przecież wszyscy chcemy spokoju - prawda? My do was nic nie mamy, ale najlepiej przenieście wasz zlot gdzie indziej.

Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować miłym panom, gdy od strony parku częstochowskiego rozległy się jakieś krzyki i hałasy. W stronę klasztoru ciągnął spory tłum. Na czele szedł kompletnie pijany Dekabrysta. Na czole miał czerwoną opaskę ze złotym sierpem i młotem, na ramieniu swastykę, na piersiach ogromny drewniany krucyfiks, a w rękach niósł czerwoną flagę.

- Obywatele! - wrzeszczał. - Katolicy kradną! Komuniści kradną! A ja Dekabrysta rewolucję zrobię! Zatrzymał się i zaczął przemawiać do tłumu. - Jak nam wszystkim wiadomo, konsekwentna polityka Kraju JAad prowadzi nas do nieuchronnej ruiny politycznej i gospodarczej. Pozwólcie państwo, że przytoczę liczby: l, 2, 3, 4, 5... 49. Końcówki banderoli nie pamiętam..

Dwaj mili panowie podeszli, ujęli go delikatnie pod ramiona i pociągnęli za sobą.

* * *

Pomału zbieraliśmy się na łączce pod murem klasztornym. W tym roku zamknięto dla nas bramy klasztorne i możliwości zameldowania się na kempingach dla pielgrzymów. Ci ostatni przychodzili popatrzeć na nas jak na egzotyczne zwierzęta. A przecież zewnętrznie nie różniliśmy się zbytnio od wielu z nich. Moda na dziwaczne ubiory i koraliki nie była jeszcze powszechna. Większość z nas miała na sobie zniszczoną odzież turystyczną. Paru na spodniach i kurtkach miało wymalowane czy wyszyte znaki pacyfy. Niektórzy mieli opaski na włosach i jakieś wisiorki. To wszystko. Nawet u dziewczyn moda indiańsko-cygańska nie była jeszcze tak powszechna. Czym taka hipiska różniła się od zwykłej autostopowiczki? Ale ludzie gapili się. Padały uwagi o nierobach, brudasach, rozwydrzonej młodzieży... Ponieważ brakowało papierosów i żywności, paru z nas zaczęło sępić po ludziach, ale niewiele zebrano. Tymczasem zbierało się nas coraz więcej. Było chyba blisko tysiąc osób. Niewielu miało namioty. Do każdej jedynki pakowało się tyle ludzi, ile zmieści. Nieraz ponad ośmioro. Ludzie spali jeden na drugim grzejąc się własnymi ciałami. Inni z patyków, koców i kawałków folii robili jakieś daszki, pod które pchało się od razu po kilka osób. Starczyło przeważnie na osłonięcie połowy ciała. Rozpalono parę ognisk. Skąd wzięto drewno? Prawdopodobnie cichaczem nałamano w parku. Zapalono je starą metodą harcerską (jedna zapałka + jedna butelka benzyny). Przysunęliśmy się do ognia. Paru ludzi miało flety i gitary. Rozpoczął się nocny koncert. Przypominało się trochę koczowisko jakichś dzikich plemion z prehistorycznych czasów. Flety skowyczały pseudohinduskie motywy. Potem przy brzdąkaniu gitar śpiewano ballady Dylana: "Dom wschodzącego słońca" i jakieś songi po angielsku. Potem chórem śpiewaliśmy "Grosza nie mam" i "Hare Kriszna". To ostatnie nuciłem ze specjalnym zapałem. Kriszna to był przecież mój osobisty opiekun. Zwróciłem uwagę na jakiegoś człowieka siedzącego nieruchomo i szklanym wzrokiem patrzącego przed siebie. Wyglądał na ciężko chorego. Ale zaraz wyjaśniono mi, że zaćpany - taki, co brał narkotyki. W Częstochowie zaćpanych było mało. Istniało niepisane prawo, że na głównym zlocie się nie ćpa. Wówczas mało kto łamał ten zwyczaj, choć, gdy ktoś się zaćpał, nikt mu uwagi nie zwracał.

* * *

Nad ranem mieliśmy jeszcze małą atrakcję w postaci najazdu gitów. Przybyło ich niewielu. Może z piętnastu. Pijani już od rana. Któryś wymachiwał pustą flachą po bełcie i ryczał zmieniając słowa hipisowskiej piosenki "Noś długie włosy" - A ty noś, noś, noś Cynk pod lewym okiem! - Mimo, że pijani, bali się trochę z początku i poprzestawali na śmiechach i obelgach. Szybko się rozochocili, widząc, że ignorujemy nawet szarpanie za włosy i brody. Któryś rąbnął w twarz bardziej wątło zbudowanego hipa. Chłopak upadł, a z rozbitego nosa i warg ciekła krew. Usiadł i spokojnie powiedział:

- Dziękuję ci bracie!

Dostał za to kopniaka w żołądek. A potem gity zaczęli bić każdego, kto podszedł pod rękę. Było nas zbyt wielu, aby każdego porządnie stłuc. Więc nie wysilali się. Bili raczej symbolicznie. Chwyt za włosy czy brodę, dwa razy pięścią w twarz, raz kopniak w tyłek. Naprzód próbowali być rycerscy i bić tylko chłopaków. Potem już rozochocili się i tłukli, jak leci, uwzględniając prawo kobiet do równouprawnienia. A zresztą nasze dziewczyny to nie kobiety. To "kurwy hipisowskie". Jakiś git, co dalej nie miał odwagi bić, a może miał lepsze serce, wyjął scyzoryk i biegał po obozie tnąc linki od namiotów i płachty namiotowe. Gotowało się wszystko we mnie jak widziałem, że wszyscy pozwalają się bezkarnie bić i obrażać. Nieznacznie podniosłem spod muru porzuconą butelkę po winie. Ale Przewodnik zauważył to i położył mi rękę na ramieniu.

- Zostaw. To przecież twoi biedni bracia. Oni są nieszczęśliwi, to biją. Było w jego głosie tyle ciepła i spokoju, że butelka wypadła mi z ręki.

W chwilę potem dostaliśmy obaj po mordach. Przewodnik uśmiechnął się promiennie do gita.

- Dziękujemy braciszku. Na zdrowie.

Git zaklął coś i dołożył nam jeszcze po razie. Ale słabo, nawet nie upadliśmy. Według założeń ideologii hipisów, joginów, chrześcijan i buddystów nie odpowiadanie agresją na agresję wypala w przeciwniku zło, "złą karmę" i sprawia, że wróg zaczyna nas kochać. Któryś z gitów wyrwał niedopalony gruby kij z wygasłego ogniska i przewróciwszy kopniakiem w brzuch jakiegoś chłopca, tłukł go zapamiętale grubszym końcem po głowie.

- Róbmy coś! - Szarpnąłem się. - Przecież oni go zabiją!

- Spokojnie! - tłumaczył Przewodnik. - Zło na świecie trzyma się dlatego, że wciąż oddajemy je sobie wzajemnie. Nawet za cenę życia nie możemy walczyć! Ktoś musi przerwać łańcuch katów!

Tymczasem wokoło zebrała się gromada gapiów, którzy z przyzwoitej odległości wołali, że te brudasy się biją, bo pewnie pijane i trzeba wezwać milicję. Gapie nie rozróżniali nas od gitów i myśleli, że to jakieś wewnętrzne porachunki. Ideologii naszej nie znali. Wszyscy razem byliśmy dla nich chuliganami i rozwydrzoną młodzieżą, którą tylko gumowa pałka i obóz pracy mogą przywrócić na cnotliwe łono społeczeństwa. Nie wiem, jak by się sprawa zakończyła, gdyby gity nie zaczęły zrywać sukienki z jakiejś dziewczyny i pchać ją, bijąc, do nie przewróconego jeszcze namiotu. Tego było zbyt wiele. Nagle z tłumu wystąpił mały, chudy chłopiec z jasnymi włosami związanymi w koński ogon. Zbliżył się do dwóch gitowców ciągnących za ręce i włosy jedną z dziewczyn. Spokojnie i prawie serdecznie poprosił ich, aby dali spokój. Git zamierzył się pięścią i uderzył. W tym momencie przeleciał chyba ze trzy metry w powietrzu. Choć stałem dość daleko, doszedł mnie suchy trzask. Gar leżał teraz na ziemi i wyjąc przeraźliwie trzymał się za rękę. Twarz zrobiła mu się sina, a z oczu lały się łzy. Pozostałe gity skoczyły na pomoc. Zakotłowało się. Jakieś ciało fiknęło znów w powietrzu maj tając śmiesznie długimi nogami. Potem przez moment widziałem gara, który trzymając się za obojczyk wykonał obrót wokół własnej osi i głową naprzód padł na wygasłe ognisko. W chwilę potem gity rzuciły się do ucieczki. To znaczy czterech zostało. Trzech wiło się po ziemi wyjąc i płacząc, trzymając się za pogruchotane kończyny. A jeden leżał, jak porzucony łachman, nie dając znaku życia. Zwycięzca pochylił się nad leżącym. Dotknął go w paru miejscach, a potem wyjął z kieszeni lusterko i przyłożył mu do ust.

- Dzwońcie po pogotowie - powiedział, prostując się. Zbliżyliśmy się z Przewodnikiem.

- Przeżyje?

- Tak. Ale bez lekarza się nie obejdzie.

- Potem złożył wschodni ukłon przed Przewodnikiem

- Wybacz mistrzu, że użyłem swych umiejętności.

- Czy był w tobie pokój i miłość? - zapytał Przewodnik.

- Był, mistrzu!

Patrzyłem w twarz chłopca. Nie było w niej śladu złości. Było tylko trochę zmartwienia. Zupełnie jakby przed chwilą nie walczył, ale wykonywał jakąś nieprzyjemną pracę, która jednak była konieczna.

- A więc pokój z tobą bracie Iczi! Tak po raz pierwszy zobaczyłem Icziego z Płocka, znanego karatekę, zajmującego się równocześnie zenem. Jednak na gadanie czasu nie było, bo przyjechała już karetka. Musiał zadzwonić ktoś z pielgrzymów, bo nasi by jeszcze nie zdążyli. Razem z karetką przyjechał radiowóz. Paru funkcjonariuszy spisywało protokół.

- Kto ich tak połamał? - zapytał jakiś kapral. Iczi wysunął się do przodu.

- Ja panie władzo - uśmiechnął się promiennie do milicjanta.

Ten profilaktycznie wydobył pałkę i uderzył. Nagle ze zdumieniem zobaczył, że ręce ma puste, a pałka zniknęła. Rozejrzał się. Pałka leżała o dobre dziesięć metrów za nim. Iczi stał bez ruchu nadal się uśmiechając. Milicjant zaklął, zabrał pałkę i odszedł udając, że nic się nie zdarzyło. Dowódca patrolu kazał nam się jak najprędzej wynosić z miasta, po czym wsiedli do radiowozu i odjechali. Pomogliśmy pielęgniarzom załadować rannych do karetki. Przy okazji lekarz opatrzył naszych rannych i było po sprawie.

* * *

Na drugi dzień rozjeżdżaliśmy się już. Większość wiary poszła na wylotówki. Reszta na dworzec. Przez cały czas nie widziałem ani Kąjzera, ani nikogo z jego grupy. Gdy o nich pytałem, nikt nic nie wiedział. Wypowiadano się o nich dość negatywnie, że się izolują i zadzierają nosa. W końcu ktoś stwierdził, że założyli sobie obóz w Bieszczadach i dopiero na jesień wrócą. Joanny nie znał nikt. Kto by tam pamiętał jakąś dziewczynę. Tyle ich było przy Kajzerze... Jacka

z Brzegu też nikt nie znał. Czekaliśmy na dworcu na przyjazd pociągu. Mżył deszcz. Opatuliliśmy się kocami i kurtkami, poczekalnia była pełna pielgrzymów, więc siedzieliśmy pod gołym niebem. Jakaś baba wyglądająca na dewotkę gapiła się na nas ze zgorszeniem.

- Brudasy, dziwaki... Brodziska, włosy potąd...

Pokazała na swoje ramiona. Przewodnik w milczeniu rozchylił kurtkę i wstrząsnął głową. Fala włosów spłynęła prawie do bioder.

- Jezusie Maryjo! - zawołała baba i przeżegnawszy się krzyżem świętym uciekła.

* * *

Wracaliśmy z całą paczką krakowskich i zakopiańskich hipisów. Pijany Dekabrysta, którego właśnie wypuszczono z aresztu, zapakował się do przedziału z całą torbą bełtów. Pastor też był pijany. Tylko Gomez nie pił. Obżarty jakimiś prochami siedział bełkocząc coś niezrozumiale. Reszta towarzystwa też piła. Gdy skończyły się bełty, przyniesiono z "Warsu" skrzynkę piwa. My z Tomkiem patrzyliśmy na to przerażeni. Co ta zapijaczona banda miała wspólnego z hipisami? Ja sam piłem jeszcze często, ale Wpisów miałem zawsze za pół świętych, tymczasem ta banda zachowywała się jak gitowcy. Dekabrysta darł się na jakiegoś gówniarza, chyba szesnastoletniego, że jak go nie poczęstuje papierosem, to dostanie w mordę w "imię pacyfizmu". Jakiś zaćpany zaczął dusić się, bo popił środki alkoholem. Wystawiliśmy go do okna. Ktoś wygrzebał strzykawkę. Naprędce rozrobiono w kapslu od piwa kofeinę i wstrzyknięto choremu w żyłę na ręce dla wzmocnienia akcji serca. Rzeczywiście poczuł się lepiej. Pod ubikacją siedział jakiś długowłosy chłopak z krzyżem na piersi. Wyglądał na trupa i rzygał co chwila na podłogę. Zaćpany. Czyżby Ruch hipisów składał się z dwóch różnych ruchów? Widzieliśmy, co prawda, tych ludzi nie raz na Rynku, ale nigdy tak z bliska. Do tej pory zadawaliśmy się przeważnie z mistykami i filozofami. Próbowaliśmy nauczać tę całą ferajnę, ale usłyszeliśmy tylko bełkot: - Prze... prze... przestańcie pierdolić małolaty!

* * *

Pasie sobie Gomez na Rynku
Stado różowych słoni
Niewidzialny królik zagania stado.
Gołębie siedzą w dziurach po cegłach
A na Plantach jest równo odmierzona
Plantacja karłowatych wiśni
Z kopca Kościuszki bije fontanna
Z chińskiego długopisu
Którego Gomez szuka
W złotych pantoflach
Abstrakcja? Paranoja?
Nie! To tylko Gomez

* * *

Historię trzech degeneratów: Dekabrysty, Pastora i Gomeza poznałem nieco później. Dekabrysta kończył studia na politechnice, gdzie szykanowano go za poglądy i pochodzenie hrabiowskie. Gdy pewnego dnia zdawał egzamin u profesora, ten na zakończenie oświadczył.

- Pan umie. Ale ja i tak pana obleję.

- Dlaczego?

- Bo tak mi się podoba.

Dekabrysta otworzył szeroko drzwi na korytarz, gdzie roiło się od studentów i profesorów.

- Ludzie! Hej ludzie! Chodźcie popatrzeć! Tu siedzi największy chuj na świecie...!

Oczywiście wyleciał ze studiów i zaczął działać wśród hipisów, którzy jego chandry leczyli morfiną. Potem trafił na odwyk, gdzie jakaś mądra pani doktor doradziła mu zabijać głody narkotyczne alkoholem. W efekcie Dekabrysta wpadł w alkoholizm. Jasno zdawał sobie sprawę z faktu, że się stacza. I od tego momentu jego życie stało się jedną wielką drwiną ze świata, społeczeństwa, hipisów i siebie. Maska błazna tak mocno przyrosła do niego, że sam już nie wiedział, kiedy robi sobie jaja, a kiedy jest poważny.

Gomez był facetem z pogranicza genialności. Studiował filozofię skąd wzięto go do wojska. A że był nadwrażliwy, po pół roku wylądował w zakładzie dla obłąkanych. Wyszedł stamtąd z mózgiem zmasakrowanym lekami i silnie uzależniony od parkopanu. Nie był w stanie żyć bez "pasty" i w jej poszukiwaniu trafił do hipisów. Jeden Pastor był sam sobie winien. Podobnie jak ja, interesował się gadami. Miał zdawać na zootechnikę, ale rozpił się i rozćpał wśród hipisów nie z konkretnego powodu, ale ot tak, z nudów.

* * *

Do Krakowa nie dojechałem. Wysiadłem z jakimś długowłosym brodaczem poznanym w pociągu. Na zlocie nie zwróciłem na niego uwagi. Tu odbijał się spokojem od reszty. Przedstawił się jako "Teddy". Joginem nie był. Piwo i mięso jadł. Namówił mnie do odwiedzenia jakiejś komuny pod Kielcami. Tomek miał, jak na razie, dość wrażeń i wracał do domu, więc poleciłem, aby powiadomił babcię, że nieprędko wrócę. Poszliśmy na wylotówkę prosto z małej stacyjki. Zabrał nas jakiś "Żuk". Lecieliśmy nawet szybko i przesiadaliśmy się tylko dwa razy, nigdy nie stojąc na trasie dłużej jak dwadzieścia minut. Nie dojechaliśmy do samych Kielc. Odbiliśmy w jakąś boczną szosę ku porośniętym lasami górom. Na wieczór dowlekliśmy się do starej chałupy, z komina której buchały kłęby dymu, jak z parowozu. Weszliśmy bez pukania. Przy piecu siedziało parę postaci ładując co chwila drewno.

- Hej! - powitał zebranych Teddy -jest Krasnalek?

Postacie poderwały się. Były to same dziewczyny. Pięć bosych, rozkudłanych, ubranych w strzępy dżinsów i flanelowych koszul.

- Teddy!

Dopadły do nas, zaczęły całować i ściskać po kolei.

- Jest Krasnal. Jest, ale śpi, jak zwykle.

- A wy po co taki piekielny ogień palicie?

- No bo robimy kolację...

- Baby! Nie szkoda wam drewna? A co na kolację?

- Jajecznica na oleju i szpinak z pokrzyw. A do popicia mięta!

- Tu też joga? - Zapytałem.

Wysoka dziewczyna z szopą rudych kudłów na głowie zaczęła się śmiać.

- Nie wiadomo co! My jogi nie ćwiczymy. Krasnoludek ćwiczy, ale nie mówi co. Dość, że zabrania wszystkim jeść mięso i pić normalnej herbaty.

Po chwili siedzieliśmy kręgiem na polepie przy piecu, a przed nami dymił ogromny gar żółtozielonej maziowej jajecznicy z pokrzywą. Obok w drugim garnku parował bursztynowożólty płyn - gotowana mięta. Łyżki były trzy, więc jedliśmy na zmianę, a garnuszek jeden, wiec leciało się kolejkę, jak pijacy w bramie. Podczas jedzenia rozmawialiśmy o zlocie w Częstochowie, a dziewczyny opowiadały, jak im się tu żyje. Dwie pomagały chłopom w zagrodach. Poza tym żyli z tego, co udało się ukraść z pola lub z SAM'u w pobliskim miasteczku. Komuna trwała od roku, bo tak dawno trafił tu Krasnoludek. W tym roku na wiosnę zamieszkały dziewczyny. Niemal każdy był z innej strony Polski. Z Krakowa nie było nikogo. W chwilę po tym, jak zabraliśmy się do jedzenia, kupa koców, śpiworów i siana w kącie poruszyła się. Rozległo się przeciągle mruczenie, a potem wysunęła się naprzód głowa pokryta długimi, rudymi włosami z bardzo zaspanymi oczami. Nagi, przeraźliwie chudy chłopak siadł na posłaniu trąc oczy. Potem popatrzył na nas i bez słowa ruszył w stronę pieca. Pogrzebał za nim chwilę, wyciągnął drewnianą łyżkę, garnuszek i bez ceremonii wsunął się pomiędzy nas. Nie przywitał się ani słowem. To był Krasnoludek. Przez cały czas posiłku odmruknął tylko coś na powitanie Teddiemu, potem ciągle milcząc, umył garnuszek i łyżkę, napił się wody i znów poszedł spać.

* * *

Zwyczaje Krasnoludka polegały na spaniu, jedzeniu, czytaniu książek o filozofii indyjskiej, które trzymał w swoim plecaku i nie pozwalał nikomu ich dotknąć, oraz na samotnych włóczęgach po lesie. Prawie nie rozmawiał z nikim. Powtarzał tylko: "zostaw panie", "odejdź panie", "podaj panie", ("panie" - to było jego powiedzonko). Nigdy nie mówił nic o sobie, ani o filozofii, którą wyznaje. Musiało to dotyczyć Indii i jogi sądząc po biblioteczce, którą posiadał, ale nikt nic dokładniej nie wiedział. Nie pytał, nie nauczał. Robił swoje i tyle.

* * *

Komuna żyła chyba przy pomocy sił nadprzyrodzonych. Teoretyczne źródła żywności były skąpe i do dziś nie rozumiem, jak się to działo, że w ogóle jedliśmy. Ale jednak fajnie było. Nawet papierosy jakimś cudem z nieba spadały. Ja i Teddy mieliśmy tylko to utrudnienie, że z każdym papierosem trzeba było za próg wychodzić, bo Krasnoludek dymu nie znosił. Czyja była chata? Czort ją wie. Zdaje się, że niczyja i nikt się o nią nie upominał. Podobno posterunkowy z zastępcą wpadali czasem z pobliskiej wsi. Legitymowali wszystkich, co mieli dokumenty, innych spisywali na krzywy ryj, brali w kieszeń przygotowaną na tę okazję butelkę wódki i odjeżdżali. Był to, jak dotąd, cały kontakt z władzami. Sołtys w ogóle chyba udawał, że nic nie wie. Leśniczy to samo. Pewnie wychodzili z założenia, że jak milicja olewa, to co ich to obchodzi. Więc mieliśmy spokój. Z dziewczynami był kłopot. Krasnoludek praktykował brahmaczar czyli ascezę seksualną, a one były młode i zdrowe. Obowiązki spadały więc na nas. Żadnego podrywania czy zdobywania. Spaliśmy kupą i nocą zaczynały się pieszczoty, a potem akt - czort wie kto z kim. Jeśli któraś z dziewczyn miała ochotę, to po prostu przysuwała się do któregoś z nas. Jeśli ja lub Teddy chcieliśmy, to macaliśmy ręką ciała, by mieć pewność, że osoba macana jest płci przeciwnej i dalej szło prosto. Jeśli któraś z prowokowanych stron chciała, przyciągała dłoń, która ją gładziła do genitaliów. Jeśli nie, to po prostu odpychała. Wszystko było proste i jasne jak wśród zwierząt. Nawet mi się to podobało, bo zawsze wszelkie konwenanse w tej dziedzinie mnie wpieprzały i wpieprzają. Chcesz? Chodź? Nie chcesz? Przepraszam. Najrozsądniejsze, moim zdaniem, załatwianie sprawy między mężczyzną i kobietą.

* * *

W tej komunie siedzieliśmy tydzień, póki nagle nie wparowała mętownia. Przed chałupę zajechał radiowóz. Wyskoczyło ze czterech pałkowych i wpadli jak Niemcy w okupacyjnym słuchowisku. Wrzask, machanie pałkami. Ktoś oberwał przez plecy.

- Dokumenty! Stać! Rzeczy do przeszukania!

Ogólny bajzel. Nie wiadomo było czy śmiać się, czy bać. Jedna z dziewczyn doskoczyła do Krasnoludka.

- Co mamy robić?!

W całej tej szopce jeden Krasnoludek zachował spokój. Siedział na barłogu i pogryzał papierówki, które przed chwilą przyniesiono ze wsi.

- Niech każdy robi, panie, co uważa. Co do mnie, to ja, panie, właśnie mam zamiar opuścić ten lokal przez okno.

Przez drzwi się nie dało, bo gliniarz pilnował. Okno było dość wysoko, a Krasnoludek mały. Wziął więc sobie krzesło (jedyne w chacie), przeniósł przez całą izbę przepraszając grzecznie naszych milicjantów (kłębiących się wszędzie), przystawił do okna i wyskoczył, zanim ktokolwiek zorientował się, o co chodzi. Gliniarze nawet tego nie zauważyli. Grzebali w naszych rzeczach szukając narkotyków, i czort wie czemu, zdjęć pornograficznych. Na cholerę by nam były? Jak nam porządnie rozbebeszyli tobołki, kazali spakować majdan i zbierać się do suki. Żeby nas pospieszyć, znów kogoś tam gwizdnięto pałką, a jakaś dziewczyna oberwała kopniaka w pośladki i nazwano ją kurwą. Wyleźliśmy w końcu, zapakowano nas do zakratowanej budy i radiowóz ruszył. Nie ujechaliśmy dziesięciu metrów, gdy z tyłu rozległy się krzyki:

- Halo! Zaczekajcie! Jeszcze ja!

Z lasu wybiegł Krasnoludek i pędem gnał za "suką". Wóz stanął. Funkcjonariusz, który otwierał drzwi Krasnoludkowi, miał tak zbaraniałą minę, że wszyscy ryknęliśmy śmiechem.

- Zapomniałem książek - wyjaśnił Krasnoludek spokojnie siadając wśród nas.

W miasteczku zamknięto nas do aresztu, gdzie spędziliśmy noc. Rano spisano i poddano dokładnej rewizji. Funkcjonariusze aż pocili się, żeby znaleźć te narkotyki i za cholerę nie mogli. I znów jaja wynikły przy rewidowaniu Krasnoludka. Nagle zrzucił z siebie w błyskawicznym tempie odzież i nagi wskoczył na stół.

- W dupie mi szukajcie narkotyków! - wrzasnął.

- Złaź ze stołu, wariacie, ale już! - wydarł się gliniarz. Krasnoludek stał przy oknie i jak na dłoni widać go było z ulicy.

- Nie! Macie mi zaglądnąć do dupy czy tam narkotyków nie schowałem. To wasz obowiązek. Jako obywatel Polski Ludowej żądam, żeby mnie zrewidować porządnie, a nie na odpierdol! - i wypiął goły tyłek na milicjantów. Ledwo go ściągnęli i zadzwonili po lekarza. Następnego dnia puścili nas wszystkich z aresztu polecając pilnie opiekować się chorym kolegą.

* * *

Rozjechaliśmy się w różne strony. Przed rozstaniem otrzymałem od jednej z dziewczyn - rudej Krystyny z Opola - małą żelazną pacyfkę na pamiątkę. Przy okazji usłyszałem historię "znaku lecącego żurawia".

Po wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie, wśród ofiar konających na białaczkę popromienną, była mała dziewczynka, która bardzo chciała żyć. Lekarze walczyli o jej życie z całych sił, ale nie było żadnej nadziei. Wreszcie, gdy wszystkie metody współczesnej medycyny zawiodły, jeden z lekarzy przypomniał sobie starą legendę japońską, że ktokolwiek wytnie z papieru sto znaków lecącego żurawia na tle słońca - nie umrze, choćby był najbardziej chory.

Opowiedział o tym dziewczynce i mała uczepiła się tej myśli. Poprosiła o papier i nożyczki. Wycięła z papieru dziewięćdziesiąt osiem znaków. Z dziewięćdziesiątym dziewiątym w rękach umarła. Ten znak wśród pacyfistów, a potem hipisów amerykańskich, później zaś na całym świecie został przyjęty jako symbol walki o pokój i miłość za wszelką cenę. Nawet za cenę życia i ojczyzny. Wszelkie krwawe wojny i przewroty nie przyniosły światu szczęścia, nawet jeśli lano krew za najszczytniejsze ideały. Budda nie wzniecił powstania przeciw bogaczom. Jezus nie sięgnął po miecz przeciw okupantom. Obaj głosili pokój i miłość, a w ich nauce znajdowali szczęście wszyscy, co po nią sięgnęli. Wrogów jednała i zmieniała w braci. Sprawiała, że nie zagrożony rewolucją bogacz rozdawał majątek ubogim... Dziś hipisi-pacyfiści głoszą te same hasła i starają się żyć nowym życiem. Odrzucają zwyrodniałą cywilizację i wracają do natury, która lepiej od psychiatry leczy obłąkane umysły. Zbliża się epoka Wodnika, w której nareszcie hasła Buddy i Jezusa wejdą naprawdę w życie i świat ogarnie pokój, a ruch hipisów jest pierwszą jaskółką tego czasu...

* * *

Leciałem do Krakowa stopem, przy każdej okazji czochrając co sił brudne, zmierzwione kudły. W komunie załapałem od kogoś wszy i draństwo mnożyło się potwornie. Poza tym całe, od dawna nie myte ciało swędziało przeraźliwie. Zatrzymywałem tylko wozy z paką, gdzie można było się spokojnie iskać i smród nie przeszkadzał kierowcy. Zaczynały się chłodne dni i o kąpieli w stawach czy rzece ani marzyć. Byle prędzej do domu. Niestety, wynikła niespodziewana zwłoka. Na ulicach rodzinnego miasta zwinęła mnie milicja i wesoło pojechaliśmy na komisariat. W radiowozie spokojnie tłumaczyłem odsuwającym się ode mnie milicjantom, że Bóg wiedział po co stworzył wszy, więc nie mam prawa ich zabijać. W chwilę potem zdawałem na dyżurce pasek, sznurowadła itp. iskając się przy tym radośnie.

- A co wy obywatelu, macie wszy? - zainteresował się milicjant.

- Oczywiście, panie władzo!

Milicjant zajrzał w moje włosy i aż skoczył do tyłu.

- Zdjąć majtki i spodnie!

Polecenie wykonałem tylko w połowie, bo majtek od dawna nie miałem. Rozleciały się na mnie parę dni wcześniej. Ujrzawszy brudną skórę z zaciekami nieokreślonego koloru tudzież członek (zdaje się, że milicja nie orientuje się, jak wygląda obrzezany członek), wrzasnął, abym się natychmiast wynosił na korytarz. Wyszedłem. Uciec się nie dało, bo drzwi aresztu śledczego są zakratowane. Siadłem spokojnie przy drzwiach dyżurki, bo tam akurat były krzesła. Jakiś przechodzący pałkowy pochylił się nade mną i beknął do ucha. Spojrzałem na niego ze współczuciem.

- Gorzej panu? - zapytałem.

Pałkowy zamierzył się na mnie, ale dyżurny wrzasnął przez drzwi.

- Nie dotykaj go, bo jeszcze jaki tyfus czy inną cholerę załapiesz! Pałkowy odskoczył jak oparzony, a dyżurny darł się tymczasem w słuchawkę.

- Bo przywieźli nam tu jakiegoś hipa! Brudne to, zawszone i zdaje się chore wenerycznie! Przecież ja go w tym stanie do celi nie wpuszczę!

Wysłuchał odpowiedzi i znów ryczał.

- Dobra, dobra! Ostrzyc mogę, ale co ja z tym syfem zrobię?

W chwilę potem podszedł do mnie trzymając moje rzeczy przez chustkę i pilnując, aby przypadkiem za bardzo się ich nie dotykać. Rzucił mi pod nogi.

- Brać i wypierdalać! Żebym cię nie widział!

Podziękowałem grzecznie, uśmiechnąłem się i poszedłem. W godzinę później siedziałem w wannie z głową pod wodą i iskając się miałem sadystyczną radość z klęski potopu, jaka spadła na przeklęte wszy.

* * *

Z tym piekielnym robactwem była cała tragedia. Płyn przeciw wszom, który kupiła w aptece babunia, w ogóle nie pomagał. Na nic ocet sarodylowy. Szare mydło, mydło siarkowe. Nie pomógł nawet szampon "Szarik" dla psów. Od rana ważyłem jakieś piekielne mieszanki chemiczne z mydeł, proszków i różnych żrących substancji, którymi polewałem swędzący łeb. Pakowałem głowę w wodę o temperaturze ponad 90°C. Wyżej się nie dało, bo nie miałem ochoty zginąć razem z wszami. Na nic. dopiero Przewodnik, który wpadł na dwa dni, znalazł radę. Nafta! Złoty środek na wszy. Całą głowę zlaną naftą owinął mi w turban z ręczników. Przesiedziałem tak parę godzin sycząc z bólu, bo nafta żre jak ogień. Rano umyłem łeb w letniej wodzie i nie miałem w głowie ani jednej wszy czy gnidy. Tylko skóra pieklą jeszcze jakiś czas.

OBELGI

Mówisz mi chuju?
To miłość i życie
Mówisz mi gówno?
Wyrosną na mnie kwiaty
Mówisz skurywsynie
A więc miałem szczodrą matkę
No i co?
Zabrakło ci wyzwisk
Nie umiesz mnie obrazić
No to ci pomogę przyjacielu
Nazwij mnie obywatelem.

* * *

Prawie zaraz po powrocie rozpoczęła się moja polka z milicją. Spisano mnie przecież w podkieleckiej komunie i widywano wśród hipisów. Z perspektywy lat stwierdzam, że prawdopodobnie wydział walki z włóczęgostwem i narkomanią, bo takowemu podlegamy, nie chciał się męczyć z jednym marnym małolatem i polecił komisariatowi rejonowemu nastraszyć mnie, aby wrócił na uczciwą, garowską drogę. (Wiadomo - lepszy już zapijaczony chuligan, bo taki, broń Boże, nie myśli). Zaczął mnie więc odwiedzać dzielnicowy. Starał się wmówić mi jakieś kradzieże i włamania do piwnic. Bo to na osiedlu Azory nagminne. Dzielnicowy, jak to dzielnicowy. Dostał polecenie mieć pod opieką, więc zdaje się na początku rozumował na zasadzie "zamknę go i będzie spokój". Boże kochany, jaki ja wtedy byłem głupi. Jako gar myślałem, że milicja prześladuje tylko nasze środowisko, gospodarczych i politycznych. Czując się niewinny jak aniołek, otworzyłem prawie serce przed ukochaną władzą ludową. Jasne, że nie podawałem żadnych nazwisk. Ale swych przekonań nie ukrywałem. W końcu MO powinno się cieszyć, że jeden obywatel postanowił być dobry. Milicja nie wierzy w szczerość obywateli (i ma rację, bo mało kto przy niej na szczerość się zdobędzie). A jak ktoś szczerze mówi, jak ja, wówczas znaczy to, że albo kłamie, albo wariat. A jeśli nawet nie, to "najgorsi to ci dobrzy, bo w razie czego, nie ma ich za co zamknąć". Jak nie wyszło z kradzieżami (spóźnił się pan władza o prawie dwa lata), no to próbowano z narkotykami (wiadomo - hipis). Poszedł do analizy laxygen, witamina B i jakieś proszki od bólu głowy znalezione w pokoju babci. Też nie wyszło. Wreszcie hak się znalazł. Kilkoro dzieci z sąsiedztwa wpadało czasem obejrzeć moje zwierzęta, łapało dla mnie owady na pokarm. Opowiadałem im o mojej pracy w ZOO. Deprawacja nieletnich. Tylko jaka? Narkotyki nie, bo sam nie ma. Może zboczenie? Dzieci przesłuchiwane, w tym mała dziewczynka, którą przezywaliśmy Pipi, były zdziwione, gdy milicja wypytywała je o jakieś zdjęcia i obmacywania. Pipi, dziecko azorskiego półświatka, orientowało się przynajmniej, o co ją pytają. Reszta dzieci dowiedziała się od milicji ciekawych szczegółów na temat praktyk seksualnych i była dozgonnie wdzięczna naszej ukochanej władzy za ciekawe informacje. Parę razy brano mnie z domu na czterdzieści osiem godzin. Jakże ja chciałem wtedy kochać "braci milicjantów". Modliłem się za nich, dziękowałem za uderzenia, bo się zdarzały. W zamian za to milicjanci śmiali się - "Te Chryste! Chcesz w mordę? - Jezusek! Brodę ci wyrwę ty smrodzie jebany!" - Jakże we mnie wtedy serce rosło, że mnie porównują do tego Duchowego Wzoru hipisa! Modliłem się jeszcze goręcej. Milicjanci zresztą, jak i żołnierze Piłata, byli to ludzie z humorem. Raz zorganizowali zabawę ze mną w "ukrzyżowanego Jezuska". Zaczęło się od tego, że któryś dla żartu wlał mi benzynę do ust. Potem mnie biczowano (czytaj: palowano). Potem zrobiono mi drogę krzyżową, czyli marsz po korytarzu komendy z kopniakami, które zwalały mnie z nóg. Tu milicjanci przy okazji pokłócili się o to, ile razy Chrystus upadł. W końcu zapytali mnie, a że i ja nie pamiętałem za dokładnie - zaokrągliliśmy liczbę do siedmiu, bo to szczęśliwa liczba. Wreszcie nadwerężyli mi stawy ciągnąć za ręce i nogi oraz bijąc po krzyżach (krzyżowanie). W końcu któryś wbił mi zamiast włóczni pięść między żebra i kazał spierdalać. Ledwo dowlokłem się do domu. Bolało mnie całe ciało i leżałem po tym ubawie parę dni.

* * *

W kilka dni później wpadł do mnie Przewodnik z jakimś chłopakiem, z którym jechali z Lublina. Nie wyglądał na hipisa. Krótkie jasne włosy, odzież zwyczajna. Miał na imię Janek i był z Wrocławia. Od Przewodnika dowiedziałem się, że grupa Kajzera pokłóciła się i rozpadła. Większość z nich odsunęła się od Ruchu całkowicie. Tak urwał się ostatni ślad po Joannie. Przewodnik pojechał na drugi dzień, a Janek już został. Nawet oboje z babcią nie zauważyliśmy jak przyrósł. Jest to genialna zdolność hipisów zapadających na zimowiska. Dziś już w zaniku. Wejdzie taki na chwilę i zanim się spostrzeżesz, jest po prostu domownikiem. Ja również mam dość opanowaną tę sztukę. Ludzi, którzy mają fantazję, a chcą odejść trochę od szarości życia, gorąco zachęcam. Przezimujcie hipisa. Najlepiej starego wygę, bo ten zna już świat, ludzi, i umie nie być świnią. Jak do tej pory znałem tylko trzy ewidentne świnie nadużywające gościnności, z których jeden był honorowy i wobec starych przyjaciół lojalny, a drugi cwanym małolatem polującym na stalą bazę. Poza tym jeszcze raz zachęcam. Jakie przeciwwskazania? Przede wszystkim nie dajcie mu sprowadzać swych braci. Do miesiąca dom zamieni się w tak zwaną hipchatę, a żyć na hipchacie na dłuższą metę nawet hipis nie da rady. A tam, gdzie nie da rady żyć stary hip, jak wiadomo jakiekolwiek życie biologiczne jest niemożliwe. Jak to mówi stare przysłowie hipisowskie: "na betonie kwiaty nie rosną, ale hipis wyspać się może". Janek znał karate, znał się na gotowaniu, sprzątaniu, hydraulice i... niestety na ćpaniu.

Zapomniałem dodać, że celem odzyskania równowagi psychicznej, po zabawach z MO, znów wróciłem do butelki. Piłem ostro i alkoholizm odrzucony gwałtownymi przeżyciami mistycznymi znów brał mnie w szpony. Janek raz przychodził na noc, raz nie. Kiedyś wspomniałem o ćpaniu i wtedy stwierdził, że coś załatwi. Na pierwszy raz przyniósł biały proszek - kofeinę. Ja sam chciałem spróbować tych sławetnych narkotyków, o które wciąż wypytywała milicja i znajomi, którzy dowiedzieli się, że zadaje się z hipisami. Kofeina rozczarowała mnie. Po zastrzyku serce przez chwilę biło mi szybciej i to wszystko. Więc za drugim razem załatwił coś lepszego. "Składaki". Na temat leków, z których przyrządzaliśmy "dyktę", czyli płynne opium zwane po łacinie tynktura opi simplex, mogę pisać zupełnie szczerze. Ziomki - krople Inoziemcowa i składaki - krople żołądkowe złożone, od dawna wycofane są ze sprzedaży ze względu na szerzącą się w Polsce narkomanię. Straszący dziś piekielny środek o podobnym składzie zwany "kompotem" nie był jeszcze znany. Byliśmy uzależnieni od aptek, szpitali i w ogóle od służby zdrowia znacznie bardziej niż dziś. Przypadki śmierci zdarzały się o wiele rzadziej i to przeważnie w sezonie makowym, o którym później. Janek zlał zawartość buteleczki ze składnikami do blaszanego garnuszka i podpalił. Błysnął mały niebieski ogieniek. Święty ogień, jak się to wtedy mówiło. Po wypaleniu na dnie kociołka zostawało trochę ciemnej mazi, którą rozcieńczało się z wodą, oczyszczało przez watę i wreszcie zółto-brązową ciecz wstrzykiwało się w żyłę, czyli, jak to się wtedy mówiło, "leciało lub szprycowało w kanał", (określenie "hukać" jeszcze nie było znane). Janek wstrzyknął mi niedużą dawkę na początek, gdyż przedawkowanie tego specjału grozi śmiercią. Gorąco w głowie, mrówki na ciele i wreszcie senność. Ale spać nie było wolno. Podczas działania opiumowców następują takie zmiany w pracy serca, że można się już nie obudzić. Przemęczyłem się pół nocy walcząc ze snem. Myślałem, co ci ludzie widzą w tych narkotykach. Miałem zamiar już nie brać, ale jakoś tak się stało, że drugi raz wziąłem dla towarzystwa, a potem już poszło. Ogień w głowie i ukrop spływający po ciele nagle stał się rozkoszą. Miejsce senności zajęły ciche, błogie rozmyślania... Tak trafiłem między najbardziej znany rodzaj hipisów - narkomanów, czyli jak się mówiło wtedy "ćpaczy", a dziś "ćpunów".

* * *

Gdy życie dobija tępym młotkiem
I wlecze się
Jak czas na cztery-osiem
gdy modlitwa i medytacja
Są puste, jak wczorajsza butelka po bełcie
Gdy twoja miłość ma chandrę
Gdy pali cię niespełniona nienawiść
Gdy boisz się pustych ścian
I jeszcze bardziej pustych ulic
Kiedy w ogóle nie chce się umierać
Wtedy szukam kochanki, która
Nigdy nie zawodzi
I która nic nie żąda
tylko jak czart
Zabiera wszystko na końcu drogi
Szukam tej, której na imię
Tinctura Opii Simplex

* * *

Ćpająca komuna Karola zbierała się w kawiarni "Kolorowa" i w kotłowni jakiegoś bloku, gdzie palaczem był Tramwajarz (ksywa pochodziła stąd, że rzeczywiście był kiedyś tramwajarzem). Oni ćpali, a ja z nimi. Potem złazili się u mnie w domu. Nawet Sylwestra razem spędziliśmy. Babcia polubiła to towarzystwo: nareszcie jakieś miłe twarze, a nie zbiry (moje dawne znajomości) czy wariaci (jogini). Z początku babunia dziwiła się, że moi goście zapadają nagle w kąt, z którego wychodzą bladzi, dyszący, z nieprzytomnymi oczami. Onanizują się czy co? pytała mnie. Ale potem domyśliła się i parę razy nawet przyszła do mnie żebym dał jej Jakiegoś opium czy morfiny", bo ją noga boli. Babcia w ogóle bardzo lubiła hipisów, którzy nocowali u nas coraz częściej. Nieraz po kilkanaście osób. Robiła im herbatę, dawała jeść, jeśli w ogóle było co jeść w domu... Janka strasznie polubiła, ja zresztą także. Ci, którzy pamiętają tego człowieka, wspominają go jako złodzieja. Dla mnie i babci był jednak dobrym przyjacielem. Należał po prostu do rodziny. Mieszkał po partyzancku, bo dzielnicowy od czasu do czasu zaglądał, a sąsiedzi pilnie baczyli, kto mnie odwiedza. Ludzi nocujących u mnie budziłem wcześnie rano i wyprawiałem, bo milicja zawiadomiona telefonicznie przez sąsiadów często zjawiała się skoro świt. Kto był? Po co? - Babcia kiedyś wyjaśniła Dzielnicowemu, że już kiedyś byli tacy, co ją tak nawiedzali. - O Żydów pytali!

* * *

Tomek odwiedził mnie kiedyś i przyniósł "Myśli Mahatmy Gandhiego". My z Jackiem bardzo ucieszyliśmy się, gdy przeczytał nam myśl, że w osiągnięciu celu najważniejsze są środki. Tomek nie wiedział czemu słowo "środki" wywołuje u nas taką radość. Opowiedział mi, że zaprzyjaźnił się pewną znaną panią jasnowidz. Ta pani obejrzawszy nasze zdjęcia stwierdziła, że dane jest nam być jakimiś prorokami. Stwierdziła, że Tomek był w poprzednim wcieleniu joginem. Muszla Murti, a ja jakimś wojownikiem, który niszczył chrześcijan i teraz w innym ciele oczyszcza się za zbrodnie, między innymi za zbrodnię matkobójstwa. O tyle ciekawe, że mając lat trzynaście miałem sen, który był całą opowieścią i od tego snu zaczęły się moje zainteresowania skandynawskimi wikingami. Epokę wikingów uważam jakby za swoją. Usiłowałem nawet w oparciu o sen i wiadomości na temat tamtych czasów napisać książkę. Powstała z tego powieść może niezbyt dobra, ale do dziś wierzę, że oparta na moim poprzednim wcieleniu. Skąd ta baba wiedziała? Poza tym opisała dokładnie przeszłość (już tę normalną) moją i Tomka. Jak się później okazało przyszłość przewidywała słabo, a za to przeszłość bezbłędnie. Skoro więc poprzednie wcielenie to przeszłość, no to kto wie, może rzeczywiście byłem kiedyś wikingiem? Na razie Tomek był załamany. Kontakt nam się rozluźnił. On był joginem, a ja narkomanem.

* * *

Tomek odwiedzał mnie coraz rzadziej, ale nie narzekałem. Ludzi na chacie nie brakło, bo lupy i zimą podróżują. Poznawałem coraz to nowe środki - "Pasta", "Majka", "Kreda", "Guma", "Zupa" itp. Ćpacze dzielą się na tych, co ćpają opiumowce i pożeraczy prochów. To znaczy ćpacz opiumowy bierze czasem co lepsze prochy - jak pasta, ale pozostałych świństw zazwyczaj się brzydzi. Pożeracze prochów jedzą wszystkie możliwe środki pobudzające, przeciwbólowe i uspokajające, jakie wpadną im w łapy. Często mieszają parę rodzajów środków, czyli stosują "piekielną mieszankę małolacką", która starego doświadczonego narkomana zabiłaby na miejscu! Taki ćpacz opiumowy, jeśli nie przedawkuje działki, to po wyleczeniu może żyć normalnie. Pożeracz prochów zazwyczaj jeśli wylezie z nałogu, a raczej manii, bo takie diabelskie mieszanki nie uzależniają fizycznie, to przeważnie ma mózg jak sito i cały organizm tak struty, że ledwo w ogóle pracuje.

Historia narkomanii wśród hipisów? Proszę bardzo. W latach sześćdziesiątych wynaleziono środek pochodny kwasu lizergowego zwany LSD. Jest to silny psychotropowy halucynogen powodujący trwałe zmiany w mózgu. Wynalazcą twierdził, że środek może najgorszego zbrodniarza zmienić w aniołka (Ginsberg: "Jeśli chcecie uzdrowić świat, to wpuśćcie LSD do wszystkich wodociągów"). Doświadczenia jednak miały wykazać, że lek o wiele częściej powoduje obłęd niż leczy psychopatie. Jakiś mistrz zeń, któremu mówiono, że LSD powoduje stan satori, czyli oświecenie, zażył je na próbę i oświadczył potem, że owszem, stan przypomina nieco satori, ale jest słabszy, uboższy i jednak nie tędy droga do oświecenia. LSD wycofano więc z ogólnego leczenia, a wynalazca ofiarował swój wynalazek hipisom - świeżemu jeszcze ruchowi pacyfistycznemu w USA protestującemu przeciwko wojnie w Wietnamie i cywilizacji. Z początku brano to jako coś w rodzaju komunii, a poza tym wzmacniające znacznie pracę mózgu, dzięki czemu zwiększa się zdolność jasnego i abstrakcyjnego myślenia. Jak na razie było O.K. W podobny sposób brało środki wiele plemion indiańskich od tysięcy lat bez szkody dla zdrowia. Niestety, Indianie podporządkowani mądrym obyczajom szczepowym nie przesadzali z ćpaniem i dzięki temu rzeczywiście narkotyki rozszerzały ich świadomość. Lecz biali nie znali umiaru, a hipisi żadnych reguł czy przepisów. Rychło ćpał kto chciał i kiedy chciał. Po LSD, haszyszu i marihuanie przyszła kolej na stare indiańskie środki jak peyotl, meskalina, jakieś grzybki, a potem mordercze opiumowce: morfina, heroina itp. Fala narkomanii zalała najpierw Stany Zjednoczone, a potem resztę świata. Do Polski wdzierał się ten potop dopiero pierwszymi strumieniami, ale te płynęły już dość wartko. My byliśmy w ich nurcie. Rzadko kiedy w środkach masowego przekazu pojawił się artykuł, że jednak w "zdrowym socjalistycznym społeczeństwie ćpa się". "W Polsce nie ma narkomanów ani problemu narkomanii". Tak głosiło się jeszcze do niedawna, mimo, że istniały już wydziały milicji do walki z tą plagą. I pierwsze, do dziś zresztą kiepskie, odwyki. Że już w połowie lat siedemdziesiątych w liczącym razem około 2-5 tysięcy środowisku hipisów było około kilkanaście zgonów rocznie? To wiedzieli tylko hipisi, ich rodziny, milicja i lekarze.

* * *

Nie mogę nie wspomnieć o legendarnej postaci wśród polskich narkomanów. Zbyszek Tiule. Lekarz psychiatra, który uznany został za hipisa wśród hipisów. Nie zmieniam jego nazwiska. Po pierwsze zmarł przedwcześnie, a po drugie, jeśli została po nim jakaś rodzina, to może być tylko dumna z niego. Nie znałem go osobiście, choć jeździł na nasze zloty. W Libiążu założył odwyk dla narkomanów, gdzie leczył zupełnie innymi metodami. Rozumiał, że jeśli narkoman w zamian za przeżycia narkotyczne nie otrzyma czegoś większego będzie ćpał z powrotem, ledwie wyjdzie za bramę szpitala. Akceptował idee i światopogląd hipisów. W jego klinice były zajęcia z jogi, filozofii, muzyki. Ludzie leczyli się. Ale jego metody były szokujące dla kolegów po fachu, zabrano mu Libiąż. Próbował zakładać swoje odwyki w Warszawie, ale "dostał kopa w górę", czyli przeniesiono go na wyższe stanowisko, aby nie miał czasu na pracę z narkomanami. W tamtych czasach każdego narkomana poznawało się po igle od strzykawki wpiętej w sweter czy kurtkę oraz po noszonym w swym tobołku podręczniku medycznym Z. Thilego "Toksykomanię". Z moją skłonnością do alkoholu było źle, naprawdę bardzo źle. Dwukrotnie miałem już poalkoholową zapaść serca i o mało nie umarłem. Pot cuchnął na mnie bimbrem tak mocno, że miałem wstręt do własnego ciała. Ale najgorsze były dzikie ataki szalu z powodu braku alkoholu. Nikt nie pojmie nałogowca. Nikt nie wie, jak straszliwą męczarnią jest brak alkoholu dla alkoholika. To jedno usprawiedliwia moje ataki. Jednak, gdy po którymś ocknąłem się związany, zobaczyłem zdemolowane mieszkanie, zbitego psa, porozbijane terraria i przerażoną babcię, włosy stanęły mi dęba. Jak wyrwać się z tego piekła? I tu pomógł Jacek i reszta hipisów. Przede wszystkim pilnowali mnie, abym pił jak najmniej, a w momencie nasilenia głodów podawali morfinę i dyktę. Wyganianie diabła szatanem. Owszem. Ale gotów byłem nawet popaść w narkomanię, byle nie pozostać alkoholikiem. Większość narkomanów nie jest agresywna jak alkoholicy. Przeważnie zdychają spokojnie w kącie. Wolałem to od moich szaleństw. W miarę upływu czasu uspokajałem się. Co do narkotyków - widziałem straszliwe zniszczenie jakie szerzyły w Ruchu. Widziałem ludzi skręcających się w męczarniach głodów. I widziałem umarłych z przedawkowania. Sam jednak mogę powtórzyć za Johnem Lennonem - "Narkotyki pomogły mi kiedyś w życiu, ale nikomu ich nie polecam".

* * *

Jak wyglądał dzień narkomana? Wygrzebawszy się z barłogu szliśmy z Jackiem na sępa. Zbierało się pieniądze na papierosy, jedzenie i ćpanie. Składaki sprzedawano w aptekach w małych buteleczkach za jedenaście złotych i dużych za dwadzieścia. Coraz więcej było w mieście "spalonych aptek", czyli takich, gdzie nie sprzedawano składaków ludziom o podejrzanym wyglądzie. Talent do palenia aptek miał Karol, który kupował w aptece od razu po dwadzieścia buteleczek i tym uczulał personel. My działaliśmy ostrożnie. Najpierw wchodził jeden z nas. W dziesięć minut po nim następny. Kupowało się jedną, maksimum dwie buteleczki i szło dalej. Zresztą z jednej buteleczki wypalało się cztery centy dykty, czyli dobrą i mocną dawkę. Dykta jest o wiele mocniejsza od morfiny. Według lekarzy pięć centów morfiny zabija człowieka. Przeciętna dawka brana przez narkomanów wynosi dwa do czterech centów, a kiedyś ja przywaliłem osiem, a Jacek jedenaście i przeżyliśmy Brało się na tzw. kopa, czyli wpychając jednym pchnięciem tłok strzykawki. Powoduje to gwałtowne uderzenie krwi do mózgu, co daje efekt oblania ukropem lub wpadnięcia głową w płomienie. Brak oddechu i gwałtowna fala gorąca rozlewa się na ciało wraz z cichą, łagodną radością. Tzw. haj... Po przyniesieniu ćpania do domu wypalało się składniki i zaczynało się najważniejsze. - Pracuj! - mówił do mnie Jacek ścisnąwszy mi wpierw ramię pasem. Wyciągniętą do przodu dłoń szybko rozkurczałem, co powodowało nabrzmienie żył. Jacek szukał miejsca, gdzie wejść kolką. Pompkę mieliśmy starą, jednorazówkę z plastyku, poklejoną plastrami, z zacinającym się tłokiem, który trzeba było smarować margaryną żeby chodził. Wreszcie Jacek zaczynał mi szukać wolnego kanału (było ich coraz mniej, bo coraz więcej miałem zrostów czyli skrzepów). Gdy okazało się, że za pociągnięciem tłoka dykta miesza się z krwią, a nie z bańkami powietrza, luzowałem pasek i Jacek pchał tłok a ja leciałem oblany ogniem kopa. Potem całowaliśmy się (taki był zwyczaj u narkomanów przy podawaniu w kanał) i Jacek leciał sobie, tyle, że ja ściskałem i luzowalem pas na jego ręce zgodnie z poleceniami. Podawać nie nauczyłem się do dziś. Czasem ćpało się w bramie i wtedy wypalało się na łyżeczce nad świeczką stojącą na betonie. Był to o wiele mniej sterylny sposób i łatwiej było o zakażenie. My zwykle ćpaliśmy w domu lub w kotłowni. Ale małolaci z "Kolorowej" stadami okupowali okoliczne bramy.

* * *

Dzielnicowy wpada od czasu do czasu. Jest nawet dość fajny. Dwa razy zastał Jacka. Wylegitymował go i powiedział, że jak go jeszcze raz spotka... I dał mu spokój. Jego koledzy są gorsi. Kowboje w niebieskich mundurach. Bić, krzyczeć, grozić. Tyle mieli rozumu. A dzielnicowy byczy chłop jak na dzielnicowego. Nieraz miałem ochotę z nim pogadać przy wódce. Szkoda, że milicjant. Przy okazji próbował się ode mnie dowiedzieć o hipisach. Trudno było z nim pogadać. Miał wkutą w łeb świadomość, że hipisi nie myją się, żrą narkotyki i uprawiają wolny seks. To ostatnie było dlań najciekawsze.

- A ty masz jakąś dziewuchę? - pyta.

- Mam.

- A jak się nazywa?

- Majka Dolargan.

- Też jakaś hipiska?

- Można i tak powiedzieć.

- Często się widujecie?

- Dość.

- A jak ze sobą jesteście, to co?

- To ja jadę pompą w kanał. Dzielnicowy pokiwał głową.

- Tak, tak! Lepiej dla ciebie, żebyś ty więcej pompą w kanał leciał, niż żebyś się z tymi hipami zadawał

Od tego czasu twierdziłem twardo, że ćpam z polecenia Milicji Obywatelskiej.

* * *

Kilkakrotnie odwiedzał nas Dekabrysta. Zwykle był pijany. Parę razy zasypiał u nas i wtedy przeszukiwaliśmy jego kieszenie za forsą. Pieniądze miał, bo pracował w jakiejś firmie jako dyspozytor. I tak by je przepił, a my byliśmy często głodni. Zresztą nigdy nie braliśmy wszystkiego, a Dekabrysta trzeźwiejąc nie zauważał nic. Nie pamiętał ile forsy wydał. Raz przyprowadził jakiegoś gitowca, którego nawracał.

- Pamiętaj! U was jest wszystko "git", a u nas wszystko "hej"! - tłumaczył różnice między ruchem hipi a gitowskimi.

Nam w ogóle nie pozwalał się wtrącać do rozmowy i w końcu omal ucznia "w imię pacyfizmu" nie pobił.

Opowiem historię, która jasno pokazuje wytrzymałość Dekabrysty na środki. Pewnego razu sępiąc spotkaliśmy go z Jackiem w Empiku. Słysząc od nas, że zbieramy na ćpanie dał sześć dych. - Kupcie, przygotujcie i czekajcie na mnie do dwunastej. -Kupiliśmy, przygotowaliśmy i czekaliśmy do północy. Nawet o pierwszej się nie zjawił, więc z czystym sumieniem przyhukalismy i byliśmy już na dobrym haju, gdy Dekabrysta zaczął dobijać się do drzwi. Był kompletnie pijany. W rękach trzymał otwartą butelkę wódki, z której popijał wielkimi łykami.

- Gotowe?

- Nie kupiliśmy. Kupiliśmy sobie żarcie. Oddamy ci kiedyś. Liczyliśmy na to, że pijany Dekabrysta nie zauważy, że jesteśmy zaćpani.

Rzeczywiście nie zauważył.

- Nic nie szkodzi. Ja załatwiłem.

Zaczął tryumfalnie wygrzebywać buteleczki. Jacek bez słowa wziął je i poszedł do kuchni wypalać, a Dekabrysta siadł w moim pokoju za podłodze i popijał wódkę. Ponieważ opiumowce wraz z alkoholem zabijają, udałem się do kuchni.

- Jacku! Jeżeli ten człowiek chce się przekręcić, to nie w moim domu - powiedziałem.

- Nic się nie bój. Na niego żadne reguły nie działają!

Dekabrysta ledwo otrząsnął się po kopie, zaraz popił go wielkim łykiem wódki. Chwilę po tym zaczął układać się do snu. Nie chciałem na to pozwolić, bo mówiłem już, czym to grozi, ale Jacek machnął ręką.

- Niech śpi. Mówiłem ci, że na niego żadne reguły nie działają. Mimo to całą noc czuwałem przy Dekabryście z kofeiną w pompie jakby zaczął kitować. Ale spał twardo. Nawet trochę pochrapywał. Rano usiadł, spojrzał na nas mętnymi oczami. Pogrzebał w kieszeniach.

- Chłopaki! Skoczcie po jakiegoś bełta, bo mam kaca jak cholera!

* * *

Wpadało do nas i nocowało sporo ludzi z Polski. Przeważnie Wrocław, ojczyste miasto Janka. Od nich to pomału dowiadywałem się historii Ruchu w Polsce i różnych jaj z życia Wrocławia i wrocławskich hipisów. Hipisi w Polsce pojawili się po studenckich rozruchach marcowych. Wielu studentów wyleciało wtedy z uczelni i miało dalszą karierę zamkniętą, jak się wydawało, na zawsze. Oni to głównie przejęli ideały hipisów amerykańskich: pacyfizm, uznanie wolności jednostki wobec społeczeństwa i odrzucenie współczesnej cywilizacji. Pierwszymi głównymi ośrodkami były Kraków, Wrocław i Łódź. Potem prawie zaraz dobiły Warszawa, Poznań i Wybrzeże. Do legendy przeszły imiona założycieli: Pies z Krakowa, Prorok, Bizon i paru innych, których w tej chwili nie pamiętam. Ludzie pamiętający początki wspominali jak odwiedzali ich ciekawi redaktorzy pytając o założenia Ruchu, i głównie o narkotyki. Fala ćpaczy jeszcze wtedy nie istniała. Pierwsze grupy z rzadka paliły hasz i trawę. Czasem ktoś zdobył legendarne LSD. Stale męczeni pytaniami wrocławscy hipisi zażartowali sobie z jakiejś redaktorki, że sypią proszek "Ixi" na gorącą patelnię i wdychają opary. Wielki był ubaw, gdy rzeczywiście ukazał się w jakiejś gazecie artykuł, że hipisi narkotyzują się oparami z "Ixi". Jeszcze lepszy ubaw był za parę dni, gdy w tej samej gazecie następny artykuł stwierdził, że badania lekarzy i chemików stwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że proszek "Ixi" nie ma właściwości narkotycznych, a jednak hipisi nim się narkotyzują. Najlepsze, że owe legendy w zniekształconej formie dotarły do małolatów i ci rzeczywiście zaczęli ćpać proszek "Ixi" na patelni. Fakt. Opary mają właściwości odurzające, bo zatruwają organizm. Faktycznie zaś zaćpywano się płynami chemicznymi jak tri i toluen. Ten pierwszy powodował nawet czasami halucynacje, więc obydwa szybko zaczęto wycofywać ze sprzedaży. Wrocławiacy dwa razy jeszcze zakpili ze wszystkich, którzy posądzali ich o narkomanię. Z dziesięciu ludzi ubranych po hipisowsku ustawiło się rzędem w sklepie chemicznym i po kolei prosili do proszek do prania "Skrzat". Przy szóstym chyba delikwencie pani ekspedientka spojrzała dziwnie i oświadczyła, że nie ma proszku na wierzchu i musi skoczyć do magazynu. Znikła na zapleczu. Ludzie wiedzieli po co poszła, więc prysnęli w okoliczne bramy skąd już bezpiecznie patrzyli, jak po chwili przed sklep zajechał radiowóz... Kiedy indziej do jakiejś buddyjskiej komuny wkręcało się na gwałt dwóch dziwnych panów o latających oczkach twierdząc, że chcą być hipisami i zażywać narkotyki. W końcu zaproszono ich na seans narkotyczny. Wprowadzono ich z zawiązanymi oczami do jakiegoś pokoju, w którym okna zasłaniały czarne kotary. Wszyscy milcząc siedzieli w mrocznym kręgu, a na środku płonęła gromnica. Po chwili otworzyły się drzwi i w milczeniu weszła postać w długiej, indyjskiej szacie. Z otworów zasłaniającego twarz kaptura upiornie płonęły oczy. Postać niosła rzeźbioną, drewnianą szkatułkę, którą, ciągle milcząc, postawiła przed zebranymi. Ci nie wiedzieli nawet co z tym robić. - Otwórzcie! - zabrzmiały uroczyste słowa. W szkatułce leżały... przeraźliwie brudne skarpetki. - Oto skarpetki naszego guru nasiąknięte boską praną! Co wieczór wąchamy je, aby doznać świętego szalu, który zbliża nas do oświecenia. My już dziś ćpaliśmy. Teraz wy sobie poćpajcie! - Dwaj dziwni panowie wyszli i nie pokazali się więcej... Co do prawdziwych narkomanów, jedna tylko opowieść była wesoła. Grupa narkomanów włamawszy się do apteki pozostawiła po sobie kartkę wystukaną na sklepowej maszynie: "Jeśli w tej aptece jest morfina, to jest ona bardzo dobrze schowana. Łączę wyrazy najwyższego poważania dla personelu. Arsen Łupin". Inne były ponure. Opowiadano o ludziach, którzy zmarli z przedawkowania i o tych, którzy w szoku po środkach popełniali samobójstwa. Jakiś hipis chodził na włamania do aptek mając zawsze w pompie przygotowane dwadzieścia centów majki. - Póki żyję będę wolny - mówił i dotrzymał słowa. Gdy pewnego razu patrol milicji wpadł do apteki, którą obrabiał - błyskawicznie wbił pompę w kanał i podał sobie na kopa. Z apteki wyniesiono trupa. Inny z tymi samymi słowy skoczył z okna prokuratury i zabił się na miejscu. Inny zaćpany zginął pod samochodem... Śmierć... Śmierć... Wciąż pseudonimy i nazwiska umarłych.

* * *

Stuk, stuk. Wizyty o pierwszej w nocy, to w naszym środowisku rzecz normalna. Otwieram. W progu stoi Edek z Łodzi z ogromnym plecakiem towarzystwie jakiegoś nieznajomego grubaska nie wyglądającego zupełnie na hipisa. Ale w końcu nie każdy hipis na hipisa wygląda. Grubasek wita się jakoś dziwnie. Ani po hipisowsku ani po skwerowsku. Chwyta kolejno rękę moją i Janka. Trzęsie nimi, że aż nam zęby dzwonią i wrzeszczy: serwus! Uciszamy go bo sąsiedzi i babcia śpią. Grubasek z dziwnym podnieceniem pyta czy mamy co jeść. Normalne. Człowiek z trasy przyjechał. Ma prawo być głodny. Akurat nasępiliśmy więcej i mamy zapasy na parę dni. Hipisowskim zwyczajem nie robimy mu kolacji tylko pokazujemy szafkę z jedzeniem. Jedz ile chcesz. No więc zjadł ile chciał, czyli wszystko. Już to nas zaszokowało, bo jak na możliwości jednego człowieka było tego ze trzy razy za dużo. Dopiero gdy zaczął wybierać łupiny z buraków z kosza na śmieci i pożerać łapczywie pojęliśmy, że coś tu nie gra. Z "Oświęcimia" go puścili czy jak? A właśnie! Zapomniałem wam powiedzieć, że on jest niedorozwinięty i ma manię jedzenia. Musi z beztroskim uśmiechem Edek. A niech to szlag trafi! Cale zapasy żywności mamy z głowy. Grubasek pożarłwszy wszystko co było w domu jadalne położył się spać. Tymczasem Edek naprzód nie pytając nas o zgodę ugotował dla nas czaj z całego zapasu herbaty jaki mieliśmy. Potem zrobił nam jakiś niezrozumiały wykład buddyzmu Zen, połączony z czymś w rodzaju teatru jednego aktora podczas którego to rozsypał śmieci z kubła po całym pokoju, a następnie zalał to wszystko wodą z kranu wraz z naszymi posłaniami. O świcie tryskając bożą radością obudził grubaska debilka i poszli na trasę zostawiając nas z całym tym syfem, ale za to bez jedzenia. Gdy zmordowani, niewyspani i głodni padliśmy wreszcie w wilgotne posłania jęknąłem tylko: od powietrza, głodu, wojny i Edka...

* * *

Komuna Karola wpadła w kotłowni Tramwajarza. Karol dostał jakiś wyrok. Reszta dostała w zawieszeniu. My chwilowo mieliśmy spokój. Ale nie na długo. Najazd na chatę nastąpił o siódmej rano. Dzielnicowy z jakimś drugim gliniarzem wyłamali zamki w drzwiach. Nakazu prokuratora nie pokazali. W razie oporu grozili biciem i bronią. Jacka zawieźli na Batorego, a mnie na Głowackiego, gdzie zamknięto mnie w małej klatce podobnej do takiej, jakie widuje się na westernach w biurze szeryfa. Bili mnie poprzez pręty jak zwierzę w klatce. Wreszcie nie wytrzymałem. Złapałem jedną taką łapę, wygiąłem o pręty i warcząc wgryzłem się w tętnicę. Bili czym popadnie, ale ja nie puszczałem póki krew tętnicy nie siknęła mi w usta. Wtedy puściłem. Miałem z tego tyle, że gołej ręki nikt do mnie nie pakował. Dźgano mnie kijami od mioteł i łopat, bo pałki były za krótkie. W końcu nadjechało to, na co oczekiwali. Karetka pogotowia z dwoma pielęgniarzami w białych fartuchach. Poszedłem z nimi chętnie, bo nie wiedziałem co mi grozi. Tak znalazłem się na sądówce. Kobierzyn oddział 7-B.

* * *

Wielu ludzi twierdzi, że zakłady psychiatryczne są gorsze od więzienia i wojska. Jest w tym sporo przesady. Widziałem kilka, gdzie było różnie, ale 7-B było już nie więzieniem, a piekłem. Widziałem, jak pielęgniarze dla czystej zabawy prowokowali pacjentów do agresji, a potem bili prawie do nieprzytomności i wiązali w pasy. Zdrowsi pacjenci, alkoholicy i kryminaliści na rozpoznaniu, pełnili tam rolę kapo. Widziałem, jak taki zbir skoczył pacjentowi na piersi i deptał go nogami tak, że pielęgniarze ściągnęli go, bo bali się, że tamtego zabije. Lekarze? Piętnastominutowa rozmowa: "Dzień dobry, jak się pan czuje?" - W ciągu tych piętnastu minut rozmawiają z całym oddziałem i wychodzą przyjaźnie uśmiechnięci. Raz na jakiś czas wezwanie do lekarza na rozmowę.

Nie za długo, bo lekarze czasu nie mają. Potem zostaje się z pielęgniarzami, którzy sami powinni siedzieć w kaftanach, bo są groźni dla otoczenia. Niejaki dziadzio Sergiel miał manię, że go okradziono i szukał u wszystkich swoich pieniędzy. Pielęgniarz pokazywał mu monetę i pytał, czy to jego. Dziadek potwierdzał i wyciągał rękę po monetę, a wtedy dostawał w mordę. Zabawa trwała w kółko, póki obłąkany dziadek nie kapnął się, że robią zeń jaja. Zaczął ubliżać pielęgniarzowi, za co go pobito i wsadzono do kaftana. Mieliśmy też pacjenta, młody chłopak, schizofrenik. Często śpiewał pieśni religijne przypominające nam momentami, że Chrystus kocha i pamięta o wszystkich, nawet o pacjentach zakładu dla obłąkanych. Nie bardzo chciało się w to wierzyć, bo gdy na porannym apelu pacjenci zaczynali chórem śpiewać "kiedy ranne wstają zorze" zdawało się, że to chór potępieńców błagających z dna piekieł o ratunek Boga, który ich potępił na wieki.

* * *

W tej katowni przysiągłem sobie jedno. Wyjdę za wszelką cenę. Choćby do więzienia, byle nie tu. Przez te parę dni usiłowałem być człowiekiem i hipisem. Szło mi z trudem, ale jakoś szło. W najtrudniejszych momentach myślałem, jakby Chrystus na moim miejscu postąpił. Był On dla mnie zawsze wzorem hipisa bez względu na to, czy wzywałem Krisznę, czy Buddę, czy też uprawiałem czarną magię. Milicję, która zabrała mnie z piekła, powitałem jak zbawców. Sankcję - jak wygodny dom wczasowy. Z początku siedziałem z gilami i wtedy brałem "łomot" od ludzi pod celą. Hipy nie mają życia w garowni. Klawichy też biły, ale w normie. Potem przeniesiono mnie do zgredów i tu już miałem rajskie życie. Zgred oznacza w gwarze więziennej starego kryminalistę. Przeważnie zawodowego przestępcę. Fajni, kochani ludzie. Dzielili się paczkami, szlugami, czajem. Dogadywałem się z nimi bez problemu, bo w końcu były to wszystko stare chachary krakowskie, wśród których przecież się wychowałem. Gitów uważali za wrednych chuliganów, którzy pieprzą robotę starym fachowcom. A hipisów za nieszkodliwych wariatów. Jeśli traficie kiedyś do garowni (czego nikomu nie życzę) to polecam zgredów. Naprawdę fajna wiara.

* * *

Po trzech tygodniach zabrano mnie do proroka, bo tak w grypserze nazywa się prokuratora. Przesłuchał mnie i... kazał iść do domu. Pół żywy dotarłem na Azory i przywitałem się z babcią i psem. - Wracam z piekła. Dajcie papierosa. - To były pierwsze słowa, jakie powiedziałem wchodząc do domu. A potem padłem i spałem.

Jak się potem dowiedziałem, uwolnienie zawdzięczam właśnie prokuraturze. Ci ludzie, gdy wpłynął na mnie wniosek, rozpatrzyli dokładnie sprawę i stwierdzili, że owszem, wsadzą mnie, ale beknie i MO, które nadużyło władzy i włamało się do mego domu bez nakazu prokuratorskiego. Znęcanie się nade mną było nie do udowodnienia. Świadkami sprawy była albo milicja, albo babcia, albo Jakieś lumpy" (hipisi). W efekcie tylko rok w zawieszeniu i nakaz pisemnego przeproszenia dzielnicowego, któremu naubliżałem. Swoją drogą, ciekawe, że ludowa milicja za obrazę poczytywała również słowa: "wy bolszewicy". Prokuratura obejrzała sobie moje orzeczenie z "wariatkowa" stwierdzając, że podejrzenie mnie o niedorozwój umysłowy, czy debilizm jest bezpodstawne. A więc nie byłem głupi tylko...? Za przeproszenie dzielnicowego płaciła prokuratura, bo ja byłem bez grosza.

* * *

Tymczasem z babcią było coraz gorzej. Wiek, kłopoty z dziadkiem, który wpierw był kresowym watażką, a potem miejskim kloszardem, później ze mną zrobiły swoje. Przeżyła dwie wojny, ale mieszkania pod "opieką milicji" już nie dala rady. Dzielnicowy był O.K. A jego koledzy byli bandytami w mundurach. Mimo, że nie zamknęli mnie, to teraz po prostu wpadali, aby rozerwać się naszym kosztem i wyżywać się na nas. Nazywano moją babcię bajzel-mamą. "Wstawaj kurwo, jak władza do ciebie mówi!" Tak w mojej obecności powiedział milicjant do starej, śmiertelnie chorej kobiety. Zawiadomiłem ojca, że jest źle. Przyszedł. W domu było brudno, więc wstydził się wezwać lekarza. Naprzód posprzątaliśmy. Co dzień wpadał ojciec lub siostra z jakimś lepszym jedzeniem itp. Przy okazji objeżdżano mnie od potworów, że źle się babcią opiekuję i że w ogóle z domu wychodzę, A trzeba było przecież kupić jeść i wyjść z psem. Zresztą łatwo być opiekuńczym i dobrym dla chorego przez godzinę. Ale jeśli się jest z nim tygodniami po dwadzieścia cztery godziny na dobę? Zresztą i tak robiło się rzeczy najtrudniejsze. Spróbujcie posadzić śmiertelnie chorego, rozlatującego się w rękach człowieka na nocnik i nie zrobić mu krzywdy. Reszta rodzinki wpadała na godzinkę, wygłaskała chorą, dała trochę jeść, czasem wytarła gąbką i tyle. Przepraszam. Ojciec przyniósł raz czystą pościel. Lekarza wciąż nie wzywano, bo było zbyt brudno i wstyd. Siostra zawiadomiła księdza. Nie przyszedł. Ostatniej pociechy udzieliłem babci ja w imię Kriszny i Saczidanandy (Absolut). Ostatniej nocy byłem tak skonany, że było mi autentycznie wszystko jedno. Zasnąłem, zostawiając samotną w godzinę śmierci osobę, która była mi właściwie całą rodziną, i która tyle wycierpiała przeze mnie. Babcia umarła już nad rankiem. Pocałowałem ją, umyłem i przebrałem. Miałem w tym wprawę, bo przed babcią w naszym domu umarły dwie ciotki i dziadek. Potem dałem znać ojcu.

Przyszedł lekarz sądowy z grupą dochodzeniową. Wyfotografowali, co się dało. Zabrali zwłoki. Księdza dalej nie było. Matka nazwała mnie potworem i kazała się powiesić. Zapowiedziałem jej, że zabiję ją pewnego dnia i poszedłem. Od tej pory moja wzajemna niechęć z matką zmieniła się w dziką nienawiść, która nie minęła mi dotąd i już chyba nie minie. Zabić jej nie zabiję. Umrze sama, bo choruje na serce. Od paru lat jej nie widziałem. Może już umarła? Niech jej tam ziemia ciężką będzie, a Bóg niełaskawy. Amen. Naprawdę tęsknię czasami tylko za ojcem. Przez jakiś czas podrzucał mi trochę żywności i papierosów w tajemnicy przed matką. Zostałem sam z psem w pustym, paranoidalnym domu zastanawiając się nad samobójstwem, które doradzała mi matka. Zdarzył mi się wtedy dość dziwny przypadek z serii niewytłumaczalnych. Pewnego wieczoru w pustym mieszkaniu usłyszałem głos.

- Wszyscy cię opuścili, ale Bóg cię nie opuścił! - W momentach takiego napięcia, w jakim byłem nie myśli się o halucynacjach. - Panie! - zapytałem.

- Za co się taką szmatą jak ja opiekujesz? - Bo cię kocham! - Runąłem na podłogę i zacząłem płakać. Jak się już z tego pozbierałem, wrócił rozsądek i wyjaśniłem sobie, że po prostu sam podświadomie się pocieszam i wtedy zabrzmiał ten sam głos, lecz o wiele wyraźniejszy. - Abyś miał dowód, jutro rano otrzymasz wezwanie na milicję. I rzeczywiście dostałem. Nie komentuję zjawiska.

* * *

Wizyty po śmierci babci ustały na jakiś tydzień. Potem polka zaczęła się na nowo. Sąsiedzi wyciągnęli odpowiednie wnioski z faktu, że była u mnie grupa dochodzeniowa. - Matkobójca! Morderca! - leciały za mną okrzyki. Gdy za jakiś czas wpadł do mnie Tomek, zauważył w moich włosach siwe pasma, choć byłem po dwudziestce. W ciągu lat siwe włosy wypadły. Następnych na razie się nie dorobiłem. W miesiąc po tym wszystkim wpadł Janek. Jak się okazało, wyrok też dostał tylko w zawieszeniu. Popatrzył i stwierdził: - Posiedzisz jeszcze trochę, a zwariujesz zupełnie. Zamykaj budę, bierz psa i idziemy na trasę. - No i poszliśmy.

* * *

Na szarą trasę
Patrzę przez oczy
Przez dwie piątki parkopanu
I wierzę, że załapię spanie
i wierzę w żarcie i paczkę sportów
A jeśli będę na głodzie codzienności
Wiem, ze wróci prawda
Ten największy Haj

* * *

Jechaliśmy trochę stopem, trochę za frajer pociągami. Jazda stopem z psem wilczurem jest dość uciążliwa. Ale jakoś szło. Spaliśmy na klatkach schodowych, po piwnicach, u ludzi na chatach, a czasami po prostu w krzakach koło szosy, czy w wagonach na bocznicy. Była wczesna wiosna i marzliśmy cholernie, ale jakoś się ciągnęło. Odwiedziliśmy Wrocław, Łódź, Warszawę, a potem Radom, Kielce i wreszcie Lublin. Żyło się na sępa, czyli mówiąc prosto z żebraniny. Wbrew ogólnym pojęciom o "lekkim chlebie", sęp jest pracą ciężką, wyczerpującą nerwowo i wymagającą sporych kwalifikacji z intuicją i psychologią stosowaną na czele. Wydajność dzienna sępa wynosi od O do 100 zł. W związku z tym, że sęp stosuje w praktyce słowa guru Joszua z Nazaretu "nie martwcie się o to, co jutro jeść będziecie", wikt sępa jest różny. Od kawałka zeschniętej bułki podniesionej z ulicy i butelki mleka gwizdniętej z jakiejś klatki schodowej, po wystawną kolację w drogim lokalu przepalaną Carmenami. Pełne urozmaicenie... Życie na trasie przypomina życie na traperskim szlaku i żywcem wskrzesza tradycje dawnych wagantów i cyganów. Zresztą śmiało można nazwać hipisa wagantem dwudziestego wieku, a waganta hipisem średniowiecza. Różnic prawie nie ma.

Swego czasu czytałem jakąś odezwę świeżo powstałej "partii liberalnej", czyli polskich faszystów, nazywającą nas hipisów mdłymi, długowłosymi lalkami. Śmiech wzbiera. Drodzy panowie liberałowie! Płuca wyplulibyście na hipisowskim szlaku. Rozchorowalibyście się ciężko po pierwszej nocy spędzonej pod gołym niebem w strugach deszczu. Osłablibyście już po czterech dniach ciągłego niedojadania. Zresztą nie tylko wy, ale i wasze wyśnione "malowane żołnierzyki". A hipis? Sam spałem na betonie z zapaleniem płuc i z ostrymi bólami nasieniowodu, odmrożone mam stopy i dłonie. A jednak nie traciłem humoru na trasie. A długo musiałbym wyliczać nie tylko równych sobie, ale i lepszych. Przewodnik z Iczim potrafili kąpać się w przeręblu i biegać nago na trzaskającym mrozie. Gdybyśmy wbrew naszym przekonaniom chwycili za broń i ukryli się dajmy na to w Bieszczadach, to każda armia wykrwawiłaby się w walce z nami, jak armia Stanów Zjednoczonych w przeciętnej wojnie indiańskiej. To, że odwracamy się plecami od militaryzmu i walczymy o pokój, to nie przejaw naszej zniewieściałości. To nasze przekonanie. Owszem, każdy małolat, który zaczyna żyć na trasie jest z początku miękki. Ci, którzy jednak na niej zostają, potrafią walczyć o byt w najgorszych warunkach i przeżyć. W chwili, gdy piszę te słowa, społeczeństwo narzeka na kryzys. Tylko my, stare hipy, nie. Gdy społeczeństwo miało dobrobyt, my już znaliśmy głód... No i co wy na to, panowie liberałowie, z waszymi ideami wydumanymi w miękkim fotelu przy ciepłym obiadku?

Miejscem, gdzie często wypadał nam nocleg była "Ciocia Bramowska" (klatka schodowa). Dobra, kochana ciocia. Przenocuje, nie zapyta o nic. Tyle, że zbyt często milicja ją odwiedza. Raz mieliśmy niezłą przygodę. W strugach deszczu odnaleźliśmy jakąś zaciszną bramę w małym miasteczku, aby spędzić w niej noc. Gdy owinęliśmy się już kocami, nagle Kazań, którego przed snem jak zwykle wiązałem do kostki nogi, zaczął warczeć. Błysnęła latarka i z głębi budynku wyłonił się najprawdziwszy milicjant. - Co wy tu kurwa mać!... - Panie władzo! My na autostopie... nie wiemy, gdzie kempingi. My tylko do rana. - To tu sobie melinę urządziliście? W bramie komisariatu?!!!... Musieliśmy szukać innego noclegu i w końcu przemoknięci do nitki wyleźłiśmy rano na trasę. Z milicją było różnie. Zwykle zachowywała się jak szeryf z Kansas City. Hipis wchodzący do miasta musi się mieć na baczności. Natomiast hipisa wychodzącego na wylotówkę nikt nie ruszy. "Byle nie był u nas, to czort z nim..." Zresztą czasami wychodziło się z komisariatu pobitym, a raz omal nie zastrzelono mi psa, którego zwykle zamykałem osobiście pod okiem funkcjonariuszy w jakimś kojcu. Wypuszczano mnie zawsze, żebym go karmił, bo funkcjonariusze bali się wejść do psa i mieli rację, bo Kazań dość przeszedł, aby znienawidzić gliny. Nam zresztą upiekło się. Nawet włosów nam nie ostrzyżono. Spotkaliśmy na trasie człowieka, któremu na jednym z katowickich czy gliwickich komisariatów zmiażdżono jądra. Widziałem też hipiskę, którą funkcjonariusze zgwałcili na jakimś wiejskim komisariacie, a na własne oczy patrzyłem, jak pewna dziewczyna mająca okres dostała od śledczego z taką silą, że potoczyła się po schodach. Nie patyczkowano się z nami.

Właśnie w okolicach Lublina po raz pierwszy zapoznałem się z makiem. Jest to tynktura opi simplex wyrabiana z zielonych makówek. Nie podaję dokładnego przepisu, bo mak ciągle jeszcze rośnie na polach, ale ostatnio i tak programy telewizyjne dokładnie uczą ciekawych, jak postępować z makiem. Ćpaliśmy ostro, bo w Lubelskiem maku nie brak. Zebrało się nas chyba z piątka ćpaczy i koczowaliśmy pod namiotem na okolicznych polach. Z tego Maciek i Anka z Gliwic już byli w ciągu i jeśli sobie nie huknęli, mieli bóle w stawach jak cholera. Piosenką przewodnią był ułożony przez nas wszystkich przebojek ze stale zmieniającymi się słowami "Niech no tylko zakwitnie papawer" (łacińska nazwa maku) na melodię "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Wszystko było bardzo fajnie, póki Ewa z Zielonej Góry nie przedawkowała. Przekonaliśmy się o tym dopiero rano po wieczornym ćpaniu. Zobaczyliśmy jej żółte, brudne stopy sterczące spod koca. Gdy odrzuciliśmy koc okazało się, że jest już zimna i zaczyna sztywnieć. Kto jej podał? Wiem tyle, że nie ja, bo nie umiem. Zostawiliśmy ciało i rozjechaliśmy się w różne strony. My z Jackiem pociągnęliśmy w Bieszczady.

Czytelnik jest na pewno oburzony, że pozostawiliśmy zmarłą koleżankę jak puszkę po konserwie. Ale koniec końców nie żyła, więc i tak nie można było jej pomóc. My żyliśmy i groziło nam pięć lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. I drugie tyle za zbiorowe branie środków, czyli "zbiorówkę". Co zmarłej przyszłoby z faktu, że odsiedzieliśmy karę? W momencie naszego zniknięcia szansę dojścia z kim była Ewa były minimalne. Grup narkomanów koczujących w Lubelskiem na polach makowych było od groma.

* * *

W Bieszczadach znajdowało się kilka komun. Dwa dni koczowaliśmy w jakiejś buddyjskiej, gdzie spotkaliśmy naszego przyjaciela Kefasa. Skończył właśnie z chrześcijaństwem i przeszedł na hinduizm. Chciał być joginem. Nie jadał mięsa, nie pił alkoholu i, rzecz jasna, nie ćpał. Oczywiście wyznawał brahmaczarę, czyli ascezę seksualną. Przy czym hartował ducha. Oj, straszył nas ten hartowany duch! Nocą kładł się przy jakiejś dziewczynie i po pięć razy na noc budził nas z wrzaskiem:

- Brahmaczari! - Bądź ciało posłuszne duchowi!

Wszystkich, nawet najświętszych joginów i buddystów, krew zalewała i radzili Kefasowi, żeby lazł hartować tego ducha gdzie indziej. Nie wiemy, jak się to zakończyło, bo ruszyliśmy dalej, aby odnaleźć komunę sławetnego Trapera, który już ponad rok mieszkał w Bieszczadach z małą grupką wiernych.

* * *

Traper należy ponoć do najstarszych ludzi. Podobno był w Indiach, gdzie uczył się jogi od autentycznych tamtejszych guru. Było to w czasach, gdy Ruch był w powijakach. Traper wygląda bardziej na Wikinga . Długie jasne włosy, broda. Brak tylko hełmu z rogami tura, bo nawet topór ma. Męska część komuny zatrudniona jest przy wyrębie lasu. Mieszkają w starej łemkowskiej chacie, która jakimś cudem nie spłonęła. Wokół sad karłowatych dzikich jabłoni, dalej zarośnięte pokrzywami zgliszcza chałup. Do wyrębu jestem zbyt słaby, więc pracuję w obejściu z dwiema dziewczynami i... Krasnoludkiem. Okazało się, że tu zimował. Kazań biega przy skleconej przez nas budzie na bardzo długim sznurze. Luzem puszczać go nie można. Już był na połoninie, gdzie rozpędził stadko dzikiego bieszczadzkiego bydła i ciężko poranił ogromnego owczarka. Sam wyszedł z tej bójki nietknięty. Żywimy się mlekiem, serem, jagodami i grzybami. Chleb jest nie zawsze, choć gospodarze z osady biorą go dla nas z objazdowego sklepu. Pod kierunkiem Trapera rano i wieczór myjemy się w wodzie górskiego potoku i ćwiczymy jogę. Cisza, spokój, harmonia. Uspokajają się nerwy, nikną pierwsze groźne objawy narkomanii, bóle w kościach i ataki złego humoru. Ze zdumieniem stwierdzam, że w chacie nie ma ani jednej książki o filozofii Indii, metafizyce i religioznawstwie. Jest na to cała seria książek pana Wernica o Dzikim Zachodzie. Sat-Okha "Ziemia Słonych Skał" i parę książek Fiedlera o Indianach. Traper śmieje się, gdy go pytam:

- Po co mam czytać o filozofii Indii, jak mnie stać na własną.

- A religia? Joga?

- Tego się nie czyta. To trzeba po prostu przeżyć.

- A tamte książki?

- Staram się zrozumieć Indian, bo tylko oni znali prawdziwą receptę na życie w harmonii z naturą. Poza tym fajnie się je czyta, a po to w końcu są książki. Cholera! Dość głowa boli od prawdziwych problemów, żebym miał jeszcze w książkach ich szukać!

Uśmiecham się radośnie, to naprawdę swój chłop. Traper patrzy mi w oczy i też się uśmiecha. Potem ściska mi rękę, aż mi świece w oczach stają.

- Będą z ciebie ludzie, małolacie! Już ja to widzę!

Jednak z tą literaturą nie jest tak źle. Traper wygrzebuje dla mnie maszynopisy. O kulturze duchowej Indian północno-amerykańskich. Jak się okazuje, był też w USA i Kanadzie. Żył jakiś czas w rezerwatach Dakotów. Teksty tłumaczył sam z angielskiego - Manitou, Ovanito czy Wakan-Tanka, po prostu Absolut przenikający wszystko. Najlepiej czuje się go i czci w przyrodzie. Indianie są mądrzy i wiedzą to. Czcij drzewo, kamień, zwierzę, słońce, deszcz, pioruny, człowieka... On jest we wszystkim. To samo znajdziesz w chrześcijaństwie. A sam Chrystus mówił o liliach polnych. Święty Franciszek z Asyżu... A buddyzm, zeń, joga indyjska, wszystko dąży do jedności z Absolutem i nie darmo mędrcy Wschodu szukali Prawdy w lasach i górach. Nie zwracaj uwagi na psychopatów nienawidzących życia i świata, co straszą grzechem i nieczystością. To może być tylko w tobie, a nie w świecie. Zresztą mędrcy potępiający "świat" mieli na myśli światowość... Jasne, zrozumiałe, prawdziwie moje. To co półświadomie w sobie i otaczającym mnie świecie podczas włóczęgi za gadami. Czyżby to była moja droga? W dni wolne od wyrębu włóczyliśmy się z Traperem po puszczy. To prawdziwy człowiek przyrody. Zwierzęta nie płoszą się na jego widok. Podchodzimy sarny, jelenie i dziki na odległość kilkunastu kroków. Raz o świcie widzieliśmy rysia jak wypłynął na moment z mgły i potem znikł jak duch. Nabieram sił. Jeszcze nie dam rady rąbać, ale nadaję się do korowania i ścinania mniejszych gałęzi.

Oczywiście chata jest nie wiadomo czyja. Jakaś świnia dała cynk na mendę, która próbuje nas wytropić. Ludzie nas lubią, bo nieraz pomagamy we wsi. Bieszczadnikom nie przeszkadzają długie włosy, brody i dziwne stroje. Iluż wariatów widziały Bieszczady. Tubylcy są po naszej stronie. Ostrzegają przed niebezpieczeństwem. - Dzisiaj w południe byli dwoma wozami. O tych z lasu pytali - mówi jakiś chłop, który specjalnie przyszedł nas ostrzec. Przybył z kieleckiego i sytuacja jest mu znajoma z lat młodości. Znów przyszły czasy, że trzeba chronić leśnych, no więc chroni.

* * *

Jednak znaleźli w końcu do nas drogę. Spadli na nas wczesnym rankiem nim poszliśmy do roboty. Chyba z piętnastu. Gaz, pałki, nabita broń. Któryś chciał zastrzelić miotającego się na sznurze Kazana, ale dowódca patrolu zakazał. Spędzili nas w kupę, a potem rzucili bańkę z naftą na chałupę, żeby tu znów jakieś włóczęgi się nie zagnieździły. Od płonącej chaty pognano nas w dół do osady, gdzie na drodze czekał radiowóz i jeszcze jakaś ciężarówka wynajęta przez gliniarzy.

Nawet wiele nam nie zrobili. Spisali i puścili. Tylko na Trapera znaleźli haczyk. Mieszkanie bez zameldowania. Miał mieć sprawę. Znów rozjeżdżaliśmy się w różne strony. Ja postanowiłem wrócić do lasu by dokończyć swą indiańską szkolę sam.

* * *

Wędrowałem przeważnie nocą, a w dzień spałem wykorzystując na sen każdą chwilę, gdy świeciło słońce. Bieszczady nie na darmo nazwał ktoś "deszczadami". Leje bardzo często, a sen w strugach deszczu górską nocą nie jest łatwy. Lazłem na przełaj przez jakieś połoniny i górskie ścieżki świecąc sobie latarką. Razem z Kazanem jedliśmy głównie jagody. Od czasu do czasu jadłem grzyby na surowo lub gotowałem w małym kociołku na ognisku. Benzynę na ogień użebrałem w Ustrzykach, jak nas puścili. Nocą świeciłem sobie latarką, do której miałem dwie zapasowe baterie i modliłem się, żeby nie wysiadły zbyt wcześnie. Światła używałem tylko w lesie, a na połoninach szedłem po ciemku, przez co właziłem co raz w jakieś błoto i stale byłem mokry. Ale zdrowie dopisywało. Dwa razy dopisało mi szczęście, jeśli idzie o żarcie. Raz trafiłem na juhasów, którzy nie tylko dali mi mleka, ale i sera ile udźwignę. Drugi raz żarcie załatwił Kazań wybiegając nagle z lasu na grupkę turystów. Rozległ się przeraźliwy okrzyk: - Wilk! - i turyści na zbity pysk rzucili się do ucieczki pozostawiając plecaki, które przejrzałem skwapliwie. Zdobyłem wtedy 15 konserw mięsnych, trochę zup w proszku, chleb, żółty ser i słoik dżemu. Byłbym zapomniał o sześciu zapasowych bateriach do latarki, ciepłym swetrze i grubym wspaniałym kocu. Moje obciążenie wzrosło tak, że ledwo lazłem. Postanowiłem wreszcie rozejrzeć się za miejscem na zatrzymanie. Okolica była dzika. Brak prawie zupełny połonin. Las, las, las i z rzadka polanki. Na jednej takiej polance znalazłem ruiny chaty. Ukraińska czy Łemkowska. Czort wie. Chałupa poszła z dymem, ale zachowała się pod nią piwniczka z kamieni. Sucha, a jak do niej naznosiłem naciętych łapek świerkowych, to nawet i ciepła. Dach nieco przeciekał, bo był jednak po części drewniany, a krokwie nadwęglone. Poradziłem sobie zwalając na wierzch gałęzie świerkowe i olchowe, a na to darń. Zastanawiałem się chwilę, czy przepalone i na pewno nadgniłe belki wytrzymają ten ciężar, ale wytrzymały. Ułożyłem tam sobie i psu posłanie z dwóch koców i tobołka służącego za poduszkę. Poza tym resztą mojego majątku były: długi nóż z drewnianą rączką (zwykły kuchenny, ale takie są najlepsze, od biedy nadają się do wszystkiego), kociołek i latarka. Te ostatnie to dary Trapera, któremu wspomniałem, że chcę osiedlić się lub powłóczyć tylko po Bieszczadach. Do pełnego ekwipunku brakło mi ważnej rzeczy, czyli butów gumowych, bo bez nich chodzenie po Bieszczadach jest trudne. Łaziłem przeważnie boso. Zimno przeszkadzało mi jakby mniej. Przywykłem chyba. Próbowałem robić zapasy grzybów i jagód, ale okazało się, że nie potrafię. Co uzbierałem, zamiast się wysuszyć, gniło lub pleśniało. Co będzie jak skończą się grzyby i jagody? Czyżby trzeba było zrezygnować z zimowiska w Bieszczadach?

* * *

Przywykłem do zmian temperatury. Bez względu na pogodę chodziłem nago, mimo że jeszcze niedawno musiałbym pewnie mieć na sobie sweter i kangurkę. Oszczędzałem przez to ubranie, którego używałem do suszenia mokrego od częstych deszczów ciała. Oczy przywykły do ciemności na tyle, że tylko bardzo pochmurną nocą w największym gąszczu używałem latarki. Kiepsko było tylko bez papierosów.

* * *

Dość szybko straciłem rachubę czasu, ale mnie to nie strzykało. Po co mi czas. Po lecie przyszedł czas, który nazwałem Czasem Ryku Jeleniego i wtedy już, żeby nie wiem co, nago chodzić się nie dało. Było cholernie zimno. Na polankach rankami był szron, a brzegi kałuż zamarzały. Zbliżał się głód. O ryczących jeleniach myślałem jako o wielkiej górze mięsa. Ale czym upoluję? Nożem? Piekłem już na ogniu żmije i wielkie brunatne żaby trawne. Mięso niezłe, podobne do rybiego, ale mało. W pobliskim potoczku ryb nie było. Salamandry choć piękne, do jedzenia się nie nadawały. Co żarł Kazań? Chyba robił konkurencję wilkom i polował. Parę razy przełamywałem się łowiąc leśne myszy i je jedząc. Żabę, węża czy jaszczurkę zjem bez oporów. To samo dotyczyło wielkich ślimaków. Ale myszy jako mięsa brzydzę się i tyle. Zmajstrowałem sobie łuk, ale wzrok mam kiepski i strzały własnej roboty były krzywe. Od czasu do czasu trafiłem jakąś wronę, ale to było za mało. Trzy razy jedliśmy mięso do syta z upolowanej zwierzyny. Raz - gdy Kazań zaatakował żbika. To niewiele większe od zwykłego kota stworzenie walczyło z taką zaciętością, że wielki wilczur omal nie stracił oczu. Pomogłem psu nożem. Przy czym stwierdziłem, że żal mi było tego żbika jak cholera. Ale bałem się o psa i byłem głodny. Mięso po upieczeniu miał doskonałe. A może mi z głodu się tak wydawało? Innym razem wpadł na naszą polanę pies. Ogromny owczarek podhalański. Dwa razy większy od Kazana. Jak się okazało, na szczęście bez ludzi. Kazań stoczył z nim bitwę, w której wyraźnie górował nad białym olbrzymem. Rannego psa dobiłem nożem i przez kilka dni opychaliśmy się tłustym psim mięsem. Kazań, stary kanibal, nie ma oporów przed psiną. A ja? Raz ukradliśmy jakąś zabłąkaną owcę. Musiała się bardzo zabłąkać, bo owce dawno zeszły z połonin, a ludzi w okolicy ani śladu. Znów mieliśmy ucztę trwającą kilka dni. Gdy spadł pierwszy śnieg, znaleźliśmy miejsce, gdzie wilki zabiły jelenia. Mięsa było jeszcze sporo, więc znów miałem zapewnione kilka dni przetrwania. Jeśli idzie o bieszczadzkie zwierzęta, to rzadko byłem atakowany. Rysie przemykały jak duchy i bardziej bałem się o psa, niż o siebie. Z dzikami nigdy też zatargu nie było. Chodziliśmy swoimi drogami i tyle. Żmije uciekały wystraszone spod nóg ani myśląc kąsać. Raz zaatakował mnie wielki jeleń karpacki, przed którym ledwo zdążyłem nurknąć za pień drzewa, kiedy indziej, gdy leżał już śnieg, napadły mnie i Kazana (bardziej Kazana zresztą), trzy wilki. Uciekły przed rzucanymi w nie kulami śnieżnymi. Najstraszniejszymi moimi wrogami było zimno, wilgoć i głód. Gdy nad górami rozpoczęły się śnieżne nawałnice i potworny mróz dusił oddech, pojąłem, że nie przeżyję. Zapakowawszy dobytek ruszyliśmy z Kazanem szukać ludzi.

Resztę zimy spędziłem w chacie jakiegoś starego Ukraińca. Zdaje się, że byłego upowca. Latem zbierał ruń leśną z jagodziarzami, a zimą żył z kłusownictwa. Poza tym kupował ziemniaki w Lesku i pędził bimber. Wspaniała ukraińska samogonka, od której dech zapiera. Nie pytał w ogóle kto jestem, ani skąd. Dał jeść, pić, nie krzywiąc się, że do roboty jestem marny, przetrzymał do końca zimy. Niech Spaś Przedwieczny i Święty Jury mają go w opiece.

* * *

Gdy wiosną powiedziałem, że ruszam do Krakowa, dał mi na drogę trochę placków kukurydzianych, butelkę mego ulubionego leśnego miodu i drugą bimbru. Dotarłszy już do Ustrzyk przekonałem się, że wsunął mi do spodni pięć stów. Do Krakowa dotarłem z końcem kwietnia. W domu zastałem wyłamane zamki, ale ze środka nic nie zginęło.

Jeszcze nie rozgościłem się, gdy wpadła zaalarmowana przez sąsiadów o moim powrocie milicja. - Gdzie byłeś? Co robiłeś? My musimy wiedzieć, gdzie jesteś, żeby ci za dobrze nie było! Znów jestem "obywatelem i członkiem społeczeństwa". Na cholerę tę cywilizację w ogóle wymyślono?

Odwiedziłem Tomka. Ćwiczył jogę w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, czyli w żargonie hipisów w Indyku. Namawiał mnie na wstąpienie. Nim zdecydowałem się ostatecznie, zdarzył się taki wypadek. W nocy obudziło mnie pukanie do drzwi.

-Kto?

- Waldek, otwórz panie!

Nie wierząc własnym uszom otworzyłem. W progu stał Krasnoludek.

- Zrobiłem ci, panie niespodziankę - stwierdził i wszedł.

Siadł na moim posłaniu, rozpakował tobołek, wyciągnął paczkę herbaty ziołowej i poszedł sobie zaparzyć do kuchni. W połowie drogi wrócił się.

- Aha! Ja mam panie dla ciebie łapówkę, wiem, że lubisz. Wyciągnął z torby słoik scukrzałego miodu.

Zamieszkaliśmy razem w pustej chałupie. Krasnoludek naprawdę dawał się lubić, jeśli się do niego przywykło. Czasem nie mówił nic po kilkanaście godzin, czasem miał godzinę gadania, w której nie dopuszczał mnie do słowa. Poza tym miał dwa ostre nałogi. Pierwszy - miodomania. Nieraz cały dzień goniliśmy po mieście za miodem i kupowaliśmy go za ostatnie usępione pieniądze. Niemal biliśmy się o taki zdobyty słoik, bo ja niestety cierpię na ten sam nałóg. Drugim była kinomania. Nigdy tyle nie wyłaziłem się po kinach, co z małym Krasnoludkiem. Zawsze twierdzę, że na nałóg kinomanii jest tylko jeden skuteczny odwyk. Należy delikwentowi aplikować radzieckie filmy wojenne.

W sępie tymczasem doszedłem do takiej perfekcji, że zazwyczaj niczego nam nie brakowało. Gorsza rzecz z opłatą za mieszkanie i światło. Ale tu trochę pomagał ojciec w tajemnicy przed matką. Obaj z Krasnoludkiem byliśmy postrachem barów mlecznych i sklepów ze słodyczami. W barach mlecznych Krasnoludek dokładnie wypytywał, czy wybrana przezeń potrawa nie jest przypadkiem na mięsie. Twardy jogin. W cukierniach ręce opadały personelowi, gdy po długim odliczaniu forsy żądaliśmy na przykład łomu kawowego za trzy pięćdziesiąt. - A nie może być za dziesięć złotych? - Nie, bo nie mamy. - No to choćby za pięć złotych! - Nie da rady. My mamy tylko trzy pięćdziesiąt. - W końcu baba machała ręką, odważała towaru za jaką dychę i dawała, byle nas więcej nie widzieć. Stanowiliśmy dobraną wizualnie parę. Obaj w rozlatującej się odzieży turystycznej, jak byśmy właśnie wrócili z rajdu. Jeden - wysoka tyka zakończona splątaną szopą czarnych kudłów, a drugi - maleńki patyczek z długimi rudymi strąkami.

- Wariaci!

- Nie, to pedały!

- Wariaci, bo pedały są eleganckie! - zastanawiali się głośno ludzie, gdy szliśmy ulicą.

- No i co się państwo tak gapią! - pytałem. - Narkomanów nie widzieliście?

* * *

Niezłym dochodem były też moje "seanse magiczne". Wśród sąsiadów rozeszło się już, że wróżę z ręki. Przychodzili więc w tym celu do mnie. Niestety, żądali często jeszcze, żebym im wywoływał duchy. Trochę byłem sam sobie winien, bo po moich przejściach z Jackiem i Joanną wszędzie przez jakiś czas szukałem sił nadprzyrodzonych. Na szczęście moi klienci byli ludźmi prymitywnymi i sugestywnymi. Grałem na ich sugestiach i nastroju, który stwarzałem kawałkami szmaty w oknie, zapaloną gromnicą, dziwnymi znakami kreślonymi kredą oraz recytując bez sensu słowa sanskryckie. Delikwent jechał zwykle na własnej sugestii, którą umiejętnie podsycałem i widział, co chciał. Przy okazji zaostrzyła się jeszcze bardziej moja zdolność czytania z linii rąk. Za te seanse brałem opłaty w żywności i papierosach. Pieniędzy nie brałem, bo to mój prywatny przesąd. Swoje praktyki zwałem "szamanizmem", w odróżnieniu od właściwej magii, którą czasami próbowałem się parać z różnymi zresztą skutkami.

* * *

Tomek wpadał od czasu do czasu obładowany książkami o jodze i hinduizmie. We łbie może się zakręcić. Pamiętałem jednak słowa Trapera "nie czytaj, a przeżyj". Więc czytałem głównie literaturę zahaczającą o interesującą mnie dziedzinę wiedzy tajemnej - magię. W oparciu o moje wiadomości z dziedziny europejskiej czarnej magii, żydowskiej kabały i wiedzy joginów indyjskich zaczęła kształtować się moja wiedza. Dziwna, paranoidalna, lecz do dziś wiem, że przynajmniej niezupełnie do końca błędna. Może, gdy parapsychologia rozwinie się bardziej, wyjaśni te zjawiska. Zresztą nieważne. Do dziś twierdzę według własnych przeżyć, że magia do końca nie jest zabobonem. A czym jest?

Tomek próbował rozmawiać z Krasnoludkiem o filozofii indyjskiej, ale Krasnoludek milczał uparcie. Nie lubił mówić o tych sprawach. Jedyną formą, zewnętrzną formą jego przekonań była kompletna abstynencja i jaroszowstwo. Tomek zniechęcony przestał z nim o tym rozmawiać. Mnie z kolei zaczął znosić jakieś przepowiednie fatimskie i inne starając sieje interpretować w nawiązaniu do naszej sytuacji. Wychodziło z tego, że obaj jesteśmy wybrani przez Boga na nie wiadomo jakich proroków. Grzebał nawet w Apokalipsie, gdzie znalazł kawałek o jakimś Enohu i Eliaszu (rzekomo o nas) i o kimś, kto miał pasać narody żelazną laską... Nieraz doprowadzaliśmy się obaj do takiej psychozy, że omal nie lataliśmy w powietrzu. Krasnoludek z dezaprobatą kiwał głową.

- Czy ty Waldek, panie, musisz się tymi głupotami zajmować?

- Przecież to fakty!

- Fakty, panie, ale nie służą do osiągnięcia prawdy tylko do śruby, panie, albo do wykończenia kogoś innego. Magia, panie, to paranoja. Dawniej za to na stosie palili, panie. Teraz nie wierzą, ale to i tak świństwo.

Tomek nauczył się w Indyku wahadełkowania. Ci, którzy znają przyrząd zwany wahadełkiem, wiedzą o co chodzi. Niezorientowanym nie podam zasad działania tego prostego urządzenia, gdyż zabawa nim prowadzi prosto do "wariatkowa". Rzeczywiście służy ono do wykrywania żył wodnych, rud metali, ułatwia kontakt z własną podświadomością czy może nadświadomością. Parapsycholodzy robią badania nad owym urządzeniem i ponoć dochodzą do ciekawych efektów. W rękach laika jest to niebezpieczna zabawa, przy pomocy własnej autosugestii można wpakować się w ciężki obłęd. Na początku wahadełko wydaje się wszechmocne, zwłaszcza, gdy ma się do niego pewne zdolności, a maje dosłownie co piąty człowiek. Nieraz zanim delikwent pojmie, że grzęźnie we własnych sugestiach jest za późno. Ja również zacząłem namiętnie bawić się wahadełkiem. Na szczęście przypadkowo odkryłem tajemnicę tego przyrządu, co spowodowało, że na długi czas pieprznąłem w kąt zabawkę, a potem zacząłem stosować ją rzadko i z dużą rezerwą. Dziś stosuję to tylko w naprawdę wyjątkowych przypadkach.

* * *

Znów nalot MO na chatę. Dołapali i mnie i Krasnoludka. Zapakowali do suki i wio na Batorego. Nawet nie bili. Słówka niecenzuralne padły ze dwa razy. Ledwo zamknęły się za nami drzwi celi Krasnoludek dotąd nie zaczął tłuc, póki nie dostał kartki i długopisu. Zaczął pisać podanie do komendanta miasta Krakowa, żeby szybciej na nim tę karę śmierci wykonali. Milicjanci specjalnie przychodzili do celi patrzeć, jak on pisze i ubaw mieli po pachy. Rano zabrali go, aby mu zrobić zdjęcie do kartoteki. Nie minęło pół godziny, gdy do celi wpadł jak bomba funkcjonariusz:

- Michalewski! Zbierać się!

Porwałem się jak oparzony. W stosunkach z milicją, jak z dzikimi zwierzętami, sekunda opieszałości, jeden niezdecydowany ruch decyduje o pobiciu. Pognał mnie na dyżurkę, jak barana zmuszając prawie do biegu. Czekali tam już inni funkcjonariusze wraz z Krasnoludkiem. Na biegu wypełniano formalności zwolnienia z aresztu. Depozyt prawie rzucono nam w biegu.

- Zabieraj tego schizofrenika! - darł się na mnie oficer dyżurny. - To nie mogłeś powiedzieć, że ten twój kolega jest nienormalny?!

Niełatwo było wyprowadzić Krasnoludka z komisariatu. Zaparł się i wrzeszczał, że on jest pełnoprawnym obywatelem PRL i zgodnie z ustawami żąda wykonania na nim kary śmierci. A siłę miał! Niech go diabli. Z pomocą dwóch funkcjonariuszy ledwo udało nam się tego cherlaka z komisariatu wywlec. Dopiero na ulicy przestał się opierać i daliśmy nogę.

- Coś ty tam narozrabiał? - zapytałem, gdy już wskoczyliśmy do autobusu.

- Normalnie panie. Nie chciałem z nimi iść, ale powiedzieli, że mnie prowadzą na krzesło elektryczne, to poszedłem. Pokazali fotel, na którym robią zdjęcia, powiedzieli, że to krzesło elektryczne i kazali usiąść. Ale ja popatrzyłem i nie siadłem.

- Kabelków, panie, nie ma - mówię.

Wzięli jakieś sznurki, podwiązali do krzesła a drugi koniec wsadzili do kontaktu, panie, to ja położyłem się na ziemi krzyżem. Kopnęli mnie, panie, raz, ale ja nie wstałem, bo panie, pomodlić się przed śmiercią trzeba. No to oni, panie, nie wytrzymali już i wyrzucili nas z komisariatu.

Hejże na trasę! Ciepło się robi! Gdzie lecimy? Do Łodzi. Edek nam nieopatrznie zostawił adres. Jedziemy obaj z Krasnoludkiem. O Kazanie też nie zapomnieliśmy. Na trasie z Krasnoludkiem specyficzna sprawa. Nie uznaje stania i machania. Zaiwania twardo przed siebie na swoich krótkich nóżkach, że ledwo nadążam za nim. Dopiero gdy słychać za nami warkot stajemy i machamy. Jak kierowca stanie, Krasnoludek trąca mnie.

- Gadaj, panie, że pieniędzy nie mamy.

Pytanie jest pro forma, bo taki, co w ogóle stanie na widok dwóch obszarpańców z wielkim wychudłym wilczyskiem, to wiadomo, że weźmie. Podróżujemy na pace bagażówek. Idzie dość szybko i wyruszywszy o ósmej rano na wylotówkę katowicką, na wieczór jesteśmy w Łodzi. Znajdujemy adres. Jakieś potworne zadupie daleko od centrum. Wpuszcza nas żona Edka. Edka nie ma, bo leczy się w "wariatkowie", ale za dwa dni ma wyjść. Podejmuje nas razem z małą Basią, córeczką Edka, która chodzi do szkoły muzycznej. Ta mała twardo zabrała się za nas. Naprzód zrobiła Krasnoludkowi lekcję rysunku, że ledwo przed nią do łazienki uciekł. Potem mnie uczy grać na fortepianie czy pianinie (nie rozróżniam). Ucho mam z tak ciężkiego dębu, że za cholerę nigdy nawet gamy się nie wyuczyłem. Ale mała jest uparta. Dotąd mnie pilnuje, aż wreszcie kalecząc wyplumkuję tę gamę. Nawet gówniarze szybko poszło. Zaledwie godzinę. Jak tu dłużej posiedzę, to jeszcze wirtuoza ze mnie zrobi. Potem daje mi książeczkę z jakimiś dziecinnymi wierszykami i każe skomponować melodię. O Jezu! Kriszna! Ratujcie!!! Uratowali. Jeden wierszyk zaśpiewałem na melodię "Gaudeamus Igitur", drugi na "Heili heila". Basia zadowolona, ale, gdy wieczorem robi mi egzamin przed Teresą, czyli swą matką, a żoną Edka, znów wsypa. Wybębniłem nazwy nut, tylko na jednej się wrypałem. Seta, sztagan, coś z gór rżały, ale co? No tak, Basiu, tak, ćwiartka - widzisz człowiek wiedział o co biega, ale słowa zapomniał.

* * *

Staramy się z Krasnoludkiem pomagać jakoś w domu. Każdy z nas z osobna ma lewe ręce do pracy fizycznej, ale jakoś sobie od biedy radzi. Ale jak już zbierzemy się razem do roboty, to nie wiadomo czy płakać, czy rzygać. Partolimy, aż płakać się chce. A tu trzeba sprzątnąć, choćby ze względu na Kazana, który stale się leni. Teresa i tak ma żelazne nerwy. Mąż schizofrenik, goście hipisi... Nawet bezczelnie chwali naszą robotę. Raz prosiła, abyśmy ugotowali obiad, gdy ona będzie w pracy. Każdy hipis starej daty od biedy pichcić umie. Są nawet mistrzowie. Choćby taki Dekabrysta - umiał smażyć takie przysmaki, że palce lizać. Ja sam nieraz gotowałem takie potrawy, że nie tylko ja, ale nawet Kazań jadał ze smakiem. Ale wiadomo, że hipis improwizuje i żadnych szablonów nie znosi, a tu taka proza: albo barszcz, albo zupa pomidorowa z ryżem, albo krupnik (bez mięsa, rzecz jasna, bo w domu zenistów mięsa się nie jada).

- A może zrobimy hipzupkę? - zapytałem.

Hipzupka jest ciekawą potrawą, którą przyrządzamy pakując do garnka wszelką substancję jadalną, która nie kłóci się smakowo, zalewamy wodą i gotujemy do oporu. Powstaje z tego gęsta bryja, często wprost o wspaniałym smaku. Może dlatego, że hipis do gotowania zmusza się przeważnie dopiero w obliczu śmierci głodowej, a wtedy, jak wiadomo, zupka z brukwi a'la Auschwitz, to przysmak. Pociągnęliśmy losy co gotować. Padło na zupę pomidorową. Szukając składników Krasnoludek znalazł kaszę i zaproponował, żeby może jednak krupnik zgotować. Zajrzałem do torby.

- Nie stary. Krupniku z kaszy gryczanej się nie zrobi. Znaleźliśmy za to kilka półlitrowych słoików przecieru pomidorowego.

Wzięliśmy jeden i wlaliśmy do półlitrowego garnka połowę. Po chwili wahania wlaliśmy ze słoika resztę. Co będziemy żałować! Zagotowaliśmy i do bulgocącego płynu wlaliśmy śmietanę. Ścięło ją w białe kulki. Pewnie zupa za gorąca. Wstawiliśmy więc gotującą się zupę do lodówki by wystygła (lodówka wytrzymała). Potem znów wlaliśmy śmietanę. Znów ją ścięło. Srał pies. Nie będziemy się pieprzyć ze śmietaną. Krasnoludek grzebał po kątach kuchni jak chomik.

- A jakby tak, panie, dodać suszonych grzybków?

- Ładuj.

Zcierać grzybków na proszek naprawdę Krasnoludkowi nie radziłem. Sam na to wpadł. W garnku bulgotało pomarańczowe morze pokryte białą krą, z małą ciemną wysepką po środku. To grzybki, a raczej mączka grzybna, zbiły się na kupę, bo jak wiadomo w kupie raźniej. Krasnoludek pierwszy skosztował przysmaku i cofnęło go. Zupa była kwaśna jak ocet. Przypomniałem wtedy sobie, że babcia do rosołu i zupy pomidorowej dodawała trochę cukru. Sypnij cukru! Rozkazałem. Krasnoludek złapał kilogramową torbę cukru i sypnął. Jęknąłem. Pół kilograma cukru poszło w zupę. Skosztowałem ostrożnie. Kwas zneutralizował cukier całkowicie. Jakby go nie było, a zupa nadal miała smak octu. Dopiero Teresa poradziła sobie po powrocie rozcieńczając to świństwo wodą, po czym siadła z nami do stołu. Ja w połowie obiadu prysnąłem do ubikacji i przezornie siedziałem tam do końca uczty. Teresa nie była na tyle złośliwa, żeby mnie wołać z powrotem do stołu. Ona z Krasnoludkiem dzielnie wrąbali swe porcje.

* * *

Wraca wreszcie Edek. Wygląda jak śnięta ryba. Nic dziwnego. Był w "wariatkowie". Ponoć oddział, na którym siedział, nie jest taki diabelski, jak 7-B, ale zawsze "wariatkowo". Mózg ma struty parkopanem, fenaktilem i halo-peridolem, który szprycowano w niego do oporu, by go wyleczyć. Cóż, jeśli zatrucie i zniszczenie mózgu środkami farmakologicznymi ma być leczeniem, to Edek jest podleczony nieźle.

Zbieramy się razem i ruszamy do Częstochowy, bo akurat jest czas zlotu. Przybywamy już po rozpoczęciu. W tym roku mamy niezłą atrakcję. Przyjechali z Zachodu ludzie z ruchu Kriszna Tirnple, aby nas nawrócić. Sprawiają fajne wrażenie. Roześmiani, radośni, bez przerwy tańczą, śpiewają na cześć Kriszny. Krisznowcy przy huku bębnów i dźwiękach fletów przeciągają główną aleją Częstochowy, a za nimi idziemy my. Pochód liczący około dwóch tysięcy ludzi. Na czele Krisznowcy w białych i różowych szatach, wygoleni na łyso z kępką włosów na czaszce. Dalej my różnie odziani - turystycznie lub kolorowo, kudłaci, obwieszeni wisiorkami i koralikami. Na odzieży wymalowane pacyfki i napisy, przeważnie po angielsku, o miłości, pokoju i wolności. Monotonne, a równocześnie szybkie pieśni Krisznowców działają jak ćpanie. Ogarnia nas euforia. Śpiewamy i tańczymy razem z Krisznowcami. Masy ludzi dygoczących i wijących się w półtransie. Nawet trochę pielgrzymów dołącza do nas. Stare babcie dewotki poinformowane, że to modlitwa (faktycznie zresztą) podrygują z nami, klaszczą i skrzeczą ze wszystkimi: - Hare Kriszna! - Hare Rama! A Krisznowcy nauczają. Ktoś tłumaczy słowa guru, starego roześmianego faceta z twarzą jak jabłuszko. - Bóg Rama Kriszna jest panem wszechświata. Co jakiś czas schodzi na ziemię, by zbawić ludzi. Był już sto osiem razy na naszej planecie. Sławmy go śmiechem, tańcem i radością! - I znów bębny, piszczałki, flety i dziki taniec podobny do tańca derwiszów. Może nie tyle przeżycie duchowe, co narkomania psychiczna. Jesteśmy zaćpani tańcem, śpiewem, melodią. Rzucamy się sobie w ramiona gorąco, radośnie, po hipisowsku. - To jest coś dla nas! - wola Tomek. - Oto nasza droga! - Prawda. Kriszna Bóg Młodzieniec, który ratował mnie tamtej nocy... Krisznowcy sprzedają książki o swej religii, niestety - po angielsku. Sprzedają też płyty z nagranymi swoimi pieśniami. Zbyt drogie jak na naszą kieszeń, ale podchodzimy i oglądamy. I nagle opad szczeny. Na okładkach książek i płyt ten sam młodzieniec, którego widziałem w moim transie. Tyle, że skórę ma nie brązową, a błękitnawą. Mało tego, na jednej z płyt leci na skrzydlatym potworze dokładnie takim, na jakim przewoził mnie wtedy przez morze. Czyżby tamta noc, Kriszna i te dziwaczne zaświaty nie były złudzeniem? Owszem, Jacek mógł mi przekazać telepatycznie obraz na odległość, ale skąd go znał, gdy Krisznowcy ze swymi książkami i materiałami dotarli do Polski dopiero teraz. Coś tam słyszano o Krisznie, a pieśń "Hare Kriszna" znana była głównie z nagrań musicalu ?Hair". Ale reszta dopiero teraz trafiła na polski grunt.

* * *

Krasnoludek po zlocie pojechał z jakimiś ludźmi na Mazury. Ja z Tomkiem i inną grupką wpadamy w Beskid Sądecki, gdzie organizujemy sobie mały zlot. Ze sześć namiotów, trzydzieści osób. Większość ma instrumenty muzyczne, więc przez kilka dni gramy i śpiewamy (nawet ja walę drutem w jakąś puszkę) pieśni, których nauczyliśmy się od Krisznowców. W parę dni po rozpoczęciu zlotu wpada milicja i legitymuje nas. Rewizja, ale nawet oni nie wyszperali nic podobnego do narkotyków. Jogini nawet leków przecież nie uznają.

Wracając do Krakowa postanowiliśmy z Tomkiem zostać wielbicielami Kriszny. Wyświęcamy się wzajemnie na kapłanów i O.K. Religia nasza to uniwersalny zlepek chrześcijaństwa, buddyzmu i hinduizmu. Absolut co jakiś czas wciela się w jednego z ludzi i na takiej zasadzie zjawia się Zbawiciel, aby przypomnieć ludziom o ich drodze. Raz jest Buddą, raz Kriszna, raz Jezusem. Zawsze jednak głosi miłość, pokój i wolność. Chrystus w naszym pojęciu był sto ósmym wcieleniem Kriszny...

* * *

Zapisuję się wreszcie do Indyka. Mogę pożyczać książki. Pod kierunkiem tamtejszego guru ćwiczę jogę razem z grupą amatorów. Rzecz jasna hatha jogę. Guru sam zajmuje się krija jogą, czyli osiągnięciem wyzwolenia przez patrzenie w siebie i negowanie wartości istnienia wszystkiego, co z zewnątrz. Mnie bardziej odpowiada bhakti joga, czyli roztopienie się we wszechbycie, a więc droga odwrotna, choć oczywiście w każdej jodze cel jest ten sam - wyzwolenie. Poza tym nasz guru po cichu nauczał paru wybranych astrologii i różdżkoznawstwa, czyli wahadełkowania. Z tym wahadełkowaniem zaczęły się jaja. Widziałem jak ludzie beznadziejnie pakują się w kanał sprawdzając wahadełkiem wibracje każdej osoby, ba, przedmiotu. Spotkałem takiego, co chodził po mieście i zasłaniał się rękami od złych wibracji. Nie znaczy to wcale, że działacze Indyka wszyscy byli tacy. Przeciwnie. Większość, byli to mądrzy, światli i spokojni ludzie. Tylko nasz guru był trochę przetrenowany metafizyką i zajmował się często rzeczami, które wedle mej skromnej wiedzy jeszcze nie były magią, ale..." Sam guru jadał tylko pszenicę, którą siał w doniczkach oraz nasiona zioła koziej ratki, aby nie nałapać złych wibracji. Poznałem tam kilka osób, w tym człowieka zwanego Gandhim, który studiował filozofię i religie Indii. Cichy, spokojny facet. Nie wiedziałem, że kiedyś wielką rolę odegra w moim życiu.

* * *

Któregoś wieczora rozległo się pukanie do drzwi. Kazań szczekał jak na obcego. Znowu mentownia? Otworzyłem i cofnęło mnie. W progu stały dwa upiory o woskowych twarzach, cieniach pod oczami i o martwych, błyszczących jak węgle oczach. Wyższe widmo postąpiło naprzód i wyciągnęło chudą, trzęsącą się rękę.

- To ja, Janek z Wrocławia. Nie pamiętasz?

Rzeczywiście, jeśli się dobrze wpatrzyć, to istota ta przypominała Janka. Ale nawet głos mu się zmienił. Głuchy, prawdziwie cmentarny. Druga istota postąpiła naprzód wyciągając przed siebie jakieś zeschnięte szpony, które miały imitować ludzkie ręce. Można się było domyślić, że kiedyś była to dziewczyna, ale poznać osoby się nie dało. Pod żółtą skórą wyraźnie zaznaczała się czaszka, z której zwisały długie, bezbarwne strączki, niegdyś jasnych włosów. Stwór uśmiechnął się pokazując szczerbate zęby w czarnych opuchniętych dziąsłach.

- Beatę ze Szczecina pamiętasz?

Jezu! Mała, śliczna blondynka, którą spotkałem na chacie w Warszawie. Piliśmy wtedy makiwarę, czyli słomę, zagryzając "gumą". Niezły nocny seansik przerywany rzyganiem, bo makiwara powoduje wymioty. Przegadaliśmy całą noc w ubikacji.

- Co się wam stało - ludzie?

- Nie widzisz? Głody.

Siedzieliśmy w pokoju i Jacek wygrzebał pompkę oraz buteleczkę z przerobionym makiem. Naciągnął w pompkę czarną jak smoła ciecz. Gdy igła wchodziła w suchą, cienką rękę Beaty, zrobiło mi się słabo i odwróciłem głowę. Czułem jak przez pokój wionęło śmiercią. Beata odetchnęła głęboko, trochę wróciły jej kolory i oczy oprzytomniały. Teraz Jacek zaczął szukać na rękach miejsca. Nie znalazł. Wreszcie sycząc z bólu wstrzyknął sobie w nogę. Dopiero teraz humor mu się poprawił.

- Lecimy na Lublin. Sezon makowy się kończy, a tam są jeszcze pola.

- Ludzie! Przecież wy zdychacie!

- Zgadza się. I co z tego? Czy warto żyć w takich męczarniach? Przestaniemy brać, to umrzemy w takich piekielnych mękach, że ktoś, kto w tym nie był, pojęcia nie ma. Tak to przynajmniej śmierć będzie przyjemniejsza.

- A na odwyk?

- Gdzie? Lubiąża już nie ma, a gdzie indziej to paranoja nie leczenie... Stary. Mamy jeszcze mak, ale nie gniewaj się. Nie poczęstujemy. Musimy dojechać do następnego pola, a jak do tego czasu nam zabraknie, to końcówka.

- Co ile bierzecie?

- Trzy razy na dobę po cztery centy.

Przesiedzieli do rana i poszli na trasę, przyhukawszy najpierw, żeby dojść. Oboje przytulili się do mnie. Mocno, z całych sił, że nie wiem skąd je w ogóle brali. Gdzieś po roku dowiedziałem się, że Beata zmarła w miesiąc po pobycie u mnie z wycieńczenia. Jacek dwa tygodnie później podał sobie na kopa dwadzieścia centów maku, żeby się nie męczyć.

* * *

Mentownia wpada znowu często. Zmienił się dzielnicowy. Poprzedni był równy chłop, obecny to kawał chama. Gliniarze wpadają co chwili. Klną, ubliżają, grożą biciem i nie tylko grożą. Parę razy biorą na czterdzieści osiem z domu. - Idź do pracy nierobie, bo ci nerki odbijemy! Mieszkanie ci zabierzemy gnoju! - Ojciec też radzi, żebym poszedł do pracy, to będę miał spokój. No więc po wielu trudnościach udaje mi się wrócić do ZOO na stare stanowisko. Spokój? Gówno nie spokój! Glina dalej rozrabia. Rzucić wszystko w diabły? Jakiś git płaci mi parę tysięcy za klucz od chaty, książki daję Tomkowi na przechowanie, zwalniam się z pracy i z psem ruszam na trasę. No i teraz jestem już na całego bezdomny hipis. Na wylotówce wiatr ciska śniegiem. Grudzień.

Zimą na trasie jechać z psem to mordęga. Kierowcy biorą niechętnie. Do Kielc wlokę się dwa dni. Do Radomia dzień. Fioletowy, na pól przytomny, z odmrożonymi nogami (spanie na klatkach schodowych zimą to średnia przyjemność), docieram do chaty Haliny. Piję gorącą herbatę i padam spać. Halina ma małego synka z jakimś hipem, który znikł w Polsce. Pracuje jako dozorczyni. Przecież w bloku, który sprząta, nie ma dozorcówki, więc mieszka w suszarni razem z dzieckiem i swym aktualnym chłopakiem. Też hipis. Równy chłop, znamy się już z widzenia z Częstochowy. Ćpał trochę, ale w normie. Pod ich opieką zbieram się pomału. Kazań też, bo zimowa eskapada ze spaniem na klatkach schodowych i dla niego była trudna. Najważniejsze, to przeżyć zimę. Halina i Rumcajs, jej chłopak, nawet się nie dziwią, że uciekłem zimą z własnego mieszkania. Długo jeszcze chodzę po mieście jak partyzant, kulę się na każde pukanie do drzwi. Ostre, niespokojne sny. Obsesyjnie śni mi się Joanna. Dochodzi do tego, że modlę się do niej o ratunek w ciężkich chwilach. Kiedyś przypadkowo patrzę w lustro. Twarz ściągnięta, a oczy palą się jak dwa węgle. Trzęsą mi się ręce. Czyżby zbliżał się obłęd?

* * *

Tylko cierpliwym rozmowom i ciepłu Haliny zawdzięczam zdrowie psychiczne, które wtedy wisiało na włosku. To ona wybiła mi z głowy zdobycie nitrogliceryny i wysadzenie w powietrze komendy wojewódzkiej MO razem z sobą. Nieraz rozmawialiśmy o metafizyce. Halina jest niewierząca, ale wierzy w parapsychologię. Pomału udowadnia mi, że taka Joanna czy Jacek mag byli ludźmi z krwi i kości, tyle, że mającymi jakieś zdolności w telepatii i hipnozie. Zjawiska nie zbadanie co prawda, ale znane. Nawet moje sny i głosy prorocze. Jasnowidzenie też się zdarza, choć również nie jest zbadane, a bardzo wielu zwykłych ludzi ma w życiu przynajmniej jeden czy dwa epizody jasnowidzenia i to przeważnie podczas snu.

* * *

Przed Nowym Rokiem przyszedł list od Icziego-karateki zapraszający nas na zlot sylwestrowy do Nowego Sącza. Halina zostaje z dzieckiem i psem, a my z Rumcajsem idziemy na wylotówkę. Lecimy dość szybko. Śpimy zupełnie kulturalnie, bo udało się nam wkręcić do schroniska młodzieżowego w Tarnowie. Forsę mamy. Na następny dzień spotykamy się wszyscy przy herbacie w nowosądeckim Empiku. Zlot, rzec można, kameralny. Ze dwadzieścia pięć osób. Tylko tyle, że jak się okazuje, Iczi nie załatwił noclegu. Wędrujemy do jakiegoś lasku i tu Iczi stwierdza, że spędzimy noc. Mróz trzaskający. Ktoś miał termos z herbatą, ale szybko się skończyła. Kręcimy się po lasku przeklinając godzinę, w której strzeliło nam do łbów jechać na ten zlot. Wreszcie zapada zmierzch. Iczi wyciąga spokojnie gruby taternicki śpiwór

- Śpimy! - ogłasza i kładzie się na śniegu.

Szczeny nam opadają. Wiadomo, Iczi kąpał się nieraz w przeręblu ale my mimo, że mamy już zaprawę spania na klatkach schodowych, na spanie na śniegu się nie piszemy. Drepczemy więc wkoło leżącego Icziego tupiąc i zabijając ręce jakby to była zabawa w "starego niedźwiedzia". Ale żadna zabawa. Mróz aż dusi! Po jakiejś godzinie Iczi zrywa się ze śniegu.

- Cholera! - dzwoni zębami. - Nie da się spać! Idziemy!

- Dokąd?

- Do piwnicy.

- Do jakiej?

- Mam w Nowym Sączu kumpla, który nocuje nieraz ludzi u siebie w piwnicy. Dał mi klucz jakbyśmy nie mieli gdzie spać.

- To po co nas, kurwa mać, tu żeś zawlókł?

Iczi zbywa naszą wściekłość milczeniem. W piwnicy gorąco, bo przebiega przez nią rura od centralnego ogrzewania. Materace na podłodze, koce... Ciepło jak w uchu. Śpimy do następnego wieczora. Noc przesiadujemy na dworcu i rozjeżdżamy się wszyscy. Do diabła z Iczim i jego zlotami.

* * *

W Radomiu zastaliśmy gości. Przyjechał Kefas z jakimiś dwoma chłopakami i dziewczyną. W pierwszym momencie nie poznaliśmy go. Miał na sobie białą szatę, białe spodnie podobne do kalesonów i różaniec krisznowców składający się ze stu ośmiu paciorków. Włosy i brodę zgolił. Jego towarzysze wyglądali podobnie. Od krisznowców z Zachodu różnili się tylko tym, że wstydzili się zostawić kosmyk na głowie i wygolili się na gitów. W rozmowie dowiedzieliśmy się, że z katolicyzmem koniec, z buddyzmem koniec, z ćpaniem też (bo Kefas po zerwaniu z jogą ćpał trochę). Teraz był wielbicielem Kriszny i nawet święcenia w RFN otrzymał. Dostał prócz tego indyjskie kadzidełka i książki Sri Iśopanisad do rozdawania w braterskiej miłości. Z braterskiej miłości opylał więc kadzidełka po dysze, a książki po stówie. Biznes szedł mu nieźle, bo już zdążył się małego fiata dorobić. Ma jeszcze trochę materiałów, ale po angielsku, więc tylko nam tłumaczy. Ten tylko może być zbawiony, kto wielbi Krisznę! Słuchajcie ślepo swego guru, któremu sam Kriszna dał mądrość, nie jedzcie mięsa! Utrzymujcie czystość! (to ostatnie nie tylko w przenośni. Na moich oczach kąpał się ze sześć razy, a obmywali się co chwila jak faryzeusze). - Kochajcie tylko Boga, nie marności tego świata. Ty na przykład zamiast Kriszny kochasz psa (to było do mnie). - Miejsce psa jest na łańcuchu, a nie w twoim sercu! Pozbądź się psa i kochaj Krisznę! - O kurwa! To już katolicy lepsi od tych całych krisznowców. Przygotowują w kuchni posiłek wyszorowawszy ją uprzednio na glanc. My nie jesteśmy wielbicielami, więc czegokolwiek dotknęliśmy się należy myć i ścierać. Jesteśmy przecież nieczyści. Halinie już w ogóle niczego tykać nie wolno, bo kobieta jest nieczystym narzędziem demonów. Nawet ta ich dziewczyna nie wszystko może dotykać. Potem zasiadamy do stołu. Krisznowcy podają nam wszystko czyściutkie, wymyte, z promiennym uśmiechem i tylko uważają, aby nas, broń Boże, nie dotknąć! Potem siadają kręgiem ze swymi instrumentami i grając, śpiewają swoje pieśni. My ich nie rozumiemy, bo śpiewają w sanskrycie. Oni chyba też nie, ale im to nie przeszkadza. Pamiętając, co Kefas (teraz u Krisznowców inaczej się nazywa, ale język na tym można złamać) mówił o nieczystości kobiet, postanowiłem sprawdzić, kto tu mocniejszy. Kult Joanny trwa we mnie nadal zmieszany z elementami magii i autosugestii. W milczeniu skupiam się na jej imieniu. Zatrzymanie myśli, czasu, świadomości. Wszystko znika, tylko pustkę wypełnia coraz bardziej twarz Joanny i huczące w nicości jej imię. Na zewnątrz nic nie widać. Siedzę po prostu w kącie i głaszczę psa, gdy oni śpiewają. Mam zamknięte oczy jakbym spał czy drzemał. Nie widać po mnie abym się skupiał. A jednak Krisznowcom plącze się pieśń, fałszują instrumenty, nie mogą wlecieć w trans. Wreszcie Kefas składa rzeczy.

- Idziemy spać - mówi. - Tu Kriszna nie wstąpi, bo jest wśród nas człowiek, który oddał swój atman (duszę) we władzę asurów (demonów). Straszne męki czekają tego, który jest atma-ha (zabójcą własnej duszy)! Śmieję się cicho i gdy nikt nie słyszy mówię:

- Widać moje demony potężniejszą mi dały moc, niż tobie Kriszna. Kefas uśmiecha się. Z tym uśmiechem sam przypomina demona.

- Swych wielbicieli Kriszna zawsze chroni. A nieczystych oddał na pastwę pożądań i demonów. Ty wielbicielem i tak nie będziesz. Zbyt wiele w tobie jest zła, ale czemu nie dajesz innym poznać Prawdy?

- I beze mnie ją odrzucą. Już kościółek i ksiądz proboszcz lepszy od tego, co głosicie. Ale tak między nami, ty Kefas wierzysz w to, co robisz? Uśmiech Kefasa przypomina mi uśmiech Judasza najedzonego sacharyną.

- Kriszna, nasz Pan ukochany, oświecił mnie!

Kadzidełek ani książki nie kupiliśmy. Po prostu Halina gwizdnęła Kefasowi z torby jedną książkę i garść kadzidełek. Czytamy sobie owe mądrości krisznowców. Cholerny zlepek autentycznych prawd wedyjskich z zabobonem i prymitywną spekulacją pseudonaukową. Śmiać się chce. Ostatnio w ogóle mamy szczęście go literatury. Rumcajs pożycza od kogoś sensacyjną powieść szpiegowską niejakiego pana Lasoty o hipisach. Czytamy raz wyjąc ze śmiechu, a raz zgrzytając zębami. Dowiadujemy się z tej książki, że wszyscy jesteśmy agentami obcego wywiadu, mającymi za zadanie paraliżować prężne i radosne życie w PRL, gdzie ludzie zadowoleni ze swego losu pracują dla ojczyzny i z miłym uśmiechem patrzą na milicjantów i ubeków. Kieszenie mamy pełne LSD, które nam funduje wywiad zachodnioniemiecki, a w ogóle to deprawujemy młodzież, aby przygotować grunt do wkroczenia neofaszystów z Bonn. W jednym miejscu opisana scena ratowania dwojga zaćpanych hipisów. Rany boskie! Doświadczonemu narkomanowi skóra cierpnie na samą myśl o takim udzielaniu pomocy. Lepiej od razu pchnąć nożem, ażeby się delikwent nie męczył. Oj panie Lasota! Widział pan kiedy hipisa?

* * *

Mieszkamy, jak się rzekło, we trójkę. Z tym, że często wpadają ludzie z Polski na spanie. Żyje się jak na hipchacie. Trochę sęp, trochę praca. Trochę kradniemy mleko z pojemników przed sklepami. Atmosfera dość nerwowa, bo co raz ktoś na głodach czy z paranojami ląduje. Czasem na chacie ruszyć się nie ma gdzie... Halina ma w dodatku dziecko. Gdyby nie końskie dawki "rolek", chyba skończyłaby się. Właśnie od niej nauczyłem się jeść ten środek, którego przedtem unikałem jak ognia. Ale na hipchacie żyć się da tylko na większych dawkach tego środka. W końcu wszyscy do wszystkich mamy prawdziwe i urojone pretensje o wszystko. Zaciskam zęby, żrę rolki i czekam na wiosnę. Ledwo topnieją śniegi idę na trasę.

Ląduję w Kielcach na chacie u Marka "Greka". Grek ma właśnie autentyczną marihuanę kolumbijkę. Trzy dni spędzamy w świecie baśni. Kłęby dymu trawowego i płyty Grechuty przenoszą nas w dziwną krainę metafizyki i filozofii, gdzie rządzi pokój, miłość i zrozumienie. Potem trawa kończy się i obaj lecimy stopem do Tarnowa, gdzie lądujemy na chacie u Murzyna. Stary ćpacz. Siedzi u niego jeszcze paru ludzi z Polski. Nastroje smętne, bo wszyscy są na głodach, a susz makowy skończył się i nie ma z czego gotować makiwary. Włóczymy się po tarnowskich aptekach, ale wszystkie spalone. Sytuację ratuje Rodzynek z Opola, który przybył z trasy dzień po nas. Jest cały zielony od głodów i ledwo stoi na nogach.

- Ludzie! Dajcie co, bo się skończę!

Wyjaśniliśmy mu jak sprawy stoją, ale nie zraziło go to. Kazał się tylko zaprowadzić do najbliższej apteki. Wrócił dość szybko niosąc dwie buteleczki składaków. Człowiek, który z nim poszedł, wrócił blady ze strachu. Opowiadał, że Rodzynek wpadł do apteki jak bomba, i rozepchnąwszy ludzi przy okienku wrzasnął na ekspedientkę:

- Krople na żołądek!!! Szybko!

Zbaraniala kobieta podała towar, a on rzucił jej pieniądze i biegiem wyleciał z apteki.

Z Tarnowa już sam z Kazanem lecę w Bieszczady. Chyba zostanę tam na stałe. Dość mam całej francowatej cywilizacji. Jednak w lesie zawsze było mi najlepiej. Zahaczam o Przemyśl, gdzie mam paru przyjaciół z Ruchu, ale nie zastaję nikogo. Nocujemy starym zwyczajem w lasku za miastem, pod gołym niebem. Pierwsza w tym roku noc na dworze. I tu kłopot. Nocą Kazań rozchorował mi się. Jakieś skurcze, bóle w zadzie. Źle! To przecież ciepłe niziny. Jak pies wytrzyma ostre górskie noce? Zanim znajdę dla nas jakieś lokum, to potrwa. A dach potrzebny już. Niestety, z Bieszczadami trzeba poczekać.

* * *

Światło okienne, mrok pokonujące
     Zmiłuj się nade mną
Światło okienne, pokoju ostojo
     Zmiłuj się nade mną
Światło okienne, nadziejo potrzebujących
Światło okienne, snu obietnico
Światło okienne, posłanie bezpieczne
Światło okienne, oczekiwanie budzące
Światło okienne, Herbato gorąca
Światło okienne, ręko miłość i pokój czyniąca
Z pustki ulic wybaw mnie
Z obcości poczekalni dworcowych wybaw mnie
Z chłodu klatek schodowych
Z mroku piwnic
Z mokrości jaskiń
Z trwogi komisariatów
Z piekła domów dla obłąkanych
Panie, Boże jeśli chcesz dać mi szczęście wiekuiste
Proszę
Nie o trony i chwałę
Proszę o metr kwadratowy
Podłogi w Twej kuchni
O koc dziurawy i o coś pod głowę
Niech mi położą rękę na włosy
A potem sen, sen, sen...
Na wieki wieków AMEN

* * *

Odruch każdego chorego czy zagrożonego stworzenia, to ucieczka do rodzinnej nory. Jadę pociągiem na Kraków... I oto ląduję na bruku rodzinnego miasta, gdzie brak mi własnego kąta. Chodząc po ulicach i siedząc pod Adasiem z bandą ćpaczy i małolatów przeżywam paranoje. Jeśli kiedykolwiek wybierzesz Czytelniku los bezdomnego włóczęgi, to unikaj jak ognia swych rodzinnych stron! Brak dachu nad głową jest tu najgorszą męczarnią. Noce, gdy patrzysz na światła zapalające się oknach znajomych domów, na znajomych ulicach, rozdzierają cię rozpalonymi hakami. Chce się czasem wyć i tłuc głową o chodnik. A w uszach huczą słowa Pisma Świętego: "Lisy mają jamy, ptacy niebiescy gniazda swoje, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić". W rodzinnym mieście nie mogłem za cholerę załapać spania i w końcu wylądowałem w jakiejś jaskini w lasku podmiejskim. Uścieliłem legowisko z gałęzi, owinąłem się kocem, a na to położyłem kawał folii, bo ze stropu kapała woda. W dzień siedziałem pod Adaśkiem i włóczyłem się po mieście sępiąc na żarcie dla siebie i psa, a na noc lazłem do tej nory. Innego spania za cholerę nie mogłem znaleźć "Ciocia Bramowska" niegościnna. Raz przegonił mnie jakiś cięć, innym razem sukinsyn lokator dzwonił po glinę, że ledwo zwiałem. Starzy znajomi na trasie, a małolaty żyją na garnuszku u mamusi i na spanie nie wezmą. Są jeszcze przyjezdni tak samo bez spania jak i ja. Nic w Krakowie nie wysiedzę. Trzeba zbierać się na trasę. Tylko jak długo jeszcze wytrzyma chory pies. Nieraz przy mnie głodował, nieraz oberwał. Ale zawsze się mnie trzymał i właściwie tylko on mi został. Nie mogę go stracić.

* * *

Siedzę na ławce na Plantach Krakowskich. W głowie kołacze obsesyjna myśl. - Ćpać! Ćpać! - Nie ma co. Składaki i ziomki wycofano z wolnej sprzedaży. Bibuły (fałszywych recept) robić nie potrafię. Maki jeszcze nie dojrzały. Straszliwa chandra, od której nie ma ucieczki. Chory pies. Obce rodzinne miasto... Po co ja tu w ogóle wracałem? Spotkałem znajomą dziewczynę z Ruchu, która zadała mi właśnie to pytanie. Rąbnęło mnie jak siekierą. - Jak to, po co? Do swojego miasta. - Wzruszyła ramionami... Naraz ból wybucha w duszy jednym skowytem. - Boże! Jeśli jesteś, ratuj mnie i psa, albo mnie zabij od razu...! W tym momencie przysiada się na ławkę jakiś szczeniak w licealnym mundurku.

- Czy można?

Wzruszam ramionami. Ławka jest na tyle duża, że się zmieści. Spoglądam na szczeniaka. Doświadczone oko sępa poznaje, że mały chce o czymś pogadać. Ciekawe jak zagai?

- Przepraszam pana bardzo. Czy może panu pomóc zanieść gdzieś ten tobołek?

Jeżdżę po Polsce z wielkim workiem żeglarskim, który nie jest taki ciężki. Są w nim dwa koce i zmiana odzieży. Patrzę na szczeniaka i myślę: - Wziąłbym cię synku na plecy razem z tym tobołkiem, poszedłbym do Szczecina i nie poczułbym.

- Nie, dziękuję. Mnie się nigdzie nie spieszy.

- A pan gdzie mieszka?

- W tej chwili tu.

- Jak to tu?

- No, na tej ławce. Jak siądę na drugiej, to tam będę mieszkał. Chłopak orientuje się, że żyję pod chmurką. Chwilę rozmawiamy. W środku mogę rozpaczać. Na zewnątrz rzadko opuszcza mnie humor, choć w tej chwili mój humor jest super wisielczy. Po krótkiej chwili chłopak zabiera się do roboty. Nawraca mnie na wiarę katolicką. Rżnie dokładnie wszyściuteńko, co napisane jest w przeciętnym katechizmie dla szkół podstawowych. Słucham cierpliwie. Każdy człowiek ma swoją rację, prawdę. Każdy ma prawo ją wygadać. Znam co prawda te sprawy na pamięć, ale nawet podoba mi się ten cielęcy zapał. Po półgodzinnym informowaniu mnie, że Chrystus mnie kocha i że za mnie umarł, padła konkretna propozycja. Gdzieś na Pomorzu jakiś ruch katolicki założył sobie komunę. Pracują na roli, kochają się w Panu i wielbią Wyżej Wymienionego. Chłopak proponuje, abym z nim tam jechał. Na pewno znajdę tam Boga. To już interesujące. Bóg Bogiem, a chata i żarcie dla psa są mi potrzebne na gwałt. Jak tam i Boga znajdę, to jeszcze lepiej. Umawiamy się na następny dzień pod Adaśkiem.

* * *

Bóg chyba rzeczywiście chce mi pomóc, bo przed wyjazdem załapuję spanie. Dekabrysta wrócił do Krakowa i bierze mnie do siebie na chatę. Podłoga! Cztery ściany! Sufit! Sam komfort. Ze spaniem trochę gorzej. Dekabrysta jest zalany. Muszę układać go do snu jak dziecko. W środku nocy wpada na chatę pijany kumpel, który twierdzi, że kiedyś był w Ruchu, Przynosi alkohol, rozbudza Dekabrystę. Piją razem, póki zalanemu Dekabryście nie urwie się film. Jego kumplowi coś chodzi po pokoju, wyłazi z kątów. Delirium tremens. Ugłaskuję jakoś i jego, a gdy zasypia, ja nareszcie też się kładę. Ja się nie wyśpię. Chwała Bogu, że choć Kazan prześpi się na suchym.

* * *

Spotykam się z tym samym katolickim małolatem na Rynku. Siąpi deszcz. Idziemy na dworzec. Forsy jeszcze coś zostało. Na bilet będzie. Jedziemy więc, ale do pociągu jeszcze godzina. - Nie masz tu jakiegoś kumpla, u którego można by usiąść i herbaty się napić? - pytam. - Mieszka tu niedaleko jedna dziewczyna z naszej wspólnoty modlitewnej. Może będzie w domu. - Była. Jak wyglądało nasze spotkanie? Ja zobaczyłem tylko coś małego, wielkie okulary i najpromienniejszy uśmiech jaki w życiu widziałem. A jak to odebrała Maria? - "Naprzód - jak opowiadała - wszedł smród niemytego ciała, tytoniu i czosnku (przepadam za czosnkiem), a potem szkielet psa, a za nim ludzki szkielet pokryty łachmanami, brudem i kudłami, spod których paliły się jak żarówki oczy, w których zastygł dziki zwierzęcy strach". Mały pokoik, w którym od razu poczułem dom. Prawdziwy dom jak z dzieciństwa. Rozmawiałem z pól godziny z obcą dziewczyną jak ze starym przyjacielem. Gdy wreszcie wyszliśmy do pociągu czułem się wypoczęty i odprężony. Chciałbym tu jeszcze kiedyś wrócić.

* * *

Święta naiwności! Gdzie ja trafiłem? Z początku myślałem, że to wariaci. Bez przerwy promienne uśmiechy. "Chwała Panu! Alleluja!". Wiara i filozofia życiowa jak z katechizmu dla grzecznych dzieci. Ale ci ludzie to wcale nie ciemniaki. Jakaś artystka malarka, studentka psychologii no i ... Gandhi. Ten sam, którego poznałem w Indyku. On ponoć założył tę pieprzniętą komunę. Gdyby nie chory pies i moje wyczerpanie psychiczne, zwiałbym pierwszego dnia. W jakim oni świecie żyją? Jutrznia. Anioł Pański, modlitwa wieczorna i Pismo Święte... W starej ceglanej chałupie siedzi parę osób i ksiądz. Dziewuchy śpią osobno, chłopaki osobno. Mnie hipisa śmieszy ten podział. W końcu jeśli się chce zachować wstrzemięźliwość, to potrafię się utrzymać w karbach śpiąc na wspólnym posłaniu z nagą dziewczyną. Jeśli nie, to co pomoże taki pozorny podział. Ja śpię z Kazanem w stodole. Przynajmniej mam tam spokój. Żarcie jest, spanie także. Robota też jest, ale nie wymyślają mi od niedołęgi, że nie klei mi się w rękach. No i te modlitwy, modlitwy... Ale skoro wszedłeś między wrony... Zresztą chrześcijaństwo to też droga Prawdy. Tylko czy musi to być na poziomie wiejskiej szkółki niedzielnej?

Nareszcie mam okazję pogadać z Gandhim. To w końcu człowiek z mojego świata i prędzej się złapiemy. No i znaleźliśmy wspólny język. - No i co, znalazłeś w swoich poszukiwaniach? - pyta Gandhi. - Niewiele. Chyba nie w tym wcieleniu się wyzwolę. - Wiesz co? Ja znalazłem swoją drogę. Właśnie tu. Jestem w końcu Polakiem. Słowianinem, a nie Hindusem. Po co mamy importować Boga aż z Indii? Przecież On jest i tu. Zostawił nam Prawdę dla nas Europejczyków... - Chrystus! Człowiek. Taki bezdomny hipis sprzed dwóch tysięcy lat. I wielki Guru Absolut... Prosta prawda głoszona z ołtarza wiejskiego kościoła. A jednak Prawda. Miłujcie się! Miłujcie Pana Boga swego!... Jeden wielki skrót. Kwintesencja wszystkich pism: Talmudu, Upaniszady, Wedy, Pisma Świętego i nasza hipisowska pacyfa. Miłość! Nareszcie żywa. I tyle... Idziemy z Gandhim do kaplicy i przed krzyżem zbitym z dwóch kijów ja hipis, mag, jogin, zaczynam nareszcie mówić słowa zaklęcia mistycznego, których na śmierć zapomniałem: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - Zaczynam czuć, co mówię.

* * *

Cuda cudami. Wiara wiarą. A życie życiem. Nawet fakt nawrócenia na chrześcijaństwo nie znaczy jeszcze, bym tak zaraz pogodził się z tym miejscem. Oswajam się wolno. Oni ze mną też. Ja pierwszy raz widzę ruch katolicki i poza sprawami religii trudno, żebym każdą sprawę akceptował. Oni pierwszy raz widzą hipisa i też nie wiedzą, z czym to się je. Spowiadam się pierwszy raz od wielu lat i obawiam się, że ksiądz kropnie na serce jak usłyszy. W końcu lista grzechów sięga jeszcze mojego życia na Kazimierzu. Ale nawet przeżył i dał rozgrzeszenie. Grzechy... Zauważyłem, że niektórzy mają ciężką obsesję na punkcie szóstego przykazania. Wiadomo - niewyżyty popęd (Freud się kłania). Gandhi pojechał, bo on stale w rozjazdach ewangelizacyjnych, a ja siedzę między tymi ludźmi i coraz bardziej się z nimi zżywam, choć przecież nie do końca przejmuję ich światopogląd. Nie jestem tak bezkrytycznie nastawiony do mistycyzmu jak oni. Fakt, że wierzę w Chrystusa. Ale ich praktyki to nie tylko wspaniałe przeżycia mistyczne, których nie neguję. Zdarza się typowa histeria tłumu i to z halucynacjami. Mój pogląd nawet nie kłóci się ze światopoglądem charyzmatyków, bo oni sami przyznają, że czasami szatan ich zwodzi. Dla mnie ten szatan (choć w szatana trudno, żebym jako mag wierzył) to przede wszystkim zwykłe zjawisko zwane psychologią tłumu. Ale w końcu może szatan i na psychologii bazować. A jednak mimo tych mankamentów wierzę wraz z nimi w tę najgłośniejszą Prawdę. W Chrystusa.

Siedziałem w tej komunie z charyzmatykami z półtora miesiąca. Potem ruszyłem w trasę. Pies wyzdrowiał, a we wspólnocie parę razy zjawiło się MO sprawdzać dokumenty. Po co mam narażać ich i siebie. Lecę na Kraków, Cholera, jak mnie tam ciągnie! Kogo tam w końcu mam? Tomek, paru hipów z Dekabrystą na czele, no i ta cala katoliczka. Jak jej tam? Acha. Maria. Już lipiec. Na polach pęcznieją wspaniałe zielone makówki. Oj, kusi diabełek!... Marię w Krakowie zastałem. Pamiętała mnie i cieszy się, że jestem. Ogląda mnie od stóp do głów i stwierdza, że duszę to co prawda umyłem, ale pasowałoby i ciało.

- Za parę dni jadę w góry. A może by razem?

- Czemu nie!

- Masz gdzie spać?

- No niezupełnie.

- Przenocowałabym cię, ale...

- Co ty myślisz, że ja zwierzę jestem?

Naścieliła mi na podłodze materacy, płaszczy, żebym się broń Boże nie zaziębił. A potem zasypiam zwinięty w kłębek na podłodze. Po hipisowsku, w ubraniu. Rano Maria posyła mnie po kawę. Daje pięćdziesiąt złotych. Przynoszę kawę, trochę żarcia i stówę reszty (co to dla starego sępa). Maria robi śniadanie. Głupio mi, żeby mnie obsługiwać. Na hipchatach obowiązuje samoobsługa. Ale Maria nie pozwala się wyręczyć.

- Wiesz co? - mówię - tak się czuję, jakbym był w domu.

- A swoją drogą jak ty potrafisz tak żyć poniewierając się po cudzych kątach, czy po prostu na bruku.

- Jakoś leci.

- Szczęśliwy jesteś z tym?

- Różnie bywa. Jak dotąd nie zdechłem.

- A czy ty w ogóle kogoś w życiu kochałeś prócz tego psa?

- Chyba babcię, ale umarła dawno temu. Jakoś się bez tego obywam i...

- I co? Wielki guru, prorok! Wyłudzający chleb od ludzi, żeby nie zdechnąć z głodu. Gdzie ty się nauczysz w ten sposób miłości Bożej czy choćby ludzkiej? W tej beznadziejnej walce o biologiczne przetrwanie? W walce z chorobą psychiczna i narkomanią? Z głodem i mrozem? W tej ciągłej zabawie w chowanego z milicją? Pewnego dnia poderżniesz sobie żyły, albo, jak to mówisz, zaćpasz się na śmierć. Teraz jeszcze żyjesz Bogiem, ale wśród swoich szybko wrócisz do normy. Zresztą widziałam, że jesteś zabezpieczony na obie strony.

- Owszem, Pismo Święte masz. Ale strzykawkę od wypadku też wozisz ze sobą.

- Strzykawkę mogę wywalić.

- Żeby kupić nową. Pomyśl o sobie nareszcie.

- Ciężko będzie. - Faktycznie, ktoś musi za ciebie myśleć. Jesteś ciągle dzieckiem. Dzieckiem, któremu trzeba mamusi.

Patrzę przez chwilę na Marię.

- Mario. Ja... Wiesz, nigdy nikt się nie martwił o to, czy w ogóle żyję. Chciałem cię o coś prosić. Bądź moją mamusią...

Maria naprzód przytuliła mnie, i całuje w czoło, a potem stwierdza:

- Tam w kącie jest miednica. Idź się umyj synku...

Kategorie

Komentarze

tak w chuj dlugie ze nie chcialo mi sie czytac ale pewnie fajne :))))

przeczytałem książką parę lat temu...No cóż dziś mnie już nie zachwyca.5 lat absty, teraz wiem, że żyję.Na marginesie,teraz( i przedtem), gdy ktoś podnieca się narkotykami czy alkoholem, wywiera na mnie impresję błazna bawiącego się zapałkami w zamkniętej stodole.

Ja bym powiedział że mistyków zdecydowanie nie można mylić z narkomanami.

Czytam fragmenty z sentymentu, w mojej głowie głos Tarzana; dlatego czytam. Beztroskie czasy sie przypominają... Nie bałem się o brak forsy, o to gdzie będę spał i co jadł. Nigdy nie ćpałem.

i co to kurwa jest za tekst ? obowiązkowa lektóra dla kogo ??? Co współczesne "ćpuny" jeśli tak to wogóle mozna nazwać mają wspólnego z tymi klimatami ? To że Tarzan ćpał kompot nic tak naprawdę nie oznacza, zwłaszcza tego kim był...

Zajawki z NeuroGroove
  • Bromo-DragonFLY
  • Marihuana

Substancja: przypuszczalnie bromo-dragonFLY (patrząc po długości tripu - 14 godzin silnego działania) - 1 karton

wiek/waga:20/63

Doświadczenie:marihuana, hasz, mieszanki ziołowe, amfetamina, DXM, ecstasy, psilocybe, LSD, DOC

S&S:pochmurne popołudnie pierwszomajowe, las w R. Towarzystwo liczne: M,G,B,F,A,Ł,T,K, czyli piękna i bestie - byłam jedyną kobietą wśród tripujących. No i jeszcze pies, a właściwie suczka, B. Nastawienie jak najbardziej pozytywne.

  • 1P-LSD
  • Inne
  • Marihuana
  • Miks

Ponury lipcowy wieczór w środku tygodnia, deszczowo. Wnętrze mieszkania.

– To w końcu bierzemy dwa papiery czy jeden? – dopytuje się F.

– Bierzemy dwa. Ja się nie boję. – odpowiadam.

– Dobra, to po jednym z każdego.

  • Benzydamina
  • Pierwszy raz

lekki stres , ciekawość , chęć odczucia mocnych halucynacji miasto / aglomeracja / las

 

02.09.2020

Chcę wam przedstawić historię mojego pierwszego razu z benzydymią .

Krótki wstęp o mnie :
Jestem 17 latkiem mieszkającym w aglomeracji średniego miasta .
Mieszkam w domu jedno rodzimym , teren wokół mojej " wioski" to głównie lasy , mamy rzeczkę i pola . Autobus jeździ , chodniki , latarnie są , mamy 2 sklepy a więc nie jest tak źle . Mam małą paczkę znajomych z którymi się spotykam średnio co drugi dzień . Tyle chyba wystarczy więc opowiem wam tą pojebaną historię.

  • MDMA (Ecstasy)

Nazwa substancji - pigułka extasy - mała, okrągła, zielona z napisem "LOVE"

(+ skręt + 2 piwa)

Poziom doświadczenia - pierwszy raz

Sposób zażycia - doustnie :)

Dawka - 1 pigułka