[<<] [H] [>>] |
8. Podróże w świecie duszy
Tak zatytułował nauczyciel islamski, dr Rudolf Gelpke, swoją relację na temat auto-eksperymenów z udziałem LSD i psylocybiny która ukazała się w wydawnictwie Antaios w lutym 1962 roku. Tytuł ten pasuje dobrze do opisanych dalej eksperymentów z LSD. Podróże z udziałem LSD i podróże kosmiczne prowadzone przez astronautów, mają z sobą dużo wspólnego. Obydwa przedsięwzięcia wymagają bardzo ostrożnych przygotowań zarówno w odniesieniu do środków bezpieczeństwa, jak i celów, podejmowanych po to, aby zminimalizować zagrożenie i uzyskać najlepszy rezultat. Astronauci nie mogą pozostać w kosmosie, a eksperymentatorzy z LSD w transcendentalnych sferach. I jedni, i drudzy muszą wrócić na ziemię, do codzienności, gdzie uzyskane, nowe doświadczenia powinny być poddane ocenie.
Następujące dalej relacje zostały tak dobrane, aby ukazać różnorodność możliwych stanów odurzenia LSD. W doborze materiału była także brana pod uwagę określona motywacja do wzięcia udziału w takim eksperymencie. Zamieszczono tylko relacje osób, które eksperymentowały w poszukiwaniu poszerzenia możliwości doświadczania wewnętrznego i zewnętrznego świata, oraz tych, które próbowały z pomocą tego narkotykowego klucza otworzyć nowe "drzwi percepcji" (William Blake: doors of perception). Znalazły się tam również relacje takich osób, które doświadczyły działania LSD w sposób wyrażony metaforą przez Rudolfa Gelpke, który - w celu ustanowienia nowych perspektyw i nowego pojmowania "świata duszy" - użył tego środka do przezwyciężenia sił grawitacji, przestrzeni i czasu w znaczeniu, w jakim przyzwyczailiśmy się te kategorie pojmować. Pierwsze dwie z następujących dalej relacji pochodzą ze wspomnianej wcześniej publikacji Rudolfa Gelpke w Antaiosie.
Taniec duchów wiatru (0.075 mg LSD, 23 czerwca 1961 roku, godz. 13.00)
Zaraz po zażyciu tej dawki, którą należy uznać za średnią,
wdałem się w ożywioną rozmowę z kolegą z pracy, którą prowadziliśmy
do godz. 14.00.
Następnie samotnie odwiedziłem księgarnię Werthmullera, gdzie
substancja zaczęła działać wyraźnie. Spostrzegłem, że tematy
książek, wśród których spokojnie grzebałem w głębi księgarni, są mi
całkowicie obojętne, podczas gdy przypadkowe szczegóły z mojego
otoczenia nagle wysunęły się na pierwszy plan i stały się jako
"znaczące". Następnie, po upływie jakichś dziesięciu minut,
zostałem odkryty przez znane mi małżeństwo i zmuszony do
konwersacji z nimi, która, przyznaję, nie była dla mnie mila, choć
i nie była specjalnie przykra. Przysłuchiwałem się tej rozmowie
(nawet temu, co sam mówiłem) "jakby ze znacznego oddalenia".
Sprawy, o których rozprawialiśmy (konwersacja dotyczyła perskich
opowieści, które wtedy tłumaczyłem) "należały do innego świata".
Świata, który mogłem teraz rzeczywiście sobą wyrażać (poza
wszystkim, miałem świeżo wdrukowane "zasady gry", o których
pamiętałem), ale z którym nie miałem już dłużej żadnego
emocjonalnego związku. Moje zainteresowanie nim zacierało się -
tylko nie stać mnie było, aby to spostrzec.
Po udanym wymówieniu się, poszedłem do miasta na targ. Nie miałem
żadnych "wizji", słyszałem i widziałem wszystko normalnie, lecz
równoczenie wszystko było inne w sposób trudny do wyrażenia;
wszędzie "niewidzialne szklane mury". Z każdym stawianym krokiem
stawałem się coraz bardziej zautomatyzowany. Uderzyło mnie
zwłaszcza spostrzeżenie, że stopniowo tracę kontrolę nad mięśniami
twarzy, która wydawała się robić coraz bardziej stężała, pozbawiona
całkowicie wyrazu, pusta, martwa - jak maska. Mogłem wciąż iść i
wprawiać siebie samego w ruch tylko dlatego, że znałem tę czynność
"z przeszłości" i pamiętałem, jak się to robi.
Lecz im dalej cofało się moje wspomnienie, tym bardziej stawałem
się niepewny. Pamiętam, że w jakiś sposób zaczęły to wyrażać moje
ręce: wkładałem je do kieszeni, wymachiwałem nimi, zaplatałem na
plecach... jakby były zawadzającymi przedmiotami, które ciągną się
za nami i o których nikt dobrze nie wie, jak się ich pozbyć. To
samo wrażenie związane było z całym moim ciałem. Nie wiedziałem
już, dlaczego tu było i dokąd powinienem z nim iść. Całkowicie
straciłem poczucie sensu podejmowania podobnych decyzji. Mogłoby to
zostać żmudnie zrekonstruowane, co wymagałoby zboczenia z trasy w
celu zebrania wspomnień z przeszłości. Musiałem stoczyć tego
rodzaju walkę, aby być zdolnym do przebycia krótkiego odcinka drogi
z targu do domu, do którego trafiłem około godziny 15.10. Nie
miałem najmniejszego poczucia bycia odurzonym. Oczekiwałem raczej
stopniowego, umysłowego zaniku. W najmniejszym stopniu nie było to
przerażające; lecz mogę sobie wyobrazić, że w okresach wpadania w
pewne zaburzenia umysłowe, ma miejsce bardzo podobny proces, który
jest rozciągnięty na znacznie dłuższy okres: pacjent, który doznał
odłączenia od świata, może poruszać się w nim tak długo, jak długo
utrzymuje się w nim wspomnienie poprzedniego, indywidualnego życia
w społeczności ludzkiej. Jednak w miarę zacierania się wspomnień,
aż do ich zaniku, traci całkowicie tę zdolność.
Krótko po wejściu do pokoju opanował mnie "szklisty stupor".
Usiadłem naprzeciwko okna i natychmiast wpadłem w zachwyt: okno
było otwarte na oścież, lecz przezroczyste, gazowe firanki były
zaciągnięte, a delikatny wiatr z zewnątrz bawił się nimi jak
welonem. Poruszał także kreślonymi przez słońce zarysami roślin
doniczkowych i liściastych pnączy, które stały na parapecie po
drugiej stronie firanki wzdymanej podmuchami. Spektakl ten
zawładnął mną całkowicie. "Utonąłem" w nim, wpatrując się tylko w
to delikatne i nieustające falowanie i bujanie się cieni roślin w
słońcu i na wietrze. Wiedziałem, czym "to" jest, lecz szukałem
właściwego imienia, szukałem formuły, "magicznego słowa", które
znałem - i oto już je miałem: Totentanz, taniec śmierci... To był
to, co wiatr i światło ukazywały mi na tiulowym ekranie. Czy było
to przerażające ? Czy dotykało mnie to? Być może na początku. Lecz
potem ogarnęła mnie wielka wesołość i usłyszałem muzykę ciszy i w
rytm podmuchów nawet moja dusza udała się w tan z uwolnionymi
cieniami. Tak, rozumiałem: to jest firanka i firanka sama w sobie
JEST tajemnicą, największą z ukrytych. Dlaczego zatem mielibyśmy ją
drzeć? Ten, kto to robi, rozrywa także samego siebie, gdyż "to, co
jest poza", poza zasłoną, jest "nicością"...
Polip z głębiny (0.150 mg LSD, 15 kwietnia 1961 roku, godz. 9.15)
Początek efektu już po 30 minutach, z silną, wewnętrzną
ekscytacją, drżeniem rąk, chłodem ciała i smakiem metalu na
podniebieniu.
10.00: Otoczenie pokoju ulega transformacji w fosforyzujące fale,
Pędzące z dołu i przepływające także przez moje ciało. Skóra, a
zwłaszcza palce u nóg, naładowana elektrycznie; ciągle rosnące
podniecenie utrudnia jasne myślenie...
10.20: Brak mi słów na opisanie mojego aktualnego stanu. Jest tak,
jakby jakiś "inny" i kompletnie obcy ktoś obejmował mnie we
władanie krok po kroku. Mam duże trudności z zapisywaniem
(zahamowany czy puszczony? - nie wiem!). Złowieszczy proces
postępującego samowyobcowania spotęgował we mnie odczucie
bezsilności, bycia unoszonym coraz wyżej i bez ratunku. Około 10.30
poprzez zamknięte oczy zobaczyłem niezliczone, samo splatające się
nitki na czerwonym tle. Niebo, ciężkie jak ołów, zdawało się
przygniatać wszystko. Doznawałem ego ciśniętego w sobie i czułem
się jak wysuszony karzeł.. Nieco przed 13.00 udało mi się opuścić
coraz bardziej przytłaczającą atmosferę firmy w studiu, gdzie
przeszkadzaliśmy tylko sobie nawzajem w całkowitym pogrążeniu się w
odurzeniu. Usiadłem na podłodze w małym, pustym pokoju, z plecami
przy ścianie i przez jedyne okno wąskiego frontu po przeciwległej
stronie widziałem kawałek szaro-białego, zachmurzonego nieba.
Podobnie jak całe otoczenie, wydawało się beznadziejnie normalne.
Byłem przybity, a moje ja wydawało się być tak odpychające i
okropne, że nie miałem (i tego dnia rzeczywicie kilkakrotnie
desperacko tego unikałem) spojrzeć w lustro lub w twarz innej
osobie. Bardzo chciałem, aby odurzenie skończyło się wreszcie, lecz
moje ciało pozostawało nadal w jego władaniu. Wyobrażałem sobie, że
w głębi jego napierającego i obezwładniającego ciężaru dostrzegam
polipa, który setkami ramion otacza mnie i krępuje. W
rzeczywistości doświadczałem tego w tajemniczym rytmie. Przeżywałem
też elektryzujące kontakty, jakże prawdziwe, choć z niezauważalną w
rzeczywistości, lecz złowieszczo wszechobecną istotą, do której
zwracałem się głośno, obrzucając ją obelgami, jakbym licytował się
z nią i wyzywał do otwartej walki. "To tylko projekcja zła, które
jest w tobie" - zapewniał mnie inny głos. "To twój duchowy potwór!"
Doznanie to było jak nagły cios mieczem.
Przeszyło mnie swą oczyszczającą mocą. Ramiona polipa odpadły ode
mnie - jak ucięte - i równoczenie pochmurna i mroczna szarobiel
nieba za otwartym oknem rozświetliła się nagle jak skrząca się w
słońcu woda. Kiedy wpatrywałem się w nią urzeczony, zmieniła się
(dla mnie!) w prawdziwą wodę.
Podziemne źródło opanowało mnie i przebiło się tutaj w jednej
chwili i teraz wrzało przede mną, chcąc zamienić się w sztorm, w
jezioro, w ocean z milionami milionów kropel - a na wszystkich
kroplach, na każdej z nich, tańczyły światła... Kiedy pokój, okno i
niebo powróciły wreszcie do mojej świadomości (była godzina 13.25),
odurzenie z pewnością nie dobiegło jeszcze końca. Jego ostatnie
akordy, które docierały do mnie podczas dwóch następnych godzin,
bardzo przypominały tęczę, która następuje po burzy .
Stany wyobcowania z otoczenia i doświadczania obcości własnego
ciała, opisane w powyższych eksperymentach Gelpkego, a także
doznanie obcej istoty, demona, przejmującego władzę nad człowiekiem
- są charakterystyczne dla odurzenia wywołanego LSD i mimo całej
różnorodności i odmienności doświadczeń tego rodzaju, są cytowane w
większości raportów badawczych. Opisywałem już to niesamowite
doświadczenie opanowania przez demona LSD, jakie stało się moim
udziałem w pierwszym planowanym auto-eksperymencie. Lęk i poczucie
zagrożenia ogarnęły mnie wówczas bardzo mocno, gdyż nie wiedziałem
jeszcze, że demon może także uwolnić swoją ofiarę.
Taniec Czapli
Relację z pełnego znaczeń auto-eksperymentu z użyciem LSD
zamieścił Erwin Jaeckle w renomowanym, prywatnym czasopiśmie
"Schicksalsrune in Orakel, Traum und Trance" (Arbon 1969).
Doświadczenie zostało przeprowadzone 2 grudnia 1966 roku i było
nadzorowane oraz skrupulatnie protokołowane przez Rudolfa Gelpke, a
następnie relacja z niego została opisana i skomentowana przez
eksperymentatora:
Jestem przekonany, że w czasie odurzenia udało mi się doświadczyć
stanu nieoczekiwanego samozrozumienia. Nie przeraziło mnie to,
jednak nie dowierzałem sobie, mając w pamięci liczne przełomy i
katastrofy, prowokowane przez tego innego we mnie, którego
spodziewałem się spotkać. Przekazałem zatem kluczyki do samochodu
mojemu doradcy, gotów bronić się japońskim mieczem. Dwie godziny po
wejściu do wspólnego kręgu i w godzinę od rozpoczęcia
doświadczenia, moje zmęczenie pogłębiło się. Tylko odgłosy uległy
przekształceniu, wydawały się ochrypłe, bezdźwięczne, jakby
pochodziły z miejsc pokrytych śniegiem. To minęło. Puls był lekko
przyspieszony. Po dwóch godzinach od rozpoczęcia eksperymentu
obniżył się do 64 uderzeń. Poczułem się lżej, jakbym nic nie ważył
i mógł bez zmęczenia wspiąć się na szczyt góry wznoszącej się za
miastem, gdzie znajdował się zamek. Także przestrzeń pokoju
przemierzałem lekki jak piórko. Cienie w rogach pokoju stały się
niebieskawe jak dym z papierosa. Ciało unosiło się w powietrzu, bez
ciężaru, pełne prześwitów, jakby nie było już ciałem, i nie wiadomo
gdzie przebywało. Odświętna sala Bannerherrn nadymała się w coraz
to innych miejscach, jakby znajdujące się w niej sprzęty oddychały.
Kiedy celowo kierowałem spojrzenie na jakiś przedmiot, stawał się
zwyczajny, jakby wyłączony z tej gry, jednak na skraju pola
widzenia poszczególne sprzęty oddychały i, falując, poruszały ten
jeden oddech, który je wszystkie obejmował. Kolory rozkwitały,
stawały się intensywne, soczyste, a wielki obraz przedstawiający
okręt stał się trójwymiarowy. Mógłbym nim odpłynąć w dal. Nie
miałem jednak takiej potrzeby. Leżałem na plecach i nie zamierzałem
się stąd ruszać. Odpłatą za lęk było kłamstwo. Zdawałem się to
rozumieć i pragnąłem tylko być, nie posiadając żadnych oczekiwań.
Trwałem, otwarty na to, co się dzieje, i wtedy przebiegło mi przez
myśl, że każda rzecz zawiera literę akrostychu tworzącego filozofię
całości i że warto w mnogości przedmiotów poszukiwać jedności,
będącej treścią poematu świata. Doznałem tego jako uczucia
jednoczącej miłości. Nie było to pomyślane, lecz raczej
doświadczone zmysłowo i przypominało niemieckie powiedzenie ze
"Szkółki mowy i milczenia", które wyraziłem lakonicznie, po łacinie
w postaci akrostychu: amor maximus amor rei est.
Poprosiłem mojego opiekuna, aby zapisał tę sentencję, gdyż chciałem
go włączyć do poematu.
Miał też swój udział w światowym akrostychu.
Szukałem dla niego litery. Spełnił moją prośbę.
Nienawiść wygasła, została zamknięta. Moje doświadczenie wykraczało
poza wszelkie granice. Na tym etapie eksperymentu męczyłem się z
dobraniem właściwych słów. Nie znajdowałem jednak właściwych, a
tylko odrzucałem nieodpowiednie, brzmiące banalnie. To, co czułem,
dawało się wyrazić tylko językiem literackim, więc posługiwałem się
nim przez cały czas eksperymentu, starając się przekazać moje
odkrycie.
Byłem zawiedziony, gdy definicje okazywały się niewystarczające i
wtedy wciąż od nowa, pełen zapału próbowałem je zmienić, śmiejąc
się i biegając wkoło jak wariat, gdyż wiedziałem, co chcę
powiedzieć, lecz nie mogłem odnaleźć właściwego słowa. Śmiech
oznaczał zrozumienie tego, co było przedmiotem wglądu. Zrozumienie
to było jednak nadaremne. Wiedziałem, że nawet nie warto się starać
go przekazać. Wprost przeciwnie - byłem bliższy prawdzie
pozostawiając zrozumienie samemu sobie. To pragnienie jego
wyrażenia zniekształcało przekaz, podczas gdy porzucenie pragnień
rozświetlało go. Zorientowałem się, że przeszkodą może tu być moja
elokwencja. Lecz poszukiwane słowo ciągle mi się wymykało. Ono
powinno być, a nie działać.To nie było odurzenie, lecz
samopotwierdzenie mocy duchowej. Duch był obecny nie w mózgu, lecz
w przestrzeni jego dopełnienia. Wiedziałem przeto, że akrostych
rzeczywistości będzie się ujawniał z początku we wszystkich
możliwych wierszach. Postanowiłem zatem także w przyszłości
kontynuować nieskończone poszukiwania właściwych słów, których sens
wykraczał poza indywidualną zmysłowość. Byłem pewny mojej mocy
rozciągającej się na całą przyszłość i mogłem także doświadczać
bólu moje słonecznej tkanki. Czułem ten ból.
Nie leżałem już, lecz nie czułem własnego ciężaru. Kiedy okryłem
się aż pod szyję grubym, filcowym kocem, radość sprawiała mi jego
powierzchnia, a palce zdawały się rozumieć tę rzecz i powoływać ją
do istnienia mocą wyostrzonych zmysłów. Wtedy spod
miodowozłocistego wieka skrzyni wyszły czaple. Kołysały się na boki
cicho jak kwiaty. Parka. Jeden z ptaków przyglądał mi się uważnie,
obserwował mnie. Ja też wpatrywałem się w niego.
Ujrzałem gałąź drzewa, lecz nie odwracałem wzroku.
Czaple prowadziły taneczną, kwiecistą dysputę.
Rozumiałem, co mówią. Także one brały udział w tym wzbierającym
rytmie świata i były mu poddane. Uśmiechałem się niczym zawieszone
w toni wodorosty do nich i oświadczyłem mojemu przewodnikowi, że
wiem o tym, iż pochodzą z krainy cieni, lecz równoczenie mrugnąłem
do nich okiem. Mimo to. Cóż bowiem jest rzeczywiste? Pytanie było
równie nieprzekonujące jak ja sam, więc rozwiało się. Liczyło się
samo porozumienie. Rozumiałem te czaple, których wysoko wyciągnięte
dzioby stykały się z sobą i równoczenie rozumiałem, co spokojnym
głosem mówił do mnie mój opiekun, z którym byłem zamknięty, dopóki
one nie nadeszły. W tym rosnącym porozumieniu rozbłysnął niebiańsko
rozsłoneczniony, złocisty ton drewnianego wieka. Równoczenie
światło przygasło, a pokój znów stał się niemal wrogi, zimny, choć
ja w dalszym ciągu pozostawałem pełen lekkości. Gdy wieko wypuściło
kwiaty, znałem już to słowo, którego tak długo szukałem. Nie
wypowiedziałem go jednak, gdyż rozwiało się. Było zawarte w pulsie,
w oddechu przedmiotów będących na granicy wzroku.
Nie było niczym więcej, niż potężnym rytmem.
Określałem je poprzez negację każdego metrum.
W pomieszczeniu fresk okrętu rozbłyskiwał kolorami, po czym gasł,
stając się znów obrazem. Nasycone przestrzenią kolory pochodziły z
innej rzeczywistości.
Kolory miały wiele wymiarów. Na obrzeżach prześwitujące, u dołu
stawały się całkiem płaskie, aby, po krótkim wzniesieniu się, opaść
na sam dół. Te wzniesienia i upadki były w rzeczywistości
rozbłyskami i gaśnięciami światła. Pokrywa skrzyni zaczęła się
zamykać. Płaszczyzny były teraz przedzielone łukiem, jak cudownie,
jednolicie napełniony plaster miodu w postaci kuli, której centrum
znajdowało się gdzieś pode mną. Światło wsysało mnie z siłą równą
mojemu ciężarowi. Nie ważyłem więc nic. Kartka, która na początku
eksperymentu była biała, stała się bladoniebieska jak poranna mgła,
a potem błękitno-czerwona, aż w końcu stała się jasnopurpurowa.
Teraz jednak świat świecił błyszczącym, miodowym złotem. Wieko było
tym, lecz to nie było wiekiem. Ten blask był pozaziemskiego
pochodzenia, lecz całkiem obecny. On był tym. Dotarłem na miejsce
nie przerywając tej podróży. Nie miała ona końca przy śniadaniu i
po południu, także podczas powrotu samochodem do Schaffhausen, a
później w drodze do Stein nad Renem. Wróciłem z niej cały i zdrowy.
Kiedy podróż miała się ku końcowi, kilka jeszcze razy zdarzyło mi
się osiągnąć ten stan, który powracał jak obraz odbity w lustrach -
lekkość kroku, swoboda oddechu, chrypka w głosie. Zmysły były
jednak uwolnione. To pozostało. I trwa. Świat stał się od tego
czasu inny. Z pewnością bardziej kolorowy.
Ma też o jeden wymiar więcej. Ma inną plastyczność, Cechą tego
wymiaru jest serdeczność.
Dlatego cieszyłem się bardzo, że nie ujawniły się emanacje mojej
lękowej, ciemnej strony. Byłem dla siebie dobrym towarzyszem. I
pozostanę nim nadal. Zawdzięczam temu doświadczeniu głębokie
samopotwierdzenie. Przyniosło ufność, wolność i gotowość.
Na koniec podróży zabrałem z sobą tego lepszego - mnie. Rozumiemy
się, śmiejemy się, gdyż razem tam byliśmy i jesteśmy złączeni
jednym akrostychem, razem go też dźwigamy. Nie polegało to na
zaburzeniu świadomości, ale na jej rozpadzie i poczuciu, że
należymy do jednej światowej wspólnoty i jednego jej oddechu.
Dlatego szelesty były identyczne i wyraźne. W swojej osobliwej
teraźniejszości ujawniały świadectwo wszechobecności. Podobnie
rzecz się miała z kolorami. Były rozświetlone, zastąpione
wypełniającym je światłem, a nie barwą. Lecz i barwa i ono też były
jednym. Zwycięstwo teraźniejszości nad zabezpieczeniami. Dlatego
wiedziałem już dokładnie, jak płynie czas, który wciąż wyłaniał się
z bezczasowej nieskończoności. Czas miał ekstensywny krok i
intensywną nieskończoność. W taki sposób pędziły moje myśli to tu,
to tam, a będąc to tu, to tam, były zwyczajnie pośrodku. Tego nie
można utracić. Ku mojej radości okazało się, że cały eksperyment
przebiegł w nastroju pełnej pogody. Rzadko miałem okazję śmiać się
tak często i szczerze. Śmiałem się także zawsze potem, kiedy czułem
się zjednoczony z przedmiotami lub gdy brakowało mi jakiegoś słowa,
które miałem na końcu języka. Z każdym wybuchem śmiechu
wyrażającego zrozumienie, zawieszeniu ulegała cała wiedza o
świecie. Rymował się on w akrostychu, gdzie był śmiechem
niebiańskim.
Relacja z eksperymentu Erwina Jaeckle jest o tyle znacząca, że jako
literatowi i poecie udało mu się słowami wyrazić dużo z tych
przeżyć związanych z LSD, które większość podróżników uznaje za
"niewyrażalne" lub "nie poddające się opisowi". Można także
zapoznać się z jego osobistą filozofia, która została wpleciona w
obraz przeżycia. Doświadczenie to ukazuje, jak duże piętno na
przeżyciach wywołanych działaniem LSD wyciska osobowość
eksperymentatora.
Doświadczenie malarza z LSD
Przygody opisane w następnym sprawozdaniu przez pewnego malarza należą do całkowicie innego rodzaju doświadczeń z LSD. Artysta ten odwiedził mnie, aby zapoznać się z moim poglądem, w jaki sposób powinno się rozumieć oraz interpretować przeżycia wywołane LSD. Obawiał się, że ta znacząca przemiana jego osobistego życia, jaka nastąpiła w wyniku doświadczeń z LSD, mogła być wynikiem zwyczajnego złudzenia. Moje wyjaśnienia - że LSD jako czynnik biochemiczny, wzmacnia tylko wizje, lecz nie kreuje ich i że wizje te pochodzą raczej z jego własnego wnętrza - podtrzymały zaufanie co do znaczenia jego własnej transformacji.
... Tak więc przybyliśmy z Evą do pustej doliny górskiej.
Sądziłem, że to będzie wyjątkowo piękne przeżycie - wysoko, na
łonie natury. Eva była młoda i atrakcyjna. Byłem dwadzieścia 1at
starszy od niej, już w lecie życia. Wbrew przykrym doświadczeniom,
będącym rezultatem erotycznych eskapad, jakie dane mi było kiedyś
przeżyć, wbrew cierpieniu i rozczarowaniom, jakich już kiedy byłem
sprawcą wobec osób, które mnie kochały i ufały mi, byłem znów
popychany przez nieopanowaną siłę ku Evie, ku jej młodości. Byłem
pod urokiem tej dziewczyny.
Nasz związek dopiero się zaczynał, lecz czułem ten uwodzicielski
pociąg silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedziałem, że nie
jestem w stanie dłużej mu się opierać.
Po raz drugi w moim życiu byłem znów gotów opuścić rodzinę,
porzucić zajmowane stanowisko, zburzyć wszystkie mosty. Chciałem z
Evą rzucić się bez zahamowań w to namiętne odurzenie. Ona była
życiem, młodością. Krzyczało to we mnie raz po raz, pragnienie, aby
wysączyć do ostatniej kropli naczynie pożądania i życia, aż do
śmierci i wiecznego potępienia. Niech później zabiera mnie diabeł!
W rzeczywistości już dawno temu wyrzuciłem boga i diabła ze swojego
życia. Były dla mnie uosobieniem ludzkiej pomysłowości,
wykorzystywane przez pozbawioną skrupułów, sceptyczną mniejszość w
celu gnębienia i eksploatowania pełnej wiary, naiwnej większości.
Nie chciałem mieć nic wspólnego z tą zakłamaną, społeczną
moralnością. Chciałem cieszyć się życiem za wszelką cenę i miałem
nadzieję przeżyć radość et apres nous le deluge. "Co mi tam żona,
co mi tam dzieci - niech żebrzą, jeśli są głodne". Uważałem że
instytucja małżeństwa wyrasta ze społecznego zakłamania. Małżeństwa
moich rodziców i znajomych wydawały się dostatecznie potwierdzać tę
opinię. Pary pozostawały w związkach, gdyż było to wygodniejsze -
były przyzwyczajone do tego i hołdujące zasadzie "bycia tego winnym
naszym dzieciom". Pod pozorem dobrego małżeństwa dręczyli się
nawzajem emocjonalnie, aż dostawali wysypki lub wrzodów żołądka,
ewentualnie każde prowadziło oddzielne życie.
Wszystko we mnie sprzeciwiało się myśli, że muszę kochać jedną i tę
samą osobę do końca dni. Szczerze przyznaję, że postrzegałem to
jako odrażające i nienaturalne. Tak przedstawiał się mój wewnętrzny
stan w ten cudowny, letni wieczór nad górskim jeziorem. O siódmej
wieczorem obydwoje zażyliśmy średnio mocną dawkę LSD, około 0,1
miligrama. Zaraz potem udaliśmy się na spacer wokół jeziora, po
czym usiedliśmy na ławce. Rzucaliśmy kamienie do wody i
obserwowaliśmy tworzące się kręgi fal. Czuliśmy delikatny,
wewnętrzny niepokój. Około ósmej udaliśmy się do hotelowego baru,
gdzie zamówiliśmy herbatę i kanapki. Było tam jeszcze kilkoro
gości, którzy opowiadali dowcipy i śmiali się głośno.
Zerkali w naszą stronę. Ich oczy dziwnie błyszczały. Czuliśmy
obcość i dystans i mieliśmy poczucie, że mogli coś u nas
zaobserwować. Na zewnątrz powoli robiło się coraz ciemniej.
Zdecydowaliśmy - aczkolwiek niechętnie - udać się do naszego
pokoju.
Droga pozbawiona świateł prowadziła wybrzeżem jeziora w stronę
oddalonego domu gościnnego, Kiedy włączyłem światło, granitowe
schody, prowadzące od nabrzeżnej drogi do tego domu, zaczęły coraz
intensywniej świecić. Nagle Eva poczuła niepokój i zrobiło jej się
zimno. "O do diabła" - przemknęło mi przez myśl i poczułem nagłą
grozę, która rozlała się po moich członkach. I już wiedziałem, że
sprawy zaczynają przybierać zły obrót. W oddalonej mieścinie zegar
wybił godzinę dziewiątą. Gdy tylko znaleźliśmy się w pokoju, Eva
rzuciła się na łóżko i zaczęła patrzeć na mnie szeroko otwartymi
oczami. Nie było nawet cienia szansy, abyśmy mogli pomyśleć o
kochaniu się. Usiadłem na brzegu łóżka i trzymałem jej obydwie
ręce. Wtedy nadszedł paniczny strach. Pogrążaliśmy się głęboko w
horrorze nie do opisania, którego żadne z nas nie było w stanie
zrozumieć. "Spójrz w moje oczy, spójrz na mnie!", błagałem Evę,
lecz jej wzrok był nieustannie zwrócony w inną stronę, a potem
wybuchła głośnym płaczem i z przerażenia cała zaczęła się trząść.
Nie mieliśmy żadnego wyjścia. Na zewnątrz była tylko mroczna noc i
głębokie, ciemne jezioro. W miejscu ogólnym wszystkie światła
wygaszono - ludzie poszli już prawdopodobnie spać. Co
powiedzieliby, gdyby nas zobaczyli w tym stanie? Prawdopodobnie
wezwaliby policję i wtedy sprawy przybrałyby jeszcze gorszy obrót.
Skandal z narkotykami - nie do zniesienia, dręczące myśli.
Nie mogliśmy ruszyć się z miejsca. Siedzieliśmy otoczeni czterema
drewnianymi ścianami, których deskowane łączenia jaśniały
piekielnym blaskiem.
Stawało się to z każdą chwilą coraz trudniejsze do wytrzymania.
Nagle drzwi się otworzyły i weszło "coś strasznego". Eva krzyknęła
dziko i schowała się pod przykryciem łóżka. Znów płacz. Pod
przykryciem łóżka groza była jeszcze większa. "Spójrz prosto w moje
oczy", wołałem do niej, lecz ona odwracała wzrok z lewa na prawo,
jakby była niespełna rozumu. Zorientowałem się, że staje się
szalona. W desperacji przytrzymałem ją za włosy tak, aby nie mogła
odwrócić ode mnie twarzy. Ujrzałem śmiertelny strach w jej oczach.
Wszystko wokół nas było wrogie i przerażające, jakby chciało nas
zaatakować w następnej chwili. Musisz chronić Evę, musisz ją
przeprowadzić przez to i wytrzymać aż do jutrzejszego ranka, kiedy
efekt zaniknie - mówiłem do siebie. Wtedy znów pogrążyłem się w nie
dającym się nazwać horrorze. Zatracił się czas i sens czegokolwiek
i wydawało się, jakby stan ten nigdy nie miał się skończyć.
Przedmioty w pokoju poruszały się karykaturalnie; drwina i
szyderstwo sączyły się ze wszystkich stron. Gdy zobaczyłem
żółto-czarne buty Evy, które leżały zdjęte, było to niezwykle
pobudzające, gdyż buty przypominały dwie wielkie osy pełzające po
podłodze. Przewód wodociągowy usytuowany nad wanną zmienił się w
głowę węża mającego oczy w miejscu kranów obserwującego mnie z
wrogością. Przyszło mi też na myśl moje pierwsze imię, Jerzy, i w
jednej chwili poczułem się jak Rycerz Jerzy, który musi walczyć dla
Evy. Jej płacz wyrwał mnie z tych myśli. Skąpana w pocie i drżąca
zbliżyła się do mnie. "Chcę pić", wyjęczała z wielkim wysiłkiem.
Nie puszczając Evy ręki, udało mi się podać jej szklankę wody. Lecz
woda wydawała się mętna i lepka, była trująca i nie mogliśmy ugasić
nią pragnienia. Dwie nocne lampki stołowe świeciły dziwnym blaskiem
piekielnego światła. Zegar wybił dwunastą. To jest piekło,
pomyślałem. Nie ma w nim tak naprawdę żadnego diabła, ani nie ma w
nim demonów, lecz było przez nas widziane, wypełniało pokój i
dręczyło nas niewyobrażalną grozą.
Wyobraźnia, czy nie? Halucynacje, projekcje? - mało znaczące
kwestie, gdy zestawimy je z realnością strachu, który związał się z
naszymi ciałami i wstrząsał nami: ten lęk - istniał. Przyszło mi do
głowy kilka ustępów z książki Huxleya "Drzwi percepcji", co
przyniosło chwilową ulgę. Spojrzałem na Eve, na tę przerażającą,
skamlającą istotę przeżywającą katusze i czułem wyrzuty sumienia i
litość. Stała się dla mnie kimś zupełnie obcym, ledwie ją
rozpoznawałem.
Miała na szyi delikatny, złoty łańcuszek z medalikiem z Matką
Boską. Był to prezent od jej młodszego brata. Spostrzegłem, jak
emanuje z niego dobroczynne i przynoszące ukojenie promieniowanie,
mające związek z czystą miłością. Lecz wtedy groza ponownie wdarła
się w spokój, jakby zmierzając do końcowego zniszczenia. Musiałem
użyć całej mojej mocy, aby Evę powstrzymać. Słyszałem licznik
elektryczny, tykający niesamowicie po drugiej stronie drzwi, jak
gdyby w następnej chwili zamierzał mi przekazać jakąś niezwykle
ważną, złą i druzgocącą wiadomość.
Szyderstwo, pogarda i złość dobiegały wyszeptywane z każdej
szczeliny i zakamarka. W samym środku tej męczarni usłyszałem
dobiegający z oddali odgłos krowich dzwonków, które brzmiały niczym
cudowna, obiecująca muzyka. Lecz wkrótce znów zapadała cisza i
wzbierały groza i strach. I jak tonący szuka koła ratunkowego, tak
ja pragnąłem, aby krowy znów zechciały przejść koło domu. Lecz
wszystko było martwe i tylko przerażające tykanie i buczenie
licznika prądu rozbrzmiewało wkoło nas niczym niewidzialny, wrogi
owad.
Wreszcie zawitało. Z wielką ulgą zauważyłem, jak jaśnieją szczeliny
okiennic. Teraz mogłem pozostawić Evę sobie samej - uspokoiła się.
Wyczerpana, zamknęła oczy i zapadła w sen. Wstrząśnięty i pełen
smutku wciąż siedziałem na brzegu łóżka. Znikła moja duma i w kąt
poszły pozory - to, co ze mnie pozostało, to kupka nieszczęścia.
Obejrzałem się w lustrze i wzdrygnąłem się - w jedną noc
postarzałem się o dziesięć lat. Przybity, spojrzałem na światło
nocnej lampki, rzucające paskudny cień poprzez plecionkę z
plastikowego sznura. Nagle całe światło stało się jaśniejsze, a
plastikowe sznury zaczęły połyskiwać i skrzyć się. Błyszczały
niczym diamenty i klejnoty we wszystkich kolorach i poczułem
wszechobejmujące doznanie szczęścia. W oka mgnieniu znikły lampa,
pokój, znikła Eva i znalazłem się w cudownie fantastycznym
otoczeniu, Można by je porównać do nawy ogromnego gotyckiego
kościoła, z nieskończoną liczbą kolumn i łuków. Nie były one jednak
zrobione z kamienia, lecz z kryształu. Niebieskawe, żółtawe,
mleczne i doskonale przezroczyste kolumny z kryształu otoczyły mnie
niczym drzewa w dzikim lesie. Ich szczyty i konary ginęły w
zawrotnych wyżynach.
Jasne światło ukazało się mojemu wewnętrznemu oku i delikatny,
łagodny głos przemówił do mnie ze środka tego światła. Nie
słyszałem tego uszami zewnętrznymi, lecz postrzegałem jako czyste
myśli, które naraz się pojawiały. Dotarło do mnie, że w grozie
przeszłej nocy doświadczyłem mojego własnego, indywidualnego stanu
- siebie. Mój egotyzm sprawiał, że trzymałem się z dala od ludzi,
co doprowadziło do wewnętrznej izolacji. W rzeczywistości kochałem
tylko siebie, nie kogoś obok; uwielbiałem nagrodę, którą ktoś mi
dawał. Świat istniał tylko po to, aby zaspokoić moje żądze. Stałem
się sztywny, zimny i cyniczny. Znakiem tego było piekło: egotyzmu i
braku miłości. Dlatego wszystko wydawało się dziwne i nie związane
ze mną, a przez to pogardliwe i przerażające. Wśród płynących łez
zostałem oświecony wiedzą, że prawdziwa miłość oznacza wyrzeczenie
się egotyzmu i że to raczej nie pragnienia, lecz nieegotyczna
miłość buduje mosty do serc naszych bliskich. Fale niezwykłego
szczęścia przepływały przez moje ciało. Doświadczałem łaski Boga.
Lecz jak to możliwe, że to spływało na mnie, szczególnie z tego
taniego lampionu? Wtedy wewnętrzny głos powiedział: bóg jest
wszędzie.
To doświadczenie znad górskiego jeziora dało mi pewność, że poza
ulotnym, materialnym światem, istnieje także wieczna, duchowa
rzeczywistość, która jest naszym prawdziwym domem. Jestem teraz w
drodze do domu. Dla Evy wszystko pozostało tylko złym snem.
Rozstaliśmy się wkrótce potem.
Radosna pieśń istnienia
Zamieszczona poniżej relacja pochodzi od
dwudziestopięcioletniego agenta handlowego i została zamieszczona w
książce Johna Cashmana LSD cudowny narkotyk. Przypadek jest wart
uwagi, gdyż opisuje charakterystyczny efekt działania LSD, kiedy
błogość i koszmar mieszają się z sobą niczym następujące po sobie
śmierć i odrodzenie.
Moje pierwsze doświadczenie z LSD miało miejsce w domu bliskiego
przyjaciela, który był moim przewodnikiem. Otoczenie było wygodnie
znajome i relaksujące. Zażyłem dwie ampułki (200 mikrogramów) LSD,
zmieszane ze szklanką destylowanej wody. Doświadczenie trwało około
jedenastu godzin, od ósmej wieczorem w sobotę aż prawie do godziny
siódmej następnego ranka. Nie miałem żadnej ustalonej płaszczyzny
porównania, lecz jestem przekonany, że żaden święty nie przeżył
nigdy równie wspaniałych i radosnych wizji i nie doświadczył
bardziej błogiego stanu transcendencji. Moje możliwości opisania
cudów są żałosne i całkiem nieadekwatne do tego zadania. Szkic, w
dodatku sknocony, musi wystarczyć tam, gdzie tylko ręka wybitnego
artysty, pracującego z pełną paletą kolorów jest w stanie oddać
prawdę przekazu. Muszę przeprosić za moje własne ograniczenia i
kiepskie próby, służące zredukowaniu tego najważniejszego
doświadczenia w moim życiu do zwykłych słów. Mój wyniosły śmiech z
tych, którzy próbowali w niezdarny i powściągliwy sposób opisać mi
niebiańskie wizje, przekształcił się w wyrozumiały uśmiech
konspiratora - to wspólne doświadczenie nie potrzebuje słów.
Moją pierwszą myślą po wypiciu LSD było to, że nie wywołuje ono
żadnych skutków. Mówiono mi, że pierwsze objawy w postaci mrowienia
na skórze zaczynają się po trzydziestu minutach. Nie było żadnego
mrowienia. Skomentowałem to, na co mój przyjaciel poprosił mnie,
abym się zrelaksował i zaczekał. Z braku innych rzeczy do roboty,
wgapiłem się w magiczne oko odbiornika radiowego, kiwając głową w
rytm kawałka jazzowego, którego nie znałem. Sądzę, że trwało to
kilkanaście minut, zanim zorientowałem się, że światło
kalejdoskopicznie zmienia kolor w ślad za zmianami skali muzycznej
dźwięków, świecąc na czerwono i żółto przy dźwiękach wysoko
tonowych i mocnym fioletem przy tonach niskich. Wybuchnąłem
śmiechem. Nie miałem pojęcia, kiedy to się zaczęło. Wiedziałem
jednak, że nastąpiło.
Zamknąłem oczy, lecz kolorowe nuty wciąż tu były.
Poraziła mnie niezwykła świetlistość barw. Próbowałem coś
powiedzieć, aby opisać te jasne i rozedrgane barwy. Jednak nie
wydawało się to takie ważne. Przy otwartych oczach promieniejące
kolory zalewały pokój, nakładając się jedna na drugą zgodnie z
rytmem muzyki. Nagle stałem się świadomy tego, że kolory były
muzyką. Odkrycie to nie było dla mnie czymś zaskakującym. Wartości,
tak strzeżone i chronione, stawały się mało znaczące. Chciałem
mówić o barwnej muzyce, lecz nie byłem w stanie tego zrobić. Byłem
zredukowany w wypowiedziach do jednosylabowych słów, gdyż
wielosylabowe impresje gnały przez moją głowę z prędkością światła.
Zmieniały się rozmiary pokoju, z początku przybierając kształt
rozwibrowanego diamentu, nadymającego się z czasem do rozmiaru
kulistego, jakby ktoś wpompowywał do pomieszczenia powietrze,
rozszerzając go do najwyższych możliwych granic. Miałem trudności
ze skupianiem uwagi na przedmiotach. Rzeczy rozmazywały się w
nieostrą masę, znikały lub - samo napędzane - odpływały w
przestrzeń wizji toczących się w zwolnionym tempie, które budziły
moją najwyższą ciekawość. Próbowałem sprawdzić czas na zegarku,
lecz nie byłem w stanie skupić się na rękach. Pomyślałem, żeby
zapytać o czas, ale myśl odpłynęła. Byłem zbyt zajęty patrzeniem i
słuchaniem. Harmonijne dźwięki były radosne, sygnały znaczące.
Byłem kompletnie oczarowany. Nie miałem pojęcia, jak długo to
trwało. Wiedziałem tylko, że jajo było późniejsze. Jajo, wielkie,
pulsujące i świecące na zielono, było już tam, choć jeszcze go nie
widziałem. Wyczuwałem, że już tu jest. Utknąłem w połowie pokoju.
Byłem zauroczony pięknem jaja. Byłem równoczenie zaniepokojony, że
może upaść na podłogę i stłuc się. Nie chciałem, aby to się stało.
Najważniejszą rzeczą było to, aby jajo się nie zbiło. Lecz zanim do
końca o tym pomyślałem, jajo powoli rozpuściło się i odsłoniło
olbrzymi, wielobarwny kwiat, który nie przypominał żadnego kwiatu,
jaki kiedykolwiek widziałem. Jego niewiarygodnie przepiękne płatki,
otwierające się w stronę pokoju, rozpylały w każdym kierunku kolory
nie do opisania. Czułem te kolory i słyszałem je, rozbrzmiewające w
całym ciele, chłodne i ciepłe, piskliwe i dzwoniące. Pierwszy
sygnał zrozumienia pojawił się później, gdy środek kwiatu zaczął
pochłaniać jego kwiatki, aż wyłoniło się czarne i błyszczące
centrum uformowane z odwłoków tysięcy mrówek, które pożerały płatki
w śmiertelnie powolnym tempie. Chciałem krzyknąć na nie, aby
powstrzymać je albo skłonić do pośpiechu. Bolało mnie to, że te
piękne płatki kwiatów znikają tak powoli, jakby były zjadane przez
jakąś podstępną chorobę. Wreszcie, w błysku zrozumienia
spostrzegłem z przerażeniem, że te czarne obiekty pożerają także
mnie. Byłem kwiatem, a ta obca, podstępna rzecz zjadała mnie.
Krzyknąłem lub wrzasnąłem, nie pamiętam tego dobrze. Byłem
przepełniony strachem i odrazą. Usłyszałem, jak mój przewodnik
mówi: "Uspokój się. Podążaj za tym. Nie walcz. Idź za tym".
Próbowałem, lecz skryta ciemność budziła taki wstręt, że
wrzeszczałem: "Nie mogę! Na miłość boską, pomóż mi!" Głos był
kojący i zapewniający. "Pozwól temu dziać się, Wszystko jest w
porządku. Nie obawiaj się. Idź za tym. Nie walcz". Czułem się,
jakbym się rozpuszczał w tej przerażającej zjawie. Moje ciało
zmieniało się w strumienie fal, które stapiały się z jądrem
ciemności, a umysł pozbywał się ego i życia, a nawet śmierci.
W jednym z wielkich, rozpuszczonych kryształów dowiedziałem się, że
jestem nieśmiertelny. Zadałem pytanie: "Czy jestem martwy?" Lecz
pytanie było pozbawione znaczenia. Znaczenie było bez znaczenia.
Nagle pojawiło się białe światło i migotliwe piękno jedności.
Światło było wszędzie. Białe światło o czystości nie dającej się
opisać. Byłem martwy i narodzony, a radość była czyta i święta.
Moje płuca były rozrywane radosną pieśnią istnienia. Była jedność i
życie, a cudowna miłość, która wypełniała moją istotę nie znała
granic. Moja świadomość była wyostrzona i pełna. Widziałem boga i
diabła oraz wszystkich świętych i znałem prawdę. Czułem, jak
wpływam w kosmos, lewitując bez żadnych ograniczeń, jak błogo
uwolniony płynę w promieniach niebiańskich wizji.
Chciałem krzyczeć i śpiewać o cudownym nowym życiu, o uczuciu i
formie, o radosnym pięknie i całej tej szalonej ekstazie
wspaniałości. Wiedziałem i rozumiałem, że wszystko to jest do
pojęcia i zrozumienia. Byłem nieśmiertelny, mądry poza mądrością i
zdolny do wszelkiej miłości. Każdy atom mojego ciała i duszy
widział i czuł boga. Świat był ciepłem i dobrocią. Nie było czasu,
ani miejsca, ani mnie samego. Była tylko harmonia kosmiczna.
Wszystko było przeniknięte białym światłem. Każda cząstką moja
istota wiedziała, że tak właśnie jest.
Wchłaniałem w siebie tę świetlistość bez żadnego opamiętania. Gdy
doznanie słabło, chciałem zatrzymać je i nieustępliwie walczyłem z
wdzierającymi się realiami czasu i przestrzeni. Uwarunkowania
naszej ograniczonej egzystencji przestały mieć dla mnie
jakiekolwiek znaczenie. Widziałem rzeczywistość ostateczną, poza
którą nie istnieje żadna inna.
Gdy powoli wracałem do świata tyranii zegarów, planów i małych
nienawiści, próbowałem opowiadać o mojej podróży, oświeceniu,
grozie, pięknie, o tym wszystkim. Musiałem chyba bełkotać jak
idiota. Myśli migały z zawrotną prędkością, lecz słowa nie mogły
znaleźć żadnego ładu. Przewodnik śmiał się i mówił, że to
rozumie.
Przedstawione w powyższym wyborze sprawozdania z "podróży w kosmosie duszy", nawet jeśli obejmują tak różnorodne doświadczenia, nie są mimo to w stanie oddać pełnego obrazu szerokiego spektrum możliwych reakcji na LSD, które rozciąga się od najbardziej wysublimowanych doznań duchowych, religijnych i mistycznych, aż po poważne psychosomatyczne zaburzenia. Znane są opisy sesji z użyciem LSD, w których brak jest całkowicie doświadczeń wizjonerskich czy związanych z pobudzeniem fantazji, przedstawionych w zamieszczonych tu relacjach. W opisach tych uczestnik pozostawał przez cały czas trwania eksperymentu w stanie koszmarnego dyskomfortu fizycznego i psychicznego lub czuł się poważnie chory. Raporty na temat modyfikacji doświadczeń seksualnych pod wpływem LSD są również sprzeczne. Ponieważ pobudzanie wszystkich wrażeń zmysłowych jest podstawową cechą działania LSD, zmysłowe orgie lub kontakty seksualne mogą doznać niewyobrażalnego wzmocnienia. Jednak notuje się także przypadki, w których użycie LSD prowadziło nie do oczekiwanego raju erotycznego, lecz do czyśćca lub nawet piekła, przerażającego wyłączenia wszelkich odczuć zmysłowych i martwej pustki. Taka różnorodność i wykluczanie się reakcji na narkotyk charakterystyczne są wyłącznie dla LSD i pokrewnych halucynogenów. Wyjaśnienie tego leży w kompleksowości i różnorodności świadomości i podświadomości ludzkich umysłów, które LSD jest w stanie przeniknąć i ożywić w taki sposób, że są doświadczane jako realne.
[<<] [H] [>>] |
Komentarze
Tańcz z głową
Eksperymenty z narktykami nie prowadza do nieczego dobrego, zabieraja znajomych, rodzine a kiedy sie ockniemy ze przekroczylismy granice, jest juz za pozno
Experymenty
Jeśli o mnie chodzi, to wcale nie jest tak źle z eksperymentami ... fakt nie próbowałem za wiele, ale bardzo chcę sprubować LSD ... fakt ciężko dostać teraz taki bez domieszek ...
Fajny artykuł