Kolumbijczycy poznają zatrważające rozmiary paramilitarnego państwa w państwie, jakie przez lata bezwzględnych rzezi, terroru i grabieży zbudowali ich samozwańczy obrońcy przed rzeziami, terrorem i grabieżą. [G2:904 class=left]
Od kilku miesięcy przed kolumbijską komisją zadośćuczynienia i pojednania zeznają zdemobilizowani dowódcy paramilitarnej armii AUC - Zjednoczonych Sił Samoobrony Kolumbii. Jest ich 58. Siedzą w najpilniej strzeżonym więzieniu w Ytagui. Na sumieniu mają popełniane bezkarnie przez wiele lat zbiorowe rzezie wieśniaków, zabójstwa nieposłusznych polityków, systematyczne i masowe grabieże mienia oraz budowę kokainowego imperium, które obraca miliardami dolarów rocznie. Będą zeznawać długo. Najpierw to, co sami mają do powiedzenia, potem przesłuchiwani przez prokuratorów sprawdzających ich prawdomówność. To będzie makabryczna paramilitarna telenowela, dzięki której Kolumbijczycy poznają najczarniejsze oblicze własnego kraju, gdzie ludzkie życie nie znaczy nic, krew leje się niemal bezszelestnie, a przemoc i gwałt są sposobem dochodzenia racji. Nie sposób powiedzieć, jak ta zbiorowa terapia się skończy. W toku wojny domowej toczonej od 40 lat ze skrajnym okrucieństwem przez armię rządową, wojska paramilitarnych z AUC i lewackich partyzantów z FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii) i ELN (Armia Wyzwolenia Narodowego) zginęły setki tysięcy ludzi, blisko 3 mln wygnano z domów. Paramilitarni, wynajmowani i opłacani zrazu przez właścicieli ziemskich i hodowców bydła jako obrońcy ich majątków przed terrorem partyzantów, dzięki grabieżom i mordom oraz produkcji i szmuglowi kokainy sami stali się magnatami, właścicielami milionów hektarów ziemi i stad bydła oraz setek firm. W trudno dostępnych północnych departamentach kraju, gdzie nie docierała administracja, armia czy policja, byli prawdziwymi panami życia i śmierci.
Z biedaków milionerzy W ręce policji a potem do prasy trafiło kilka tygodni temu unikalne świadectwo z dziejów paramilitarnych - nieprzeznaczone dla publiczności zapiski jednego z tych, którzy wciąż się ukrywają. To dziennik jednego z najstarszych komendantów znaleziony w samochodzie, który porzucił, uciekając przed dintojrą kamratów. „Kiedy się zapisałem do samoobrony [w latach 80.], dwa dni maszerowaliśmy do obozu, gdzie nas szkolono. Było nas 20, nie mieliśmy broni ani śpiworów. Nie było pieniędzy na jedzenie, ubrań, lekarstw. Kiedyś mieliśmy pójść na jedno ranczo po coś do jedzenia. Gospodarz powiedział, że nic nie ma, ale żebyśmy wrócili jutro. Następnego dnia szef kazał »Indianinowi « i Germanowi pójść na ranczo po banany i jukę. Minęły dwie godziny, a oni nie wracali. Dostaliśmy rozkaz, żeby po nich pójść. Zobaczyliśmy okropną scenę. »Indianin « był posiekany maczetami, a jego kawałki walały się wszędzie. German leżał przywiązany do ogrodzenia z uciętą głową. Zaledwie nasz dowódca dał znak, by wejść do domu, wyskoczyło dziesięciu farkowców i zaczęli strzelać” - pisał komendant w pierwszych latach. Kilka lat później było już inaczej. "W 1994 r. mieliśmy już nową broń, radia i było nas już dużo. Był taki hodowca bydła, co nam płacił, żebyśmy go bronili przed guerrillą. Ale płacili też inni, plantatorzy bananów, kierowcy autobusów, firmy bananowe". Potem było jeszcze lepiej: "Kiedyś przyszedł do nas facet, co ściągał narkotyki, i zaproponował nam procent, jak mu pomożemy przemycić je na wybrzeże na statki. Przepędziliśmy guerrillę z tego regionu i interes ruszył. Po dziesięciu dniach, kiedy poszło kilka ładunków koki, przyjechał ten handlarz Elias i przywiózł nam 3 mln dolarów. To była taka forsa, że w ogóle nie wiedzieliśmy, co z nią zrobić". A w drugiej połowie lat 90. było już tak, że paramilitarnym opłacali się wszyscy: sklepikarze, fryzjerzy, taksówkarze. Całe życie społeczne i gospodarka na usługach paramilitarnych. A nad wszystkim największy biznes ze wszystkich - kokaina: „Przyszedł do mnie dowódca i mówi: »Masz tu dwa miliony dolarów. Jak chcesz zostać, działamy dalej, ale jak chcesz się wycofać, wolna droga «. Kupiłem sobie dwa rancza, zainwestowałem w inne. Byłem milionerem. Ale chciałem jeszcze więcej. Już się przyzwyczaiłem, że mam podwładnych, że mówią do mnie »Pan «. Zostałem”. Nic dziwnego, że w ostatnich latach tacy jak on, a zwłaszcza najważniejsi komendanci, sięgnęli po władzę polityczną. Dzięki przemocy i potędze finansowej podporządkowali sobie niemal wszystkie instytucje państwa i prawa. Rok temu, po dwóch latach pertraktacji, kilkunastu komendantów zawarło układ z rządem Alvaro Uribe. Prezydent objął władzę, wypowiadając zdecydowaną wojnę partyzantkom. Komendanci ujrzeli w nim sojusznika, z którym można się dogadać. Chcieli zalegalizować się jako obrońcy kraju przed terrorem partyzantów, a przy okazji ocalić zdobyte fortuny i polityczne wpływy. Prezydent zaś dostrzegł szansę demobilizacji potężnej zbrodniczej armii, z którą regularne wojsko nie umiało, a i nie bardzo chciało sobie poradzić. Dowódcy paramilitarnych poddali się razem ze swoją ponad 30-tysięczną armią, złożyli część broni w zamian za łagodność. Parlament uchwalił specjalną ustawę o sprawiedliwości i pokoju. Komendanci mają wyznać wszystkie zbrodnie, oddać zagrabione majątki i wypłacić odszkodowania tysiącom rodzin ofiar. W zamian dostaną co najwyżej osiem lat więzienia. Rząd Uribe jest ostro krytykowany za pobłażliwość dla paramilitarnych. Wiele organizacji lewicowych oraz pozarządowych od lat uważa, że od początku był ich cichym sojusznikiem i protektorem. Popierał ich terror, a oni popierali jego polityczne ambicje. Przychylność prezydenta dla paramilitarnych miała się brać stąd, że jego ojciec w 1983 r. zginął w walce we własnej posiadłości ziemskiej, gdy partyzanci przyszli po haracz. Przeciwnicy Uribe przypominają, że kiedy jeszcze był gubernatorem Antiochii w latach 90., wspierał legalnie powstające samorządne organizacje samoobrony - Convivir - które szybko wyrodziły się w przestępczo-terrorystyczne gangi i zasiliły armię paramilitarną AUC. Władze Kolumbii wymyśliły Convivir, żeby pomóc ludności bronić się przed terrorem FARC oraz gangami karteli narkotykowych, i dały im legalną sankcję. Jednak po kilku latach wycofały się z tego pomysłu. Wielu dzisiejszych komendantów AUC to byli działacze Convivir.
Długa opowieść o zabijaniu Na początek przed komisją zadośćuczynienia i pojednania wystąpił Salvatore Mancuso, do niedawna główny komendant paramilitarnych. Ledwo zaczął mówić, a już jego słowa podziałały jak syczący lont. Grożą rozerwaniem instytucji państwa - od samorządów prowincjonalnych, przez aparat sprawiedliwości, po parlament i rząd. W styczniu Mancuso, siedząc przed otwartym laptopem, ubrany w elegancki garnitur, przez dwa dni opowiadał, jak organizował, zbroił i szkolił oddziały, jak planował i dowodził z własnego helikoptera "operacjami bojowymi", jak osobiście likwidował "cele wojskowe", którymi nie-zmiennie byli "zbrojni powstańcy" z partyzantki albo FARC, albo ELN. Na mapach pokazywał, gdzie zabijał, podawał daty masakr i nazwiska ofiar. Wymieniał terytoria, na które wkraczali uzbrojeni po zęby jego paramilitarni, przeganiali partyzantów i wybijali wyciąganych z domostw bezbronnych chłopów, grabiąc ich majątki. W trakcie zeznań Mancuso nie denerwował się ani nie udawał, że gnębi go wspomnienie zabijanych ludzi, był chłodny i konkretny. W ciągu dwóch dni przyznał się do 336 zabójstw. Według prokuratorów oraz badaczy wojny domowej to zapewne tylko 5 proc. trupów, jakie ma na sumieniu. Listę morderstw będzie musiał uzupełnić, bo warunkiem skorzystania z łagodnej ustawy jest wyznanie wszystkich zbrodni. Przemilczenie tych, które zostaną mu udowodnione, skaże go na dożywocie. W dodatku Mancuso musi jeszcze ujawnić majątki, które zagrabił on sam oraz jego podwładni, oraz oddać je państwu, m.in. na poczet odszkodowań dla swoich ofiar. Po pierwszych zeznaniach Mancuso jednak szybko zamilkł i wraz z kolegami zaczął targować się z rządem o lepsze warunki odsiadki i o to, ile z zagrabionych fortun muszą oddać, oraz co będą robić po wyjściu na wolność. Po kilku miesiącach targów, wciąż nie dokończywszy relacji ze zbrodni, podbił stawkę. Uznał, że czas wyjawić, jak dalece komendantom na terenach, gdzie działali, wysługiwali się politycy, posłowie, radni, gubernatorzy, dowódcy wojska i policji, prokuratorzy i sędziowie. - Ja sam jestem żywym dowodem na to, że paramilitarni to twór państwa - oświadczył w połowie maja. I opowiedział ze swadą, jak to wysocy generałowie armii w latach 90. szkolili jego szwadrony, przeprowadzali z nimi wspólne rajdy przeciw lewackim armiom partyzanckim, pomagali im opanowywać terytoria i organizować rzezie chłopów podejrzewanych o wspieranie partyzantek. Zeznał też, jak to wpływowi dziennikarze i politycy, a dziś najbliżsi współpracownicy prezydenta Alvaro Uribe, w latach 90. zabiegali o poparcie komendantów AUC.
Politycy na moje skinienie Mancuso opowiedział szczegółowo, jak w połowie lat 90. komendanci AUC regularnie spotykali się z czterema generałami armii. Z czterech wymienionych generałów trzech żyje spokojnie na emeryturze. Komendant oświadczył też, że w departamencie Cordoba, mateczniku paramilitarnych, komendanci podporządkowali sobie 25 z 28 miast, że na ich usługach był gubernator departamentu, kilkunastu radnych i burmistrz miasta Cucuta, oraz wymienił kolejnych sprzyjających im senatorów i posłów do Kongresu. Powiernicą, pośredniczką w kontaktach z politykami, zaufaną asystentką Mancuso była od wielu lat niemal się z tym niekryjąca Eleonora Pineda, jego kochanka, którą najpierw uczynił radną okręgu Tierralta, a potem deputowaną. Dzisiaj siedzi ona w więzieniu. Z listy Mancuso wynika, że w północnych departamentach kraju i na wybrzeżu atlantyckim paramilitarni mieli w kieszeni 70 proc. pochodzących stąd posłów. Mancuso zaczął też wymieniać wielkie przedsiębiorstwa, które opłacały się armii AUC. Do amerykańskiego koncernu bananowego Chiquita, który niedawno przyznał się do finansowania AUC w trwającym w USA śledztwie, Mancuso dopisał dwie wielkie firmy kolumbijskie produkujące napoje. Wszyscy w Kolumbii są pewni, że to tylko czubek góry lodowej. Zarzuty sięgnęły też najbliższego otoczenia prezydenta Alvaro Uribe. Mancuso oskarżył obecnego wiceprezydenta kraju Francisco Santosa oraz ministra obrony Juana Manuela Santosa o wspieranie armii paramilitarnych. W 1997 r. Francisco Santos, wówczas publicysta największego dziennika "El Tiempo" oraz prezes Fundacji Wolny Kraj pomagającej rodzinom zakładników porwanych przez armie partyzanckie FARC i ELN, miał spotykać się kilkakrotnie z szefami AUC, prosząc ich o założenie oddziału paramilitarnego w rejonie stolicy Bogoty. Juan Manuel Santos, jego kuzyn, podobno w tym samym roku proponował komendantom udział w spisku w celu obalenia ówczesnego prezydenta Ernesto Sampera. Mieliby oni dostarczyć dowodów na związki Sampera z kartelem narkotykowym z Cali. To dałoby przeciwnikom prezydenta podstawy, by zmusić go do ustąpienia. Obaj współpracownicy prezydenta odrzucili te oskarżenia. Minister obrony przypomniał, że jego spotkania z komendantami były jawne i legalne, ich celem było wszczęcie rokowań pokojowych, a sugestie spisku przeciw prezydentowi są kłamliwe i bezsensowne. Wiceprezydent oddał się zaś natychmiast do dyspozycji prokuratora, by ten zbadał zarzuty Mancuso. W obronie obu współpracowników stanowczo stanął sam Alvaro Uribe. Już kilka lat temu ukrywający się wówczas jeszcze Mancuso oświadczył, że jego armia ma w kieszeni 35 proc. kolumbijskich posłów i senatorów. Niektórzy podejrzewali, że to może być prawda, inni wątpili, sądząc, że bezkarnych przywódców paramilitarnych rozsadza pycha i przekonanie o własnej wszechmocy. W ostatnich miesiącach dzięki przechwyconemu archiwum komputerowemu jednego z komendantów o współpracę z paramilitarnymi prokuratura oskarżyła 19 wysokich rangą polityków. 13 z nich, posłów do parlamentu, już aresztowano, wyszło bowiem na jaw, że w 2001 r. kilkunastu z nich, dziś w większości zbliżonych do obozu prezydenta Uribe, zawarło z komendantami pakt polityczny. W zamian za podporządkowanie się władzy paramilitarnych politycy dostali od nich poparcie w okręgach, gdzie rządzili jako gubernatorzy czy burmistrzowie lub gdzie ubiegali się o mandaty poselskie. Ów tajny pakt z Ralito to niesłychany dokument. Preambuła tekstu napisanego pod dyktando komendantów, którzy na mordzie i grabieży zbudowali swoją władzę, ocieka cynizmem i patosem: "Naród Kolumbii, wzywając Bożej opieki oraz mając na celu umocnienie jedności Narodu, a także zapewnienie mu prawa do życia, współżycia społecznego, pracy, sprawiedliwości, równości, wiedzy, wolności i pokoju, powierza nam dziś misję zbudowania na nowo naszej ojczyzny, podpisania nowej umowy społecznej. Przed tą misją nie możemy się uchylić". Potem następuje czterostronicowe rozwinięcie szlachetnych celów, do których zmierzają komendanci i posłuszni im politycy, z powołaniem się na konstytucję oraz prawa człowieka, oraz podpisy najpierw trzech komendantów, a potem posłów, senatorów, radnych, burmistrzów i właścicieli ziemskich. Zeznania Mancuso i kolegów potwierdzają i tak powszechne przekonanie, że afera z paktem to zaledwie skrawek ogromnej sieci, jaką przekupstwem, szantażem i terrorem komendanci szeroko zarzucili na świat oficjalnej polityki i gospodarki. Podobne, spisane lub nie, układy z lokalnymi politykami zawierano na konferencjach zwoływanych na ranczach komendantów, na które tłumnie, po kilkudziesięciu, a nawet kilkuset, przybywali lokalni politycy i kandydaci na polityków.
Prezydent nad krawędzią Przeciwnicy prezydenta Uribe mówią, że większość aresztowanych polityków i urzędników, którzy posłusznie układali się z komendantami i reprezentowali ich interesy, należy do partii, które poparły go w dwóch ostatnich wyborach prezydenckich. Senator Gustavo Petro niedawno wprost zarzucił prezydentowi, że wspiera paramilitarnych, pomagając im miękko wylądować w kolumbijskiej polityce, zachowawszy potajemną władzę i majątki. Twierdził, że niektóre spotkania, a nawet egzekucje odbywały się na farmach rodziny Uribe. Dowodził, że uwięzieni komendanci nadal zarządzają swoimi księstwami, sterują szmuglem kokainy, wymuszają posłuch i mordują opornych. W ciągu ostatnich trzech lat, gdy uzgadniali z rządem warunki poddania się prawu, zamordowali blisko trzy tysiące osób. Petro uważa więc, że rząd Uribe nie tyle okiełznał zbrodniczą armię paramilitarną i rozbroił jej imperium, ile umożliwia jej zachowanie władzy i wpływów pod płaszczem legalności. Jak na razie nikt nie udowodnił Alvaro Uribe i jego zwolennikom przestępczych związków z AUC. Zdaniem obrońców prezydenta nie powinno dziwić, że paramilitarni popierali go w wyborach. Uribe był pierw-szym kandydatem do tego urzędu, który zapowiadał bezwzględną wojnę przeciw partyzanckim armiom, a przecież to ich bezkarność była praprzyczyną narodzenia się samoobrony właścicieli. Udzielanego sobie wsparcia wyborczego, nawet nielegalnego jak wymuszanie głosów lub nawet ich fałszowanie, prezydent nie mógł przecież uniknąć. Wreszcie, któż mógł dziesięć lat temu przewidzieć, że ochotnicy wstępujący do oddziałów Convivir z czasem staną się zawodowymi zabójcami i handlarzami kokainą. Choć z drugiej strony trudno się było spodziewać, że do formacji mających w walce na śmierć i życie stawić czoła partyzantom z FARC wstąpią pacyfiści lub miłośnicy brydża. Uribe mimo osaczających go zarzutów o chronienie paramilitarnych zbrodniarzy i ich klientów jest wciąż niezmiennie popularny. Kolumbijczycy ufają mu, może nawet ponad miarę. To on jako pierwszy coś zmienił. Żaden z jego poprzedników nie potrafił nic zrobić, gdy kraj, nieubłaganie od lat 80., zsuwał się w otchłań terroru, przemocy i cierpienia. Armie FARC i AUC tylko rosły w siłę i bogactwo. Kolejni demokratycznie powoływani prezydenci byli bezradni. Ani zbrojny opór, ani próby rokowań wielokrotnie podejmowane z jednymi lub drugimi nawet na piędź nie powstrzymały terytorialnej, politycznej i gospodarczej inwazji armii, które niczym nowotwór niszczyły państwo i społeczeństwo. Dopiero za sprawą Uribe, który wybory w 2002 r. wygrał z ogromną przewagą nad przeciwnikami, a rok temu zwyciężył w nich ponownie, FARC, choć niepokonana, została powstrzymana, a armia paramilitarna zgodziła się wycofać z wojny. Wreszcie - dowodzą obrońcy specjalnej ustawy o sprawiedliwości i pokoju - jak można rozbroić i wycofać z lasu tak potężną armię jak paramilitarni, która wyrosła niczym potwór dr. Frankensteina, pod bokiem i przy cichym wspólnictwie wojska i polityków, inaczej niż za cenę ustępstw? Państwo kolumbijskie nie było w stanie pokonać paramilitarnych przemocą, podobnie jak od 40 lat nie może pokonać partyzantki FARC. To sami samozwańczy komendanci AUC zgodzili się na demobilizację i ujawnienie zbrodni, jednak niebezwarunkowo. Dlatego, podobnie jak w przypadku innych znanych w świecie procesów pokojowych, gdzie chodzi o ujawnienie prawdy, zaprowadzenie pokoju i zadośćuczynienie sprawiedliwości - w RPA, Chile czy Peru - cała prawda zapewne nie zostanie ujawniona, a zupełnej sprawiedliwości nie stanie się zadość. Lepsza choćby część prawdy i niepełna sprawiedliwość, ale jawnie w majestacie prawa stanowiona - mówią zwolennicy rządu Uribe - niż zasada "wszystko albo nic", bo ta w warunkach takiej wojny jak kolumbijska oznaczać może tylko "nic". Ale atmosfera wokół Uribe zagęszcza się i tak. USA, które wpisały AUC na oficjalną listę organizacji terrorystycznych, ścigają wielu komendantów za szmugiel kokainy. Nad samym Mancuso wisi żądanie ekstradycji. Amerykanie są najważniejszym sojusznikiem prezydenta Uribe i sponsorem jego walki z narkobiznesem, który jest źródłem dochodów zarówno dla partyzantów, jak i dla paramilitarnych. Gdy pojawiły się zarzuty o związki polityków bliskich prezydentowi z paramilitarnymi, były wiceprezydent USA Al Gore odwołał spotkanie z Uribe, co wywołało w Kolumbii wielki skandal. Uribe musi pozostać w sprawie paramilitarnych terrorystów czysty - narkotykowi handlarze i bandyci nie mogą opanować państwa ani ujść bez kary. Inaczej nie dostanie od USA milionów dolarów dotacji na walkę z narkobiznesem i odejdzie w hańbie. Salvatore Mancuso doprowadził na razie swoją opowieść do roku 1997, a amunicji ma jeszcze wiele. Wielu wpływowych ludzi drży ze strachu o własną skórę w oczekiwaniu, co jeszcze zezna. Ale i milionom zwykłych Kolumbijczyków skóra cierpnie na myśl o ciągu dalszym. Obraz, jaki wyłania się z zeznań Mancuso i kamratów, to kraj zamieszkany przez rój klientów i zauszników krążących posłusznie wokół wszechpotężnych książąt, którzy skinieniem ręki namaszczają swoich namiestników lub skazują na śmierć krnąbrnych i opornych. Postępujące śledztwa oraz zeznania następnych komendantów mogą ten obraz jeszcze wyostrzyć, odsłaniając kolejne oka paramilitarnej sieci. Nie wszystko, co mówi Mancuso i jego kamraci, musi być prawdą. W końcu zeznają w obronie własnej. Ale prawda już ujawniona jest dostatecznie straszna. Źródło: Gazeta Wyborcza
Zobacz także USA: 4 miliardowa wojna z narkotykami ma zero impaktu Gazeta.pl: Narkotykowy terror dławi miasta Meksyku