Albert Hofmann - LSD, Moje Trudne Dziecko - Podróże w świecie duszy

Albert Hofmann - LSD, Moje Trudne Dziecko - Podróże w świecie duszy



[<<] [H] [>>]


8. Podróże w świecie duszy

Tak zatytułował nauczyciel islamski, dr Rudolf Gelpke, swoją relację na temat auto-eksperymenów z udziałem LSD i psylocybiny która ukazała się w wydawnictwie Antaios w lutym 1962 roku. Tytuł ten pasuje dobrze do opisanych dalej eksperymentów z LSD. Podróże z udziałem LSD i podróże kosmiczne prowadzone przez astronautów, mają z sobą dużo wspólnego. Obydwa przedsięwzięcia wymagają bardzo ostrożnych przygotowań zarówno w odniesieniu do środków bezpieczeństwa, jak i celów, podejmowanych po to, aby zminimalizować zagrożenie i uzyskać najlepszy rezultat. Astronauci nie mogą pozostać w kosmosie, a eksperymentatorzy z LSD w transcendentalnych sferach. I jedni, i drudzy muszą wrócić na ziemię, do codzienności, gdzie uzyskane, nowe doświadczenia powinny być poddane ocenie.

Następujące dalej relacje zostały tak dobrane, aby ukazać różnorodność możliwych stanów odurzenia LSD. W doborze materiału była także brana pod uwagę określona motywacja do wzięcia udziału w takim eksperymencie. Zamieszczono tylko relacje osób, które eksperymentowały w poszukiwaniu poszerzenia możliwości doświadczania wewnętrznego i zewnętrznego świata, oraz tych, które próbowały z pomocą tego narkotykowego klucza otworzyć nowe "drzwi percepcji" (William Blake: doors of perception). Znalazły się tam również relacje takich osób, które doświadczyły działania LSD w sposób wyrażony metaforą przez Rudolfa Gelpke, który - w celu ustanowienia nowych perspektyw i nowego pojmowania "świata duszy" - użył tego środka do przezwyciężenia sił grawitacji, przestrzeni i czasu w znaczeniu, w jakim przyzwyczailiśmy się te kategorie pojmować. Pierwsze dwie z następujących dalej relacji pochodzą ze wspomnianej wcześniej publikacji Rudolfa Gelpke w Antaiosie.

Taniec duchów wiatru (0.075 mg LSD, 23 czerwca 1961 roku, godz. 13.00)

Zaraz po zażyciu tej dawki, którą należy uznać za średnią, wdałem się w ożywioną rozmowę z kolegą z pracy, którą prowadziliśmy do godz. 14.00.
Następnie samotnie odwiedziłem księgarnię Werthmullera, gdzie substancja zaczęła działać wyraźnie. Spostrzegłem, że tematy książek, wśród których spokojnie grzebałem w głębi księgarni, są mi całkowicie obojętne, podczas gdy przypadkowe szczegóły z mojego otoczenia nagle wysunęły się na pierwszy plan i stały się jako "znaczące". Następnie, po upływie jakichś dziesięciu minut, zostałem odkryty przez znane mi małżeństwo i zmuszony do konwersacji z nimi, która, przyznaję, nie była dla mnie mila, choć i nie była specjalnie przykra. Przysłuchiwałem się tej rozmowie (nawet temu, co sam mówiłem) "jakby ze znacznego oddalenia". Sprawy, o których rozprawialiśmy (konwersacja dotyczyła perskich opowieści, które wtedy tłumaczyłem) "należały do innego świata". Świata, który mogłem teraz rzeczywiście sobą wyrażać (poza wszystkim, miałem świeżo wdrukowane "zasady gry", o których pamiętałem), ale z którym nie miałem już dłużej żadnego emocjonalnego związku. Moje zainteresowanie nim zacierało się - tylko nie stać mnie było, aby to spostrzec.
Po udanym wymówieniu się, poszedłem do miasta na targ. Nie miałem żadnych "wizji", słyszałem i widziałem wszystko normalnie, lecz równoczenie wszystko było inne w sposób trudny do wyrażenia; wszędzie "niewidzialne szklane mury". Z każdym stawianym krokiem stawałem się coraz bardziej zautomatyzowany. Uderzyło mnie zwłaszcza spostrzeżenie, że stopniowo tracę kontrolę nad mięśniami twarzy, która wydawała się robić coraz bardziej stężała, pozbawiona całkowicie wyrazu, pusta, martwa - jak maska. Mogłem wciąż iść i wprawiać siebie samego w ruch tylko dlatego, że znałem tę czynność "z przeszłości" i pamiętałem, jak się to robi.
Lecz im dalej cofało się moje wspomnienie, tym bardziej stawałem się niepewny. Pamiętam, że w jakiś sposób zaczęły to wyrażać moje ręce: wkładałem je do kieszeni, wymachiwałem nimi, zaplatałem na plecach... jakby były zawadzającymi przedmiotami, które ciągną się za nami i o których nikt dobrze nie wie, jak się ich pozbyć. To samo wrażenie związane było z całym moim ciałem. Nie wiedziałem już, dlaczego tu było i dokąd powinienem z nim iść. Całkowicie straciłem poczucie sensu podejmowania podobnych decyzji. Mogłoby to zostać żmudnie zrekonstruowane, co wymagałoby zboczenia z trasy w celu zebrania wspomnień z przeszłości. Musiałem stoczyć tego rodzaju walkę, aby być zdolnym do przebycia krótkiego odcinka drogi z targu do domu, do którego trafiłem około godziny 15.10. Nie miałem najmniejszego poczucia bycia odurzonym. Oczekiwałem raczej stopniowego, umysłowego zaniku. W najmniejszym stopniu nie było to przerażające; lecz mogę sobie wyobrazić, że w okresach wpadania w pewne zaburzenia umysłowe, ma miejsce bardzo podobny proces, który jest rozciągnięty na znacznie dłuższy okres: pacjent, który doznał odłączenia od świata, może poruszać się w nim tak długo, jak długo utrzymuje się w nim wspomnienie poprzedniego, indywidualnego życia w społeczności ludzkiej. Jednak w miarę zacierania się wspomnień, aż do ich zaniku, traci całkowicie tę zdolność.
Krótko po wejściu do pokoju opanował mnie "szklisty stupor". Usiadłem naprzeciwko okna i natychmiast wpadłem w zachwyt: okno było otwarte na oścież, lecz przezroczyste, gazowe firanki były zaciągnięte, a delikatny wiatr z zewnątrz bawił się nimi jak welonem. Poruszał także kreślonymi przez słońce zarysami roślin doniczkowych i liściastych pnączy, które stały na parapecie po drugiej stronie firanki wzdymanej podmuchami. Spektakl ten zawładnął mną całkowicie. "Utonąłem" w nim, wpatrując się tylko w to delikatne i nieustające falowanie i bujanie się cieni roślin w słońcu i na wietrze. Wiedziałem, czym "to" jest, lecz szukałem właściwego imienia, szukałem formuły, "magicznego słowa", które znałem - i oto już je miałem: Totentanz, taniec śmierci... To był to, co wiatr i światło ukazywały mi na tiulowym ekranie. Czy było to przerażające ? Czy dotykało mnie to? Być może na początku. Lecz potem ogarnęła mnie wielka wesołość i usłyszałem muzykę ciszy i w rytm podmuchów nawet moja dusza udała się w tan z uwolnionymi cieniami. Tak, rozumiałem: to jest firanka i firanka sama w sobie JEST tajemnicą, największą z ukrytych. Dlaczego zatem mielibyśmy ją drzeć? Ten, kto to robi, rozrywa także samego siebie, gdyż "to, co jest poza", poza zasłoną, jest "nicością"...

Polip z głębiny (0.150 mg LSD, 15 kwietnia 1961 roku, godz. 9.15)

Początek efektu już po 30 minutach, z silną, wewnętrzną ekscytacją, drżeniem rąk, chłodem ciała i smakiem metalu na podniebieniu.
10.00: Otoczenie pokoju ulega transformacji w fosforyzujące fale, Pędzące z dołu i przepływające także przez moje ciało. Skóra, a zwłaszcza palce u nóg, naładowana elektrycznie; ciągle rosnące podniecenie utrudnia jasne myślenie...
10.20: Brak mi słów na opisanie mojego aktualnego stanu. Jest tak, jakby jakiś "inny" i kompletnie obcy ktoś obejmował mnie we władanie krok po kroku. Mam duże trudności z zapisywaniem (zahamowany czy puszczony? - nie wiem!). Złowieszczy proces postępującego samowyobcowania spotęgował we mnie odczucie bezsilności, bycia unoszonym coraz wyżej i bez ratunku. Około 10.30 poprzez zamknięte oczy zobaczyłem niezliczone, samo splatające się nitki na czerwonym tle. Niebo, ciężkie jak ołów, zdawało się przygniatać wszystko. Doznawałem ego ciśniętego w sobie i czułem się jak wysuszony karzeł.. Nieco przed 13.00 udało mi się opuścić coraz bardziej przytłaczającą atmosferę firmy w studiu, gdzie przeszkadzaliśmy tylko sobie nawzajem w całkowitym pogrążeniu się w odurzeniu. Usiadłem na podłodze w małym, pustym pokoju, z plecami przy ścianie i przez jedyne okno wąskiego frontu po przeciwległej stronie widziałem kawałek szaro-białego, zachmurzonego nieba. Podobnie jak całe otoczenie, wydawało się beznadziejnie normalne. Byłem przybity, a moje ja wydawało się być tak odpychające i okropne, że nie miałem (i tego dnia rzeczywicie kilkakrotnie desperacko tego unikałem) spojrzeć w lustro lub w twarz innej osobie. Bardzo chciałem, aby odurzenie skończyło się wreszcie, lecz moje ciało pozostawało nadal w jego władaniu. Wyobrażałem sobie, że w głębi jego napierającego i obezwładniającego ciężaru dostrzegam polipa, który setkami ramion otacza mnie i krępuje. W rzeczywistości doświadczałem tego w tajemniczym rytmie. Przeżywałem też elektryzujące kontakty, jakże prawdziwe, choć z niezauważalną w rzeczywistości, lecz złowieszczo wszechobecną istotą, do której zwracałem się głośno, obrzucając ją obelgami, jakbym licytował się z nią i wyzywał do otwartej walki. "To tylko projekcja zła, które jest w tobie" - zapewniał mnie inny głos. "To twój duchowy potwór!" Doznanie to było jak nagły cios mieczem.
Przeszyło mnie swą oczyszczającą mocą. Ramiona polipa odpadły ode mnie - jak ucięte - i równoczenie pochmurna i mroczna szarobiel nieba za otwartym oknem rozświetliła się nagle jak skrząca się w słońcu woda. Kiedy wpatrywałem się w nią urzeczony, zmieniła się (dla mnie!) w prawdziwą wodę.
Podziemne źródło opanowało mnie i przebiło się tutaj w jednej chwili i teraz wrzało przede mną, chcąc zamienić się w sztorm, w jezioro, w ocean z milionami milionów kropel - a na wszystkich kroplach, na każdej z nich, tańczyły światła... Kiedy pokój, okno i niebo powróciły wreszcie do mojej świadomości (była godzina 13.25), odurzenie z pewnością nie dobiegło jeszcze końca. Jego ostatnie akordy, które docierały do mnie podczas dwóch następnych godzin, bardzo przypominały tęczę, która następuje po burzy .
Stany wyobcowania z otoczenia i doświadczania obcości własnego ciała, opisane w powyższych eksperymentach Gelpkego, a także doznanie obcej istoty, demona, przejmującego władzę nad człowiekiem - są charakterystyczne dla odurzenia wywołanego LSD i mimo całej różnorodności i odmienności doświadczeń tego rodzaju, są cytowane w większości raportów badawczych. Opisywałem już to niesamowite doświadczenie opanowania przez demona LSD, jakie stało się moim udziałem w pierwszym planowanym auto-eksperymencie. Lęk i poczucie zagrożenia ogarnęły mnie wówczas bardzo mocno, gdyż nie wiedziałem jeszcze, że demon może także uwolnić swoją ofiarę.

Taniec Czapli

Relację z pełnego znaczeń auto-eksperymentu z użyciem LSD zamieścił Erwin Jaeckle w renomowanym, prywatnym czasopiśmie "Schicksalsrune in Orakel, Traum und Trance" (Arbon 1969). Doświadczenie zostało przeprowadzone 2 grudnia 1966 roku i było nadzorowane oraz skrupulatnie protokołowane przez Rudolfa Gelpke, a następnie relacja z niego została opisana i skomentowana przez eksperymentatora:
Jestem przekonany, że w czasie odurzenia udało mi się doświadczyć stanu nieoczekiwanego samozrozumienia. Nie przeraziło mnie to, jednak nie dowierzałem sobie, mając w pamięci liczne przełomy i katastrofy, prowokowane przez tego innego we mnie, którego spodziewałem się spotkać. Przekazałem zatem kluczyki do samochodu mojemu doradcy, gotów bronić się japońskim mieczem. Dwie godziny po wejściu do wspólnego kręgu i w godzinę od rozpoczęcia doświadczenia, moje zmęczenie pogłębiło się. Tylko odgłosy uległy przekształceniu, wydawały się ochrypłe, bezdźwięczne, jakby pochodziły z miejsc pokrytych śniegiem. To minęło. Puls był lekko przyspieszony. Po dwóch godzinach od rozpoczęcia eksperymentu obniżył się do 64 uderzeń. Poczułem się lżej, jakbym nic nie ważył i mógł bez zmęczenia wspiąć się na szczyt góry wznoszącej się za miastem, gdzie znajdował się zamek. Także przestrzeń pokoju przemierzałem lekki jak piórko. Cienie w rogach pokoju stały się niebieskawe jak dym z papierosa. Ciało unosiło się w powietrzu, bez ciężaru, pełne prześwitów, jakby nie było już ciałem, i nie wiadomo gdzie przebywało. Odświętna sala Bannerherrn nadymała się w coraz to innych miejscach, jakby znajdujące się w niej sprzęty oddychały. Kiedy celowo kierowałem spojrzenie na jakiś przedmiot, stawał się zwyczajny, jakby wyłączony z tej gry, jednak na skraju pola widzenia poszczególne sprzęty oddychały i, falując, poruszały ten jeden oddech, który je wszystkie obejmował. Kolory rozkwitały, stawały się intensywne, soczyste, a wielki obraz przedstawiający okręt stał się trójwymiarowy. Mógłbym nim odpłynąć w dal. Nie miałem jednak takiej potrzeby. Leżałem na plecach i nie zamierzałem się stąd ruszać. Odpłatą za lęk było kłamstwo. Zdawałem się to rozumieć i pragnąłem tylko być, nie posiadając żadnych oczekiwań. Trwałem, otwarty na to, co się dzieje, i wtedy przebiegło mi przez myśl, że każda rzecz zawiera literę akrostychu tworzącego filozofię całości i że warto w mnogości przedmiotów poszukiwać jedności, będącej treścią poematu świata. Doznałem tego jako uczucia jednoczącej miłości. Nie było to pomyślane, lecz raczej doświadczone zmysłowo i przypominało niemieckie powiedzenie ze "Szkółki mowy i milczenia", które wyraziłem lakonicznie, po łacinie w postaci akrostychu: amor maximus amor rei est.
Poprosiłem mojego opiekuna, aby zapisał tę sentencję, gdyż chciałem go włączyć do poematu.
Miał też swój udział w światowym akrostychu.
Szukałem dla niego litery. Spełnił moją prośbę.
Nienawiść wygasła, została zamknięta. Moje doświadczenie wykraczało poza wszelkie granice. Na tym etapie eksperymentu męczyłem się z dobraniem właściwych słów. Nie znajdowałem jednak właściwych, a tylko odrzucałem nieodpowiednie, brzmiące banalnie. To, co czułem, dawało się wyrazić tylko językiem literackim, więc posługiwałem się nim przez cały czas eksperymentu, starając się przekazać moje odkrycie.
Byłem zawiedziony, gdy definicje okazywały się niewystarczające i wtedy wciąż od nowa, pełen zapału próbowałem je zmienić, śmiejąc się i biegając wkoło jak wariat, gdyż wiedziałem, co chcę powiedzieć, lecz nie mogłem odnaleźć właściwego słowa. Śmiech oznaczał zrozumienie tego, co było przedmiotem wglądu. Zrozumienie to było jednak nadaremne. Wiedziałem, że nawet nie warto się starać go przekazać. Wprost przeciwnie - byłem bliższy prawdzie pozostawiając zrozumienie samemu sobie. To pragnienie jego wyrażenia zniekształcało przekaz, podczas gdy porzucenie pragnień rozświetlało go. Zorientowałem się, że przeszkodą może tu być moja elokwencja. Lecz poszukiwane słowo ciągle mi się wymykało. Ono powinno być, a nie działać.To nie było odurzenie, lecz samopotwierdzenie mocy duchowej. Duch był obecny nie w mózgu, lecz w przestrzeni jego dopełnienia. Wiedziałem przeto, że akrostych rzeczywistości będzie się ujawniał z początku we wszystkich możliwych wierszach. Postanowiłem zatem także w przyszłości kontynuować nieskończone poszukiwania właściwych słów, których sens wykraczał poza indywidualną zmysłowość. Byłem pewny mojej mocy rozciągającej się na całą przyszłość i mogłem także doświadczać bólu moje słonecznej tkanki. Czułem ten ból.
Nie leżałem już, lecz nie czułem własnego ciężaru. Kiedy okryłem się aż pod szyję grubym, filcowym kocem, radość sprawiała mi jego powierzchnia, a palce zdawały się rozumieć tę rzecz i powoływać ją do istnienia mocą wyostrzonych zmysłów. Wtedy spod miodowozłocistego wieka skrzyni wyszły czaple. Kołysały się na boki cicho jak kwiaty. Parka. Jeden z ptaków przyglądał mi się uważnie, obserwował mnie. Ja też wpatrywałem się w niego.
Ujrzałem gałąź drzewa, lecz nie odwracałem wzroku.
Czaple prowadziły taneczną, kwiecistą dysputę.
Rozumiałem, co mówią. Także one brały udział w tym wzbierającym rytmie świata i były mu poddane. Uśmiechałem się niczym zawieszone w toni wodorosty do nich i oświadczyłem mojemu przewodnikowi, że wiem o tym, iż pochodzą z krainy cieni, lecz równoczenie mrugnąłem do nich okiem. Mimo to. Cóż bowiem jest rzeczywiste? Pytanie było równie nieprzekonujące jak ja sam, więc rozwiało się. Liczyło się samo porozumienie. Rozumiałem te czaple, których wysoko wyciągnięte dzioby stykały się z sobą i równoczenie rozumiałem, co spokojnym głosem mówił do mnie mój opiekun, z którym byłem zamknięty, dopóki one nie nadeszły. W tym rosnącym porozumieniu rozbłysnął niebiańsko rozsłoneczniony, złocisty ton drewnianego wieka. Równoczenie światło przygasło, a pokój znów stał się niemal wrogi, zimny, choć ja w dalszym ciągu pozostawałem pełen lekkości. Gdy wieko wypuściło kwiaty, znałem już to słowo, którego tak długo szukałem. Nie wypowiedziałem go jednak, gdyż rozwiało się. Było zawarte w pulsie, w oddechu przedmiotów będących na granicy wzroku.
Nie było niczym więcej, niż potężnym rytmem.
Określałem je poprzez negację każdego metrum.
W pomieszczeniu fresk okrętu rozbłyskiwał kolorami, po czym gasł, stając się znów obrazem. Nasycone przestrzenią kolory pochodziły z innej rzeczywistości.
Kolory miały wiele wymiarów. Na obrzeżach prześwitujące, u dołu stawały się całkiem płaskie, aby, po krótkim wzniesieniu się, opaść na sam dół. Te wzniesienia i upadki były w rzeczywistości rozbłyskami i gaśnięciami światła. Pokrywa skrzyni zaczęła się zamykać. Płaszczyzny były teraz przedzielone łukiem, jak cudownie, jednolicie napełniony plaster miodu w postaci kuli, której centrum znajdowało się gdzieś pode mną. Światło wsysało mnie z siłą równą mojemu ciężarowi. Nie ważyłem więc nic. Kartka, która na początku eksperymentu była biała, stała się bladoniebieska jak poranna mgła, a potem błękitno-czerwona, aż w końcu stała się jasnopurpurowa. Teraz jednak świat świecił błyszczącym, miodowym złotem. Wieko było tym, lecz to nie było wiekiem. Ten blask był pozaziemskiego pochodzenia, lecz całkiem obecny. On był tym. Dotarłem na miejsce nie przerywając tej podróży. Nie miała ona końca przy śniadaniu i po południu, także podczas powrotu samochodem do Schaffhausen, a później w drodze do Stein nad Renem. Wróciłem z niej cały i zdrowy. Kiedy podróż miała się ku końcowi, kilka jeszcze razy zdarzyło mi się osiągnąć ten stan, który powracał jak obraz odbity w lustrach - lekkość kroku, swoboda oddechu, chrypka w głosie. Zmysły były jednak uwolnione. To pozostało. I trwa. Świat stał się od tego czasu inny. Z pewnością bardziej kolorowy.
Ma też o jeden wymiar więcej. Ma inną plastyczność, Cechą tego wymiaru jest serdeczność.
Dlatego cieszyłem się bardzo, że nie ujawniły się emanacje mojej lękowej, ciemnej strony. Byłem dla siebie dobrym towarzyszem. I pozostanę nim nadal. Zawdzięczam temu doświadczeniu głębokie samopotwierdzenie. Przyniosło ufność, wolność i gotowość.
Na koniec podróży zabrałem z sobą tego lepszego - mnie. Rozumiemy się, śmiejemy się, gdyż razem tam byliśmy i jesteśmy złączeni jednym akrostychem, razem go też dźwigamy. Nie polegało to na zaburzeniu świadomości, ale na jej rozpadzie i poczuciu, że należymy do jednej światowej wspólnoty i jednego jej oddechu. Dlatego szelesty były identyczne i wyraźne. W swojej osobliwej teraźniejszości ujawniały świadectwo wszechobecności. Podobnie rzecz się miała z kolorami. Były rozświetlone, zastąpione wypełniającym je światłem, a nie barwą. Lecz i barwa i ono też były jednym. Zwycięstwo teraźniejszości nad zabezpieczeniami. Dlatego wiedziałem już dokładnie, jak płynie czas, który wciąż wyłaniał się z bezczasowej nieskończoności. Czas miał ekstensywny krok i intensywną nieskończoność. W taki sposób pędziły moje myśli to tu, to tam, a będąc to tu, to tam, były zwyczajnie pośrodku. Tego nie można utracić. Ku mojej radości okazało się, że cały eksperyment przebiegł w nastroju pełnej pogody. Rzadko miałem okazję śmiać się tak często i szczerze. Śmiałem się także zawsze potem, kiedy czułem się zjednoczony z przedmiotami lub gdy brakowało mi jakiegoś słowa, które miałem na końcu języka. Z każdym wybuchem śmiechu wyrażającego zrozumienie, zawieszeniu ulegała cała wiedza o świecie. Rymował się on w akrostychu, gdzie był śmiechem niebiańskim.
Relacja z eksperymentu Erwina Jaeckle jest o tyle znacząca, że jako literatowi i poecie udało mu się słowami wyrazić dużo z tych przeżyć związanych z LSD, które większość podróżników uznaje za "niewyrażalne" lub "nie poddające się opisowi". Można także zapoznać się z jego osobistą filozofia, która została wpleciona w obraz przeżycia. Doświadczenie to ukazuje, jak duże piętno na przeżyciach wywołanych działaniem LSD wyciska osobowość eksperymentatora.

Doświadczenie malarza z LSD

Przygody opisane w następnym sprawozdaniu przez pewnego malarza należą do całkowicie innego rodzaju doświadczeń z LSD. Artysta ten odwiedził mnie, aby zapoznać się z moim poglądem, w jaki sposób powinno się rozumieć oraz interpretować przeżycia wywołane LSD. Obawiał się, że ta znacząca przemiana jego osobistego życia, jaka nastąpiła w wyniku doświadczeń z LSD, mogła być wynikiem zwyczajnego złudzenia. Moje wyjaśnienia - że LSD jako czynnik biochemiczny, wzmacnia tylko wizje, lecz nie kreuje ich i że wizje te pochodzą raczej z jego własnego wnętrza - podtrzymały zaufanie co do znaczenia jego własnej transformacji.

... Tak więc przybyliśmy z Evą do pustej doliny górskiej. Sądziłem, że to będzie wyjątkowo piękne przeżycie - wysoko, na łonie natury. Eva była młoda i atrakcyjna. Byłem dwadzieścia 1at starszy od niej, już w lecie życia. Wbrew przykrym doświadczeniom, będącym rezultatem erotycznych eskapad, jakie dane mi było kiedyś przeżyć, wbrew cierpieniu i rozczarowaniom, jakich już kiedy byłem sprawcą wobec osób, które mnie kochały i ufały mi, byłem znów popychany przez nieopanowaną siłę ku Evie, ku jej młodości. Byłem pod urokiem tej dziewczyny.
Nasz związek dopiero się zaczynał, lecz czułem ten uwodzicielski pociąg silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedziałem, że nie jestem w stanie dłużej mu się opierać.
Po raz drugi w moim życiu byłem znów gotów opuścić rodzinę, porzucić zajmowane stanowisko, zburzyć wszystkie mosty. Chciałem z Evą rzucić się bez zahamowań w to namiętne odurzenie. Ona była życiem, młodością. Krzyczało to we mnie raz po raz, pragnienie, aby wysączyć do ostatniej kropli naczynie pożądania i życia, aż do śmierci i wiecznego potępienia. Niech później zabiera mnie diabeł! W rzeczywistości już dawno temu wyrzuciłem boga i diabła ze swojego życia. Były dla mnie uosobieniem ludzkiej pomysłowości, wykorzystywane przez pozbawioną skrupułów, sceptyczną mniejszość w celu gnębienia i eksploatowania pełnej wiary, naiwnej większości. Nie chciałem mieć nic wspólnego z tą zakłamaną, społeczną moralnością. Chciałem cieszyć się życiem za wszelką cenę i miałem nadzieję przeżyć radość et apres nous le deluge. "Co mi tam żona, co mi tam dzieci - niech żebrzą, jeśli są głodne". Uważałem że instytucja małżeństwa wyrasta ze społecznego zakłamania. Małżeństwa moich rodziców i znajomych wydawały się dostatecznie potwierdzać tę opinię. Pary pozostawały w związkach, gdyż było to wygodniejsze - były przyzwyczajone do tego i hołdujące zasadzie "bycia tego winnym naszym dzieciom". Pod pozorem dobrego małżeństwa dręczyli się nawzajem emocjonalnie, aż dostawali wysypki lub wrzodów żołądka, ewentualnie każde prowadziło oddzielne życie.
Wszystko we mnie sprzeciwiało się myśli, że muszę kochać jedną i tę samą osobę do końca dni. Szczerze przyznaję, że postrzegałem to jako odrażające i nienaturalne. Tak przedstawiał się mój wewnętrzny stan w ten cudowny, letni wieczór nad górskim jeziorem. O siódmej wieczorem obydwoje zażyliśmy średnio mocną dawkę LSD, około 0,1 miligrama. Zaraz potem udaliśmy się na spacer wokół jeziora, po czym usiedliśmy na ławce. Rzucaliśmy kamienie do wody i obserwowaliśmy tworzące się kręgi fal. Czuliśmy delikatny, wewnętrzny niepokój. Około ósmej udaliśmy się do hotelowego baru, gdzie zamówiliśmy herbatę i kanapki. Było tam jeszcze kilkoro gości, którzy opowiadali dowcipy i śmiali się głośno.
Zerkali w naszą stronę. Ich oczy dziwnie błyszczały. Czuliśmy obcość i dystans i mieliśmy poczucie, że mogli coś u nas zaobserwować. Na zewnątrz powoli robiło się coraz ciemniej. Zdecydowaliśmy - aczkolwiek niechętnie - udać się do naszego pokoju.
Droga pozbawiona świateł prowadziła wybrzeżem jeziora w stronę oddalonego domu gościnnego, Kiedy włączyłem światło, granitowe schody, prowadzące od nabrzeżnej drogi do tego domu, zaczęły coraz intensywniej świecić. Nagle Eva poczuła niepokój i zrobiło jej się zimno. "O do diabła" - przemknęło mi przez myśl i poczułem nagłą grozę, która rozlała się po moich członkach. I już wiedziałem, że sprawy zaczynają przybierać zły obrót. W oddalonej mieścinie zegar wybił godzinę dziewiątą. Gdy tylko znaleźliśmy się w pokoju, Eva rzuciła się na łóżko i zaczęła patrzeć na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie było nawet cienia szansy, abyśmy mogli pomyśleć o kochaniu się. Usiadłem na brzegu łóżka i trzymałem jej obydwie ręce. Wtedy nadszedł paniczny strach. Pogrążaliśmy się głęboko w horrorze nie do opisania, którego żadne z nas nie było w stanie zrozumieć. "Spójrz w moje oczy, spójrz na mnie!", błagałem Evę, lecz jej wzrok był nieustannie zwrócony w inną stronę, a potem wybuchła głośnym płaczem i z przerażenia cała zaczęła się trząść. Nie mieliśmy żadnego wyjścia. Na zewnątrz była tylko mroczna noc i głębokie, ciemne jezioro. W miejscu ogólnym wszystkie światła wygaszono - ludzie poszli już prawdopodobnie spać. Co powiedzieliby, gdyby nas zobaczyli w tym stanie? Prawdopodobnie wezwaliby policję i wtedy sprawy przybrałyby jeszcze gorszy obrót. Skandal z narkotykami - nie do zniesienia, dręczące myśli.
Nie mogliśmy ruszyć się z miejsca. Siedzieliśmy otoczeni czterema drewnianymi ścianami, których deskowane łączenia jaśniały piekielnym blaskiem.
Stawało się to z każdą chwilą coraz trudniejsze do wytrzymania. Nagle drzwi się otworzyły i weszło "coś strasznego". Eva krzyknęła dziko i schowała się pod przykryciem łóżka. Znów płacz. Pod przykryciem łóżka groza była jeszcze większa. "Spójrz prosto w moje oczy", wołałem do niej, lecz ona odwracała wzrok z lewa na prawo, jakby była niespełna rozumu. Zorientowałem się, że staje się szalona. W desperacji przytrzymałem ją za włosy tak, aby nie mogła odwrócić ode mnie twarzy. Ujrzałem śmiertelny strach w jej oczach. Wszystko wokół nas było wrogie i przerażające, jakby chciało nas zaatakować w następnej chwili. Musisz chronić Evę, musisz ją przeprowadzić przez to i wytrzymać aż do jutrzejszego ranka, kiedy efekt zaniknie - mówiłem do siebie. Wtedy znów pogrążyłem się w nie dającym się nazwać horrorze. Zatracił się czas i sens czegokolwiek i wydawało się, jakby stan ten nigdy nie miał się skończyć.
Przedmioty w pokoju poruszały się karykaturalnie; drwina i szyderstwo sączyły się ze wszystkich stron. Gdy zobaczyłem żółto-czarne buty Evy, które leżały zdjęte, było to niezwykle pobudzające, gdyż buty przypominały dwie wielkie osy pełzające po podłodze. Przewód wodociągowy usytuowany nad wanną zmienił się w głowę węża mającego oczy w miejscu kranów obserwującego mnie z wrogością. Przyszło mi też na myśl moje pierwsze imię, Jerzy, i w jednej chwili poczułem się jak Rycerz Jerzy, który musi walczyć dla Evy. Jej płacz wyrwał mnie z tych myśli. Skąpana w pocie i drżąca zbliżyła się do mnie. "Chcę pić", wyjęczała z wielkim wysiłkiem. Nie puszczając Evy ręki, udało mi się podać jej szklankę wody. Lecz woda wydawała się mętna i lepka, była trująca i nie mogliśmy ugasić nią pragnienia. Dwie nocne lampki stołowe świeciły dziwnym blaskiem piekielnego światła. Zegar wybił dwunastą. To jest piekło, pomyślałem. Nie ma w nim tak naprawdę żadnego diabła, ani nie ma w nim demonów, lecz było przez nas widziane, wypełniało pokój i dręczyło nas niewyobrażalną grozą.
Wyobraźnia, czy nie? Halucynacje, projekcje? - mało znaczące kwestie, gdy zestawimy je z realnością strachu, który związał się z naszymi ciałami i wstrząsał nami: ten lęk - istniał. Przyszło mi do głowy kilka ustępów z książki Huxleya "Drzwi percepcji", co przyniosło chwilową ulgę. Spojrzałem na Eve, na tę przerażającą, skamlającą istotę przeżywającą katusze i czułem wyrzuty sumienia i litość. Stała się dla mnie kimś zupełnie obcym, ledwie ją rozpoznawałem.
Miała na szyi delikatny, złoty łańcuszek z medalikiem z Matką Boską. Był to prezent od jej młodszego brata. Spostrzegłem, jak emanuje z niego dobroczynne i przynoszące ukojenie promieniowanie, mające związek z czystą miłością. Lecz wtedy groza ponownie wdarła się w spokój, jakby zmierzając do końcowego zniszczenia. Musiałem użyć całej mojej mocy, aby Evę powstrzymać. Słyszałem licznik elektryczny, tykający niesamowicie po drugiej stronie drzwi, jak gdyby w następnej chwili zamierzał mi przekazać jakąś niezwykle ważną, złą i druzgocącą wiadomość.
Szyderstwo, pogarda i złość dobiegały wyszeptywane z każdej szczeliny i zakamarka. W samym środku tej męczarni usłyszałem dobiegający z oddali odgłos krowich dzwonków, które brzmiały niczym cudowna, obiecująca muzyka. Lecz wkrótce znów zapadała cisza i wzbierały groza i strach. I jak tonący szuka koła ratunkowego, tak ja pragnąłem, aby krowy znów zechciały przejść koło domu. Lecz wszystko było martwe i tylko przerażające tykanie i buczenie licznika prądu rozbrzmiewało wkoło nas niczym niewidzialny, wrogi owad.
Wreszcie zawitało. Z wielką ulgą zauważyłem, jak jaśnieją szczeliny okiennic. Teraz mogłem pozostawić Evę sobie samej - uspokoiła się. Wyczerpana, zamknęła oczy i zapadła w sen. Wstrząśnięty i pełen smutku wciąż siedziałem na brzegu łóżka. Znikła moja duma i w kąt poszły pozory - to, co ze mnie pozostało, to kupka nieszczęścia. Obejrzałem się w lustrze i wzdrygnąłem się - w jedną noc postarzałem się o dziesięć lat. Przybity, spojrzałem na światło nocnej lampki, rzucające paskudny cień poprzez plecionkę z plastikowego sznura. Nagle całe światło stało się jaśniejsze, a plastikowe sznury zaczęły połyskiwać i skrzyć się. Błyszczały niczym diamenty i klejnoty we wszystkich kolorach i poczułem wszechobejmujące doznanie szczęścia. W oka mgnieniu znikły lampa, pokój, znikła Eva i znalazłem się w cudownie fantastycznym otoczeniu, Można by je porównać do nawy ogromnego gotyckiego kościoła, z nieskończoną liczbą kolumn i łuków. Nie były one jednak zrobione z kamienia, lecz z kryształu. Niebieskawe, żółtawe, mleczne i doskonale przezroczyste kolumny z kryształu otoczyły mnie niczym drzewa w dzikim lesie. Ich szczyty i konary ginęły w zawrotnych wyżynach.
Jasne światło ukazało się mojemu wewnętrznemu oku i delikatny, łagodny głos przemówił do mnie ze środka tego światła. Nie słyszałem tego uszami zewnętrznymi, lecz postrzegałem jako czyste myśli, które naraz się pojawiały. Dotarło do mnie, że w grozie przeszłej nocy doświadczyłem mojego własnego, indywidualnego stanu - siebie. Mój egotyzm sprawiał, że trzymałem się z dala od ludzi, co doprowadziło do wewnętrznej izolacji. W rzeczywistości kochałem tylko siebie, nie kogoś obok; uwielbiałem nagrodę, którą ktoś mi dawał. Świat istniał tylko po to, aby zaspokoić moje żądze. Stałem się sztywny, zimny i cyniczny. Znakiem tego było piekło: egotyzmu i braku miłości. Dlatego wszystko wydawało się dziwne i nie związane ze mną, a przez to pogardliwe i przerażające. Wśród płynących łez zostałem oświecony wiedzą, że prawdziwa miłość oznacza wyrzeczenie się egotyzmu i że to raczej nie pragnienia, lecz nieegotyczna miłość buduje mosty do serc naszych bliskich. Fale niezwykłego szczęścia przepływały przez moje ciało. Doświadczałem łaski Boga. Lecz jak to możliwe, że to spływało na mnie, szczególnie z tego taniego lampionu? Wtedy wewnętrzny głos powiedział: bóg jest wszędzie.
To doświadczenie znad górskiego jeziora dało mi pewność, że poza ulotnym, materialnym światem, istnieje także wieczna, duchowa rzeczywistość, która jest naszym prawdziwym domem. Jestem teraz w drodze do domu. Dla Evy wszystko pozostało tylko złym snem.
Rozstaliśmy się wkrótce potem.

Radosna pieśń istnienia

Zamieszczona poniżej relacja pochodzi od dwudziestopięcioletniego agenta handlowego i została zamieszczona w książce Johna Cashmana LSD cudowny narkotyk. Przypadek jest wart uwagi, gdyż opisuje charakterystyczny efekt działania LSD, kiedy błogość i koszmar mieszają się z sobą niczym następujące po sobie śmierć i odrodzenie.
Moje pierwsze doświadczenie z LSD miało miejsce w domu bliskiego przyjaciela, który był moim przewodnikiem. Otoczenie było wygodnie znajome i relaksujące. Zażyłem dwie ampułki (200 mikrogramów) LSD, zmieszane ze szklanką destylowanej wody. Doświadczenie trwało około jedenastu godzin, od ósmej wieczorem w sobotę aż prawie do godziny siódmej następnego ranka. Nie miałem żadnej ustalonej płaszczyzny porównania, lecz jestem przekonany, że żaden święty nie przeżył nigdy równie wspaniałych i radosnych wizji i nie doświadczył bardziej błogiego stanu transcendencji. Moje możliwości opisania cudów są żałosne i całkiem nieadekwatne do tego zadania. Szkic, w dodatku sknocony, musi wystarczyć tam, gdzie tylko ręka wybitnego artysty, pracującego z pełną paletą kolorów jest w stanie oddać prawdę przekazu. Muszę przeprosić za moje własne ograniczenia i kiepskie próby, służące zredukowaniu tego najważniejszego doświadczenia w moim życiu do zwykłych słów. Mój wyniosły śmiech z tych, którzy próbowali w niezdarny i powściągliwy sposób opisać mi niebiańskie wizje, przekształcił się w wyrozumiały uśmiech konspiratora - to wspólne doświadczenie nie potrzebuje słów.
Moją pierwszą myślą po wypiciu LSD było to, że nie wywołuje ono żadnych skutków. Mówiono mi, że pierwsze objawy w postaci mrowienia na skórze zaczynają się po trzydziestu minutach. Nie było żadnego mrowienia. Skomentowałem to, na co mój przyjaciel poprosił mnie, abym się zrelaksował i zaczekał. Z braku innych rzeczy do roboty, wgapiłem się w magiczne oko odbiornika radiowego, kiwając głową w rytm kawałka jazzowego, którego nie znałem. Sądzę, że trwało to kilkanaście minut, zanim zorientowałem się, że światło kalejdoskopicznie zmienia kolor w ślad za zmianami skali muzycznej dźwięków, świecąc na czerwono i żółto przy dźwiękach wysoko tonowych i mocnym fioletem przy tonach niskich. Wybuchnąłem śmiechem. Nie miałem pojęcia, kiedy to się zaczęło. Wiedziałem jednak, że nastąpiło.
Zamknąłem oczy, lecz kolorowe nuty wciąż tu były.
Poraziła mnie niezwykła świetlistość barw. Próbowałem coś powiedzieć, aby opisać te jasne i rozedrgane barwy. Jednak nie wydawało się to takie ważne. Przy otwartych oczach promieniejące kolory zalewały pokój, nakładając się jedna na drugą zgodnie z rytmem muzyki. Nagle stałem się świadomy tego, że kolory były muzyką. Odkrycie to nie było dla mnie czymś zaskakującym. Wartości, tak strzeżone i chronione, stawały się mało znaczące. Chciałem mówić o barwnej muzyce, lecz nie byłem w stanie tego zrobić. Byłem zredukowany w wypowiedziach do jednosylabowych słów, gdyż wielosylabowe impresje gnały przez moją głowę z prędkością światła. Zmieniały się rozmiary pokoju, z początku przybierając kształt rozwibrowanego diamentu, nadymającego się z czasem do rozmiaru kulistego, jakby ktoś wpompowywał do pomieszczenia powietrze, rozszerzając go do najwyższych możliwych granic. Miałem trudności ze skupianiem uwagi na przedmiotach. Rzeczy rozmazywały się w nieostrą masę, znikały lub - samo napędzane - odpływały w przestrzeń wizji toczących się w zwolnionym tempie, które budziły moją najwyższą ciekawość. Próbowałem sprawdzić czas na zegarku, lecz nie byłem w stanie skupić się na rękach. Pomyślałem, żeby zapytać o czas, ale myśl odpłynęła. Byłem zbyt zajęty patrzeniem i słuchaniem. Harmonijne dźwięki były radosne, sygnały znaczące.
Byłem kompletnie oczarowany. Nie miałem pojęcia, jak długo to trwało. Wiedziałem tylko, że jajo było późniejsze. Jajo, wielkie, pulsujące i świecące na zielono, było już tam, choć jeszcze go nie widziałem. Wyczuwałem, że już tu jest. Utknąłem w połowie pokoju. Byłem zauroczony pięknem jaja. Byłem równoczenie zaniepokojony, że może upaść na podłogę i stłuc się. Nie chciałem, aby to się stało. Najważniejszą rzeczą było to, aby jajo się nie zbiło. Lecz zanim do końca o tym pomyślałem, jajo powoli rozpuściło się i odsłoniło olbrzymi, wielobarwny kwiat, który nie przypominał żadnego kwiatu, jaki kiedykolwiek widziałem. Jego niewiarygodnie przepiękne płatki, otwierające się w stronę pokoju, rozpylały w każdym kierunku kolory nie do opisania. Czułem te kolory i słyszałem je, rozbrzmiewające w całym ciele, chłodne i ciepłe, piskliwe i dzwoniące. Pierwszy sygnał zrozumienia pojawił się później, gdy środek kwiatu zaczął pochłaniać jego kwiatki, aż wyłoniło się czarne i błyszczące centrum uformowane z odwłoków tysięcy mrówek, które pożerały płatki w śmiertelnie powolnym tempie. Chciałem krzyknąć na nie, aby powstrzymać je albo skłonić do pośpiechu. Bolało mnie to, że te piękne płatki kwiatów znikają tak powoli, jakby były zjadane przez jakąś podstępną chorobę. Wreszcie, w błysku zrozumienia spostrzegłem z przerażeniem, że te czarne obiekty pożerają także mnie. Byłem kwiatem, a ta obca, podstępna rzecz zjadała mnie. Krzyknąłem lub wrzasnąłem, nie pamiętam tego dobrze. Byłem przepełniony strachem i odrazą. Usłyszałem, jak mój przewodnik mówi: "Uspokój się. Podążaj za tym. Nie walcz. Idź za tym". Próbowałem, lecz skryta ciemność budziła taki wstręt, że wrzeszczałem: "Nie mogę! Na miłość boską, pomóż mi!" Głos był kojący i zapewniający. "Pozwól temu dziać się, Wszystko jest w porządku. Nie obawiaj się. Idź za tym. Nie walcz". Czułem się, jakbym się rozpuszczał w tej przerażającej zjawie. Moje ciało zmieniało się w strumienie fal, które stapiały się z jądrem ciemności, a umysł pozbywał się ego i życia, a nawet śmierci.
W jednym z wielkich, rozpuszczonych kryształów dowiedziałem się, że jestem nieśmiertelny. Zadałem pytanie: "Czy jestem martwy?" Lecz pytanie było pozbawione znaczenia. Znaczenie było bez znaczenia. Nagle pojawiło się białe światło i migotliwe piękno jedności. Światło było wszędzie. Białe światło o czystości nie dającej się opisać. Byłem martwy i narodzony, a radość była czyta i święta. Moje płuca były rozrywane radosną pieśnią istnienia. Była jedność i życie, a cudowna miłość, która wypełniała moją istotę nie znała granic. Moja świadomość była wyostrzona i pełna. Widziałem boga i diabła oraz wszystkich świętych i znałem prawdę. Czułem, jak wpływam w kosmos, lewitując bez żadnych ograniczeń, jak błogo uwolniony płynę w promieniach niebiańskich wizji.
Chciałem krzyczeć i śpiewać o cudownym nowym życiu, o uczuciu i formie, o radosnym pięknie i całej tej szalonej ekstazie wspaniałości. Wiedziałem i rozumiałem, że wszystko to jest do pojęcia i zrozumienia. Byłem nieśmiertelny, mądry poza mądrością i zdolny do wszelkiej miłości. Każdy atom mojego ciała i duszy widział i czuł boga. Świat był ciepłem i dobrocią. Nie było czasu, ani miejsca, ani mnie samego. Była tylko harmonia kosmiczna. Wszystko było przeniknięte białym światłem. Każda cząstką moja istota wiedziała, że tak właśnie jest.
Wchłaniałem w siebie tę świetlistość bez żadnego opamiętania. Gdy doznanie słabło, chciałem zatrzymać je i nieustępliwie walczyłem z wdzierającymi się realiami czasu i przestrzeni. Uwarunkowania naszej ograniczonej egzystencji przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Widziałem rzeczywistość ostateczną, poza którą nie istnieje żadna inna.
Gdy powoli wracałem do świata tyranii zegarów, planów i małych nienawiści, próbowałem opowiadać o mojej podróży, oświeceniu, grozie, pięknie, o tym wszystkim. Musiałem chyba bełkotać jak idiota. Myśli migały z zawrotną prędkością, lecz słowa nie mogły znaleźć żadnego ładu. Przewodnik śmiał się i mówił, że to rozumie.

Przedstawione w powyższym wyborze sprawozdania z "podróży w kosmosie duszy", nawet jeśli obejmują tak różnorodne doświadczenia, nie są mimo to w stanie oddać pełnego obrazu szerokiego spektrum możliwych reakcji na LSD, które rozciąga się od najbardziej wysublimowanych doznań duchowych, religijnych i mistycznych, aż po poważne psychosomatyczne zaburzenia. Znane są opisy sesji z użyciem LSD, w których brak jest całkowicie doświadczeń wizjonerskich czy związanych z pobudzeniem fantazji, przedstawionych w zamieszczonych tu relacjach. W opisach tych uczestnik pozostawał przez cały czas trwania eksperymentu w stanie koszmarnego dyskomfortu fizycznego i psychicznego lub czuł się poważnie chory. Raporty na temat modyfikacji doświadczeń seksualnych pod wpływem LSD są również sprzeczne. Ponieważ pobudzanie wszystkich wrażeń zmysłowych jest podstawową cechą działania LSD, zmysłowe orgie lub kontakty seksualne mogą doznać niewyobrażalnego wzmocnienia. Jednak notuje się także przypadki, w których użycie LSD prowadziło nie do oczekiwanego raju erotycznego, lecz do czyśćca lub nawet piekła, przerażającego wyłączenia wszelkich odczuć zmysłowych i martwej pustki. Taka różnorodność i wykluczanie się reakcji na narkotyk charakterystyczne są wyłącznie dla LSD i pokrewnych halucynogenów. Wyjaśnienie tego leży w kompleksowości i różnorodności świadomości i podświadomości ludzkich umysłów, które LSD jest w stanie przeniknąć i ożywić w taki sposób, że są doświadczane jako realne.



[<<] [H] [>>]


Kategorie

Komentarze

Eksperymenty z narktykami nie prowadza do nieczego dobrego,  zabieraja znajomych, rodzine a kiedy sie ockniemy ze przekroczylismy granice, jest juz za pozno

Jeśli o mnie chodzi, to wcale nie jest tak źle z eksperymentami ... fakt nie próbowałem za wiele, ale bardzo chcę sprubować LSD ... fakt ciężko dostać teraz taki bez domieszek ... 

Fajny artykuł 

Zajawki z NeuroGroove
  • LSD-25
  • N2O (gaz rozweselający)
  • Pierwszy raz

Miejsce: Dom rodzinny na wsi otoczonej polami, lasami i łąkami, Czas: Równonoc wiosenna, Nastawienie: ciekawskie :)

Podczas jednego z festiwali trafił w moje ręce malutki kartonik, podobno 140µg LSD... słyszałem, że psylocybina i lsd mają tolerancję krzyżową więc postanowiłem zachować tą drugą na inną okazję... coś mi podpowiedziało, że Kwas będzie idealną substancją na powitanie wiosny i okazało się, że przywitaliśmy się w sposób tak interesujący, że musiałem to opisać... no to lecimy:

  • Etanol (alkohol)
  • Gałka muszkatołowa
  • Pierwszy raz

Ogromna ciekawość działania ze względu na dużo różnorodnych, sprzeciwiających się sobie nawzajem opinii na temat tripa po gałeczce, humorek niezły, lekki stres, ale raczej z podekscytowania nowym "psychodelikiem naturalnym". Miejscóweczka - mieszkanko, łóżko.

Niedziela, 9 czerwca 2013, godzina 00:32; 4 godzina trwania stanu otumanionej ekstazy i euforii po zażyciu gałki muszkatołowej, w ilości orzechów startych - 6 sztuk. Gałka przyjmowana (wypijana) była od godz. 16:55 do 17:26 dnia 8 czerwca, w sobotę. 

Recenzja poetyckiej fazy gałczanej z niby-marihuanowym tłem bez użycia THC.

Zjaraliście się kiedyś tak mocno, że byliście na krawędzi ogarnięcia świata i umysłu, o mało nie wpadając w przepaść przepalonej bani z czarnym tłem?

  • Amfetamina
  • Lorazepam
  • Marihuana

dobry nastrój spowodowany zimowym wyjazdem na działkę ze znajomymi.

Amfetamina po 5 latach...

Dzień przed sobotą 23.03.2013 kręcąc pakiecik ziółka, dowiedziałem się że dawny znajomy wrócił do interesu i ma to coś czego jak ognia przez ostatnie kilka lat nie dotykałem. Zainteresowałem się i nabyłem 2 torebki do 3 gietów zielonego.

 

Sobota:

randomness