Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Obowiązkowa pozycja na liście każdego toksykomana.

CZĘŚĆ III

"Proszę o ciszę! Moje pokolenie umiera"

Był początek września. Gdzieś koło południa ktoś pukał do naszych drzwi, ale ja i Maria byliśmy zmęczeni gośćmi i nie otworzyliśmy. Robiliśmy to często, bo po latach ciągłej hipchaty w domu, człowiek nieraz całymi tygodniami nie ma ochoty oglądać gości. Zwłaszcza, że w tym środowisku nigdy nie ma pewności, czy gość wpadł na moment, czy ma zamiar pomieszkać nawet do paru tygodni. No, ale nie można przecież siedzieć we własnym mieszkaniu jak w więzieniu. Odczekawszy przepisowe pół godziny wyszliśmy. W drzwiach tkwiła niewielka kartka. Spojrzałem... i nie pamiętam co wtedy poczułem. Dekabrysta nie żyje. Próbowałem uspokoić siebie i Marię przypominając, że w naszym środowisku plotki o czyjejś śmierci to zwykła rzecz. Póki nie zobaczymy grobu na własne oczy, to niczego nie możemy być pewni. Ja już dwa razy dowiadywałem się, że umarłem. Dekabrysta też już umierał parę razy, więc wiadomości, którą wetknięto nam w drzwi, nie należało wcale traktować jako coś przesądzającego sprawę. Ale Maria wskazała na podpis na kartce. Ksiądz Daniel. Niedawno, jako salezjański kleryk, działał miedzy nami. Teraz po wyświęceniu go na księdza usiłował pomagać nam nadal.

- To co, że ksiądz Daniel - wzruszyłem ramionami. - Księdza też mogli mylnie poinformować.

W końcu śmierć to nie dogmat kościelny, ale życie... tfu! No śmierć, to śmierć...

- Na wszelki wypadek pobiegnij do księdza Daniela i dowiedz się, co i jak. Ja muszę iść do pracy. - Maria akurat przerwała studia i podjęła pracę jako przedszkolanka. Czas ją rzeczywiście naglił. Ja natomiast pognałem do parafii Salezjanów. Wiadomość okazała się niestety prawdziwa. Przekazała ją telefonicznie matka Dekabrysty. Owego roku nie było go na naszym dorocznym święcie - zlocie częstochowskim. Odsiadywał kolegium za bójkę po pijanemu. Wyszedł tydzień po Częstochowie i w dwa tygodnie później jego na wpół obdarte zwłoki znaleziono w rowie obok klasztoru cystersów w Mogile. Obok leżała pusta butelka po winie marki wino. Różne wieści krążyły na temat tej śmierci. Byli tacy, co podejrzewali, ze zabiło go ZOMO a nawet SB. Osobiście myślę, że najbliższa prawdy jest wersja oficjalna. Po prostu przez te dwa miesiące nie pił i nie ćpał i organizm, odzwyczajony od normalnej dawki toksyn, nie dał rady, gdy dekabrysta odbijał sobie tę przymusową abstynencję.

* * *

Pastor umarł wczesną jesienią przed Dekabrysta. W jego wypadku nie było żadnych wątpliwości. Przedawkował u siebie na chacie kompot po pijanemu. Ci, którzy byli przy tym obecni, postąpili tak jak zawsze postępuje się w takich wypadkach. Do końca usiłowali ratować. Akurat stara generacja narkomanów lepiej orientuje się w udzielaniu pierwszej pomocy niż lekarze. Kiedy jednak poznali, że nic nie da się zrobić, wyszli, zadzwonili po pogotowie i uciekli. Postąpili słusznie. Prawo skazałoby ich na wyroki do pięciu lat. Czy byli odpowiedzialni? Być może. Ale co umarłemu by przyszło z tego, że ponieśli konsekwencje? Sumienie? Rzecz niezła, ale do momentu, gdy nie koliduje z własnym bezpieczeństwem. Skwerowski kodeks moralny nie zdaje egzaminu w świecie, gdzie życie i śmierć podają sobie ręce, a jeśli sam nie zatroszczysz się o własną skórę, nikt nie zrobi tego za ciebie... Na pogrzeb Pastora przyszło nas niewielu. Pogrzeb Dekabrysty odbył się w Nowej Hucie, na cmentarzu w Grębałowie. Ja, Maria i ksiądz Daniel baliśmy się, by z okazji pogrzebu nie odbył się zlot hipisowski, na którym ludzie nie uszanują majestatu śmierci. Dekabrysta cale życie krzyczał i błaznował. Niech na pogrzebie ma przynajmniej ciszę i powagę. Chcieliśmy zawiadomić tylko starszych ludzi. Było spokojnie. Wszyscy uszanowali uroczystość. Nie padał deszcz, ale było strasznie zimno. Stałem między Marią i Wikingiem i nie czułem nic... Wiedziałem tylko, że bardzo, bardzo potrzebuję teraz płakać, a nie mam czym. A potem naraz zatrzęsło mną jakieś okropne łkanie bez głosu, bez jednej łzy. Ten dziwny płacz palił jak ogień nie dając ukojenia. Potem Wiking ujął moją rękę i uniósł wysoko w górę. I tak trzymając się za uniesione ręce wyszliśmy z cmentarza. Nie wiem teraz, co ten gest oznaczał. Ale wtedy rozumiałem go jasno i uspokoiłem się. Dziwnym trafem stypa po Dekabryście odbyła się ?na sucho", bez kropli alkoholu. Piliśmy tylko herbatę. A potem ktoś inny dodał:

- Umarł nasz Ruch. Ruchu już nie ma.

A ja podniosłem głowę znad szklanki i powiedziałem do wszystkich.

- Nie. Ruch nie umarł. Pochowacie go sobie być może razem ze mną. Ale póki ja żyję Ruch istnieje.

* * *

Krakowski punkt zborny hipisów mieścił się wokół Rynku Głównego. W ciepłe dni siadywaliśmy na cokole pomnika Adama Mickiewicza czyli pod Adaśkiem. W chłodniejsze korzystaliśmy z okolicznych kawiarni. Co jakiś czas kolejna kawiarnia była "spalona". Znaczyło to, że personel wyganiał nas z cichego polecenia milicji w ramach walki z narkomanią. Przenosiliśmy się wtedy do następnej. Kolejno gościły nas "Wiedeńska", ?Noworolski", "Śnieżka", "Krzysztofory", "Kolorowa", aż wreszcie koło zatrzymało się na Empiku w Małym Rynku i wszystko zaczynało się od początku, bo pierwsza kawiarnia, która nas wygnała, zdążyła już o zakazie zapomnieć. Takie utrudnianie nam życia nazywano "rozbijaniem ognisk świata przestępczego, w ramach walki z patologią społeczną". Że takie traktowanie, bynajmniej środowiska nie rozbijało i jedyne co powodowało, to wzrost rozgoryczenia topiony potem w alkoholu i ćpaniu? a kogo to obchodziło! Nikt nie chciał o tym wiedzieć. A nawet jeśli wiedział, to chyba właśnie o to mu chodziło. Akurat teraz była pora na Krzysztofory. Przesiadywaliśmy tam godzinami przy herbacie. Ja ostatnio zacząłem pracować na etacie rynkowego psychologa. Doświadczenia zdobyte na trasie plus znajomość psychologii od Marii oraz magii we własnym zakresie sprawiła, że przyjąłem etat, który sam nazwałem "etatem szamana ulicznego". Zamiast testów posługiwałem się trochę znajomością linii ręki, trochę cyframi z kabały, a trochę podstawową wiedzą na temat astrologii. Jakoś szło. Maria parę razy sprawdzała moje diagnozy metodami bardziej uznanymi i stwierdziła, że w sumie zazwyczaj zgadzają się ze stanem faktycznym. Możecie zapytać, czemu znów zacząłem parać się parapsychologią, skoro w moim agonalnym widzeniu "guru Joszua" zakazał mi tego. Zaraz wyjaśnię. Otóż w jakiś czas po opisanych w części drugiej wypadkach, stanęliśmy z Marią przed poważnym dylematem. Oboje byliśmy poważnie zniechęceni do formy kościoła katolickiego. Jako wychowankowie ruchu charyzmatycznego, czyli mówiąc umownie "wyznawcy ducha świętego", mieliśmy ochotę przyłączyć się do zboru zielonoświątkowców. Ich to bowiem kościół zapoczątkował kult ducha. Nie mieli hierarchii kościelnej, dogmatów teologicznych. Żyli cudami i objawieniami, usiłowali wzorować się na gminach pierwszych chrześcijan. Zdawało się nam, że hipisom taka forma będzie o wiele bliższa. Zachęcały nas również czytane u charyzmatyków książki, których autorzy byli członkami kościoła zielonoświątkowego. Tak więc poszliśmy do ich kaplicy "Betlejem", przy Dworcu Głównym. Wzięliśmy udział w nabożeństwie, ale oboje czuliśmy się tam dziwnie obco. Niby wszystko podobnie, jak u charyzmatyków, ale czegoś nam brakowało (z perspektywy czasu myślę, że być może Boga). Potem, w samotności skupiłem się i zapytałem guru Joszuę, co On o tym sądzi.

- To wszystko, to tylko forma, - wyjaśnił mi mój mistrz. - Jeśli chcesz, to bądź sobie zielonoświątkowcem. Wtedy koniec z parapsychologią, wróżeniem z ręki i kilkoma innymi sprawami.

- Parapsychologii i magii przecież się wyrzekłem.

- Stop! Jesteś pewien, że wytrzymasz, bo ja nie. Na razie najważniejsze jest, byś utrzymał abstynencję. Nie trać sił na zakazywanie sobie wszystkiego. Wtedy możesz zaplątać się w grzechy, czy jak to wolisz nazywać, złą karmę.

- Ale parapsychologia...

- Nie jest ode mnie. Od szatana też nie. Od ciebie zależy, komu ofiarujesz swoje zdolności. Ja zabroniłem ci tylko czarnej magii.

- Czyli?

- Możesz być sobie "zielony", ale wtedy musisz przestrzegać całej masy "tabu" i wierzyć w kupę rzeczy, które uznasz za alogiczne. W moim świecie wasza logika jest bez znaczenia, ale dla was to istotne, aby nie zwariować, tak więc masz dwie możliwości. Możesz zostać w kościele katolickim i wtedy masz mniej "tabu" do przestrzegania. Musisz jednak uczestniczyć w sakramentach, choćbyś w nie nie wierzył i słuchać kapłanów, choćbyś, nieraz zresztą słusznie, uznał ich za idiotów. U ?zielonych" z kolei nie masz hierarchi i sakramentów, ale ilość "tabu" jest olbrzymia. Nieważne, którą drogę wybierasz, musisz jednak być konsekwentny po wyborze.

Tak więc, po długich debatach, zdecydowaliśmy z Marią, że pozostajemy na łonie kościoła katolickiego. Nigdy później nie żałowaliśmy tej decyzji

* * *

Wielki terapeuta Drwal opuścił właśnie ośrodek dla internowanych. Jest załamany, bo spodziewał się, że wróci w glorii męczennika za sprawę. Tymczasem jego powrót nie miał większego oddźwięku, niż powrót ćpuna z odwyku. Przypadkiem spotykamy się w Krzysztoforach. Pochyla się do mnie i mówi podłamanym głosem. - czy wiesz, że szef nas zdradził?- Robię ogromne oczy. Jak świat światem, nie przypominam sobie, abym miał z nim wspólnego szefa. W odpowiedzi Drwal wyciąga jakąś gazetę. Jest w niej wydrukowana wypowiedź Lecha Wałęsy, w której to przychylnie wypowiada się on o pewnych poczynaniach naszego rządu. Pierwsze słyszę, aby "Solidarność" była silą zwierzchnią wobec hipisów, ale Drwal jest innego zdania. Cóż, mam wielki szacunek do Wałęsy, ale nigdy nie czułem się jego podwładnym. Jednak Drwal twardo twierdzi, że "Lechu nas zdradził" i jest tym faktem mocno rozgoryczony. Nawet chce Wałęsę podać do sądu!

* * *

Przyjeżdża z Warszawy Apacz. Chłopak jest w Ruchu od czternastego roku życia. Twierdzi, że to ja byłem jego pierwszym mistrzem i guru. Prawdy w tym tyle, że rzeczywiście był przed laty jednym z gówniarzy, którzy odwiedzali moje mieszkanie na Azorach, by obejrzeć moją hodowlę gadów. On jeden wyrwał się z Azorskiego światka złodziejaszków i pijaków i został hipisem. W Warszawie zamieszkał u niejakiej Mamy, czyli matki hipisa, która wraz z synem wstąpiła do Ruchu. Wypadek rzadki, lecz wcale nie taki odosobniony. Mieliśmy w Ruchu trzy znane mi hipisowskie ?Mamy", a nawet jedną "babcię", które to nie tylko nocowały ludzi pod swoim dachem, ale nawet na zloty przyjeżdżały. Mama z Warszawy tym różniła się od innych mam, że w dodatku brała czynny udział w różnych akcjach Ruchu. Za "Solidarności" napisała nawet o nas artykuł do "Radaru", a poza tym postanowiła wydać w wydawnictwie "Iskry" antologię poezji polskich hipisów. Zebrała nasze wiersze i zaczęła debaty z wydawnictwem. Wtedy była "Solidarność", więc dużo można było załatwić. Dziełko może nie miało wartości artystycznej w pojęciu skwerowskiej kultury, ale na pewno było ciekawe w sensie socjologicznym. Potem wybuchł stan wojenny i wiele rzeczy stanęło w biegu, wydanie naszej antologii również. Ale Mama gruszek w popiele nie zasypała. Biegała tu, tam, prosiła, błagała, groziła. No i załatwiła tyle, że przysłała teraz Apacza z poleceniem, aby wszyscy autorzy krakowscy przysłali redakcji swe adresy celem spisania umowy o druk. Dla wielu było to trudne do zrobienia, bo stałego adresu nie posiadali. Reszta, idąc za przykładem artystów zbuntowanych przeciw reżimowi, chciała odmówić druku w komunistycznym wydawnictwie.

- Dajcie spokój, ludzie, - tłumaczyłem im. - Mama latała w tej sprawie jak wariatka. Na głowie stawała, zdrowie niszczyła, by nasze wiersze wydać, to dzieło jej życia.

- Nikt jej nie prosił, aby za tym biegała!

- Ale wszyscy widzieliśmy i mogliśmy odmówić, kiedy był czas, teraz wyjdziemy na świnie wobec Mamy.

- A jak podpiszemy umowę z "Iskrami", to wyjdziemy na świnie wobec Polski.

Wzruszyłem ramionami.

- Mama to dla mnie konkretny człowiek, którego lubię. Polska, to abstrakcja. W każdym razie, czy wam się to podoba czy nie, ja podpisuję.

No i przekonałem ich. Wszystkich, z wyjątkiem Che Guevary. Aby mógł odmówić, musieliśmy go wpierw znaleźć, bo sam siebie oszukiwał, że jest wybitnym działaczem politycznym i ścigają go cale tabuny esbeków. Znaleźć jednak go należało, inaczej byłby wściekły, że nie daliśmy mu zamanifestować jego patriotyczno-buntowniczych poglądów. No więc znaleźliśmy go, niech się chłopak cieszy, a on rzecz jasna, odmówił.

- Nie wolno kolaborować z komunistami! - wrzeszczał. - trzeba mieć jakąś odpowiedzialność... jakąś moralność!

- A widziałeś ty kiedyś odpowiedzialnego i moralnego hipisa? Moralność i odpowiedzialność to skwerowskie kłamstwa. A kolaboracja? Czy to nie wszystko jedno z kim? Nie widzę powodu abyśmy wyrzekali się własnej przyjemności dla jakiś skurwieli, którzy, gdy dorwą się do żłobu, będą nas tak samo niszczyli, jak czerwoni. Kontestacja powinna patrzeć własnej dupy, a nie wyrzekać się czegokolwiek dla skwerowskich spraw.

Che Guevara przez chwilę mierzył mnie swymi płonącymi, fanatycznymi oczami.

- Ciebie to kiedyś powieszą! - Wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Na pewno. Albo spalą na stosie, albo ukrzyżują. To normalny los tych, co myślą zamiast wierzyć.

* * *

Wieczór. Maria nie wróciła jeszcze z pracy. Ja siedziałem po turecku na podłodze i lepiłem z ceramicznej glinki koraliki. Była to fucha, którą zlecił nam pracujący z Wikingiem na Bramie Floriańskiej kolega. On miał piec ceramiczny. Wypalał, barwił wymyślonymi przez siebie kombinacjami tlenków metali i sprzedawał. Sezon sępienia się skończył. Zbliżała się zima i coraz trudniej było użebrać coś na ulicy czy w kawiarni. Trzeba było zarobić jakoś na ten chleb. No więc robiłem te koraliki. W praktyce jednak przymieraliśmy głodem. Żyliśmy z obiadów, które Maria przynosiła z przedszkola, jej pensji i tego, co czasem udało mi się wysępić. No więc właśnie robiłem te koraliki, naszą jedyną nadzieję na poprawę bytu, gdy rozległ się dzwonek do drzwi i wszedł Drwal.

- Gdzie Maria? - spytał:

- W pracy - rzekłem nie przerywając sobie roboty. - Wróci za jakieś dwie godziny.

- Szkoda, że nie zdążę się z nią zobaczyć. Wyjeżdżam Waldku i mam masę roboty z tą sprawą. Dostałem wizę do Stanów Zjednoczonych.

Drwal zrobił efektowną pauzę, czekając na moją reakcję. Ale nie doczekał się żadnej. Przywykłem już do jego wariackich pomysłów i urojeń. Nie wziąłem po prostu wieści poważnie.

- Chciałem ci podziękować Waldku.

- Za co?

- Pracowaliśmy razem przez te całe cztery lata. Mało nas łączyło, wiele dzieliło. Pozornie częściej byliśmy przeciw sobie niż współpracowaliśmy. Ty śmiałeś się ze mnie. Ja z ciebie. Ale świadomie czy nie, robiliśmy wspólną rzecz

- Kontestację. Wielką Dezintegrację starego świata, by mógł narodzić się nowy.

- Mam nadzieję, że była to dezintegracja pozytywna

Uśmiechnąłem się dalej tocząc swoje koraliki.

- Ja wierzę, że była ona pozytywna - odparł Drwal.

- Czemu mówisz w czasie przeszłym? Ja jeszcze nie skończyłem swojej sprawy.

- Ale skończyła się nasza epoka Waldku. Czy będzie nowa? Starzy odchodzą. Popadają w obłęd i ćpanie. Umierają. Inni zakładają rodziny i odcinają się. Gdy ja wyjadę zostaniecie właściwie tylko we trzech. Ten kowboj Zbójnik, Wiking, który ostatnio za dużo pali trawy i ty. Ja wyjeżdżam. Dla mnie tu już nic nie ma do roboty. Chciałem cię tylko poprosić o jedno Waldku. Nie chcę, aby nawet gdy wszystko się zawali, umarła o nas pamięć. O mnie, tobie, Wikingu, Che Guevarze i wszystkich innych. Czytałem twoje opowiadania. Masz talent. Napisz o nas. Wiem, że wielu rzeczy ze względu na bezpieczeństwo nie będziesz mógł napisać. Wiele będziesz musiał zmienić. Dodać, ująć. Ale o mnie napisz prawdę. Nie ukrywaj nawet imienia i nazwiska. Chcę tego.

* * *

Dopiero w trzy dni potem dotarło do mnie, że Drwal wyjechał naprawdę... I cóż Drwalu. Od wielu lat nie widzieliśmy się. Może przeczytasz kiedyś tę książkę. Może nie wściekniesz się tym, co napisałem o tobie poprzednio i doczytasz do tego miejsca. Jeśli tak, to te słowa piszę publicznie do Ciebie. Czy wiesz stuknięty, popierniczony histeryku, że naprawdę jesteś geniuszem? Czy uwierzysz kiedyś w to, co usiłujesz bezskutecznie wmówić swemu otoczeniu i samemu sobie, że jesteś wielki? Czy zdążysz to zrobić, nim powiesisz się lub poderżniesz sobie żyły myśląc, ze zmarnowałeś sobie życie? Chcąc czy nie, nauczyłeś mnie wiele. Twoje wiersze - manifesty, z których śmialiśmy się kiedyś, stają się dla nas, twych dawnych towarzyszy... no, nie przesadzajmy. Ale mówią o nas. Uczą. A w każdym razie nauczyły tak wiele mnie. Twego, kiedyś gorącego przeciwnika. Drwalu, stary histeryku i manipulancie! To ty wrobiłeś mnie w napisanie tej opowieści. Uległem twojej manipulacji. To dobrze, że się tak stało.

* * *

Maria pracuje w przedszkolu. Z nieskończonymi studiami i tak innej pracy nie dostanie. Żeby było pikantniej jest to przedszkole milicyjno-wojskowe. Hipiska w przedszkolu milicyjnym! Co prawda tylko połowa dzieci jest potomstwem mundurowych, ale wystarczy. Maria opowiada z uśmiechem, jak miło się czuje, gdy od czasu do czasu odbierają dzieci z przedszkola tatusiowie wracający ze służby. Mąż jej koleżanki z pracy też jest milicjantem. Ba, jednym z szefów ZOMO w Krakowie. Obowiązkowo uczestniczy w "dyskotekach ulicznych", jakie odbywają się w Nowej Hucie każdego trzynastego. Wtedy obie, kłócąc się przy rym zawzięcie, drżą o swoich mężów, czy ich jeszcze zobaczą. Po jednej takiej imprezie musiały nawet obie pielęgnować rannych. Zomol oberwał płytą chodnikową w plecy i cud, że mu kręgosłupa nie złamali a mnie dopadł przypadkiem i obił patrol ZOMO. U mnie skończyło się na paru siniakach, ale tamten musiał jednak swoje odleżeć. Maria jest, pozornie, nastawiona krytycznie do hipisów i krytykuje ich na każdym kroku. Jednak w obcym środowisku staje się zagorzałą działaczką pacyfistyczną i niech wtedy ktoś spróbuje na hipisów złe słowo powiedzieć!... W przedszkolu wprowadziła stanowczy zakaz zabawy karabinkami, pistoletami, czołgami i żołnierzykami. Zważywszy charakter przedszkola był to szok nie tylko dla dzieci, ale też dla rodziców oraz personelu. Ale postawiła na swoim. Zabawki militarne z przedszkola zniknęły. Bezlitośnie skonfiskowała jakiemuś dziecku przyniesiony z domu pistolecik, informując, że zwróci go dopiero rodzicom. Zgłosił się po "spluwę" tatuś. Oficer Wojska Polskiego w mundurze! Maria zażądała kategorycznie, aby dziecko zabawek militarnych do przedszkola nie przynosiło. Tu powołała się na ideę wychowania dzieci w duchu pokoju, co ma być nieodłączną zasadą budowy socjalizmu. Tatuś zabrał pistolecik i poszedł jak zmyty. Ze swej strony pomagałem Marii ile mogłem. Wspólnie rozwijaliśmy w nich zainteresowania przyrodą. Maria przynosiła dzieciom do pokazania w słoiczkach żywe żaby, jaszczurki, traszki a nawet węże. Bo mieszkając z Marią zdążyłem znów urządzić sobie kącik z terrariami Poza tym pisałem bajeczki, które Maria czytała dzieciom. Większość bajek była o zwierzętach. Ale były i pacyfistyczne, uczące dzieci, że wojna to zabawa dla chuliganów zaś żołnierz, który bije się i słucha dowódców - to dureń. Ponoć odwaliliśmy w tym przedszkolu kawał dobrej roboty. Kierowniczka przedszkola, kiedy zobaczyła jak Maria przynosi dzieciom do zabawy lepione przeze mnie plastelinowe zwierzęta uznała, że skoro jej ?mąż" ma talent plastyczny, to warto by to wykorzystać i poprosiła, abym zrobił dla dzieci małą makietę kopalni. Z tym było gorzej. Ale na szczęście talenty plastyczne mieli również Wiking, Aśka i jeszcze parę osób. Dowiedziawszy się o co chodzi, zorganizowali akcję "hipisi dzieciom milicjantów". Kopalnia była wspaniała. Jak żywa. Nie brakło ani jednego detalu. Nie brakło też bramy kopalnianej zamkniętej na głucho z biało-czerwoną chorągwią na szczycie i napisem "Strajk" poniżej.

* * *

Coraz częściej zamiast określenia "Ruch" używamy słów ?Kontrkultura" lub "Kontestacja". Po raz pierwszy użył tych określeń Drwal jeszcze z końcem lat siedemdziesiątych. Za nim podchwycił je żądny nowinek Cne Guevara. My śmialiśmy się trochę z tych udziwnień. Ci z nas, co przeczytali to i owo o kontestacji amerykańskiej wiedzieli, o co chodzi. Ale tam to słowo było na miejscu.

- Jestem, - potwierdziłem.

- To... To wy nas nie lubicie?

Spojrzałem wokół. Jedno nieodpowiednie słowo i do trumny będą mnie z chodnika żyletką zeskrobywali. Trzeba odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Ale dyplomatycznie, na Boga!

- Słuchaj... My, hipisi, staramy się lubić wszystkich. Czasem tylko nie zgadzamy się z waszą ideologią.

Punk patrzy na mnie przez chwilę.

- Hm, właściwie, to masz rację, - mruknął i puścił mnie.

* * *

Idę ulicą w kierunku Rynku, po drodze mija mnie trzech chłopaków. Ubrani są w skórzane kurtki i buty wojskowe, a na głowie mają czuby, że Irokez mógłby pozazdrościć. Patrzą na moje splątane kudły i skołtunioną brodę i wybuchają śmiechem. Fakt, że z mego wyglądu śmieją się ludzie wyglądający o wiele dziwaczniej, niźli ja, sprawia, że parskam im śmiechem w twarze. Na chwilę baranieją, a potem... Chwytamy się wszyscy za ramiona i śmiejemy się... śmiejemy... Przechodnie przezornie usuwają się nam z drogi.

* * *

Pewnego dnia sępiłem na mieście w towarzystwie dwóch hipisek. Szło nam niezbyt dobrze. W swej wędrówce znaleźliśmy się pod Rotundą, gdzie właśnie miały występować punkowe kapele. Cala uliczka wręcz roiła się od punków. Zjechali się z całej Polski. Staliśmy niepewni, co robić. Sępić na nich, czy nie? dziewczyny bały się ich, a ja, prawdę mówiąc również. Ale przyciśnięty potrzebą, bo byliśmy naprawdę głodni, ruszyłem do pracy. I oto znalazłem się w samym środku, pośród czarnych skór, i zaciętych twarzy, podchodziłem do nich kolejno, prosząc o parę złotych. Dawali! Uzbierałem już nieco, gdy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Za mną stał punk z kolorowym czubem na głowie

- Ty! ty jesteś hipis? - zagadnął.

Choćbym chciał zaprzeczyć, to sensu nie było. Wygląd mój i czekających na mnie dziewczyn mówił sam za siebie.

- Jestem - potwierdziłem.

- To... To wy nas nie lubicie?

Spojrzałem wokół. Jedno nieodpowiednie słowo i do trumny będą mnie z chodnika żyletką zeskrobywali. Trzeba odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Ale dyplomatycznie, na Boga!

- Słuchaj... My hipisi, staramy się lubić wszystkich. Czasem tylko nie zgadzamy się z waszą ideologią.
Punk patrzy na mnie przez chwilę.

- Hm, właściwie to masz rację, - mruknął i puścił mnie.

* * *

Idę ulicą w kierunku Rynku, po drodze mija mnie trzech chłopaków. Ubrani są w skórzane kurtki i buty wojskowe, a na głowie mają czuby, że Irokez mógłby pozazdrościć. Patrzą na moje splątane kudły i skołtunioną brodę i wybuchają śmiechem. Fakt, że z mojego wyglądu śmieją się ludzie wyglądający o wiele dziwaczniej, niźli ja, sprawia, że parskam im śmiechem w twarze. Na chwilę baranieją, a potem... Chwytamy się wszyscy za ramiona i śmiejemy się... śmiejemy... Przechodnie przezornie usuwają nam się z drogi.

* * *

Wybrałem świat łagodności
Biernej cichej i ciepłej
Walczę tylko o biologiczne prawa
Bo to dziesięć przykazań Bożych
Zapisane w gwiazdach i atomach
Pokój i Pax Yobiscum!
Om tat sad
Tat vam asim
0 co walczyć? O swój niepokój i cierpienie?
Drogi Don Kichocie! Pierdolnij włócznią
I połóż się spać w cieniu wiatraka.

Rastamani, czyli karaibski ruch czcicieli boga Jah i jego ziemskiego wcielenia, cesarza Abisynii Hajle Selasje, dotarli do nas wraz z falą muzyki reggae. Jako osobny ruch istnieli u nas bardzo krótko. Mieli z nami zbyt wiele analogii ideologicznych, by się z nami nie zlać. Dziś każdy hipis jest po trosze rastamanem, a każdy rastaman - hipisem. Pojawiło się natomiast nowe zjawisko, tak zwani guru trawowi. Chodzili ubrani na biało, a od hinduistyczno-buddyjskich guru hipisowskich różnili się kolorowymi plakietkami z wyhaftowanym liściem marihuany. Oczy mieli wiecznie nieprzytomne i głosili, że ganja, czyli święte ziele, wiedzie do oświecenia. W sumie nie różnili się od nas niczym. No, my z trawy religii nie robiliśmy, choć nie przeczę, lubimy zapalić dobre ziele. Bóg Hajle Selasje też nam nie przeszkadzał. W końcu tyle było różnych wcieleń Boga, że jedno więcej, jedno mniej... Co zaś do oświecenia, za pomocą marihuany to wyglądało to inaczej, niż guru trawowi głosili. Wielu ich ?klientów" lądowało w szpitalach psychiatrycznych, a i sami guru zbyt często tam trafiali, by można było uznać to za przypadek. Cóż, marihuana nie powoduje narkomanii (myślę tu o tzw. twardych narkotykach), za to jest wręcz doskonałym środkiem do wpędzenia się w schizofrenię. Nie wiem, co jest gorsze. W końcu nałóg można odrzucić lub wyleczyć, choć nie jest to proste. A schizofrenia? Do dziś nie bardzo wiadomo, skąd się właściwie bierze. Nawet szamani i egzorcyści są wobec niej bezradni. A poza rzadkimi wypadkami, nie jest przejawem wyższej świadomości. To tylko straszna, niszcząca choroba. Zwykle bez możliwości ratunku.

Czym jest schizofrenia? Czy to moje wizje innych światów, czary rudowłosej Joanny i Jacka maga? Rozmowy z guru Joszuą? Wiele razy oglądałem schizofreników jako pacjent zakładów psychiatrycznych. Widziałem jak przychodzili po pomoc do Marii a bywało, że i do mnie. Rozmawiałem z nimi. Większość to otępiali, nie mający nic wspólnego z nadświadomością, bardzo cierpiący ludzie. W niczym nie przypominają proroków i wizjonerów, jakimi chcieliby ich widzieć zarówno hipisi jak i zafascynowani Witkacym artyści i intelektualiści różnej maści. Przeciętny schizofrenik przywodzi bardziej na myśl wsiowego "głupiego Jasia". Ale spotykałem z rzadka i takich, w których było coś więcej. Co? Czy może droga do wyższej świadomości wiedzie rzeczywiście przez mroczny obszar obłędu, w którym ginie bez ratunku dziewięćdziesiąt procent adeptów, a tylko ci nieliczni przechodzą na tamtą stronę zwaną świętością, oświeceniem czy nadświadomością? Czytałem wiele żywotów świętych chrześcijańskich, buddyjskich, hinduskich. Wszyscy przechodzili czas kuszenia, walk z demonami i piekielnych wizji.

Nawet sam Jezus i Budda, jeśli wierzyć świętym pismom, musieli przejść ten etap. Może człowiek na drodze do nadświadomości musi sam wpędzić się w obłęd i sam siebie z niego wyprowadzić? Jeśli tak, to nie dziwię się, że większość upośledzonych adeptów wiedzy tajemnej czy służby bożej kończy w zakładach psychiatrycznych lub samobójstwem. Tylko najzdrowsi są w stanie sprostać Drodze ku Prawdzie. Jak się dowiedziałem, we wszystkich klasztorach w Polsce żąda się od kandydatów zaświadczenia, że są zdrowi psychicznie. Dwóch malarzy, sprzedających u Wikinga swe obrazki, postanowiło, że dość już światowego życia, że chcą odnaleźć Boga w ciszy klasztoru. Udali się do Lasku Wolskiego, gdzie mieści się klasztor kamedułów, którego mieszkańcy, jak wieść głosi, dorównują świadomością tybetańskim lamom. Nie dotarli do przeora. Furtian obrzucił ich bacznym spojrzeniem i odprawił, mówiąc, - Panowie, tu nie jest zakład dla nerwowo chorych. Tutaj przychodzą najsilniejsi. Pewnego razu, gdy Apacz przyniósł wyjątkowo marną trawę, postanowiłem zrobić eksperyment i świadomie wywołać u siebie na chwilę ten stan. Wiedziałem, że ryzykuję, bo mogę potem nie być w stanie wyrwać się ze szponów mocy, które obudzę w sobie. Naprzód ogarnęła mnie fala mrożącego, lodowatego lęku. Stałem nad mroczną, niezgłębioną przepaścią. Tą samą, w której byłem wtedy, gdy znalazłem się na granicy śmierci. Czułem, jak moje mięśnie napinają się coraz bardziej z przerażenia. Lęk... Straszny i paraliżujący. Zabijający własnym tchnieniem wszelkie życie, które stanie na jego drodze.

- Apacz... - zacharczałem przez zaciśnięte zęby. - Wiesz, jak się zaczyna naprawdę Biblia szatana? "Na początku był lęk... A lęk był u Boga i Bogiem był lęk!

Nie odważyłem się jednak spojrzeć, co kryje się za czarną zasłoną lęku. Nie wiem tego do dziś. Czy odważę się kiedyś? Czym jest schizofrenia?

* * *

Po latach niewidzenia odnajduje mnie ojciec. Przychodzi do naszej klitki, w której z Marią pomieszkujemy. Ojciec jest trochę spięty spotkaniem. Ja też. Ale przyszedł z konkretną sprawą. Robił co mógł aby odzyskać dla mnie mieszkanie po babci, w którym zagnieździł się znajomy git z całą rodziną. Git zamieszkiwał za moją zgodą, bo i tak wracać tam nie chciałem. Ojciec jednak wierzył, że dojdę kiedyś do rozumu (to znaczy do tego stopnia, co w jego świecie uważane jest za rozum) i wrócę do swego mieszkania. Ja nie mam na to najmniejszej ochoty. Wracać do mieszkania, w którym znów zaszczuwany będę przez milicję i sąsiadów? Szkoda zdrowia. W sprawę wmieszała się dopiero Maria, która właśnie wróciła z pracy. Przecież można wynająć mieszkanie komuś z naszych przyjaciół. Tylu ich ostatnio nie ma dachu nad głową.

- Wiesz, że Wikinga z Aśką wysiedlają, bo mają wyburzyć kamienicę?

Ojciec zabiera się do odejścia. Niezależnie od tego, czy wrócę kiedykolwiek na Azory, dziękuję mu serdecznie na ile mnie stać. Ojciec wzdycha i wychodzi. Żal mi go. Miota się w kleszczach między inną a matką. Mam ochotę go przytulić. Ale boję się. Przed laty próbowałem to zrobić i odepchnął mnie myśląc, że chcę go tym gestem oszukać.

Wiking z Aśką wprowadzają się do naszego mieszkania. Płazem z nimi cała ekipa znajomych Wpisów. No, może nie do końca hipisów. To tacy hipisowscy malarze z Bramy Floriańskiej. Na Azorach są dwa pokoje. Wiking usilnie namawia mnie i Marię, żebyśmy przeprowadzili się wraz z nimi, zamieszkali w czwórkę i założyli komunę. Ja jestem za. Ale Maria boi się. Wiking jest trochę zbyt apodyktyczny. Jest rzeczywiście wikingiem. Wodzem na białym koniu wiodącym wierny lud... Cholera wie gdzie? Poza tym Wiking na okrągło kopci trawkę. Swego czasu po moim wyjściu z ciągu, rzuceniu narkotyków i alkoholu umówiliśmy się, że trawę owszem palę, ale tylko przy specjalnych okazjach. Dla Wikinga niestety ta specjalna okazja jest niemal co dzień. Efekty jego palenia są już coraz bardziej widoczne. Na Bramie Floriańskiej handlem obrazkami zajmuje się bardziej jego wspólnik, jak on. Dla Wikinga pojęcie pieniądza, zysku i straty pomału przestaje istnieć. Ze wszech miar godne to pochwały pod warunkiem, że nie prowadzi się firmy żywiącej sporą gromadkę ludzi. Z handlu obrazkami żyją przecież malarze, którzy oddają tu swoje prace i pośrednicy - na przykład Wiking. A Wiking buja w obłokach. Ma coraz bardziej obłąkane pomysły. Raz pragnie zrobić exodus całego Ruchu hipisów do Tybetu. Potem znów kupić zamek, gdzie hipisi będą zarabiać na utrzymanie...

* * *

Blady świt. Budzi nas łomotanie do drzwi, otwieram W progu stoją Kryśka i Danka, obok nich jakiś skulony małolat. Dziewczyny mieszkają niedaleko. Obie są charyzmatyczkami, które postanowiły nieść światło wiary zagubionej młodzieży. Matki dzieciom, ale ojców nikt nie widział. W naszym środowisku to nie problem, najwyżej finansowy. Tak czy owak, nikogo nie interesowało, czyje są te dzieciaki. Czasem tylko któryś z hipisów wymownie wskazywał na dziatki, gdy apostołki czepiały się jego życia seksualnego. W końcu seks to jedna z naturalnych czynności fizjologicznych. Bóg? Jeśli istnieje taka istota nadprzyrodzona, która czepia się fizjologii, to powinna iść do psychiatry. A w ogóle, czemu akurat seksu się czepia? Nie mogłaby defekacji? Na szczęście obie mamuśki na tyle długo przebywały wśród hipisów, że wyrobiły sobie niezbędną tolerancję. Jednak czasami miały niezrozumiale odbicia nawracania kogoś na łono normalnego społeczeństwa. Nie wiadomo po co, bo nam to łono do szczęścia potrzebne nie było. Obie były mocno stuknięte i tylko obojętna tolerancja hipisów mogła pozwolić je zaakceptować.

Przyszły teraz ze swym podopiecznym, którego starały się nawrócić i wychować na porządnego obywatela. Onże właśnie okradł je z paru tysięcy złotych polskich. Nagrał to z jakimś kolesiem, starym zawodowcem po czterdziestce. Małolat, przyciśnięty do muru, wyznał prawdę, jak na spowiedzi. Mało tego. podał ksywę kolesia i adres meliny, na której zwykł on nocować. Dziewczyny wpadły do mnie, aby mieć męską pomoc w wyprawie. Uzyskały więcej, niż się spodziewały. Właśnie był u nas Konrad (ten od historii z szablą) i gdy dowiedział się, co się stało zawrzał świętym oburzeniem. Zamierzył się nawet pięścią na gówniarza, ale go zasłoniłem. Owszem, szczeniak był świnią na skalę zgoła kosmiczną, ale w końcu sam się przyznał.

- Nie ma co go tłuc, - powiedziałem. - Niech nas lepiej na melinę zaprowadzi.

No i zaprowadził. Otworzył nam jakiś młody facet w koszulce gimnastycznej. Weszliśmy, w środku nie było nikogo. Facet, rzecz jasna, pojęcia nie miał, o co chodzi. Naszego gówniarza nie znał, jego wspólnika też. Mimo to małolat upierał się, że to właśnie tutaj. Dziewczyny groziły milicją, a gospodarz ręce rozkładał. On przecież naprawdę nie wie, o co chodzi. Zastanawiałem się, czemu Konrad nie tłucze faceta. W końcu pobity mógłby sobie to i owo przypomnieć. Takiego byczka, jak on żal mi nie było.

Wyszliśmy w końcu, nic nie wskórawszy i stojąc w bramie, zastanawialiśmy się, co dalej. Wtedy z jakiegoś zakamarka wynurzył się drobny, łysawy facet.

- To ten! - wrzasnął małolat.

Wraz z Konradem dopadłem szczurowato wyglądającego facecinę i przeszukaliśmy mu kieszenie. Forsy nie miał, ale znaleźliśmy kwit z przechowalni bagażu opiewający na telewizor. Pewnie też kradziony. Kwit zabraliśmy informując jego posiadacza, że będzie mógł go odkupić za tyle pieniędzy, ile wyłudził od dziewczyn. Zawieźliśmy potem ten mebel taksówką do dziewczyn (forsę wyłożył Konrad), gdzie odbył się sąd nad szczylem. Dziewczyny wbijały mu w głowę ohydę czynu, jaki popełnił, zarówno od strony Biblii jak i moralności społecznej. Słuchałem tego z politowaniem. Małolat był młodym gitem i w czasie tej przemowy siedział, jak na tureckim kazaniu. Argumenty moralne z obcego świata znaczyły dla niego tyle, co prawo szczepowe Zulusów. W końcu odwołałem na bok jedną z dziewczyn.

- Przestańcie gadać do niego po chińsku, - szepnąłem. - Przecież on nic z tego nie rozumie.

- Trzeba go oduczyć takiego postępowania. Wykazać, że jest złe...

- Oczywiście, ale nie tak. Dajcie mi wolną rękę. Ja z nim pogadam. Dziewczyny wzruszyły ramionami i dopuściły mnie do głosu.

- Te, małolat, - zacząłem, przypominając sobie czasy, gdy piłem z takimi, jak on. - Masz przejebane u każdego człowieka, a wiesz czemu?

- No, bo kradłem, a to...

- Taką nawijkę to dla dzielnicowego schowaj! Jestem hip, ale jak miałem u ludzi, to idź se i zapytaj na Kazimierz, czy Azory.

Gówniarz lekko pobladł. Sława legendarnych rzezimieszków kazimierskich, która swego czasu budziła grozę w półświatku, widać i do niego dotarła.

- Po pierwsze, małolat, obrobiłeś chawirę ludzi, co byli dla ciebie w porządku. Już za to każdy człowiek by cię zecwelił. Poza tym zakablowałeś kumpla i sprzedałeś frajerom melinę. W tej ferajnie, w której ja byłem, już by cię musieli prostować. Ty idź do fyrki, małolat, bo na złodzieja to za głupi jesteś i za łatwo pękasz.

- Moralne to to nie było - zauważyła Danka, gdy już skończyłem "pogadankę wychowawczą".

- Jak dla kogo. Co środowisko, to moralność. Ważne, aby młody nie kradł, prawda?

- Ale jego moralność...

- Moralność to przesąd burżuazyjny wymyślony po to, by kapitaliści mogli bardziej gnębić klasę robotniczą. Ważne, by nie kradł.

W rok później, podczas pewnej rozmowy Krzyśka stwierdziła.

- Ty, Szaman, jednak masz skuteczne metody wychowawcze. Ten chłopak, który nas wtedy okradł, uczciwie pracuje. Spotkałyśmy go niedawno. A nam się wydawało, że twoja gadka nie przyniesie skutku...

* * *

Wpada do nas Aśka od Wikinga. Jest cała roztrzęsiona. Płacze, histeryzuje. Za nic w świecie nie chce wracać na Azory. Maria uspokaja ją jakoś. W końcu dziewczyna zaczyna opowiadać. Boi się. Śmiertelnie boi się Wikinga. Wrócili właśnie z jednej z tych wędrówek, które Wiking sam, lub z jedną czy dwiema osobami odbywał po skałkach jurajskich. To znaczy wróciła sama Aśka.

Wiking jeszcze tam został. Ona uciekała. Jak to było? Nawet biorąc pod uwagę histeryczną skłonność Aśki do przesady oraz fakt, że Wiking jak zwykle był upalony trawą, cala historia trąciła horrorem. Szli oboje pustą szosą. Po obu stronach rzadkie laski na stokach wzgórz i dziwacznie rzeźbione jurajskie skały. Było parno i nadciągała burza. Szli obok siebie milcząc. I nagle dziewczyna usłyszała z tyłu za nimi zbliżające się kroki. To było jak w koszmarnym śnie. Kroki były coraz bliżej, a ona wiedziała, że nie wolno jej się obrócić, gdyż ujrzałaby wtedy coś strasznego. Kroki zrównały się z nimi i nagle ucichły. A wtedy Wiking odwrócił się i powiedział:

- Czas nadszedł. - I zatrzymał się. Aśka stanęła również.

- Szłaś za mną przez te wszystkie lata na złe i dobre - mówił Wiking. - Nie zrozumiałaś nic z mojej drogi. Ja też... A teraz przychodzi czas, w którym droga moja będzie szła przez piekło. To nieuniknione. Aby zmartwychwstać muszę zstąpić do piekieł. Chodź ze mną... Proszę cię o to.

Aśka spojrzała w jego twarz i zobaczyła w niej coś tak upiornego, że z dzikim krzykiem rzuciła się do ucieczki. Nie gonił jej. Został na pustej drodze. Gdy w pewnym momencie odwróciła się, zobaczyła, że zawrócił i kroczy prosto ku nadciągającej burzy... Udało jej się złapać jakiś samochód jadący do Krakowa i tak dotarła do nas.

Wiking znalazł się dwa dni potem. Wrócił nie wiadomo skąd. Milczący, ubłocony. W pozornie dobrym humorze.

* * *

Oboje z Marią mamy kłopoty z praktyką religijną. Uważamy się za małżeństwo, bo przysięgliśmy sobie wierność w obliczu krzyża. Ale spowiednicy nie chcą tego za cholerę uznać. Nie każdy jest taki, jak ksiądz Andrzej czy Daniel rozumiejący, że moralność hipisów jest inna niż skwerowska. Załatwiamy to w ten sposób, że po każdym współżyciu spowiadamy się w innym kościele. Ale nawet w takim mieście jak Kraków, w którym kościół jest na co drugiej ulicy, w końcu możliwości się wyczerpują. Dolapuje mnie jakiś ksiądz w konfesjonale i nie chce dać rozgrzeszenia, mimo że tłumaczę mu jak dziecku, że przecież od paru lat żyję z jedną kobietą a nie z pięcioma, więc spowiadam się z tej sprawy tylko pro forma. Dla niego to grzech i nie chce za chole-rę dać rozgrzeszenia. Do diabła! Rozgrzeszali mnie z ćpania, picia, czarnej magii, a z tego głupstwa nie chcą! No tak. Ale sprawa jest poważna. Nie będzie rozgrzeszenia, nie będzie komunii. A ja co prawda w dogmaty kościoła nie wierzę. Za to jako mag święcie wierzą w moc rytuału i sakramentu. Do samorozwoju potrzebuję boskiej energii, którą czerpię właśnie z sakramentów. A oszukiwać przy magicznym rytuale to śmierć! Muszę wydusić to rozgrzeszenie. Ksiądz w końcu idzie mi na rękę. Dobrze. Da mi rozgrzeszenie. Ale jeśli przysięgnę w obliczu potęgi sakramentu, że nie będę współżył, aż do ślubu. Rany boskie! Ale nie mam innego wyjścia. Przysięgam. No i współżyć nie mogę. Normalny chrześcijanin może by teraz coś kombinował i liczył na boskie miłosierdzie. Mag prędzej zabije się własną ręką, niż złamie przysięgę złożoną w obliczu Mocy. A więc? W sprawach seksualnych przechodzę na samoobsługę.

GRZESZNY JOSZUA

Boso chodziłeś w podartych szatach
Z podejrzaną ferajną nocowałeś
W zakazanych spelunkach
Wino piłeś z chamstwem na weselu
I dziwki broniłeś przed słusznym
Gniewem cnotliwych i zacnych obywateli
Wtedy cię ukrzyżowali
A dzisiaj? Oj Joszua Grzeszniku
Nie dostałbyś rozgrzeszenia!

* * *

Odwiedza nas niejaki Jasio Buntownik. Znamy go jeszcze przez Drwala. Bardzo gorliwy chrześcijanin i stary hipis. Stara się, ze zmiennym skutkiem, być apostołem Ruchu. Kiedyś, gdy Andrzej nie wpadł jeszcze na pomysł pielgrzymek hipisowskich, odbył zupełnie sam taką pielgrzymkę do Częstochowy, boso i z krzyżem na ramieniu. Ludzie zatrzymywali się zbulwersowani widokiem długowłosego, obdartego pielgrzyma idącego w kierunku Częstochowy. Zatrzymywała go często milicja i nawet chciała odebrać krzyż, ale chyba naprawdę go Bóg prowadził. Doszedł. Przyjechał do mnie pochwalić się, że też napisał wspomnienia. Mówi, że napisał całą prawdę, niczego nie ukrywając. Cóż, mógł sobie na to pozwolić. Nigdy nie ćpał i swoją szczerością nikogo nie narażał. Ja za swe dzieło kwiatów od "wdzięcznych" ludzi, którzy się rozpoznają, nie spodziewam się. Jeżeli już, to raczej okolicznościowej wiązanki. Tak czy owak, Mama (ta od antologii) stwierdziła w rozmowie z Marią, że wspomnienia Jasia to podręcznik do deprawacji młodych panienek. Cóż, Jasio to erotoman, co w połączeniu z jego purytań-ską moralnością stwarza przekomiczne sytuacje. Na temat moich, też na faktach opartych, wspomnień, Maria powiedziała, że jest to podręcznik pt. "Jak zostać schizofrenikiem i narkomanem". Wracając do Jasia Buntownika, z początku wyglądało na to, że doskonale się dogadamy, ale później wyszło połączenie wody z ogniem (ja byłem wodą). Np. na temat seksu nie mogliśmy się porozumieć. Denerwowało mnie ciągle gadanie Jasia o grzechu nieczystym, a on nie mógł pojąć, że można spać obok dziewczyny i nic z tego nie wyniknie. Skrajna różnica temperamentów. Również do obcych religii stosunek mieliśmy różny. Ja uważałem i uważam, że nieważne pod jakim imieniem czcisz Boga, tak czy owak to ta sama Najwyższa Istota. On wyznawał chrześcijaństwo w formie ?Ein Partei! Ein Yater-land! Ein Fiihrer!" (jakby ktoś nie wiedział, to chodzi o Jezusa). Dla niego Jezus był wodzem wiodącym na podbój świata swe wierne oddziały. Dla mnie nauczycielem i towarzyszem na hipisowskim szlaku. Teraz Jasio nawrócił się na Zielonego i próbuje wybić nam z głowy kult Maryjny. Z płomiennym zapałem apostoła wychodzi wprost ze skóry. Otwiera pismo i cytuje fragmenty zakazujące kultu Królowej Niebios. Nie daje sobie wytłumaczyć, że chodzi o dawny, pogański kult Isztar. Biblia mówi i koniec. Seksualne obsesje Jasia wychodząjak na dłoni. Nawet ja, ledwo podszkolony przez Marię, widzę to wyraźnie. Maria wzrusza ramionami i nie kontynuuje dyskusji, tak więc Jasio usiłuje przekonać choćby mnie, ale na każdy argument otrzymuje logiczną odpowiedź.

- Przecież różaniec działa

- To pogaństwo! szatańskie oszustwa!

- Jeśli mi tę tezę udowodnisz, to może się okazać, że Szatan nie jest taki zły.

Wchodzi Wiking, jest kompletnie upalony. Na próbę ewangelizacji wzrusza ramionami.

- Dajże mi spokój z tą twoją bozią. Jeszcze mnie za karę do nieba ześlą za słuchanie tych bredni.

Oburzony Jasio wychodzi utwierdzony w mniemaniu, że Wiking to satanista. A to jednak nie tak. Większość z nas wieczność spędzona w niebie lub piekle miałaby za okrutną karę. Jeszcze rozumiem, sto lat... no, niech będzie sto tysięcy, ale wieczność? Toż to nudne by się w końcu stało. Najwyższą i najbardziej pożądaną rzeczą jest Nirwana, czyli rozpłynięcie się w absolucie.

* * *

Jednak Jasio Buntownik, chociaż święcie oburzony, tym co u nas zobaczył i usłyszał, gruszek w popiele nie zasypiał. Przysłał nam książkę jakiegoś protestanckiego kaznodziei zatytułowaną "Dokąd?". Jasio machnął na pierwszej stronie dedykację, że książkę tę powinien przeczytać każdy psycholog (to o Marii) i artysta (to niby o mnie). Zachęceni szybko wzięliśmy się do lektury. Niestety, Maria zasnęła z nudów już przy dziesiątej stronie i tylko ja zostałem na placu boju. Tłumiąc śmiech, na przemian z ziewaniem, dobrnąłem do końca "interesującej" (wstyd powiedzieć) książki. Zrozumiałem jeno, że kościoły oficjalne są do kitu i należy wrócić do wypróbowanych, dziewiętnastowiecznych wzorów. Poza tym autor potępiał wszelkie nowinki, typu charyzmatycy czy zieloni, a kontrkulturę nazwał wręcz pogaństwem. Wolał, że należy gromić grzeszników. Grozić im, jak Jeremiasz, przekleństwem i karą bożą. Nie rozumiem tego. Owszem guru Joszua jest nauczycielem i niejednokrotnie przeprowadzał mnie przez bardzo bolesne próby, ale kara? Nagroda? Sami się osądzamy, a o naszym losie decyduje ślepe i obojętne prawo karmy. Bóg nie musi się zniżać do osądzania człowieka. Muszę ciebie, czytelniku, zmartwić, ale takie dywagacje filozoficzne niejednokrotnie jeszcze będą się powtarzały, tym bardziej, że po stanie wojennym Ruch stał się celem fali apostolskiej. Zieloni, Adwentyści, Świadkowie Jehowy nawet. Wszyscy uwzięli się, że nas nawrócą. W kościele katolickim powstała nawet specjalna komórka d/s ewangelizacji narkomanów (zaliczono nas tak hurtem, bez względu na to, czy ćpaliśmy, czy nie). Ci "apostołowie" byli do nas negatywnie nastawieni i starali się zniszczyć naszą kulturę. W zamian za to chcieli nam narzucić obcy i wrogi reżim zwany kulturą biblijną. Efekt był taki, że nawet Maria, która twierdziła, że hipiską nie jest, zaczęła oficjalnie bronić się przed wynarodowieniem.

* * *

Parę lat temu Maria nie pojmowała, jak potrafię bezkolizyjnie łączyć filozofię Wschodu z kultem Jezusa. Teraz już sama zaczęła iść tą drogą. Paru naszych przyjaciół praktykuje Zeń w sandze na ulicy Bogusławskiego. Czasami chodzimy tam, by trochę z nimi pomedytować. Maria w czasie medytacji odmawia w myślach różaniec. Buddyści stwierdzają, że idą od niej wyjątkowo pozytywne wibracje. Gdy Maria informuje, co robi, nauczyciel dharmy kiwa z szacunkiem głową.

- Mantra do miłującej Formy? Bardzo mocna i Święta. Często stosują ją Tybe tańczy cy.

Czasami przychodzą do nas, do domu buddyści i wtedy odprawiamy ekumeniczne modły. Śpiewamy na zmianę Wielką Sutrę Serca i pieśni charyzmatyków. Odmawiamy również różaniec, a potem, na tych samych paciorkach, "Om mani padme hum". Gdy wieczorami jesteśmy sami w domu, Maria bierze z półki Biblię i odmawiamy psalmy. Są momenty, gdy milknę. Patrzę tylko i słucham. Maria siedzi z podwiniętymi nogami na wersalce. Długie, ciemne, rozpuszczone włosy okalają jej twarz. Luźna hipisowska suknia wydaje się wschodnią szatą. Nie psują wrażenia współczesne okulary na nosie. Maria modli się. Wzywa imienia Jahwe - Elohim, Szechinah Adonai. I widzę wtedy ogromne, czerwone, zachodzące nad pustynią słońce. Owce i bydło tłoczą się przy obrzeżonej kamieniami studni do wieczornego wodopoju. Na skraju koczowiska stoi młoda, ciemnowłosa dziewczyna i unosząc dłonie ku słońcu, wzywa imienia Pana. To właśnie moja Maria. Modli się o błogosławieństwo ludu, którego krew płynie teraz w naszych żyłach. Czy zatrzymali się na postój w drodze do Egiptu? Czy krążą jeszcze nie mając swego przeznaczenia, szukając swej ziemi, którą Bóg obiecał wskazać Abrahamowi? Maria. Czas zatrzymał się w niej i w jej modlitwie. Jest teraz wieczna jak Izrael... Jak modlitwa psalmów, która mówi... Jak modlitwa wieczorna "Szemma Izrael!" - Biblia? Kultura biblijna? Cóż mogą o tym wiedzieć zielonoświątkowcy? A potem przytulamy się do siebie i zasypiamy. Bardzo chcielibyśmy się teraz ze sobą kochać. Ale przysięgałem w obliczu Mocy.

* * *

Wiking pali trawę. Co najmniej dwie fajki na dobę. No i niestety nie ma tygodnia, abym i ja z nim nie palił. Maria kręci głową z dezaprobatą. Za dużo tej trawy. Stanowczo za dużo. Najbardziej lubię sobie zapalić sam. Potem siedzę z zamkniętymi oczami i oglądam projektowane we własnej wyobraźni kolorowe filmy. Albo włóczę się po mieście robiąc coraz to nowe, fascynujące odkrycia. W myślach układam wierszyki, które natychmiast zapominam. Zwykle jakieś "ciekawe" erotyki, nadające się do sztambucha dziewiętnastowiecznej panienki. Ale w momencie układania jestem nimi zachwycony. Kiedyś spędziłem długą chwilę na kontemplacji starej, zardzewiałej ulicznej pompy, którą uznałem za szczytowe osiągnięcie rzeźbiarstwa symbolicznego! Czasami Wiking wpada do nas gdzieś koło północy i ku niezadowoleniu Marii wyciąga mnie na nocny spacer. Przeciw spacerom Maria nic nie ma. Ale wiadomo, że na tym spacerku będzie obowiązkowo i fajeczka. Najczęściej idziemy pod Wawel. Wspinamy się na skałki nad smoczą jamę i tam celebrujemy obrzęd palenia fajki. Potem siedzimy długo milcząc, patrząc na czarną, wyzłoconą światłami lamp ulicznych Wisłę i pogrążamy się w tajemniczych wibracjach mistycznych płynących z wnętrza Wawelskiego Wzgórza. Czasami Wiking zaczyna opowiadać o mnichach buddyjskich, którzy pięć tysięcy lat temu przybyli tu z Tybetu i założyli klasztor medytacyjny na Wzgórzu Wawelskim. Wawel, jak wiadomo, oznacza po tybetańsku ?niebo". Kilka dni później upaliliśmy się i doszliśmy do wniosku, że mamy ochotę na świeże owoce. Nie mogliśmy tylko ustalić, na jakie. Może gruszki... nie, raczej śliwki... raczej gruszki... nie, z pewnością... W końcu kupiliśmy jedno i drugie. Po kilogramie. W torbach papierowych. A one się rozdarły! Oczywiście owoce wypadły i zaczęliśmy je zbierać. Widok był interesujący. Pośrodku zaaferowanego tłumu na ziemi siedzi dwóch kudłaczy i zbiera owoce na dużą płachtę szarego papieru. W pewnym momencie spojrzałem na owoce i...

- To ja ci tak, - powiedziałem, kładąc śliwkę obok gruszki.

- Ty mi tak? No to ja ci... Tak - z tymi słowami Wiking położył następną śliwkę trochę na ukos od mojej.

Nie minęła chwila i zapamiętale graliśmy w paranoidalną, owocową grę. Nie liczył się tłum przewalający się po placu targowym. Tylko gra! Nagle jakiś facet poprosił nas grzecznie, abyśmy poszli grać trochę dalej, bo tamujemy ruch. W pierwszej chwili oburzyliśmy się na niego, ale przyszła chwila refleksji. Zobaczył, że gramy, czego ta banda matołów nie spostrzegła. Był więc wtajemniczony. Swój. Skoro tak, to trzeba go posłuchać. Szybko zebraliśmy wiec owoce i odeszliśmy składając uprzednio niskie ukłony zdumionemu gościowi.

* * *

Wiking wpada na nowy pomysł. Będziemy leczyli narkomanów! Marihuaną! Jak się okazało, pomysł nie był do końca jego paranoją. Nabył niedawno księgę pod tytułem "Uzależnienia toksyczne". Oprócz szerokiej panoramy narkotyków, ich działania i mniejszej lub większej szkodliwości, są tam opisane przeróżne metody terapii odwykowych. Otóż w Stanach Zjednoczonych jest kilka ośrodków leczniczych, w których jednym z elementów terapii jest podawanie pacjentom niewielkich dawek haszyszu, LSD i meskaliny. Oczywiście, jako jeden z elementów skomplikowanej terapii odbywającej się pod ostrą kontrolą lekarzy i psychologów. Efekty ponoć dobre. Wiking upraszcza całą metodę wyłącznie do palenia trawy. No - ewentualnie jakichś medytacji wschodnich, o których ma takie samo pojęcie, jak o psychologii i medycynie. Lekarze? Psycholodzy? A cóż oni w ogóle mogą wiedzieć? Ewentualnie można się konsultować z Marią. Ale Maria odmawia udziału w eksperymencie. Wiking zaczyna więc polowanie na pacjentów. Znajduje trójkę rozćpanych małolatów, sprowadza ich do siebie do domu i zaczyna leczyć. Terapia w sumie trwa trzy tygodnie. Jeden małolat ucieka już w pierwszym. Opiaty i prochy zbijały mu jakieś napięcia lękowe z pogranicza schizofrenii. Trawa przeciwnie. Wywaliła mu wszystko na wierzch. Parę godzin siedział w kącie trzęsąc się z przerażenia. Na szczęście nie odjechał zupełnie, bo Wiking jakoś go uspokoił. Jednak po ataku małolat zwiał. Dwaj kopcili trawę wraz ze swoim terapeutą przez trzy tygodnie. Potem zmęczeni i przyłamani ciągłym działaniem piekielnego zielska, wzięli od Wikinga parę stów, poszli na bełty. A jak otrzeźwieli, wyjechali do Katowic. Więcej się nie pokazali. Wiking bynajmniej nie załamał się. Wyjaśnił nam spokojnie, że metoda była dobra, tylko niestety pacjenci do niczego i że ma zamiar poszukać następnych. To on na początku lat siedemdziesiątych, gdy uzależnił się od morfiny, wyleczył się w ten sposób, że kazał się przyjaciołom zawieźć na wysepkę na mazurskim jeziorze i wracać za miesiąc po zdrowego człowieka albo po trupa. Parę lat temu na oczach Aśki wyleczył ćpuna zabrawszy go ze sobą w Bieszczady i zmuszając do katorżniczej pracy przy wyrębie drzewa... A teraz... Trawa zaczynała już robić swoje.

* * *

Wracamy z Wikingiem z koncertu reggae, gdy nagle wytoczyło się na nas dwóch kompletnie pijanych zomoli. Ruszyli wprost na nas z rozłożonymi rękami.

- Chłopcy kochani! - wrzasnął jeden z nich - To nie nasza wina! Oni nas zmusili! - i wybuchnął płaczem.

Drugi poszedł za jego przykładem. Zaczęliśmy na środku ulicy utulać ich i ugłaskiwać, a oni bełkotali, że też są Polakami i kochają Polskę. Potem we czwórkę zaczęliśmy tańczyć, trzymając się za ręce. Ryczeliśmy przy tym piosenkę zaintonowaną przez zomowców.

- Niech żyje "Solidarność" przez szereg długich lat!

Potem zomowcy koniecznie chcieli zaciągnąć nas na wódkę, ale się wykręciliśmy. Zauważyłem jednak u siebie groźny objaw. Przysięgałem przecież Boga, że oprócz, w rozsądnych granicach (które i tak przekroczyłem), trawy nie będę używał żadnych środków zmieniających świadomość. A teraz właściwie byłem gotowy pić z tymi zoinolami. Nie. To nieprawda, że marihuana wywołuje pociąg do innych substancji odurzających. Ona tylko powoduje takie otępienie, że nie widzi się sensu w opieraniu się własnym zachciankom. Tym razem udało mi się, ale co będzie jutro albo pojutrze.

* * *

Spotykam na Rynku Tośka. Starego przyjaciela z czasów, gdy grzałem opiaty. Widywaliśmy się w ostatnich latach dość sporadycznie. Tosiek próbował zerwać z nałogiem i środowiskiem. Zamieszkał z dziewczyną, która miała dziecko z jednym z naszych ludzi. Podjął pracę na jakiejś budowie. Urodziło im się następne dziecko. Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie to, że Tosiek wciąż miał nawroty ćpania. Próbował leczyć się w ośrodku monarowskim. Miał jednak zbyt niezależną hipisowską naturę by poddać się reżimowi. Odszedł i opowiadał teraz o Monarze przerażające historie, od których włosy dęba stawały. Próbował leczyć się normalnie w świeżo powstałej poradni służby zdrowia TZN (Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii). Na próżno. W końcu wpadł na pomysł leczenia marihuaną. Gdy spotkaliśmy się na Rynku był już po pani miesiącach terapii. Na pomysł wpadł sam, niezależnie od Wikinga. Może czytał tę samą książkę. Włosy zaplótł w rastamańskie warkoczyki. Na czole wymalował sobie magiczny trójkąt z okiem opatrzności w środku. Jego głos był głuchy jak z dna studni. Za to dopisywał mu humor. Trawa oddzieliła go szklanym murem od wszelkich stresów żywota. Tosiek przyszedł prosić mnie o pozwolenie sępienia na moim terenie. Nie był już w stanie pracować. Oczywiście, że mu ustąpiłem. Po pierwsze stary kumpel. Po drugie - miał żonę i dwoje dzieci. Ja zaś tylko Marię i Kazana. Maria zaś w końcu jakieś grosze w tym przedszkolu zarabiała. Tosiek pokręcił się nieco po Rynku. Ale szło mu niesporo. Był zbyt przepalony i mało doświadczony. Nie czul ludzi.

Dowiedziawszy się, gdzie mieszkam, zaczął u nas bywać częstym gościem. Od razu nie przypadli sobie do gustu z Marią. Szło zwłaszcza o kopcenie trawy. Wiking palił dwa razy na dobę, ale mnie namawiał najwyżej raz w tygodniu, wymyślając dla tego celu na poczekaniu jakieś baśniowe misterium. Tosiek kopcił po sześć fajek na dzień, a jedyną okazją do palenia był dla niego fakt posiadania trawy. A miał ją zawsze. Pojawiły się już w Polsce krajowe odmiany gandzi zwane samosiejką. Zwykle była ona słaba i kiepska. Ale mózg rozwala nie gorzej od oryginalnej! Tosiek nosił przy sobie zawsze ogromny kapciuch pełen ziela i co godzinę nabijał fajkę. Nie mógł pojąć, czemu ja nie mam ochoty na palenie z nim co dnia.

- Tacy jak on nigdy nie powinni palić ziela - stwierdził Wiking. - Nie czują sprawy...

Gdzieś po tygodniu Maria ostrzegła mnie.

- Daj sobie z tym człowiekiem spokój. Tylko patrzeć jak razem hukniecie w kanał.

- Nie ma obawy. Tosiek wymęczył się dość od kompotu i maku. Więcej nie przyćpa.

- Zobaczysz.

Zobaczyłem w tydzień potem. Szliśmy właśnie ulicą, gdy Tosiek mruknął:

- Wiesz co? Trawa mnie już nudzi. Przyćpało by się coś, jak za dawnych czasów.

- Fakt. - Skinąłem głową.

Obecność człowieka, z którym kiedyś się grzało, działa na ćpuna jak spotkanie dziewczyny, z którą było kiedyś dobrze w łóżku.

- Na szczęście maku już nie ma - powiedziałem. - A kupić w Krakowie towar (kompot) to nie takie proste.

- Ale wiesz co? Może byśmy tak posępili i poszli na piwo?

Poszliśmy. Tosiek sępił po jednej stronie rynku. Ja po drugiej. Nie widzieliśmy się wzajemnie, dzieliły nas Sukiennice. Sęp szedł mi wyjątkowo dobrze. Przytomniałem już. I zaczęły się refleksje. Po pierwsze - złamanie tabu na alkohol grozi mi jak najgorszymi konsekwencjami tak na tym, jak i na tamtym świecie. Po drugie - szkoda mi było wydawać usępionych pieniędzy na piwo. W domu były tylko dwie dychy na życie. Mogłem uciec, ale na to nie pozwalała mi lojalność wobec Tośka. Modliłem się więc o jakiś pretekst. I zostałem wysłuchany. Na rynku pojawiła się Maria. Powiedziałem siedzącym na cokole Adaśka hipisom, aby przekazali Tośkowi, że przyszła po mnie Maria w ważnej sprawie i chwyciwszy ją za rękę, uciekłem z Rynku.

* * *

Tośka nie było przez kilka dni. Byłem pewien, że się obraził. Ale okazało się, że w godzinę po moim odejściu zabrała go z rynku karetka pogotowia w stanie zapaści. Dorwał kogoś z towarem. Pożyczył od jakiegoś hipisa sprzęt i huknął sobie w bramie. Towar był zepsuty czy za mocny po przerwie na abstynencję. Dość, że zabrało go pogotowie i cudem przeżył. Pośrednio przeżył dzięki lojalności wobec mnie. Połowę zdobytego kompotu odłożył bowiem dla mnie, nie wiedząc, że sobie już poszedłem. W innej sytuacji przyćpałby wszystko i zginął... W parę dni potem, gdy wróciłem do domu, Maria zwróciła się do mnie:

- Waldku, pewnie się będziesz gniewał, ale nie mogłam postąpić inaczej. Wyrzuciłam za drzwi twego przyjaciela.

- Kogo? - No tego Tośka. Po pierwsze nie trawię go, a po drugie zbyt się wzajemnie nakręcacie na ćpanie...

- Chwyciłem ją w ramiona. - Dziewczyno! Bóg ci zapłać! Ja nie miałem siły tego zrobić.

- Zrobiłabym to dawno, ale nie miałam sumienia rozdzielać cię z twoim starym przyjacielem.

- Wiesz co Maria? Stary przyjaciel. To okropnie pewnie zabrzmi, ale wolałbym, aby umarł parę miesięcy temu i żebym go zapamiętał jako człowieka. To, co teraz łazi w jego ciele, to już dawno nie jest on.

- Tak. To nie on. To wasza marihuana. Jeśli nawet Bóg pozwolił ci jej używać z umiarem, to dawno straciłeś umiar. Przestań palić to świństwo. Owszem paliłam z tobą parę razy. Ale patrz sam. Tosiek zmienił się w bydlę. Wiking już jest o krok od obłędu. A ty? Czy wiesz, że masz od miesiąca obłąkane oczy? Ale jeszcze trochę tej waszej gandzi, a wylądujesz w Kobierzynie z ostrą psy; chozą.

- Bóg nie zabronił...

- Bóg nie zabrania tam, gdzie liczy na nasz zdrowy rozsądek. Chyba, że twój już zdrów nie jest. Wtedy tym bardziej powinieneś przestać. Wszyscy mówicie, że marihuana nie uzależnia. Udowodnij to i rzuć ją.

* * *

Rzuciłem tamtego właśnie wieczora. Ale wcale nie było to takie proste. Cały miesiąc byłem zmęczony, ospały, apatyczny. To znów bez powodu rozdrażniony. Świat wydawał się szary i bez sensu. Często męczyły mnie halucynacje. Potem znów unosiłem się w powietrze krocząc jakieś pół metra nad chodnikiem. Czasem znowu brnąłem w chodniku po kolana, z trudem wyciągając nogi jak z bagna. Jeszcze nawet pół roku po rzuceniu trawy zdarzało mi się, gdy schodziłem po schodach, że nagle otaczała mnie jakby świetlista mgła i schody znikały, zawisałem w próżni. Musiałem wtedy stać i czekać, póki schody nie powrócą na swoje miejsce. Ponieważ mieszkaliśmy z Marią na trzecim piętrze, długo obawiałem się podejść do okna, bo coś pchało mnie, aby rzucić się w dół. Jednak już w drugim miesiącu najgorsze miałem za sobą. A w trzecim wracały tylko czasem halucynacje. Potem i one zniknęły. I takie było moje pożegnanie z gandzią.

Zbliżała się zima i Maria uznała, że powinienem znaleźć sobie jakąś pracę. Sezon sępa kończył się. Udałem się więc do biura pośrednictwa pracy i... nie załatwiłem nic. Jako niewykwalifikowanemu dawano mi pracę ciężką i wyczerpującą. Gdy zacząłem tłumaczyć, że nie podołam takowej, urzędniczka warknęła:

- Chce pan dużo zarabiać a nie przemęczać się?

- Nie o to chodzi. Jestem gotów pracować za jedną czwartą normalnej pensji, aby się tylko nie umęczyć, rozumie pani?

Nie rozumiała. Zrobiła oczy jak talerze. Dla niej świat dzielił się na uczciwych zaharowanych. I nieuczciwych, którzy chcą mieć jedwabne życie kosztem minimalnego wysiłku.

- To jakiej pracy pan chce?

- Pracy, proszę panią, jak dla kaleki za pensję taką, aby z głodu nie umrzeć.

- Pa... panie! Jakie pan ma plany życiowe?

- W sensie materialnym żyć i nie umrzeć dokąd to jest możliwe. A w innym... To chyba panią nie interesuje.

- Dla takich jak pan pracy nie ma.

- To mi pani napisze to na piśmie, żeby milicja się nie czepiała.

- Nie mam takich uprawnień.

- To po co piszecie, że każdy ma być zatrudniony. - Przecież daję panu ogłoszenia.

- Ale dla zdrowych byczków, a nie dla mnie.

- No, a co panu dolega?

- Jestem narkomanem - warknąłem zły już.

- Rany boskie!... - No i rzecz jasna urząd zatrudnienia miałem z głowy.

* * *

Praca dla hipisów jest smutną koniecznością. Jeżeli mogą, to wybierają raczej wolne zawody, takie jak, malarz, rzeźbiarz czy wytwórca zabawek lub koralików. Na tego typu zajęciach niektórzy robili nawet niezłe pieniądze, z tym, że albo je szybko przepuszczali natychmiast po zarobieniu, albo odkładali na szczytne cele. Jeżeli ktoś zaczynał być ciułaczem, to albo zmieniał środowisko i zasilał światek cinkciarzy i im podobnych, albo zostawał wśród nas ale otaczano go cichą pogardą. W końcu dorobkiewiczowstwo to typowa cecha pogardzanej przez nas kultury skwerów. Wracając do pracy, to zdarza się nam pracować również w typowo robotniczych zawodach a wtedy wynika z tego wiele konfliktów. Nie my je prowokujemy. Hipis żyje we własnym świecie i nie ingeruje w światy innych. Wie, że takie światy istnieją, ale są mu całkowicie obojętne. Agresję czy pogardę okazuje dopiero wtedy, gdy inni zażądają, by przyjął ich punkt widzenia, jako jedynie słuszny, ale generalnie hipis stosuje zasadę: "Ty robisz swoje, ja robię swoje. Nie przeszkadzajmy sobie". Owszem, z biegiem lat, za przyczyną ciągłych prześladowań rozbudziliśmy w sobie pogardę do innych środowisk. Nie dlatego, że są inne, ale dlatego, że są nietolerancyjne. Tyle razy byłem zaczepiany przez przechodniów, czy bity milicyjną pałką, ze słowami: - zetnij te kudły, wszarzu! - lub - do pracy brudasie (narkomanie, śmieciu, nierobie - niepotrzebne skreślić), że wreszcie nauczyłem się pogardy dla wszystkiego, co nie jest hipisowskie.

* * *

Poszukiwanie pracy dla mnie wlokło się w nieskończoność. Trafiła się jakaś koleżanka Marii ze studiów, która obiecała mi posadę portiera w ośrodku leczenia nerwic. Poszedłem, popatrzyłem, porozmawiałem z szefem ośrodka. Praca odpowiadałaby mi jak najbardziej. Skierowano mnie więc do kadr. Ale kadry powiedziały, że nie dadzą mi tego etatu. Dadzą mi inny. Pracownika fizycznego w jakimś szpitalu. Dobra, może być. Latanie po mieście i załatwianie spraw urzędowych oraz badań lekarskich zajęło mi parę tygodni. Pod koniec tego maratonu byłem w takim stanie psychicznym, że sama Maria nie miała sumienia zmuszać mnie do podjęcia pracy. Byłem o pół kroku od złamania abstynencji. Jak pozbierałem się nieco, znalazłem inny sposób zarobkowania. Stary jak świat, znany dobrze w starszych dzielnicach Krakowa. Było to chodzenie z szopką noworoczną po mieszkaniach. Wystarczyło znać trzy kolędy i głośno wrzeszczeć. Interes szedł jak po maśle. Na początku chodziłem z Marią. Ale ona potem zrezygnowała. Była po całym dniu pracy i bolały ją nogi. Chodziliśmy więc co drugi dzień z pewną znajomą hipiską, dzieląc zysk pół na pół. Zarabiało się o wiele lepiej w starych kamienicach biedoty. W bogatych domach nie ceniono tradycji i interes szedł źle. Mieliśmy nawet swój wymyślony żargon zawodowy "Dojna klatka", "średnia klatka", "słaba klatka". Zależnie od zarobku. Najniżej punktowany był tak zwany "dom wampirów". Były to domy, w których mieszkały stare krakowskie rodziny inteligenckie. Różni lekarze, prawnicy z dziada pradziada. Typowi dusigrosze. Wyśmiewane w wodewilach "krakowskie centusie". Domami wampirów ochrzciliśmy ich siedziby dlatego, że mieszkają oni w starych domach w stylu wiktoriańskim, w jakich dzieje się akcja większości klasycznych angielskich horrorów. Przez prawie półtora miesiąca byliśmy na tyle niezależni, że wspomagaliśmy sępem tych hipisów, których zima przycisnęła i radzili sobie gorzej od nas. Potem sezon na szopki skończył się. Ostatni klient, do którego drzwi zadzwoniliśmy, otworzył z wrzaskiem, że już po sezonie i szkoda, że latem nie przyjdziemy. Odpowiedzieliśmy, że nie omieszkamy przyjść po kolędzie na Pierwszego Maja. Potem gromko odśpiewaliśmy pod jego drzwiami ?Międzynarodówkę" i tak zamknęliśmy sezon chodzenia z szopką. Problem mojej pracy znów stał się palący.

* * *

Owej zimy mieliśmy jeszcze jedno źródło utrzymania - zapomogi kościelne. Wiemy wszyscy, że Zachód przysyłał wówczas szczodre paczki żywnościowe jęczącej z głodu ludności PRL. Maria raz była w sprawie zapomogi w swojej parafii. Nie przyniosła nic i powiedziała, że więcej jej noga tam nie postanie. Przed punktem rozdawania paczek tłoczyła się długa, pozakręcana kolejka. Stały w niej przede wszystkim dobrze poubierane panie o tuszy wieprzków z rasy bekonowej. Za rogiem, w samochodach, czekali ich mężowie, aby im się żony nie przemęczały noszeniem pakunków. Ludzie ci żarli się ze sobą dosłownie o wszystko, zaś przy okienku jakieś paniusie awanturowały się, że znów przywieziono masło i margarynę, a one tu już tydzień na szynkę czekają! Wibracje tam były takie, że już głód lepszy. Na szczęście poratował nas ksiądz Daniel. Założył on instytucję zwaną "Saltrom", czyli "Salezjański Ruch Troski o Młodzież". Na razie składał się on z Daniela i kilku kleryków, którzy, co prawda na niczym się nie znali, ale mieli otwarte serca. Co jakiś czas dostawaliśmy od nich ogromne, tekturowe pudło pełne żywności, którą dzieliliśmy się ze znajomymi hipisami będącymi w trudnej sytuacji. Nie krzywiliśmy się na zawartość tych "zrzutów", rąbaliśmy wszystko, jak leci. Mieliśmy tylko trudności ze straszliwym amerykańskim serem, który nawet Kazań wąchał nieufnie. Ser był gorzki, jak dola klasy robotniczej w szponach imperializmu. Pewien znajomy protestant (oni ze swych gmin dostawali dokładnie takie same paczki, jak my) ochrzcił ów serek ?zemstą Reagana". Tak nam się ta nazwa spodobała, że innej już nie używaliśmy. Jak się potem dowiedziałem, Amerykanie nie przysyłali nam najgorszego, w ich mniemaniu, sera. Ten właśnie gatunek jest ponoć bardzo lubiany.

* * *

Pomoc przyszła ze strony, z której najmniej się jej spodziewaliśmy. Maria spotkała Wacława. Tego samego charyzmatyka, który kiedyś siecią intryg próbował nas rozdzielić, a potem zrezygnował z drogi charyzmatyków i zajął się parapsychologią. Był teraz znanym działaczem i szychą wśród wszelkiego rodzaju klubów paranormalnych i radiestezyjnych. Z chrześcijaństwa zrezygnował i przeszedł na buddyzm tybetański. Wyszedł ze swoich problemów i załamań. Wyciszył się, uspokoił. Słysząc o naszych kłopotach, ofiarował się załatwić mi posadę stróża nocnego w jakiejś instytucji, gdzie miał znajomych w dyrekcji. Doskonale. Pójdę na tego stróża... Już w trakcie załatwiania spraw okazało się, że etatu stróża mi nie dadzą, bo to dla emerytów i rencistów, ale mają robotę placowego. To znaczy utrzymanie w porządku i czystości dużego placu przed zakładem pracy. Fajno. Pracę mam.

Mój kierownik był porządnym facetem. Na swój sposób starał się mi pomóc. Z tym, że zaczął od polecenia, abym ostrzygł włosy i ogolił brodę. Spokojnie zadałem mu pytanie, czy jest to przepis zakładu pracy.

- Nie. Ale przecież jak ty wyglądasz!

- Tak, jak sam się sobie podobam.

- Ale ludzie na ciebie patrzą.

- Ja na nich też. Ja mam swoje gusta. Wy swoje.

Wzruszył ramionami. I przyznać trzeba, że o włosach i brodzie więcej nie wspominał. Gość rzeczywiście stawał na głowie, żeby mi dopomóc. Niestety, wiele zrobić nie mógł. Gdy w fartuchu roboczym uwijałem się z miotłą po placu, przechodzący robotnicy co chwila rzucali uwagi:

- Te! Dać ci na żyletkę? Podpalę ci tę szopę na łbie!

Po trzech dniach Maria zauważyła, że coś jest ze mną nie tak. Trzęsły mi się ręce. Co drugie zdanie zacinałem się i nie mogłem sobie przypomnieć, co mówiłem. Oczy świeciły mi się jak węgle. A papierosy kopciłem jeden za drugim. No, ale pracowałem. Miałem nawet pieczątkę w dowodzie.

* * *

Dziś pytałem jakiegoś typa na dworcu
Czy nie ma sprzedać papierosów
A on pociągnął mnie za brodę
Miał niebieskie oczy
Ładne i nawet trochę myślące
Miał jeszcze silne mięśnie
I cholerycznego stracha przed sobą
- Nie bój się stary. Samemu ze sobą można
Całkiem fajnie się dogadać
Tylko że siły na to w mojej brodzie nie
Znajdziesz

* * *

Do awantury dojść musiało. Doszło po tygodniu. Zeskrobywalem właśnie resztki wapna z chodnika przy jednym z magazynów. Trzej robotnicy przechodzili właśnie obok i jeden z okrzykiem:

- Jaskiniowiec! Wyskubiemy ci tę brodę! Złapał mnie za brodę i pociągnął. Faktycznie, to i owo z włosów zostało mu w ręce. Nim zorientowałem się co robię, spuściłem mu z całej siły łopatę kantem na ramię. Zranić go chyba za głęboko nie zraniłem. Ale zdaje się, że mu coś złamałem. Jego dwaj kumple też zrobili się czerwoni na gębach, ale ze złości. Z wrzaskiem, że mnie zatłuką, zaczęli na mnie nacierać. Jeszcze dwóch skoczyło na pomoc. Cofałem się wywijając łopatą. Wiedziałem, że jak mi ją wyrwą to wystarczy jeden, żeby mnie zmasakrować. Ten pierwszy, którego trzasnąłem, nie był przygotowany. Ci byli i moje szansę marnie wyglądały. Na szczęście zobaczyłem stojące w kącie metalowe beczki z benzyną. Skoczyłem miedzy nie, wyrwałem zatyczkę z jednej i wyciągnąłem z kieszeni zapałki.

- Chodźcie! -zaproponowałem. - Jeden krok, mnie szlag trafi, ale was też. I zdaje się, że całą tę budę przy okazji!

Byłem wściekły i cholernie się ich bałem, więc naprawdę byłem gotów to zrobić. Beczek z benzyną było rzeczywiście dość, aby wybuch zabił mnie, moich przeciwników i kto wie, czy by nie zniszczył stojących w pobliżu budynków. Z wyrwanego czopa zaczęła już cieknąć benzyna. Stałem w środku rosnącej kałuży. Gdyby nawet któryś mnie dopadł to zdążę zapalić zapałkę i rzucić. Na placu zbierali się ludzie. Ktoś krzyczał, żeby wezwać milicję. Inny, żeby pogotowie.

- Ty! Wyłaź stamtąd, ale już! - Wrzeszczał jakiś facet z kluczem francu; skim w garści.

- No to chodźcie po mnie! - zawołałem.

Sam się sobie dziwiłem, że jestem taki cholernie spokojny. Miałem tylko jasną świadomość, że podpalę benzynę jak ktokolwiek ruszy się w moją stronę. Ludzie chyba też się zorientowali.

- To wariat! - wołał ktoś. - Nie idźcie tam, bo on to naprawdę zrobi! Wezwać milicję!

- nie trzeba - zawołałem. - Chcę mieć wolną drogę do wyjścia. Wszyscy zejdą z placu i pójdą do budynku!

Wskazałem gmach, w którym mieściły się biura.

- Liczę do dziesięciu i jak tego nie zrobicie podpalam!

Kałuża benzyny rosła tymczasem w oczach i zaczęła już wylewać się na plac Cofnęli się. Nie do budynku co prawda. Ale drogę do bramy miałem wolną. Puściłem się biegiem. Trochę nogi ślizgały mi się od tej benzyny, ale biegłem jak nigdy w życiu. Z budki wybiegi na mnie dziadek, był stary i łopaty na niego nie było trzeba. Pięść wystarczyła... Ochłonąłem w pobliskim parku. Padłem na ławkę. Mój kamienny spokój opuścił mnie. Dobrą chwilę wiłem się od histerycznego śmiechu. Pracę miałem z głowy.

* * *

Konsekwencji z całej afery nie miałem, bo Maria, gdy jeszcze trzęsąc się opowiadałem jej całą historię, natychmiast pojechała do Kobierzyna i wydobyła zaświadczenie o moim leczeniu, które dostarczyła Wacławowi. Jakoś sprawę pozałatwiał i był spokój. Pozostawał nadal otwarty problem, jak załatwić mi stały dochód. Maria myślała już, aby załatwić mi rentę jako choremu psychicznie. Ale jak zaczęliśmy dowiadywać się, to okazało się, że owszem, rentę załatwić by się dało, ale oboje z Marią musielibyśmy być okazami zdrowia tak fizycznego, jak i psychicznego, aby sprostać skomplikowanej i czasochłonnej procedurze z tym związanej.

* * *

Ksiądz Daniel ma kłopoty. Jego "Saltrom" działa już parę lat na wariackich papierach. Przełożeni przeważnie udają, że nic nie widzą. Jednak współpracujący z nim salezjańscy klerycy często mają z tego powodu, problemy. To właśnie Daniela obsępiłem niegdyś na Rynku, gdy zbierałem na bełta. Potem często odwiedzał nasze zloty i jeździł na szpakowskie pielgrzymki. Był tak gorącym entuzjastą naszego ruchu, że często musiałem hamować jego zapał. Potem wyświęcono go na księdza. Bardzo chciał, żeby przydzielono go na naszego duszpasterza, my też. Nawet pisałem w tej sprawie petycję do jego przełożonych, ale nic z tego nie wyszło, niestety. Wreszcie, wraz z Marią poszliśmy do owego przełożonego, by jeszcze raz go prosić. Przyjął nas bardzo miło, kazał podać kawę i ciasteczka, a potem, jak wytrawny dyplomata, odmówił. Tłumaczył, że Daniel zbyt dobrze zna nasze środowisko, by mógł uczynić zadość naszej prośbie. Zbyt jest z nami związany, by móc być naszym wychowawcą duchowym.

- Chwileczkę, - przerwałem jego wywody. - To znaczy, że jak kościół wysyła misjonarzy, na przykład do Chin, to ważne jest, by misjonarz, broń Boże nie znał języka i chińskich obyczajów, tak?

Klecha dał wykrętną odpowiedź i wyszliśmy, nic nie wskórawszy. Tyle, że ciastek się objedliśmy. A dobre były. W polewie czekoladowej.

* * *

Stresy związane z pracą, ponad pół roku abstynencji, dla człowieka mającego cały układ nerwowy i organizm rozregulowany ćpaniem, trawą i alkoholem, robią swoje. Nagle, podczas drobnej sprzeczki z Marią wybucham potwornym atakiem dzikiego szału. Kopniakami rozbijam meble, wyję, grożę Marii nożem... Co straszniejsze, to jakbym nie ja to wszystko robił. Jakiś potwór z antymaterii miotał moim ciałem jak chciał. Ja stałem gdzieś obok i przerażony patrzyłem na jego dzieło. Potem zamknąłem się w przedpokoju i ciąłem się żyletką po rękach, aż krew tryskała po ścianach i podłodze. Widok własnej krwi trochę mnie uspokoił. Poszedłem na rynek zasłaniając starannie rękawami pokaleczone ręce, skombinowałem opakowanie relanium i wróciwszy do domu zżarłem w całości. Spałem dwie doby. Oprzytomniawszy poleciłem Marii.

- Słuchaj. Jeśliby mi się jeszcze raz coś takiego zaczęło robić, to dzwoń natychmiast po karetkę, żeby mnie zabrali do Kobierzyna. Coś ze mną nie jest w porządku.

Odbyliśmy dłuższą rozmowę z tej okazji. Maria wyciągnęła na jaw moje rozdrażnienie, apatie i abstynencję seksualną, której przyczyn nie znała. Jedź Waldku na trasę albo pomieszkaj u Wikinga. Odpoczniemy od siebie.

- A przyjmiesz mnie z powrotem?

- Jeśli będziesz chciał...

Mimo zapewnień obawiałem się trochę odejść. Zwłaszcza, że ostatnio Wacław znów zaczął się dziwnie kręcić w pobliżu nas. Sprawa rozwiązała się jednak sama. Zadzwonił dzwonek i weszli Wiking z Aśką. Aśka była roztrzęsiona i z solidnym sińcem na czole. Okazało się, że mieszkanie na Azorach znów zaczęła nawiedzać milicja. Zażyczyli sobie, aby w domu przebywał główny lokator. Należało więc trochę pomieszkać na Azorach. Cóż. Przyjaciołom pomóc trzeba. Zabrałem Kazana, parę książek, ucałowaliśmy się z Marią i poszedłem chronić swą obecnością dom przed milicją. Czyli, jak to nazwałem, pracować jako koza na przynętę dla tygrysa.

W moim mieszkaniu stała obsada wynosiła sześć osób. Ze mną i Kazanem osiem. Jak na hipchatę dwupokojową nawet dość przestronnie, skład naszej komuny? Malarz z Bramy Floriańskiej z żoną w zaawansowanej ciąży, jeden przygarnięty przez Wikinga chłopak i czeski działacz opozycyjny. Drugi z wymienionych też był żonaty ale mieszkanie miał dostać za kilka lat. Jak dotąd pomieszkiwał tu i ówdzie. Hipisem nie był, ale za to był cholernym romantykiem, bogoojczyźnianym. Powiesił sobie w swoim kąciku ołtarzyk składający się z orła w koronie, Częstochowskiej Madonny i pacyfki. Człowiek ten miał złote serce, ale za grosz wyczucia i znajomości życia. Często do szału nas doprowadzał wypominaniem jak, jego zdaniem powinniśmy żyć. Czech to osobna historia. Przyjechał do Polski jeszcze za "Solidarności", bo u nas więcej wolności. Potem, gdy wolność się skończyła, ukrywało go podziemie, ale przestraszyli się w końcu i chłopak poszedł ukrywać się u artystów. Od nich trafił do nas. Cóż, do partyzantki i stanu wojennego byliśmy przyzwyczajeni "od zawsze", więc ukrywaliśmy go. Mimo iż z nas wszystkich miał najwięcej powodów do zdenerwowania, imponował nam swoją zimną krwią. Pamiętam, że kiedyś w czasie napadu milicji spokojnie siedział w kuchni i naprawiał piecyk gazowy. Na około krzyki, bicie i ogólna rozpierducha, a on dłubie flegmatycznie w bebechach junkersa. W końcu któryś z umundurowanych bandytów zainteresował się i nim.

- A pan co tu robi?! Wrzasnął

- Nie widać? - Zdziwił się łagodnie Czech. - Pracuję. Milicjant kiwnął głową i zostawił go w spokoju.

Pewnej niedzieli Aśka postanowiła zrobić święto i podać prawdziwy mieszczański obiad. Zaprasza Marię i obie w kuchni zabierają się do pichcenia. U mieszczan, jak wiadomo, gotowaniem zajmują się kobiety. Zasiadamy więc w pokoju i czekamy na obiad. Rzecz jasna, że nikt nie posiada ciepłych papuci. Jednak na to święto specjalnie myjemy nogi. Co prawda myjemy je co dzień, ale rym razem umyliśmy je specjalnie z tej okazji. Telewizora i radia nie mamy, ale Wiking wysyła kogoś po gazetę. Potem zasiada w miękkim fotelu i na głos czyta nam gazetę. Niezupełnie wygląda na szacownego ojca rodziny, raczej na wschodniego guru, który czyta święte teksty uczniom. Wreszcie dziewczyny wnoszą mieszczański obiad, rosół z kurzych łapek i kurze łapki do ogryzania. Zamiast kompotu herbata o barwie asfaltu, każdy mieszczanin umarłby po niej na zawał. Zabawa jest wspaniała. Po obiedzie Wiking zabiera Aśkę, Marię i mnie do kina. Po filmie żegnamy się z Marią bardzo ciepło. Nawet zastanawiamy się, czy nie wpaść na chwilę do naszego mieszkania przy dworcu. Ale dochodzimy do wniosku, że jeszcze nie czas. Jeśli tam teraz wejdę to już zostanę. A jeszcze nie przemyśleliśmy wszystkiego.

* * *

Stuk! Stuk! Wstaję i podchodzę do drzwi.

- Kto tam?

- Milicja, proszę otworzyć!

Cholera! Wiking już poszedł do pracy a Aśka z Bolkiem na zakupy. Chwała Bogu, że nasz Czech wyjechał do Gdańska. Na chacie jest za to Zbójnik i jakiś jego kumpel, czort wie, czy od nas, czy z "Solidarności". Otwieram drzwi i ... oddycham z ulgą. W progu widzę sierżanta Garcię i porucznika Bańko z "antynarkotyczne". Z krakowskimi antyćpunami byliśmy w układach żywcem wyjętych z komedii kryminalnej. Tyle lat już się ganialiśmy, że zawiązała się między nami swoista nić sympatii. Oczywiście bez wzajemnego zaufania. W innych miastach stosunki z takimi wydziałami niestety, nie układały się tak różowo. Co ciekawe właśnie w Krakowie ćpanie i produkcja były mniejszą plagą niż w miastach, gdzie milicja traktowała te zjawiska z całą surowością. Ówczesny szef wydziału - Kapitan X (tak go nazwijmy) bezlitośnie ścigał handel i produkcję. Samych narkomanów nie ruszał bez rzeczywistej potrzeby Wiele złego napisałem już, i jeszcze napiszę o milicji. Jednak i im należy oddać sprawiedliwość. Kiedyś, gdy pisałem tą książkę, niewiele napisałem o Kapitanie. Balem się mu zaszkodzić. Nawet dziś, gdy piszę to uzupełnienie, nie wspominam jego nazwiska. Ciocia komuna co prawda umarła, ale nic nie wiadomo. Był szefem wydziału, który był dopiero zalążkiem anty narkotycznej. Nazywał się "Wydział d/s walki z włóczęgostwem i narkomanią" ale reżim oczekiwał, i żądał, od nich przede wszystkim zniszczenia hipisów a dopiero w dalszej kolejności walki ze zjawiskiem narkomanii. Kapitan jednak wyciął przełożonym brzydki kawał. Hipisów ganiał tylko dla pozoru. Zresztą straszył głównie małolatów, za co byliśmy mu nawet wdzięczni. To była niezła selekcja naturalna. Starych ludzi którzy zostali na całość hipisami, traktował z szacunkiem. Gdy pewnego dnia podwładni sprowadzili mu Wikinga wsiadł na nich, jak kapral na kotów.

- Kogo mi tu sprowadzacie? Plastyka? Że ma długie włosy? A co, włosami się narkotyzuje?!

Potem poczęstował Wikinga kawą i puścił po chwili przyjaznej rozmowy. Wiele pomógł mi i niejednemu z moich przyjaciół. Co do narkotyków to był bezlitosny, ale i tu prowadził mądrą politykę. Jak sam twierdził, jego zadaniem była walka z narkomanią, a nie z narkomanami. Bez miłosierdzia prześladował ćpających gówniarzy. Tępił zbiorowe branie, produkcję kompotu i wszelki handel. Starych ćpunów zostawiał w spokoju, byle by innych nie rozćpywali. Jeśli nawet układy służbowe zmuszały go do prześladowania któregoś z nich, to czynił to maksymalnie łagodnie. Tym, którzy starali się wyjść z nałogu starał się pomóc tyle, ile mógł. Mógł jednak niewiele, leczenie narkomanów nie miało wówczas w Polsce jakichkolwiek tradycji. Istniała placówka w Garwolinie i szpital Zbyszka Thiilego w Libiążu. Narkomanów odtruwano w normalnych szpitalach metodą prób i błędów. Do dziś nie wiadomo ilu wyniesiono tylnymi drzwiami. Dziś przynajmniej odtruwa się fachowo, a co do późniejszej terapii, to uzależnienia i defekty nimi wywołane to wciąż terra incognita i wszystkie "genialne" metody terapii mają, tak naprawdę szokująco niski procent wyleczalności. Właściwie o narkomanii wiadomo tyle, że istnieje, ale do rzeczy. Widząc w drzwiach tłuściutką buźkę Garcii zawołałem do mieszkańców.

- Spokojnie, to rodzina przyszła z wizytą, zaczęło się rutynowo - sprawdzaniem śladów na rękach. Potem dokumenty i rewizja. Poszukiwany nikt z nas nie był, a i narkotyków nie znaleźli. Potem wszystkich zabrali na komendę. Zostałem ja, bo miałem być świadkiem rewizji mieszkania.

- A teraz nie róbmy się w konia - powiedziałem. - Wcale nie chodzi wam

0 narkotyki. Jutro jest trzynasty. Szukacie ludzi z podziemia.

- Jakie tam podziemie, - skrzywił się Bańko. - Bandy chuliganów rozrabiają i tyle. A jak jesteśmy przy temacie. Masz jakieś ulotki?

- A co ja bym z nimi robił? Na skręty za gnibe.wybiegł

Na środku pokoju stalą sobie tymczasem ogromna torba Zbójnika właśnie ulotkami wyładowana.

- jak nie masz ulotek, to nie mamy czego szukać, - stwierdził Bańko

I popchnął torbę w kąt - No, czas na komisariat.

- Psa mam zabrać ze sobą?

- Nie, niech mieszkania pilnuje.

Niestety, wynikła następna komplikacja. Nie miałem klucza do mieszkania. Do tej pory załatwialiśmy ten problem w ten sposób, że zawsze ktoś był w domu.

-I jak my teraz zostawimy mieszkanie otwarte? - zafrasowali się milicjanci

- Zwyczajnie. Przymkniemy drzwi i...

- Ty możesz olać, ale jak coś zginie, to na nas będzie. Na pewno nie masz klucza?

- Nie.

- Coś mi się wydaje, że kręcisz.

- Na krzyż przysięgam, że nie.

- Z krzyżem to ty mi nie wyjeżdżaj. Niewierzący jestem.

- Przecież jak przysięgnę na honor Polaka, to od razu będzie pan wiedział, że kłamię.

- A czort z tobą. Zostań. - Poszli.

Po jakiś piętnastu minutach zjawili się Bolek z Aśką. Spokojnie wyjaśniłem im, co się stało. Aśka się śmiała, ale Bolek wpadł we wściekłość. Tłumaczyliśmy mu spokojnie, żeby się nie denerwował, bo przed wieczorem wszystkich wypuszczą. To nie bandyci z komisariatu dzielnicowego, czy obyczajówki. Bolek jednak krzyczał, że pójdzie z tym do prokuratora. Potem jednak zmienił zdanie, przypomniał sobie o swojej babci. Był on sierotą, którego wychowywała apodyktyczna babcia, pod której wpływem był po dziś dzień. Zawołał, że zaraz zadzwoni po babcię, aby przyjechała i zrobiła porządek.

- Bolek! - krzyknąłem za wybiegającym. - Może jednak zadzwonisz po prokuratora.

- Prokurator, to nic! Babcia im pokaże!

Gdzieś koło trzeciej wszyscy, również ci zabrani przez milicję, wrócili do domu. Była też babcia Bolka. Trochę zbulwersowana, bo kto to widział, żeby sąsiedzi widzieli, że nas milicja wyprowadza.

- Widzi pani, teraz są takie czasy, że to raczej zaszczyt, niż wstyd. Tłumaczę spokojnie starszej pani. Wszyscy roześmiali się, tylko Wiking był poważny.

- Wy dwaj, - zwrócił się do Zbójnika i jego kumpla. - Bierzcie ulotki i zmywajcie się. Czuję, że to jeszcze nie koniec całej sprawy.

Nie zawiódł go nos. Przed wieczorem mieliśmy jeszcze jedną rewizję. Tym razem SB.

* * *

Idzie wiosna. Jest coraz cieplej. Przesiaduję na Rynku z Kazanem i coraz liczniejszą grupą hipisów. Pojawiają się punki. Na razie z rzadka. Trzymają się raczej osobno. Ale to już sztuczny podział. W obu grupach są już przyjaciele, znajomi, mieszane pary. W obie strony lecą pozdrowienia. W kawiarniach podział znika. Ludzie siedzą przy wspólnych stolikach. W rozmowach widać różnice w poziomie. Nasi są bardziej rozwinięci intelektualnie. Punki prymitywniejsi. Bardziej gitowaci. Od czasu do czasu przeżywamy naloty MO.

Siedząc na Rynku trochę sępię, a czasem z nudów udzielam porad psychologicznych, wróżę z ręki i jak czuję, że komuś to potrzebne, to ewangelizuję. Tak! Ewangelizuję. Mam już nawet parę osób nawróconych.

Na Rynku owego roku po raz pierwszy spotykam prawdziwych, żywych monarowców. O Monarze w naszym środowisku krążyły wieści przerażające. Ktoś nawet mówił, że dookoła ich ośrodka leczącego narkomanów w Glosko-wie, stoją zasieki z drutu kolczastego i chodzą stróże z pałkami i psami. Ci, którzy odeszli z leczenia mówili wprawdzie, że drut kolczasty i strażnicy to bujda, ale terror i nienawiść do hipisów jest faktem. Teraz w Krakowie powstawał pomału Monar, ale nie miał jeszcze własnego lokalu. Tułał się gościnnie po salach klinik na Kopernika i w paru innych miejscach. Do nich to z wizytą przybyły dwie zapalone adeptki koła młodzieżowego z Warszawy, bo tam wtedy Monar był najprężniejszy. Obie przybyły na rynek, aby nas ratować i nawracać. Siksy nie spodobały mi się od razu. Z ich twarzy bil dobrze mi znany fanatyzm. Ślepa wiara w wyznawaną ideę. Na potencjalną ofiarę upatrzyły sobie mnie. Chudy, obdarty... No i najstarszy wiekiem. Pewnie narkoman na wykończeniu, którego należy obowiązkowo ocalić. Grzecznie wysłuchałem całej przemowy a potem zapytałem.

- Dobra, ofiarowujecie mi nowe życie. Ale po co mi ono. Stare mi się podoba.

- Popatrz, dokąd cię ono doprowadziło.

- Tu, gdzie jestem. I dobrze mi z tym.

- Pomyśl o przyszłości.

- Przyszłości nie ma, jest tylko teraźniejszość. Zresztą nie ćpam prawie rok.

- Czy jesteś pewien, że wytrzymasz bez narkotyków?

- Oczywiście, że nie.

- Monar da ci tę pewność i siłę, nauczy cię żyć w społeczeństwie.

- Moja miła, nie jestem psem, żeby lizać dupę społeczeństwu i Monarowi. Śmierci, owszem boję się, ale nie do tego stopnia, aby się u was leczyć.

- Jak ci zajrzy w oczy, to inaczej będziesz mówił!

- A co ty wiesz o śmierci? Mnie już z dwóch zapaści odratowali! Załamały się i odeszły.

Wiking wraca z pracy i opowiada, że spotkał Kapitana. Miał błogi uśmiech na twarzy a oczy mu się dziwnie świeciły. Stanął przed Wikingiem i uśmiechnąwszy się słonecznie, pogroził mu palcem.

- No, no, Wiking. - Pogroził palcem - Teraz już mnie nie oszukacie. Wiem jak działa marihuana.

Wiking uśmiechnął się w odpowiedzi.

- A nie mógłby pan trochę dla mnie odsypać? - zapytał.

Ręka Kapitana odruchowo popłynęła ku kieszeni. Zdążył się jednak zreflektować. Powstrzymał ją z prawdziwym wysiłkiem.

- No, no Wiking - pogroził znów palcem. - Ja ci dam! Ja ci dam!

I odszedł z tym samym promiennym uśmiechem. Wiking ma fantazję; może zmyślał?

* * *

Skład na chacie zmienia się. Czech odchodzi mieszkać z Aśką i Wikingiem, ląduje za to Anka z Elbląga. W dwa dni po wyprowadzeniu się Wikinga wybucha potężna awantura z owym bogoojczyźnianym lokatorem. Wieczorem, gdy siedzieliśmy przy herbacie, wszedł i zaczął prawić morały. Byliśmy na granicy wytrzymałości nerwowej i czułem, że to wszystko nie skończy się najlepiej. Nie wiedziałem tylko, że padnie na mnie. Nagle wściekłość zaćmiła mi umysł. Porwałem za leżący nóż i z całej siły w niego cisnąłem. Na szczęście trafiłem w klamrę od pasa i nic mu się nie stało. Przez chwilę stal pobladły, a potem bardzo spokojnie zapytał:

- Co to było?

- Przepraszam, - odpowiedziałem równie spokojnie - chciałem trafić wyżej, ale mi nie wyszło.

Bez słowa spakował swoje rzeczy i wyszedł. Jeśli kiedykolwiek będzie czytał te słowa, niech wie, że jest mi bardzo przykro, ale wtedy byliśmy na granicy, (a może nawet poza) paranoi.

Do jego wyjścia wszyscy milczeli, dopiero gdy drzwi się zamknęły odezwała się Jolka.

- Dobrze, że ty to zrobiłeś. Niewiele brakowało, a ja bym go zabiła.

* * *

Następnego dnia poszedłem się wyspowiadać, mój czyn jednoznacznie godził w Dekalog i nie było wyjścia. Nieważne, w którym kościele odbywała się ta spowiedź, ale warto ją przytoczyć.

- Rzuciłem nożem w człowieka, proszę księdza, z zamiarem zranienia go, a nawet zabicia. Nic mu się nie stało, ale nie ma w tym mojej zasługi.

Przez dłuższą chwilę z konfesjonału nie rozległ się żaden głos i już myślałem, że tak zostaniemy obaj, on w środku a ja na zewnątrz, do końca świata, gdy nagle...

- Synu. Żyjemy, wraz z całą Ojczyzną, w ciężkich i trudnych czasach. Bądź synu zawsze wierny Bogu... Udzielam ci rozgrzeszenia.

Czasami dobrze jest żyć w ciężkich czasach.

* * *

Zaprzyjaźniłem się z Anką. To ładna i inteligentna dziewczyna, typ fajnego kumpla. Całymi dniami włóczymy się razem. Sępimy na Rynku, łazimy po kawiarniach, czasem wpadniemy do kina. Zaciągnęła mnie nawet do jakiegoś amatorskiego teatru, w którym miała dwóch znajomych. Anka jest hipiską od dwóch lat. Nie ćpa, tylko trawę pali. Zaprzyjaźniam się z nią coraz bardziej, aż gdzieś po tygodniu orientujemy się, że to już coś więcej niż przyjaźń. Pewnego wieczoru, gdy jesteśmy sami, Anka stwierdza, że ma ochotę się ze mną kochać i widzi, że ja też jestem nie od tego. Faktem jest jakoby, ale: po pierwsze, nie zerwałem z Marią. Co prawda ten i ów opowiada, że ona kogoś tam ma, ale... Czy to w końcu ważne? Najistotniejsze jest to, czy ja jestem w porządku. Nagle zachichotałem z przewrotnej satysfakcji. Pod klątwą kościoła nie wolno mi się kochać z Marią, ale nie było mowy o innych dziewczynach. To zwykły grzech, który bez problemu odpuści mi każdy ksiądz. Zresztą naprawdę chcę się z nią kochać. Bez dalszych ceregieli zaczynamy się pieścić. Nagle błysk w głowie. A guru Joszua? Co on na to? A może to byłoby przeszkodą na Drodze? Nie mam jednak siły już przestać. Więc tylko modlę się w duchu. Słuchaj! Chcę to zrobić i nie mam zamiaru się wycofywać. Jeśli jednak uważasz to za złe, to mi, choćby wbrew mej woli, przeszkodź. Potem już robię swoje. Przed samym zespoleniem Anka dostaje skurczu pochwy tak silnego, że stosunek nie jest możliwy. Siadamy i uspokajamy się. Anka zaczyna przepraszać. Nigdy wcześniej się to jej nie zdarzyło i nie rozumie ci się stało. Ja jednak rozumiem. Następnej próby nie robiliśmy. Zresztą Anka za dwa dni wyjechała do Wrocławia.

* * *

Wraz z odejściem Wikinga nasza komuna została bez środków do życia. Bolkowi obrazki się ostatnio nie sprzedawały więc utrzymanie spadło na mnie. Nie powiem, sępić lubię i cieszyło mnie, że jestem potrzebny. Póki była z nami Anka, sępiliśmy we dwójkę i szło nam całkiem dobrze. Praca trwała mniej więcej od drugiej do piątej. Dłużej się nie dało, bo mogliśmy nie zdążyć zrobić zakupów. Potem zanosiłem jadło do domu, z błogą nadzieja, że wystarczy do jutra. Wiadomo, czyją matką jest nadzieja. Hipis, co prawda, umie głodować, ale jeść też! Kiedy czasami wracałem koło północy zmęczony i głodny, często nie miałem co do ust włożyć. Zżerali wszystko nie pomyślawszy, żeby mi choćby piętkę chleba zostawić. Bywało, że i psa nie nakarmili. Pewnego razu, a było już bardzo późno. Kiedy właśnie wróciłem ze Stawków Salwatorskich, gdzie byłem aby trochę odpocząć od tłumu w domu, zastałem wyżej opisaną sytuację aprowizacyjną, a także wściekle głodnego Zbójnika, który właśnie przyjechał. Wiedziałem, że koniecznie muszę coś zjeść. Od czasu rzucenia przeze mnie ćpania moja odporność na brak jadła bardzo się zmniejszyła. Poza tym był jeszcze głodny Zbójnik z żołądkiem byłego górnika. Zacząłem myszkować po wszystkich żaka markach, aż znalazłem paczkę makaronu i ze dwie łyżki margaryny. Zapowiadała się suta i smaczna kolacja.

- Zbójnik, - poprosiłem. - Ugotuj ten makaron i stop margarynę na patelni. Ja się na moment położę.

Byłem tak zmęczony, że wprost z nóg leciałem i musiałem odpocząć. Zbójnik popatrzył na mnie dziwnie, ale nic nie powiedział. Powlokłem się na wyro i odpoczywałem z rozkoszą. Po kilku jednak minutach coś mnie tknęło. Nie wiem, telepatia, czy Łaska Boska. Powlokłem się do kuchni, a widok który ujrzałem sprawił, że zarżałem rozpaczliwym śmiechem. Na gazie stał garnek pełen zimnej wody, z której sterczał makaron.

- Zbójnik! Rany boskie, nie tak! -jęknąłem. Prawie każdy hipis potrafi od biedy coś tam upichcić. Prawie każdy, ale nie Zbójnik. Westchnąłem i zabrałem się do roboty. Zbójnik wyszedł z kuchni, ale wrócił i pokornie zaproponował.

- Jak chcesz, to stopię tą margarynę. Tyle jeszcze umiem.

* * *

Z Marią spotykamy się na ulicy. Idziemy do jakiejś kawiarni i rozmawiamy. I dopiero podczas tej rozmowy wyjaśniam jej, że nie mogę się z nią kochać, bo przysiągłem w obliczu Mocy. Maria przez moment patrzy na mnie szeroko rozwartymi oczami. - To jest prawda?

- Oczywiście. Mogę przysiąc na krzyż.

- To czemu dopiero teraz mi mówisz?

- Jakoś tak zeszło. Sam nie wiem.

- Czekaj. Pójdziemy z tym do księdza Daniela.

Ksiądz Daniel wysłuchał opowieści z niejakim zdumieniem.

- I ty naprawdę nie złamałeś przysięgi?

- Jeszcze mi życie miłe.

- O miłosierdziu Bożym nie słyszałeś?

- Słyszałem, ale nie mówili tego ludzie wiarygodni.

- Jak to? Przecież mówią to księża, zakonnicy...

- Mówią. Ale co oni potrafią. Nawet linii ręki odczytać nie umieją. To co oni mogą wiedzieć, jak postępować z mocą?

- Dobrze. Zostawmy to - mówi Maria. - Ale co my w tej sytuacji mamy robić?

- No cóż, z przysięgi zwolnić może biskup. Ale to dość skomplikowane. Nie lepiej, abyście zwyczajnie wzięli ślub?

- Formalności, kłopoty...

- Pomogę, ile się da.

- No to weźmy ten ślub - mówię do Marii.

- Tak?... - Chcesz tego Waldku? Ale wiesz. Małżeństwo to obowiązki... Wspólny dom.

- Przecież dom już mamy. Żywność zawsze staram się zdobyć. Ostatnio na chacie, gdzie mieszkam, żywiłem z sępa sześć osób.

- Z tym sępem też coś trzeba zrobić. To przecież niemoralne. Człowiek powinien uczciwie pracować.

- Dobrze - mówi ksiądz Daniel. - Jakoś to załatwimy. Chcecie zawrzeć związek małżeński?

- Ja chcę - mówię.

- Ja też... odpowiada Maria. - Tylko naprawdę boję się przyszłości.

- Przyszłość nie istnieje - odpowiadam.

To akurat maksyma punków, ale coraz bardziej się wśród nas przyjmuje.

* * *

Razem z Kazanem przenoszę się do Marii. Po dyskusjach dochodzimy do wniosku, że przeprowadzamy się do mojego mieszkania na Azory. Zawsze większe. Dwa pokoje, gaz, bieżąca woda. Maria zwierza mi się z propozycji, jaką otrzymała. Zgłosili się do niej ludzie z krakowskiego oddziału Monaru z propozycją, aby podjęła u nich pracę. Hm... Monar... Lager Głosków.

- W krakowskim Monarze są prawie sami byli hipisi, księdza Daniela też proszono o współpracę. To naprawdę może być ciekawe. Tyle, że na dwa tygodnie musiałabym pojechać na przeszkolenie do ośrodka monarowskiego w Głoskowie.

- Kiedy?

- W przyszłym tygodniu. Ponieważ jadę przez Warszawę, to możesz jechać razem ze mną. Zwłaszcza, że i ty masz tam zdaje się coś do załatwienia.

Podaje mi dwie koperty. W jednej jest list od Mamy, (tej od antologii) że jakaś gazeta chce wydrukować moje wiersze. W drugiej urzędowa bumaga od redaktorki z gazety "Twórczość Robotników", w sprawie publikacji i prośbą abym do nich przyjechał. Nawet chcą za bilety mi zwracać.

- Acha. Ksiądz Daniel zaprasza nas oboje na hipisowskie rekolekcje, które organizuje w czasie wakacji.

- Co takiego?

- No załatwia nam wspólne wakacje. Tobie, mnie i jeszcze paru starym ludziom.

- Co tam będą robić z nami?

- Wycieczki po górach, wspólne modlitwy, czytanie Pisma Świętego.

- Tylko czy nie będą nas tam urabiać na skwerów?

- Jak możesz nie wierzyć księdzu Danielowi. To przecież nasz człowiek. Stary hipis!

- Nie taki stary. Dopiero parę lat stażu w Ruchu.

* * *

Warszawa. Jadę autobusem do Mamy. Mieszka ona na Saskiej Kępie, niedaleko Kina "Sawa". U Mamy mieszka jej syn - Indra i Apacz, "zaadoptowany" przez nią kilka lat temu. Wychodzi na to, że mam z nią wspólne potomstwo, na szczęście tylko duchowe. Mieszka u niej teraz jeszcze Diabeł z Krakowa wraz ze swoją dziewczyną, którą natychmiast przezywamy Diablicą. Diabeł pojawił się w Ruchu mniej więcej w tym czasie, co ja i nawet z tych samych środowisk się wywodzimy. Tyle, że on pozostał taki, jak był. Co parę lat lądował w wiezieniu za kradzieże. Wśród zawodowych przestępców był już od dawna spalony, bo nawet własnych kumpli okradał. My nie takich jak on potrafiliśmy tolerować. W momencie mego przyjazdu odbywały się egzorcyzmy, czyli wyganianie diabłów. Siedzieli u Mamy dość długo i wszyscy mieli ich dosyć. Widząc, co się dzieje, zatrzymałem się niepewnie w progu. Nie wiedziałem, czy tylko o Diabłów chodzi, czy Mama ma dość wszystkich hipisów. Na szczęście okazało się, że jestem chętme witany. Gdy egzorcyzmy zostały zakończone, okazało się, że sporo dobytku Diabli wzięli. W czasie remanentu, mającego ukazać rozmiary strat siedziałem w kuchni pijąc herbatę. Nagle rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął Jasio Buntownik z pozdrowieniem Bożym na ustach. Znaczy się, wszystko w porządku. Moce nieczyste odeszły i wkroczył duch Pański. Jak w Ewangelii. Co prawda domownicy na słowo Boże też ochoty nie mieli, ale nie nie mówili. Tylko ja się zaniepokoiłem. Jeszcze trochę, a wyjdą z nerwów i wszystkich wywalą. Odwołałem wiec na bok Mamę, by jej wyjaśnić, że przyjechałem w konkretnej sprawie, którą zresztą sama namotala. Załatwię ją i już mnie nie ma. Ponieważ telefon był na miejscu, od razu zadzwoniłem do redakcji "Twórczości Robotników". Odebrał jakiś facet nie wiedzący o co chodzi. Gdy wymieniłem nazwisko redaktorki, która do mnie napisała, okazało się, że jest chora, a nikt inny nie wie nic na ten temat. A niech mnie w dupę całują! Drugi raz nie dam się nabrać i forsy na bilet nie zaryzykuję. Nawet na papierosy nie miałem i musiałem sępić. Jesienią przyszedł do mnie drugi list od tej samej pani. Pisała, że tym razem muszę przyjechać, bo mnie z pewnością wydrukują. Nie miałem wtedy na znaczek i kopertę więc nie odpisałem, a oni już nie przysłali następnej oferty. Bóg z nimi.

***

Kiedyś, kiedy byłem bardzo głodny
spotkałem Jezusa.
Nie zdążyłem nawet powiedzieć.
On tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się.
Wyciągnął chleb i powiedział - zjedzmy razem.
- Czemu się ze mną dzielisz? Zapytałem. Przecież jestem dla ciebie obcy.
A on znowu się uśmiechnął i mówi.
- Bo ja ciebie bardzo dobrze rozumiem
- Wyciągnąłem nóż i zabiłem go. Bo jakże mnie musiał nienawidzić
skoro mnie rozumiał.

* * *

Nim wyjechałem z Warszawy, Jasio zaprosił mnie do swoich znajomych, charyzmatyków. Mieszkała z nimi jego koleżanka. Kiedyś była hipiską a teraz... jak jest apostoł - samiczka? Apostołka? Okazało się, że znam ją jeszcze z chrześcijańskiej komuny na Pomorzu. Okropnie była nawiedzona, tyle, że na szczęście nie agresywnie. No, chyba że zaczynała mówić o seksie, bo wtedy piana jej z ust szła. W autobusie, gdy do niej jechaliśmy, Jasio zwierzał mi się, że ma problemy z wiernością Panu, bo palą go hormony. Ci chrześcijanie to w 70% erotomani Gdy opowiedziałem mu o technikach z jogi i buddyzmu, za pomocą których sam sobie radzę z popędem, spojrzał na mnie z przerażeniem. Jego zdaniem, to magia i robić tego nie wolno.

- No to ćpaj. Kilka tygodni w ciągu i popęd masz z głowy.

- Pokusy są po to, by je ofiarować Bogu, a nie uciekać w czary i truciznę! Westchnąłem w duchu do guru Joszua. Pozwoliłby mi przejść na buddyzm!

Tam mógłbym go czcić, jak najlepiej umiem, bez demoralizującego kontaktu z chrześcijanami. Nie mam już zdrowia do tej bandy histeryków...

Zajeżdżamy na miejsce. Drzwi otwiera nam jakiś młody mężczyzna. Za nim stoi nasza święta Natalia, bo tak ją w Ruchu zwaliśmy. Wchodzimy. Jesteśmy trochę spięci. Zaraz zaczną nas ewangelizować, umoralniać i nawracać. Co za diabeł mnie podkusił do towarzyszenia Jasiowi? Jak na razie jeszcze nie zaczęli tych swoich czarów nad nami. Nawet herbatą poczęstowali. Czyżby ostatnia uczta skazańca? Nie dziwią się, że nie korzystamy z krzeseł, ale wolimy siedzieć na podłodze. Oprócz gospodarzy jest jeszcze kilka osób, przeważnie starszych. Bije od nich spokój i pogoda. Bardziej przypominają oświeconych buddystów, niźli narwanych chrześcijan. No, owszem, takich też można czasem spotkać. Są to jednak wyjątki potwierdzające regułę. W pewnej chwili otwierają się drzwi. Staje w nich jakaś okrutnie stara babuleńka i na nasz widok wybucha płaczem. Patrzymy nieufnie, jak wilki zagnane w kąt klatki. Pewnie płacze, bo miała widzenie, jak strasznie Boga naszym życiem obrażamy. Jednak ona płacze i śmieje się jednocześnie.

- Dzieci! Moje kochane dzieci! Jacy wy jesteście cudowni! No, chodźcie do mnie.

Podchodzimy a ona tuli nas mocno.

- Moi kochani! Hipisi, ci którzy wszystko dla miłości rzucili. Jaki wy straszny krzyż za nasze grzechy dźwigacie! Upadacie! Cierpicie! Giniecie! Ale Bóg was kocha i błogosławi waszemu cierpieniu.

Kurwa!!! Jeszcze trochę, a i my się popłaczemy! Apacz już ma łzy w oczach, a i mi niewiele brakuje. Jasia też wyściskała. Natalia pewnie swoje już wcześniej odebrała. Potem pyta, jak nas zwą, więc się jej przedstawiamy. Pseudonimami! I znów zachwyt.

- Apacz! Wolny syn prerii, który woli śmierć niż niewolę! Indra? A to od czego? Taki bóg hinduski. A wiesz, że jest w twojej twarzy spokój wschodu. Szaman! Ten, który wprost z przyrody czyta najpierwsze objawienia ducha świętego i zanosi je swemu ludowi! Potem siadamy. Wreszcie wyjaśnia się, o co chodzi. Jasio chce drukować swoją pracę na temat hipisów. Poza tym wymyślił sobie, że założy komunę dzieci Jezusa. Ma spisany regulamin: ostry, surowy i purytański. Zieloni nie chcieli mu pomóc w zorganizowaniu tej idei, więc zwrócił się o pomoc do charyzmatyków. Poza tym mają oni jakieś możliwości druku, a on bardzo chce zabłysnąć (jakby było czym). Czyta nam fragmenty ze swego dzieła. Opisując nasz Ruch, tak w Polsce jak i w USA, porusza problem wpływów filozofii wschodnich na nasz światopogląd. W jego ujęciu cały Wschód cuchnie siarką i diabelskim kłamstwem. Jasio cytuje, wzorem protestantów, fragmenty Pisma, dotyczące dawno już wygasłych kultów kaananejskich. Autorzy, których autorytetem się Jasio podpiera, pochodzący z zabitej dechami Palestyny, nie mieli nawet pojęcia o istnieniu Indii. Z Biblią w garści mógłbym udowodnić, że Bóg potępia fizykę kwantową. W pewnym momencie atakuje na łamach swej książki kult kriszny i wtedy włosy mi dęba stają. Poznaję swoje własne argumenty sprzed kilku lat. Nie dość, że powtarza moje to jeszcze trochę sam dołożył. Nawet źródła badał, niestety założył z góry, co w nich chce znaleźć. Cytując Bhagavatgitę podkreśla scenę, w której Kriszna ukazuje się Arjunie, jako zionący ogniem potwór. Jeszcze jeden dowód na to, że Kriszna to szatan. Już chcę się wtrącić i przypomnieć, że i Jahwe w co poniektórych psalmach zionie ogniem tańcząc na stosach trupów, niczym indyjski Sziwa, czy tybetański Mahakal, ale ubiegają mnie charyzmatycy Gorąco bronią religii niechrześcijańskich. Bóg jest jeden i jedna jego miłość! W chrześcijaństwie, buddyzmie i hinduizmie! Jasio próbuje bronić swego purytańskiego światopoglądu, ale ten młody, co nam drzwi otwierał, z miejsca go gasi.

- Jezus dał nam tylko przykazanie miłości, - mówi. - Najpierw pokochaj ludzi z całego serca, a potem możesz ich sobie nawracać. Wcześniej to nie ma sensu. Gdy spotkasz innowiercę to szukaj w nim tego, co was łączy, a nie tego, co dzieli. Bóg łączy. Szatan rozdziela.

Niech to cholera! Czy to na pewno chrześcijanie? Gdyby oni wszyscy byli tacy... Zanim wyszliśmy przeżywam nowy szok. Okazuje się, że charyzmatyczna babcia jest weteranką głoszenia słowa Bożego z czasów, gdy o charyzmatykach nikt nie słyszał. Była więźniarką Oświęcimia, gdzie gorliwie modliła się do Boga o miłosierdzie dla... SS-manów! Jak to, za SS-manów, nie za więźniów? To przecież proste. Więźniom bóg błogosławił takim cierpieniem, że nie tylko swoje, ale i świata grzechy odkupili. W końcu w każdym cierpiącym jest Jezus, czy o tym wie, czy nie. Ale SS-mani popadli w czynienie zła i groziło im wieczne potępienie. Trzeba było się za nich modlić! Szybko, aby nikt nie widział, proszę staruszkę o błogosławieństwo. Babcia, trochę zdziwiona moją prośbą, czyni nade mną znak krzyża.

- Powiedz mi, dziecko, czy ty byłeś w życiu szczęśliwy? - Pyta nagle. - Masz takie smutne oczy. Oczy Żyda, wiecznego tułacza.

Szkoda, że nie wziąłem adresu tych ludzi, chętnie znów bym ich odwiedził, ale nie trafię. Warszawa jest taka wielka. Tyle, że po rozmowie z babcią staram się pielęgnować zwyczaj żegnania się krzyżem świętym, gdy przechodzę obok więzienia, szpitala lub zakładu psychiatrycznego. Chrystus jest tam, gdzie cierpią ludzie.

* * *

Po Warszawie wpadam na zlot do Częstochowy. Nad koczowiskiem biły w niebo kłęby dymu mariuhuany. Byłem jednym z niewielu niepalących. Narkomanii opiatowi, zwłaszcza kompociarze, oddalają się coraz bardziej od Ruchu. Stwarzają swój, obcy dla nas, niepojęty, straszny świat. Pojawia się nowy prorok. Niejaki Kundalini. Chodzi w czerwonym płaszczu pomalowanym w tajemnicze symbole i naucza jakiejś filozofii zwanej Boin Ra. Nie wiem, co to takiego. Ma grupę ślepo oddanych uczniów. Naucza wrzeszcząc i bulwersując słuchaczy. Poznaliśmy się, gdy zaczął się kłócić z jakimiś apostołami adwentystów dnia siódmego. Adwentystów nie lubię, ale Kundalini atakował ich agresywnie i bez sensu, więc sprawiedliwość wymagała, bym stanął w ich obronie. Po paru zdaniach Kundalini wybucha śmiechem i mocno ściska mi rękę.

- Mądry jesteś! Uważaj tylko, abyś nie stał się fałszywym prorokiem jak oni! - Tu wskazuje na adwentystów.

Potem odchodzi. Paru świadków tego wydarzenia ostrzega mnie, abym uważał, bo Kundalini posiada tajemniczą moc. Niejeden, któremu podał dłoń w ten sposób jak mnie, łamał sobie potem ręce i nogi. Śmieję się cicho. - Niech próbuje. Ale obawiam się, że w takim wypadku on gorzej na tym wyjdzie ode mnie. - Czarnej magii nie używam. Ale jeszcze pamiętam! Potem miałem krótką dyskusję z adwentystami. Usiłowali być tolerancyjni na mój światopogląd. Prosili mnie tylko, abym prócz niedzieli święcił i sobotę, bo tak nakazał w Bibłii Pan. Bardzo chętnie! Najchętniej święciłbym cały tydzień! Ale i to dobre. Co dwa dni świąt to niejeden. Potem znów zgłasza się Kundalini. Słyszał, że wróżę z ręki wiec chciał, abym i jemu powróżył. Dobra. Co zobaczyłem na jego dłoni? Tajemnica lekarska! Mogę tylko zdradzić to, co głośno powiedziałem jego uczniom, gdy przyszli zapytać, co wyczytałem z dłoni ich mistrza. Otóż przed paru laty miał poważny uraz czaszki.

- Zgadza się! - zawołał któryś z uczniów. - Kundalini przed łaty wpadł na drzewo i wtedy doznał oświecenia!

- Acha! Rozumiem.

Resztę wniosków zachowam dla siebie. Andrzej przyszedł właśnie ze swoją pielgrzymką. Jego twarz plonie jak ogień a w oczach czai się obłęd.

- Co ja mam dziś na mszy powiedzieć. Poradźcie mi.

- Pomódl się i oddaj sprawę Bogu, on coś wymyśli - mówię, zgodnie z receptą charyzmatyków.

- Boże, poradź mi, bo nie wiem co robić. Amen. - Wrzasnął Andrzej ze złością.

Przeraziłem się stanem jego nerwów. Jeśli w tym nastroju poprowadzi mszę, to z pewnością ją spartoli! Pobiegałem po koczowisku i zmontowałem ekipę charyzmatyków i hipisów ponawracanych w trakcie pielgrzymki. Poszliśmy na ubocze i przez godzinę modliliśmy się w intencji udanej mszy. Niestety, nie pomogło.Uciekłem zaraz na początku, gdy wyznaczony przez Szpaka chłopak zaczął grać na gitarze i zawodzić pieśń charyzmatyków "Ześlij o Chryste swojego ducha nam". Miałem wrażenie, że jestem na czarnej mszy, a obok ołtarza siedzi diabeł z gitarą i bekliwym głosem urąga niebu... Andrzej zwariował? W końcu nic by dziwnego nie było. Z jednej strony kościół rzuca mu kłody pod nogi. Z drugiej milicja, z trzeciej my... bynajmniej nie pokorne owieczki. Na koniec mszy Kundalini pobił się koło ołtarza z jakimś klerykiem, który chciał mu przeszkodzić w zabraniu głosu. Kleryk źle by wyszedł na zaczepianiu proroka w czerwonym płaszczu, ale na szczęście znał karate, więc jakoś sobie poradził. W pierwszej chwili, gdy się o tym dowiedziałem, potępiałem Kundaliniego. Potem jednak poznałem tą historię dokładniej i okazało się, że rację miał on, nie kleryk. Poza tym to nie Kundalini pierwszy uderzył. Dziwna postać ten Kundalini. Do dziś nie wiem, co o nim sądzić.

* * *

W ostatni dzień zlotu zjawiła się milicja polecając w ciągu dziesięciu minut zwinąć namioty i wynosić się. Wiking wolno zbliżył się do oficera z tubą.

- Pan chyba zwariował - powiedział do niego. - Jak nam się uda ten majdan zwinąć w ciągu godziny, to będzie dobrze.

- Dokumenty! - wrzasnął oficerek, chwytając go za ramię.

- Spierdalaj - ziewnął mu w twarz Wiking i zrzuciwszy jego rękę z ramienia, spokojnie poszedł zwijać swój namiot. No i tak zakończył się zlot.

* * *

Maria wróciła z Głoskowa. Jak się okazało, kwalifikacje na terapeutę w Monarze uzyskuje się u pacjentów. Tak zwana społeczność ocenia kandydata po dwutygodniowej obserwacji. Maria została zakwalifikowana większością głosów. Praca w Monarze stoi przed nią otworem. Przy okazji opowiada, jak jest w Monarze naprawdę. Fakt. Hipisów tam nie lubią. Dawniej nawet słowa "ty hipisie" były u nich obelgą. Ci, którzy się tam leczą, chcą się zupełnie odciąć od przeszłości, ale przecież tylko dla niewielu była to przeszłość hipisowska. Oczywiście to znów uogólnienie. Wśród pacjentów Monaru zdarzają się i starzy hipisi, ale rzadko. Jeśli rasowy hipis popadnie w ćpanie, to albo sam wychodzi, albo umiera. Monar starych hipisów nie lubi. Za wiele filozofują i nie chcą poddać się rygorowi. Pacjenci zajmują się pracą na roli. Co jakiś czas zwoływana jest społeczność, na której gnoi się osoby, których postępowanie nie podoba się ludziom. Taka dezintegracja, jakby to powiedział Drwal. Tyle, że gnoi niejeden terapeuta, a cała społeczność. Tego akurat nie pojmuję. Jak ktoś może się temu poddać? Maria wyznaje, że obyczaje i rygor monarowski wytrzymuje zaledwie trzydzieści procent pacjentów. Ci jednak, którzy wytrzymują, są zadowoleni ze swego losu. Na dowód na to, że wbrew opinii terapia monarowska nie zabija w człowieku wrażliwości, Maria pokazuje mi rysunek jednej z utalentowanych artystycznie pacjentek. Dwa śliczne bure króliczki tulą się do siebie na tle łączki. Rysunek może jeszcze dziecinny i Wiking na Bramę Floriańską by go nie przyjął. Ale tchnie z niego tyle ciepła, że mowy nie ma, aby w autorce zabito wrażliwość. Kotańskiego jeszcze osobiście nie spotkała, ale fakt, starsi pacjenci czczą go jak boga. Cytuje mi opinię Kotańskiego, który przeciwstawia Monar naszemu Ruchowi. Hipis mówi: "Ja do ciebie nic nie mam, ty nie ruszaj mnie. "Monarowiec atakuje i krytykuje każdy przejaw zła w swym bliźnim".

- To już zwykłe, agresywne sekciarstwo - mówię. - Na świecie dlatego jest tak źle, że wszyscy się krytykują i zaszczuwają.

- Mówisz, jak hipis!

- Bo nim jestem.

* * *

Pracę w Monarze Maria podejmuje dopiero od września. Do końca sierpnia zostają jeszcze dwa tygodnie więc jedziemy z księdzem Danielem na te hipisowskie rekolekcje. Na dworcu zbieramy się z plecakami. Bagaż bynajmniej nie hipisowski. Ksiądz Daniel zabrał z kurii żywność jak dla pułku wojska! Oprócz mnie i Marii, jedzie Aśka. Ostatnio, może z nerwów, a może z powodu mieszkania w gruzach oficyny, nawala jej zdrowie i mieszka teraz z rodzicami. Poza nią jest Damian. Właściwie nie hipis. Jest muzykiem z Piwnicy Pod Baranami i hipisi u niego czasem pomieszkiwali. Jest też żona Tośka, Mira, z dziećmi. Jeszcze Wąska. O nim więcej opowiem we właściwszym momencie. To hipis ze Związku Radzieckiego. Dowiadujemy się od niego, że ruch hipisowski istnieje tam równie długo, jak w Polsce i przechodzi podobne koleje losu. Wąska ma rodzinę w Lublinie i tak właściwie to jest Polakiem. Kto jeszcze pojedzie? Pewna małolata, nazwijmy ją Grażyna i opętana Krystyna. Nic w niej nie ma z cech satanistów. Ani chłodnej dumy straceńca Joanny, ani mefistoficznego kpiarstwa Maestra, ani nic w tym rodzaju. Jest zawziętym, rozkapryszonym dzieckiem (po dwudziestce). Raczej nierozmowna, za to wibracje ma niepokojące, zdecydowanie złe. Wolę trzymać się od niej z daleka. Nie bardzo mam ochotę jechać. Tłumaczę to sobie tym, że Kazań jest już stary i nie zniósłby trudów podróży.

* * *

Wysiadamy na małej stacyjce niedaleko Zakopanego. Wieś, do której Daniel nas przywiózł jest, jak na Podhale, nietypowa. Płaska wyżyna bez lasów, co do reszty mnie dobija. Tymczasem Daniel umawia się z jakimś tubylcem o przewiezienie rzeczy. Rany boskie, od kiedy to hipisi rzeczy wozem transportują? Ale ilu tu hipisów? Tak naprawdę, to tylko Wąska i ja. Maria i Aśka są związane z Ruchem przez swoich partnerów. W wypadku Aśki jej więzy z Wikingiem rozluźniły się do tego stopnia, że wręcz ostentacyjnie nosi teraz skwerowską odzież i maluje się. Mira? Owszem, była wśród hipisów kawał czasu, ale "dzięki" Tośkowi zraziła się do nich. Postanawiam zamknąć się w sobie i odklepać z jak najmniejszym zaangażowaniem ten upiorny obóz. W powietrzu czuję coś obcego, złego, co drażni mnie i wywołuje lęk. Może to ta opętana?

* * *

Krystyna trafiła do Daniela jako szukająca pomocy narkomanka. Narkomanką jednak nie była. Owszem piła wódkę i żarła prochy. Nawet kilka razy stuknęła kompot. Ale ciąg? Pochodziła z bardzo dobrej rodziny, a jej rodzice byli ateistami. Jak Daniel doszedł do tego, że była opętana? Nie wiem, ale on też ma intuicję. Mnie samemu często się zdarza wyczuwać demony po wibracjach, które wytwarzają. Ten Krystyny był wyjątkowo nieprzyjemny. Daniel egzorcyzmował ją i rzeczywiście reagowała wyciem i miotaniem się. Rytu egzorcystycznego nie znała, tak więc z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że to naprawdę był demon, a nie czyjaś schizofrenia. Wyrzucił z niej tego demona, ale stwór był uparty i nie odszedł daleko. Kręcił się wokół dziewczyny, psując wibracje. Wszyscy uparli się, aby ją od tego diabla ratować, tylko ja byłem do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Krystyna sama nie widziała, czy chce się ochrzcić, czy zostać z tym diabłem. Zresztą, wolałem, nie drażnić czarta. Jak już ma ofiarę, to nikogo więcej nie ruszy, a kiedy go pogonimy, to może się rozdrażnić i nieszczęście gotowe. Maria i Daniel usiłowali mnie przekonać, że powinniśmy ją ratować nawet wbrew jej woli, ale to przecież bzdura. Chce ktoś pomocy, to należy mu pomóc. Nie chce, jego sprawa. W dodatku po co mam się narażać walcząc z diabłem o dziewczynę, którą ledwo znam? Takie rzeczy to może Daniel robić. Ma przekaz Mocy, bo jest kapłanem i może sobie na walki z demonami pozwolić, ale ja? Owszem pakowałem się w historie z duchami zmarłych, czy żywiołakami, ale demony to nie moja liga i starannie ich unikam.

* * *

Wspomniałem, że Daniel przywiózł żarcia, jak dla pułku wojska. Co dzień są trzy posiłki, pod którymi stół się ugina. Na każdym mięso wręcz do oporu. Ponieważ w normalnych warunkach niedojadamy, więc teraz nasze żołądki zaczynają się buntować, zwłaszcza mój. Co chwila puszczam gazy, a na dodatek odbija mi się zgniłymi jajami. Oczywiście zgniłych jej nie jadam, ale taki właśnie smrodek da się wtedy czuć. Jednak nie umiem się opanować. Na stole wciąż góry dobrego jedzenia, jakie widuję w niewielkich ilościach kilka razy w roku. Można jeść do sytości. W kącie czeka estetyczny Giewont zbudowany z puszek czekających na swoją kolejkę. Każdy, kto naprawdę głodował i niedojadał zrozumie. Lepiej pierdzieć i czkać zgnilizną, niż pozwolić, by się jedzenie marnowało!

* * *

Daniel odprawia msze w naszym pokoiku. Przyjmujemy komunię pod obiema postaciami, czyli opłatek i wino. Pytam Daniela, czy mogę. Co prawda mistycznie, to krew Jezusa, ale chemicznie alkohol, a ja przysiągłem w obliczu mocy nie ćpać i nie pić alkoholu. Żeby mi potem łba nie urwało.

Ksiądz uspokaja mnie, że w tej postaci mogę pić alkohol, czyli wszystko w porządku. Guru Joszua kazał mi słuchać kapłanów, więc nawet jeśli Daniel się pomylił, to jego karma, nie moja. Do komunii idziemy wszyscy, oprócz Krystyny, bo ona nie jest chrzczona. Teraz jednak nabiera chęci na ten obrządek. Następnego dnia jedziemy do Poronina, bo tam jest kościół parafialny i Daniel załatwia niezbędne formalności. Co prawda chrzcić ją będziemy tam gdzie mieszkamy, ale trzeba to w parafii załatwić. Nie rozumiem, dlaczego do tak prostej, aczkolwiek ważnej ceremonii, potrzebna jest pieczątka proboszcza. Czyżby bez pieczątki chrzest nie był ważny? Ci chrześcijanie to sobie lubią komplikować życie! Korzystamy z okazji i trochę włóczymy się po okolicznych górach. Nareszcie koniec płaskiego! Krystyna koniecznie chce nas zaszokować i kupuje kwiaty, aby złożyć je pod pomnikiem Lenina. Zawiodła się, nie ruszyło nas. Cóż, jeden czci Jezusa, drugi Krisznę, to można i Lenina. My tam nie jesteśmy "Solidarność", nam on nie wadzi. Jak już umarł, to niech sobie na tym cokole stoi. Po wycieczce Krystyna prosi Marię i mnie, abyśmy zostali jej rodzicami chrzestnymi.

* * *

Następnego dnia wycieczka do Zakopanego. Idziemy na stację, czekamy na pociąg i... Gdy nadjeżdża Krystyna usiłuje rzucić się pod koła. Udawać to chyba nie udawała, bo lokomotywa już blisko była. Gdybyśmy jej z Grzesiem - synem Miry z torów nie ściągnęli, to faktycznie by tam zeszła. Resztę towarzystwa sparaliżowało ze strachu, tylko my dwaj zareagowaliśmy. Grzesio, jak na chłopaka w jego wieku przystało, oczytany był w literaturze bohaterskiej, nie zdawał sobie sprawy, że przy ratowaniu cudzego życia można własne stracić. Ale ja?! Okazuje się, że w takiej sytuacji to się w ogóle nie myśli, działa się jak automat. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, już było po wszystkim. Po prostu podniosłem Krystynę z szyn, jak kociaka. Grzesiek podtrzymał ją z boku i zabraliśmy ją sprzed nadjeżdżającej lokomotywy. Co ciekawe, wcale się nie zdenerwowałem, jakby moim ciałem ktoś inny sterował. Anioł Stróż, czy co? Potem łaziliśmy po Zakopanem, gdzie na prośbę Daniela i Marii, chwilę z niedoszłą samobójczynią pogadałem. Rozmowa nam się nie kleiła i szybko daliśmy sobie spokój. Potem poszliśmy do pustelni Brata Alberta. Daniel sporo nam o nim opowiadał a i ja wcześniej o nim słyszałem, bo działał również na Kazimierzu. Bardzo porządny facet. Opiekował się chorymi i nędzarzami. Dostajemy od Albertynów obrazki z jego wizerunkiem, bardzo dobre wibracje biją z jego twarzy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego kościół ogłosił go tylko błogosławionym, a świętym zrobiono głupawego, fanatycznego histeryka Maksymiliana Kolbe, który zrobił jedną dobrą rzecz w życiu - dał się za kogoś zabić. Czytaliśmy z Marią jego życiorys i zgodnie uznaliśmy, że za życia nadawał się on do leczenia w Kobierzynie, czy innym zakładzie psychiatrycznym. Zresztą, może i rzeczywiście w tym Kolbem Bóg zdziałał większy cud. Z człowieka chorego psychicznie i nazwijmy rzecz po imieniu, złego, uczynił świętego! Więc może kościół ma rację, że go kanonizował. Albertyni wyjęli relikwie i podają ją Danielowi. Ten całuje ją i podaje dalej. Skoro Brat Albert był tak wspaniałym człowiekiem, to i jego relikwie muszą mieć wyjątkowo dobre wibracje. Nie zawadzi doładować się energetycznie. Krystyna jednak nie podchodzi. Daniel stoi i czeka a ona cierpi. Wręcz ją rozrywa. Wszyscy modlimy się do Boga, aby dał jej siły. Patrzę na to wszystko i rośnie we mnie wściekłość. Wreszcie nie wytrzymuję i w myślach wrzeszczę do szatana.

- Ty skurwysynu! Nie widzisz, że ona cierpi?! Przecież ona cię nie chce! Odpierdol się od niej bydlaku!

W tym momencie Krystyna szybko podchodzi i całuje relikwię. Nie twierdzę, że to dzięki mnie. Wszyscy się modlili. W najlepszym razie odwróciłem uwagę Złego. Ale on mi tego nie zapomni. Wielkiemu pająkowi starałem się schodzić z drogi i nie drażnić go, a teraz stanąłem przeciw jego interesom. Będzie się mścił. Cała nadzieja w guru Joszua. Jeśli on mi nie pomoże, to nawet magia mnie nie ocali.

* * *

Chrzest odbył się na wolnym powietrzu, za chałupą. Zrobiliśmy go koło pomocy. Przed samą ceremonią Krystynę zaczęło znów miotać. Ksiądz Daniel przytrzymał ją z całej siły i zaczął odmawiać formuły egzorcystyczne. Damian chciał skoczyć mu na pomoc, ale go przytrzymałem. Magia i parapsychologia są za słabe na demona i mógłby dostać taki cios energetyczny, że nie wiadomo, czy by przeżył. W efekcie Daniel trzymał miotającą się dziewczynę i modlił się. Maria stała obok niego w pogotowiu. Była ochrzczona w Duchu i w razie czego mogła czerpać moc bezpośrednio z Absolutu. Stałem przy niej robiąc blok magiczny, aby czart, gdy wreszcie wyjdzie, nie zaatakował kogoś z obecnych. Udało się. Krystyna się uspokoiła i wreszcie można było ją ochrzcić. My z Marią trzymaliśmy j ą do chrztu. Na szczęście już tylko symbolicznie. Po komunii Maria wzięła gitarę i zaczęła śpiewać pieśni charyzmatyczne. Tańczyliśmy wokół niej, trzymając się za ręce. Była pełnia i nasza msza wyglądała trochę jak sabat, ale to nam się właśnie podobało.

* * *

Na następny dzień wszyscy wyjeżdżaliśmy. Tylko Daniel został. Był w stanie ciężkiego rozstroju nerwowego. Diabeł Krystyny wyssał z niego całą energię życiową. Jak nam potem opowiadał, gospodarze za cholerę nie zgodzą się gościć nas po raz drugi. Wygnany z Krystyny diabeł rozrabiał potem na całego. Nocami drzwi się same otwierały, coś skrzypiało, wiały jakieś dziwne przeciągi. Rozlegały się kroki niewidzialnych osób, no w ogóle wesoło. Te manifestacje czarta widział nawet Daniel.

* * *

Maria zaczyna pracę w Monarze. Pierwsze dwa miesiące przezywamy z mojego sępa, bo w administracji monarowskiej w Warszawie jest bajzel i nie przysyłają pensji mimo, że wpisano ją na listę płac. Ale praca jest na tyle absorbująca, że pieniądze są dla niej sprawą drugoplanową.

W Monarze pracuje się teoretycznie pięć godzin. Praktycznie - całą dobę. W Krakowie działa punkt konsultacyjny zajmujący się wysyłaniem pacjentów na detoksykację do Kobierzyna i na dwa lata rekonwalescencji do kilku ośrodków monarowskich. Są w całej Polsce. 2 tym że u nas, w dawnej Galicji nie istnieje ani jeden. W chwili, gdy piszę te słowa, czyli AD 1987, sytuacja się nie zmieniła. Oprócz tego, co napisałem zajmowaliśmy się również terapią domową, czyli odtruwaniem pacjentów w ich własnych domach. W Monarze robić tego nie wolno, ale my nigdy nie byliśmy zbyt prawomyślni. Cała męska część personelu nosiła po hipisowsku długie włosy i brody, a dziewczyny długie kolorowe suknie i rozpuszczone włosy, co też należy do hipisowskiego kanonu mody. Na tym tle były nawet pewne scysje, bo Marii nie pozwolono wygłosić prelekcji antynarkotycznej w pewnej szkole, której dyrektorka zadzwoniła do punktu z pretensją, że jakąś narkomankę przysłali. Prezes miał większe kłopoty. Gdy raz zaproszono go do telewizji, aby powiedział coś o pracy Monaru i problemie narkomanii, posypały się listy i telefony od bydła uważającego się za porządnych obywateli, aby nie pokazywać im brudnego narkomana. Aby paradoks był zupełny - 90% ludzi zgłaszających się do punktu po ratunek, było porządnie ostrzyżonych i zupełnie normalnie ubranych. Nic dziwnego. Sam przecież pamiętam, że my, hipisi, gdy szliśmy do apteki po ziomki i składaki, ubieraliśmy się jak najnormalniej, a włosy chowaliśmy pod czapkami, by nie spłoszyć personelu. W punkcie pracowali: Prezes, który wprawdzie nigdy do ruchu hipisowskiego nie należał, ale wychował się. w kręgu kultury kontestacyjnej, nosił długie włosy i ćwiczył wschodnią sztukę walki oraz pewna dziewczyna po psychologii, która miała w życiu krótki epizod przebywania wśród dzieci kwiatów i żyła z jednym ze znanych mi hipisów. Szefem koła młodzieżowego Monaru był hipis, niejaki Wiki. Niestety, palił marihuanę i nie mógł się dogadać z Prezesem. Więc odszedł od nas. Po jego odejściu wśród monarowców z innych miast długo chodziły plotki, że krakowscy monarowcy palą marihuanę. Po jego odejściu zabrakło organiza tora i koło młodzieżowe się szybko rozpadło. Ja z początku podchodziłem do całej sprawy z nieufnością. Ponure opowieści o Monarze odstraszały mnie. Pomału jednak przekonałem się, że nie jest tak źle. Po cichu nawet tolerowano pewne tradycje i obyczaje hipisowskie. W innych punktach konsultacyjnych w Polsce nie było tak dobrze, ale też nie tak czarno, jak zakładał regulamin Monaru. Zacząłem więc nawet pomagać monarowcom i brać udział w ich akcjach. Nigdy jednak nie wyrobiłem sobie legitymacji pracownika społecznego Monaru, którym faktycznie byłem. Dzięki temu byłem wolnym człowiekiem i cokolwiek czyniłem, czyniłem z wolnego wyboru, bez niemiłego poczucia obowiązku wobec kogokolwiek. Faktycznie bywały miesiące, że harowałem dla Monaru wraz z Marią prawie bez snu dzień po dniu. Ale robiłem to, bo sam chciałem. Na prośbę, a nie na polecenie.

* * *

Wiele Monarowi pomaga Kapitan. Przykro powiedzieć, ale od "Centrali" w Warszawie nie mamy takiej pomocy, jak od niego. Kotański nie cierpi nas i nazywa schizmą. Nic dziwnego - sami hipisi. W dodatku część władz miej skich nie bardzo odróżnia monarowca od narkomana. Kapitan był jedynym, który robił co mógł, aby nam ułatwić i umożliwić nawiązanie korzystnych znajomości. Po stanie wojennym Kapitan nie bardzo mógł już chronić mój dom, gdy polowały na nas inne wydziały z SB na czele. Zbójnik roznosił ulotki o treści nie tylko pacyfistycznej i torby z bibułą często przechowywał u nas. Co jakiś czas SB robiło nalot na nasz dom i zawsze nieskutecznie. Kapitan miał swoje prze cieki i gdy taki nalot się kroił, dzwonił do Marii i mówił:

- Bo ja słyszałem, że Szaman znów ćpa. Radzę uważać.

No więc uważaliśmy. Gdy sytuacja była naprawdę poważna, nagle z krzykiem wpadała antynarkotyczna i zabierała wszystkich \'narkomanów\' do aresztu.

Gdy potem przychodziło SB, zastawało zamknięte na głucho drzwi, a my bezpiecznie siedzieliśmy w areszcie. Gdy zagrożenie mijało, Kapitan wypuszczał nas. Nic dziwnego, że w końcu pozbyli się go z wydziału. Dostał "kopa w górę" i nic już nie mógł dla nas zrobić. Jednak owoce jego działalności trwają w Krakowie po dziś dzień. Kompot do Krakowa dotarł później niż do innych miast. Bajzel powstał dziesięć lat później i w porównaniu z innymi takimi miejscami, panuje na nim niemal rodzinna atmosfera. To zasługa specyfiki naszego miasta. Zasługa nas, hipisów, bo ostro w naszym mieście walczyliśmy z kompotem. Zasługa naszego pogardzanego, "schizmatycznego" Monani. Jednak co najmniej 50% zasługi jest po stronie kapitana.

* * *

Zanim opowiem więcej o Monarze i jego pracy, muszę opisać jego pacjentów, czyli narkomanów. W Polsce na temat tego środowiska krążą dwa mity. Jeden, w który kiedyś sam wierzyłem: narkoman to długowłosy obwieszony koralikami hipis. W latach siedemdziesiątych, gdy ćpanie rzeczywiście ograniczało się do naszego środowiska, do szpanu należało siebie samego nazywać narkomanem i chwalić się zimami spędzonymi na odwyku. W rzeczywistości prawdziwymi narkomanami było niewielu z nas. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych większość narkomanów zaczynała swą karierę wśród hipisów. Dziś można by powiedzieć, że narkomani istnieją we wszystkich środowiskach. Wśród hipisów również... A drugi mit? Drukowano kiedyś w odcinkach książkę napisaną przez narkomankę z RFN "Dzieci z dworca ZOO". Ta powieść wraz z książką Dawida Wilkersona "Krzyż i sztylet" daje przeciętnemu zjadaczowi chleba obraz środowiska narkomanów w Polsce. To złodzieje i sutenerzy. Dziewczyny zaś zwykle prostytutki. Bzdura. Jak do tej pory obraz zupełnie fałszywy. Znalem zaledwie kilka przypadków w Polsce, że narkomanki zarabiały na towar prostytucją. Narkoman polski zwykle żebrze, wyłudza od rodziny, przyjaciół i znajomych bezzwrotne pożyczki. Sprzedaje z domu wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Jeśli kradnie - to też wśród przyjaciół i rodziny. Czasami zmusza rodzinę szantażem, aby dawała mu na towar. Czasami sam ma dojście do suszu i odczynników chemicznych, z których można wyprodukować kompot. Wtedy jest panem. Sprzedaje nadwyżki innym ćpunom. Jest dobrze prosperującą firmą, która sama na siebie zarabia. W przeciwieństwie do hipisów narkomani rzadko uciekają z domu rodzinnego. Dom i rodzina bezwzględnie zresztą wykorzystywane, są dobrym zapleczem. Życie na trasie jest trudne. W każdej chwili można znaleźć się w obcym miejscu bez grosza i co ważniejsze - bez towaru! Narkoman, czyli ćpun, boi się tego jak ognia. Jeśli więc nawet zaczynał jako hipis, to wpadłszy w ciąg szybko hipisować przestaje. Nosi przeważnie krótkie włosy i niczym się nie wyróżniającą odzież, aby nie rzucać się w oczy. Żadne koraliki na rękach, kolorowe ciuchy, punkowskie skóry. Wtopić się w tłum, zniknąć! To najważniejsze. Poznać ich można po bladej, ziemistozielonej cerze i nieprzytomnych oczach. Jeśli jest zaćpany, źrenice zmniejszają się nieraz w malusieńkie kropeczki. Zwykle nie ma żadnych zainteresowań ani ideałów. Jedyne co go interesuje to ćpanie. Jeśli pracuje gdzieś, to stara się pracować jak najdłużej. Praca to pieniądze na towar. Jak żyją? Jak wygląda ich świat? Dzielą się na wolnych strzelców. Takich, którzy nie szukają wspólników. Sami zdobywają towar i ćpają, póki nie umrą lub nie zechcą się leczyć. Z takimi bywa, że do końca nikt nie wie, iż był ćpunem. Rodzina i znajomi biorą go za chorego. Wyjątkowo rzadko wpada na jego trop milicja. Gorszą sprawą są grupki. Swego rodzaju kółka zainteresowań narkomanów. Składają się zwykle z niewielkiej liczby osób. Od dwóch do czterech. Rzadko liczba adeptów osiąga więcej osób. Narkomani niechętnie dzielą się towarem, a im więcej ludzi w grupie, tym więcej osób do podziału. Taka grupa zbiera się zwykle w jednym prywatnym mieszkaniu. Czasami wędruje od mieszkania do mieszkania wykorzytując nieobecność niećpających domowników. Jest to coś w rodzaju spółdzielni produkcyjnej, zajmującej się zdobywaniem ćpania lub odczynników, z których ćpanie się produkuje. Jaki jest zwykle los takiego ćpuńskiego kółka zainteresowań? Otóż ćpają oni do momentu, póki sprawa nie wyda się przed organami. Bywa to zazwyczaj wtedy gdy domownicy nakryją ćpunów na gorącym uczynku, albo milicja zatrzyma któregoś w stanie wskazującym na odurzenie. W latach siedemdziesiątych przeciętny milicjant nie miał pojęcia, jak wygląda narkoman. Dziś nie jest już tak dobrze. Trzecią ewentualnością jest zapaść serca wymagająca pomocy lekarza lub śmierć kogoś z grupy. Wówczas sprawa staje się jasna. Do akcji wkraczają organa, prokuratura i sąd. Ale pozostała przy życiu ekipa głowy nie traci. Dopiero skrajnie wycieńczony narkoman, któremu śmierć patrzy w oczy, decyduje się dobrowolnie na leczenie. A kompociarze w przeciwieństwie do ćpającej starej gwardii hipisowskiej, śmierci się nie boją.

W to środowisko nawet my - hipisi wejścia nie mieliśmy. Aby być do nich dopuszczonym należało samemu ćpać i jeszcze mieć coś grupie do zaoferowania: forsę na towar lub nowe dojścia do suszu makowego czy od^ czynników. Póki sami nie zgłosili się po pomoc, byli nieuchwytni. Raz zdarzyło mi się trafić na melinę kompociarzy. Wrażenie było wstrząsające. Pomijam straszliwe wyniszczenie ludzi. Najgorszy był ich wzajemny stosunek do siebie. Rozdrażnienie i wrogość na każdym kroku. Działka kompotu ledwie była w stanie zmienić owo piekiełko w martwą, szarą, bynajmniej nie błogą obojętność. Ci ludzie nie czuli już żadnej przyjemności z ćpania. Brali tylko po to, aby nie cierpieć. U nas tego typu stany zdarzały się z końcem sezonu makowego. Tu trwały przez okrągły rok. Nie chcę idealizować nas, ćpających hipisów, zwłaszcza, że środki, które braliśmy, mniej uzależniały i niszczyły od kompotu. Ale sam pamiętam, gdy na chatę przybywał człowiek z butelkami "składaków", leku na opium czy makiem i dzielił skrupulatnie najmniejszą ilość między potrzebujących, mimo że sam był nie raz na głodach. Kompociarz nigdy nie podzielił się bezinteresownie towarem z towarzyszami choćby wili się po ziemi z głodów. Ukryje się w kącie i przyćpa sam, byle jemu było dobrze. Wzajemne podkradanie sobie towaru przez kompociarzy jest nagminne i nikogo nie interesuje, na jakie męki naraża okradzionego kolegę. Tak. Czasy zdegenerowanych ćpunów, a przecież jednak wspaniałych w inny sposób ludzi, jak Pastor czy Dekabrysta, minęły.

* * *

Przeszkolony praktycznie przez Marię i Prezesa pomagam trochę przy pracy z pacjentami. Myślicie, że jako hipis i były narkoman miałem ułatwione zadanie? Bzdura! Po pierwsze w porównaniu z przeciętnym naszym pacjentem, to tak naprawdę nigdy narkomanem nie byłem. Te parę krótkich ciągów i dwie zapaści nawet nie ma co liczyć w porównaniu z tym, co przechodzili oni. Przedstawię portret przeciętnego ćpuna, naszego pacjenta z lat 1985-1987. Nie opisuję żadnego konkretnego człowieka. To tylko zbiór cech najbardziej typowych. Wiek: siedemnaście do dziewiętnastu lat. Pochodzenie? Robotnicze lub drobnomieszczańskie. Rodzina rozbita lub w trakcie rozpadu. Wykształcenie? Niepełne zawodowe. Nie uczy się, nie pracuje, nie kradnie. Utrzymywany przez sterroryzowaną rodzinę (zwykle matka lub babcia). Zainteresowania: zero. Miejsce zamieszkania - nowa dzielnica dużego miasta lub małe miasteczko. Rósł sobie na typowego młodzieniaszka, którego rozrywkami były mecze i dyskoteki. Podrywał dziewczyny. Pierwsze kontakty płciowe w normie. W innych warunkach piłby wino owocowe, piwo i wreszcie gorzałkę. Zaliczyłby jakieś kolegium za pobicie kogoś tam. Odsiedziałby lub zapłacił. Potem odbyłby służbę wojskową i następnie podjąłby pracę jako mechanik, ślusarz, bądź kierowca. Ożeniłby się, rozmnożył. Koniec życiorysu... Niestety - przyszło biedakowi żyć w czasach, gdy modne było ćpanie. Teraz siedzi przed nami jako pacjent. Czemu przyjechał do punktu konsultacyjnego w Krakowie, a nie w Łodzi? Miał tam bliżej. Bo krakowscy monarowcy są inni, łagodniejsi. On chce przestać ćpać, ale nie tak ostro, drastycznie. Tak, żeby nie bolało. Tego ostatniego, jeśli jest doświadczonym pacjentem nie mówi. Ale daje do zrozumienia.

- Jak długo ćpasz?

- Półtora roku.

- I chcesz przestać?

- Tak.

Pacjent jest zaćpany i widzi świat w trochę bardziej różowych kolorach. Wierzy we własne siły, i że wszystko będzie dobrze. Nawet w to, że uda mu się rzucić ćpanie. Teraz pacjent opowiada jak cierpiał, męczył się i jak wreszcie zrozumiał, że ćpanie do niczego nie prowadzi i że pragnie się zmienić. Zacząć nowe życie. Świetnie. A więc wypełniamy tylko druk historii choroby i danych personalnych. A potem zostanie przez pracownika społecznego (na przykład Waldek Szaman), odwieziony na odtrucie do zakładu psychiatrycznego w Kobierzynie. Po dwóch tygodniach odtrucia załatwi mu się miejsce w ośrodku resocjalizacyjnym Monaru. I kiedy by szedł na odtrucie?

- Jak to kiedy? Zaraz. Maria bierze telefon.

- Halo! Kobierzyn? Izba przyjęć? Tu Monar Kraków! Mamy pacjenta na odtrucie... Tak? Za godzinę pracownik społeczny go przywiezie... Tak? Dziękuję. Odkłada słuchawkę.

- Jest właśnie wolne łóżko na oddziale. Waldku? Skoczysz z nim na izbę przyjęć do Kobierzyna?

- Oczywiście - mówię.

- Zaraz, zarazi - Pacjent mimo zwalniającego reakcję działania narkotyku zrywa się w panice z miejsca.

- Ja na razie przyszedłem się dowiedzieć, czy u was można się leczyć.

- No oczywiście, że można. Właśnie zaczynamy leczenie.

- Ale ja... tego...

Naraz okazuje się, że pacjent ma całą górę wysoce pokomplikowanych spraw do załatwienia. Osobistych, rodzinnych i zawodowych. Przyjdzie za dwa dni i wtedy rozpocznie leczenie.

- Tylko... tylko czy nie moglibyśmy mu wystawić zaświadczenia?

- Jakiego? - udajemy głupich.

- Że się u was leczę.

- Dla milicji czy dla sądu?

- Dla sądu. Mam za tydzień rozprawę o produkcję.

- Więc przyjedź za dwa dni i podejmij leczenie. Wtedy zaświadczenie sami do sądu wyślemy. Ty już o to się martwić nie musisz.

Pacjent wychodzi składając najuroczystsze przysięgi, których wcale od niego

nie żądamy, że przyjdzie za dwa dni i zacznie się leczyć. Wiemy, że się więcej nie pokaże.

* * *

W Monarze zarabia się grosze. Akurat dla nas nie ma to większego znaczenia. Jak pensja się skończy, zawsze mogę posępić. Mamy własny dach nad głową. Z pozostałymi pracownikami sprawa gorsza. Z chwilą odejścia Wikiego zostaje Prezes i nowy pracownik społeczny - Włodek ze Szczecina. Obaj są bez dachu nad głową. Wynajęcie pokoju w Krakowie pochłonęłoby połowę szczupłej, monarowskiej pensji, a przecież jeść trzeba. Włodek pomieszkuje wiec trochę po hipchatach, a trochę u nas. Prezes również czasami u nas śpi, ale częściej sypia w punkcie konsultacyjnym. W punkcie oficjalnie nocować nie wolno, ale gdzie Prezes ma spać? Na dworcu? Na klatce schodowej?

* * *

Po długich przebojach docieramy z Marią do Urzędu Stanu Cywilnego. Świadkowie? Aśka od Wikinga i pewien hipis, którego specjalnie w tym celu przenocowałem, żebym go potem szukać nie musiał. Do urzędu jedziemy autobusem. Ubrani w "Rytualne stroje plemienne" czyli w hipisowskich kolorowych szatkach. Gości nie chcemy. Pani z urzędu stanęła na wysokości zadania. Nie zdziwiła się niczym. Obrączki mieliśmy nie złote lecz ze srebra. To nie tylko kwestia ceny. Po pierwsze srebrne podobały się nam bardziej. A po drugie - srebro to metal księżyca. Metal magów...

* * *

Do ślubu trzeba trochę metafizyki. Na ślub kościelny musimy jeszcze poczekać. Jest właśnie pełnia, a noce wrześniowe są ciepłe. Idziemy sami z Marią na łąki za Azorami. W dali tylko świecą się światła miasta. Na mokrej od nocnej rosy trawie klękamy obydwoje. Jesteśmy boso. Teraz potędze Wieczności, jednemu Bogu zwanemu kiedyś Wielką Matką, składamy przysięgę wzajemnej wierności. W obliczu Jej symboli: ziemi i księżyca. Przez imiona czterech świętych żywiołów: Ziemi, Powietrza, Ognia i Wody. Potem siedzimy na trawie i patrzymy w nocne niebo. Maria mówi, że podobno, jeśli wierzyć mitom murzyńskiego szczepu Dogonów, na Syriuszu żyją rozumne istoty. Czytaliśmy to oboje niedawno. Proponuję, abyśmy przesiali im w kosmos pozdrowienia Wiecznej Miłości jednoczącej cały Wszechświat.

* * *

Na rynku przesiadujemy z Kazanem po staremu. Sępię, czasem ewangelizuję, czasem udzielę pomocy szamańsko-psychologicznej. Z bardziej skomplikowanymi problemami psychicznymi, rodzinnymi, bądź ćpuńskimi odsyłam do Monaru. Ale nazbyt się ze swoją współpracą z Monarem nie afiszuję. Monar wśród wielu ludzi ma tak ponurą legendę, że współpraca z nim bywa oceniana nie wiele lepiej niż z milicją. Na rynku prócz punków, skinów i hipisów przesiaduje gromada młodych typków trudnych do zakwalifikowania. Piją, kradną i biją jak gity. Włóczą się po Polsce i noszą koraliki jak nasi. Często ubierają się w skórzane kurtki i nabijane kolcami pieszczochy jak punki. Wyjątkowo często ćpają. To taki śmietnik kontestacji. Raz taki typek, noszący chyba tylko dla ozdoby pacyfkę, wrzasnął na drugiego osobnika.

- Ty skurwysynu! Nie pokazuj się na Rynku, bo ci kosą flaki wypuszczę!

- Słuchaj, - zapytałem. - Czy jesteś pacyfistą?

- Jestem, ale umiarkowanym.

- Nie ma umiarkowanego pacyfizmu. Albo, albo. Można czasami nie wytrzymać nerwowo, ale trzeba w sobie wypracowywać spokój. Jak tego nie uznajesz, to nie noś pacyfki.

Typek przyznał mi rację, kilka dni później usłyszałem jak zaowocowały moje nauki.

- Ty skurwysynu! Spierdalaj z Rynku. Kosą bym ci flaki wypruł, ale jestem pacyfistą. Zjeżdżaj, bo ci zęby powybijam.

* * *

Pewnego dnia siedziałem na Rynku, gdy podszedł do mnie Tanatos. Wciąż nie wiedziałem, co myśleć o tym człowieku. Gdy powstawał Głosków, Karol Tanatos był jednym z najgorliwszych pomocników Kotańskiego. Potem rzucił wszystko i wrócił do ćpania i kradzieży. To było dla niego typowe. Po każdym wyjściu z więzienia Tanatos wracał między ludzi, jak prawdziwy dobry duch. Pomagał całym sercem. Ścigał z pasją handlarzy. Odprowadzał do domów zbiegłych małolatów. I nagle wstępował w niego diabeł. Okradał dotychczasowych przyjaciół i ruszał w Polskę pijąc, ćpając i kradnąc. Potem znów trafiał za kratki. Teraz znów wyszedł z więzienia. Zapraszam go na herbatę.

- Tanatos, - pytam. - Czy ty wiesz, skąd u ciebie takie straszne przeskoki między złem i dobrem?

- To kompleks wilka stepowego, - mówi. Ale dla mnie nie jest to żadne wyjaśnienie. Proszę go, by mi pokazał dłonie. Nagle wszystko rozumiem. Tanatos jest zbyt dobry! Paradoks. Postępuje tak, bo jest zbyt dobry i wrażliwy. Zapraszam go do Monaru. Może Maria coś poradzi.

Nareszcie mamy z Marią ślub kościelny. To już odbywa się z większą pompą. W końcu to uroczystość poważna, a nie ślub cywilny, który czyni z nas podstawową komórką społeczeństwa, wśród którego co prawda żyjemy, ale które jest dla nas odległe jak obca galaktyka. Jedyne kontakty ze społeczeństwem jakie mamy, przeżywamy w ten sam sposób, w jaki nasi przodkowie przeżywali plagi żywiołowe. Cierpliwie, czasem trochę ze złością, z modlitwą na ustach, aby prędzej przeminęły. "Od powietrza, głodu, ognia, wojny i społeczeństwa zachowaj nas Panie!!!". Forsa na ślub jest. Trochę dała rodzina Marii, która już prawie mnie zaakceptowała. Ze względu na rodzinę idziemy na pewne ustępstwa, jeśli idzie o ubiór. To znaczy żadnych wygłupów z białą suknią, wiankiem i welonem. Gorzej ze mną. Marynarka jeszcze ujdzie. Niechętnie ubieram jakąś pożyczoną. Ale krawata ani muszki ubrać sobie nie dam. Zrzygalbym się. I stawiam na swoim. Ceremonia ślubna trwała bite trzy godziny, bo ksiądz Daniel zrobił z niej całe misterium. Pod koniec mszy Wiking śpiewał pieśni kościelne z jednego śpiewnika z zakonnicą, mimo swej awersji do chrześcijaństwa. Stoły uginały się podjadłem, które dla nas stanowiło rzadki specjał. Dla skwerów nie, bo oni przyzwyczajeni. Nawet szynka ich nie dziwiła. Goście przy stole siedzieli podzieleni na grupy plemienne i nie mieszali się ze sobą. Starć między środowiskami nie było. Wszyscy wzajemnie się tolerowali. Naszym przychodziło to łatwiej, bo po prostu nie zwracali uwagi na fakt, że jest tu ktoś prócz nich. I tak zawarliśmy z Marią ślub. W sumie był to już nasz czwarty ślub, więc byliśmy uznani za małżeństwo na wszelkie możliwe sposoby. Hipisowski, państwowy, magiczny i kościelny.

* * *

Tanatos zjawia się w Monarze. zastaje Marię, którą wcześniej uprzedziłem, kim on jest i o co się rozchodzi. Maria przyjmuje go ciepło i serdecznie. Tanatos jest tym mocno zaszokowany. Sława człowieka śmierci, która dotarła już wszędzie, a jemu samemu na przemian to imponuje, to go przeraża i jest przyzwyczajony, że z otwartymi rękami nigdzie go nie witają. Sam ostrzega, kim jest i mówi o owym kompleksie wilka stepowego. Akurat na tę scenę przychodzę. Razem uradzamy, że Tanatos spróbuje jeszcze raz. kim ma się stać? Nieważne, dobrym hipisem, monarowcem, chrześcijaninem, czy choćby porządnym skwerem. Byle był dobrym i porządnym człowiekiem. Akceptujemy Tanatosa ze wszystkim, nawet jego ziem. Jeśli coś narozrabia, niech po prostu przyjdzie i przeprosi. Jest tylko jeden warunek. W stanie odurzenia nie wolno mu przychodzić do naszego domu i do Monaru.

- Jak masz na imię? - Pyta go Maria.

- Karol.

- A więc od dziś nie ma Tanatosa, jest Karol.

Karol radośnie wybiega z punktu. Spróbuje jeszcze raz! Może tym razem zwycięży zło w sobie?

- Co myślisz o mojej diagnozie z ręki?

- Miałeś rację. Za dobry i za wrażliwy, żeby żyć.

* * *

Radziecki hipis - Wąska, znów zaczął ćpać. nie chciał się leczyć ani w Monarze, ani w innym miejscu. Po prostu przyjechał do nas, abyśmy mu pomogli. Tak więc Prezes codziennie przychodził robić mu zastrzyki z hemineuryny i witamin, dla złagodzenia głodów i wzmocnienia organizmu. Wąska to równy gość. Długie godziny opowiadał nam o ogromnym kraju, do którego nie mieliśmy wstępu. Sam Wąska jest zaprzeczeniem obrazu Rosjanina, jaki od lat u nas pokutuje. Nie jest niskim, głupawym szatynem o perkatym nosie i małpim ciele. Nie żłopie na okrągło wódki. Nie jest też taki, jak Rosjan pokazuje oficjalna propaganda. Twardy, trzeźwy racjonalista, że porzygać się można. On jest jakby z ikonprawoslawnych. Wręcz bizantyjski. Opowiada o niezmierzonych przestrzeniach. Zgubionych wśród równin wsiach, gdzie chłopi, powierzchownie przyjąwszy nowy obyczaj, nadal pielęgnują prawosławną tradycję. O kolorowych republikach wschodnich, gdzie nadal żyją dlugobrodzi mędrcy chwalący Allacha. O klasztorach buddyjskich, gdzie lamowie poszukują drogi do oświecenia. O kierowcach, którzy przemierzając tysiące kilometrów chętnie zabierają długowłosych autostopowiczów, aby mieć z kim pogadać w nużącej, trwającej czasami całe tygodnie, drodze. Po paru dniach wspólnej jazdy taki kierowca to już twój przyjaciel i jeśli potrzebujesz, chętnie zboczy z drogi o te głupie trzysta kilometrów, abyś dojechał na miejsce.

- Co tu u was za włóczęga, - mówi. - Ledwie się rozpędzisz, a tu już granica.

Opowiada nam o rosyjskiej kontestacji. Historia i rozwój ruchu hipisow-skiego w Rosji przebiegała z grubsza tak, jak w Polsce. Radzieccy hipisi próbowali zakładać komuny w puszczach Uralu i Kaukazu, ba, nawet w tajdze syberyjskiej! Może nawet kilka do dziś się zachowało? Filozofię Wschodu, jogę i magię opanowali o wiele głębiej niż nasi. W końcu na miejscu mieli ludy do dziś żyjące tymi tradycjami. Zloty organizowali zazwyczaj na Łotwie i w Estonii, a po mak jeździli na Ukrainę. Zloty... Wąska opowiada, jak to u nich wygląda.

- Wyobraź sobie ogromny, ciemny, przepastny las. Straszny, obcy, pełen cieni i trwogi. Czołgasz się przed siebie ostatkiem sił i nie wierzysz już w ocalenie. Tylko instynkt pcha cię do przodu. Nic nie widzisz, ciemno, choć oko wykol. Nagle... Hen, wśród tych straszliwych ciemności miga światełko. Jedno... drugie... więcej, coraz więcej świateł. Budzi się w tobie nadzieja. Przesz całym ciałem, całym umysłem, duszą nawet ku tym światłom. Jesteś coraz bliżej i słyszysz, że z boku gałęzie trzaskają. To drugi, tobie podobny straceniec. Za nim trzeci, za nim czwarty, za nim... Oto wychodzisz na wolną przestrzeń, na której płoną dziesiątki ognisk. Siedzą przy nich długowłose postacie i grają na gitarach i fletach. Nikt się nie podnosi, by ciebie powitać, ale to właśnie jest powitanie. Wiesz, że jesteś u siebie. Bezpieczny. Szczęśliwy... To właśnie jest zlot. Wiele jeszcze opowieści od niego usłyszałem, ale nie miejsce tutaj na nie wszystkie. Jedno w nich jest wspólne. Jest tam, na Wschodzie wielki kraj. Piękny i nieszczęśliwy. Kraj, który Wąska kocha całym sercem. Rosja.

* * *

Mamy kłopoty z pewną emerytką, która wypowiedziała nam świętą wojnę. Ledwo paru długowłosych zjawi się u nas w domu, już babcia dzwoni po milicję, że zbiera się u nas banda narkomanów, aby uprawiać orgie narkotyczno-seksualne. Czasami dobija się do naszych drzwi wrzeszcząc, że jeżeli nie przestaniemy zatruwać powietrza narkotykami, to zrobi z nami porządek. Zawiadomi milicję, prokuraturę i jeszcze kogoś tam. Dzięki jej "opiece" milicja co jakiś czas wpada nam na chatę. Co prawda wyższe instancje milicji i prokuratura ignorowały "rewelacje" piekielnej babci, ale zawsze gotów do akcji był komisariat nr 3. Chłopaki pewnie się nudzili, a nachodzenie ludzi w domu jest w końcu bezpieczniejsze niźli ściganie prawdziwych przestępców. Wpadli też w czasie, gdy mieszkał u nas Wąska. Nie mieli wtedy farta, oj nie mieli! Zażądali dowodów. W każdym dowodzie jest pieczątka z pracy. Maria pracuje w Monarze, a Prezes jest tegoż szefem. Trochę złagodnieli widząc, że nie poszaleją zbytnio. Zaczęli nawet mówić do nas "pan", "pani". Nie wiem jak im to przeszło przez gardło, w końcu nie są przyzwyczajeni. Ale jakoś poszło. Zażądali dokumentów od Wąski, a ten oddał im swój paszport z napisem CCCP na okładce. Wymiękli zupełnie.

- A pan, co tu robi? - zapytali.

- Co robię, to moja rzecz, - odparł Wąska przesadnie demonstrując swój wschodni akcent. - Ale niech pan tak nie krzyczy. Wie pan, ja Syberię widziałem i wróciłem, ale panu mogę załatwić tam stale zameldowanie. Ludzi do pracy tam trzeba...

Milicjanci błyskawicznie się wynieśli, a my po raz pierwszy odczuliśmy dobre aspekty opieki ze strony naszego wypróbowanego sojusznika i przyjaciela - Kraju Rad.

* * *

Przy którejś tam wizycie milicji, a z inicjatywy piekielnej babci odwiedzają nas regularnie co tydzień, zasymulowalem atak szalu z gryzieniem (ugryzłem do krwi Prezesa) i puszczaniem piany z ust. Gdy Prezes wyjaśnił gliniarzom, że takie ataki dość często mi się zdarzają, to dość szybko się wynieśli. Od tego czasu wpadali rzadziej i zachowywali się nieco spokojniej. Wreszcie miarka się przebrała. Pewnego wieczora, gdy siedziałem z Prezesem w kuchni, usłyszałem łomot do drzwi. Byłem przygotowany na co najmniej brygadę ZOMO. Chociaż dawno już minął stan wojenny, jednak w drzwiach stała babcia.

- Ty draniu! - wrzasnęła. - Jak jeszcze raz!

Ale nie dowiedziałem się, co jeszcze raz" i to z mojej własnej winy. Nim zdążyłem pomyśleć, moja na szczęście bosa stopa, wystrzeliła i palnęła babcię w sam środek rozwrzeszczanej buziuchny. Mój szacunek dla niej. Zatoczyła się, ale nie upadła. Widząc, że awantura jest nieunikniona, nie żałowałem sobie i kopnąłem ją jeszcze w ramię. Potem spokojnie wróciłem do kuchni.

- Właśnie skopałem babcię, - poinformowałem Prezesa.

- A jak ją kopnąłeś? Pokazałem.

- Ty ofermo! - wsiadł na mnie Prezes. - To ja od pół roku uczę cię tae kwon do, a ty kopiesz, jak menel spod budki z piwem.

- Byłem zdenerwowany.

- To cię nie usprawiedliwia. Ciosy trzeba mieć we krwi. Stosować je automatycznie. Tak się to robi!

Jego noga przemknęła mi koło ucha. Usłyszałem świst. Potem przez pewien czas zapamiętale ćwiczyliśmy. Niewiele brakowało, a poprosilibyśmy do nas i babcię, abym mógł ją, tym razem prawidłowo kopnąć. Na ten właśnie moment przyszła Maria.

- Nie denerwuj się kochanie - poinformowałem ją. - Ale zaraz będą tu gliny.

- A co się stało.

Gdy jej opowiedzieliśmy zaczęła się śmiać.

- A nie złamałeś jej czegoś, Waldku? - Zaniepokoiła się nagle. - Bo wtedy rzeczywiście mogą być problemy.

- Wątpię. Nie upadła, ani nie zemdlała.

- No to w porządku.

Po chwili zjawiła się milicja. Maria już w progu wsiadła na nich z awanturą.

- Co to za porządki?! Jakaś psychicznie chora baba napada na mojego męża, a jemu lekarz zabronił się denerwować. Macie z tym natychmiast zrobić porządek.

- Ale... ten pan podobno ją kopnął. - powiedział niepewnie sierżant dowodzący patrolem.

- Ja kopnąłem? - zastosowałem starą żydowską metodę odpowiadając pytaniem na pytanie.

Niebiescy wzięli to za zaprzeczenie i poszli do sąsiadki wysłuchać jej wersji. Ta nawet im nie otworzyła. Przez zamknięte drzwi wytłumaczyła im, kim są oni i kim były ich matki. Gliniarze odjechali polecając przedtem Marii, by jako psycholog zajęła się babcią. Zamiast niej ja wziąłem się do roboty. Trochę magii (niekoniecznie białej) i już po miesiącu babcia nie dość, że bała się wyjść po zakupy, to jeszcze regularnie wyskakiwała na korytarz krzycząc, że sąsiedzi chcą ją zabić i wpuszczają jej prąd do mieszkania. Nawet wersalka ją kopała, mimo, że wykonana jest z substancji raczej słabo prąd przewodzących. Po kilkunastu takich awanturach przed dom zajechała karetka i zawiozła babcię do Kobierzyna. Co prawda po tygodniu była już w domu, ale co dzień odwiedzała ją pielęgniarka i faszerowała proszkami uspokajającymi. Spokój wrócił.

* * *

Karol utrzymał abstynencję około półtora miesiąca, potem upił się poza punktem Monaru. Byłaby to jego sprawa, gdyby nie to, że pijany, z wpiętym w sweter znaczkiem monarowskim, rozdawał na ulicy ulotki Kotańskiego o treściach antynarkotycznych. Śmialiśmy się z nich po trochu, bo ich treść była mocno naiwna, ale na ludziach spoza środowiska wrażenie robiła. A przecież właśnie "spoza" wywodzili się rodzice, wychowawcy i pracodawcy naszych pacjentów. Ulotki przysyłano nam w nadmiarze i zalegały stosami w kątach. Używaliśmy ich jako papieru toaletowego, którego wiecznie brakowało w owych czasach. Rozdawaliśmy je na prelekcjach w szkołach, zakładach pracy i innych miejscach. To właśnie Karol wpadł na pomysł, by rozdawać je również na ulicy przechodniom. Pomysł niezły ale nikomu się w to bawić nie chciało. Ale jeśli sam miał ochotę, to czemu nie. byle nie pijany, na Boga! Kilka dni później przyszedł do punktu po kilku piwach, co już było jawnym złamaniem umowy. Fakt, poczuwał się do winy. Prosił tylko, by mógł w ogóle tu przychodzić. Zgodziliśmy się. Przyszedł na Wigilię, którą urządziliśmy w punkcie dla pacjentów, sympatyków i w ogóle każdego, kto chciał przyjść. Niestety, musiał siedzieć pod drzwiami, był pijany. Siedział więc na schodach i wywoływał kolejno Prezesa, Marię i mnie, pytając, czy to jest w porządku, że my tu sobie beztrosko świętujemy, a pod drzwiami siedzi człowiek, który ma takie problemy, że złamał abstynencję. Byliśmy nieugięci. Potem pojawił się na Wigilii u mnie w domu, którą spędzaliśmy w towarzystwie Apacza, Wikinga i Krystyny. Oczywiście Karol przyszedł nietrzeźwy. Cóż było robić monar monarem a człowieczeństwo człowieczeństwem, wpuściłem go. Niestety, upalony trawą Wiking uparł się, że całe to gadanie o abstynencji, to bzdura a nałogi to tylko urojenie umysłu. Wraz z Apaczem przynieśli w torbach po dwie flaszki wódki, które opróżniali we własnym towarzystwie. Za naszymi plecami zaczęli poić też Karola, póki nie doszedł do stanu, że wyrzucenie go za drzwi nie miało sensu. Potem sobie poszli zostawiając problem na naszej głowie. Ułożyliśmy Karola do snu w mniejszym pokoju, ale on nie chciał spać. W pewnym momencie wszedł do nas i powiedział cicho.

- Nikt nie chce rozmawiać ze mną o pięknie poezji.

Sam ton jego głosu wystarczył, bym zaalarmowany usiadł na posłaniu. Gdy światło latarni padło na jego twarz nie miałem już żadnych wątpliwości. Karol był o krok od ataku szalu. Wiedziałem, że nie ma czasu do stracenia. Szło o życie Marii, Krystyny i moje.

- Chodźmy, Karolku, powiedziałem. Porozmawiamy sobie.

Do świtu dyskutowaliśmy o Bursie, Stachurze, Wojaczku i Ratoniu. Karol miał w torbie komplet ich twórczości i... drugie pół litra. Teraz nie broniłem mu pić. Najgorszy jest pijak niedopity. Gdy się schla to może uśnie i nie będzie szalał. O poezji pojęcia nie miałem. Co prawda sam wiersze piszę, ale znam się raczej na praktycznej stronie tej dziedziny. Teoria to dla mnie czarna... no nie, na tym akurat się znam. Mimo to do białego świtu dyskutowałem z nim o czymś, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Ile razy Karol pochylał głowę i zaczynał zgrzytać zębami natychmiast znajdowałem jakiś pasjonujący problem, o którym sam niewiele wiedziałem, a potem dyskutowaliśmy zawzięcie. Rano Karol oświadczył, że musi porozmawiać z Krystyną, a że się przy tym upierał (nie drażnić wariata!!!) obudziłem ją i przyprowadziłem do niego. Rano oświadczyliśmy mu, że jeśli nadal chce utrzymywać z nami przyjazne stosunki, to musi się udać na leczenie zamknięte do Kobierzyna. Zgodził się z nami, ale powiedział, że wpierw musi załatwić coś w mieście. Potem możemy go odwieźć. Wyszedł i straciliśmy go z oczu na długie miesiące.

* * *

Bywały i inne kłopoty z pacjentami. Na przykład Rysio. Przysłał go nam ksiądz Daniel. Ja znałem go wcześniej, zarówno z Rynku, jak i ze zlotów. Rysio był poważnie upośledzony umysłowo. Rodzina wyrzuciła go z domu, bo nie chciała męczyć się z idiotą. Do zakładu go nie dali, bo to wstyd przed sąsiadami i rodziną. Oberwie od życia, to zmądrzeje. Niestety, zmądrzeć nie mógł, no więc pętał się po Polsce. Na przestępcę był za głupi a do zakładu dla upośledzonych mogłaby go skierować tylko rodzina lub opiekun prawny. Rodzina nie chciała, a prawnych opiekunów nie miał. Jedynym środowiskiem, jakie dawało mu szansę przetrwania byli hipisi, czepił się więc Ruchu niby pijawka. Zawsze gdzieś go przenocowali i dali jeść. Przy okazji nauczył się pić ćpać i żreć prochy Daniel usiłował mu jakoś pomóc. Poprosił, abyśmy go ze dwie noce przetrzymali, więc spał u nas pod naszym kocem. Tym sposobem zaraziliśmy się od niego wszami łonowymi. Parę dni siedzieliśmy nadzy i wygoleni w kroku, iskając się jak małpy i klnąc jak szewcy.

Gdy Rysio pojawił się w Krakowie, skląłem go, jak burego psa.

- Czemuś nam nie powiedział, że masz mendy?

- Bo mi wstyd było.

- Idioto! Wstyd, to przesąd skwerowski. Sam widzisz, do czego prowadzi. Przez ten twój wstyd tylko ludzi zarażasz. Gdybyś powiedział, to nie dość, że sami byśmy uważali, to jeszcze pomoglibyśmy tobie się tych choler pozbyć!

Był i drugi osobnik o identycznym życiorysie, tyle, że nie debil, a schizofrenik i to groźny dla otoczenia, a to prawdziwa rzadkość. Wbrew obiegowym opiniom wariat przeważnie jest spokojny niemniej jednak i tacy się trafiają. Ochrzciłem go Jasio Dopust Boży. Czemu? Ano był akurat w Krakowie Andrzej Szpak i na zlocie głosił o miłosierdziu Bożym. Poruszony tym pięknym kazaniem postanowiłem zabrać na nocleg faceta, który od samego początku wzbudził mą niechęć. Spędziliśmy w jego towarzystwie ciężką noc. Jasio miał wybuchy agresji i wrzeszczał, że nie życzy sobie, byśmy się pieprzyli w jego towarzystwie. Co prawda nie robiliśmy tego, bo obecność Jasia działała lepiej niż środek antykoncepcyjny, ale Jasia przekonać się nie dało. Za to doskonale podziałała stara, poczciwa metoda z Kobierzyna.

- Stul pysk bo w mordę dostaniesz! - wrzasnąłem w końcu i wyobraźcie sobie, zamilkł.

Tak więc jakoś do rana wytrwaliśmy. Gorzej było, gdy Daniel, który nim próbował się zaopiekować, umieścił go u pewnego hipisa. Człowiek ten mieszkał ze swoją dziewczyną i jeden pokój miał wolny. Gdy Jasio u niego zamieszkał, pokazał, co potrafi. Zaczepiał jego partnerkę gdy on był obecny i proponował jej łóżko, wrzeszczał po nocach i zamykał się w łazience na długie godziny z nożem w garści krzycząc, że on wie, że wszyscy się zmówili, by go zamordować i każdy kto dotknie klamki zostanie przez Jasia wypatroszony za pomocą tegoż tępego noża trzymanego przezeń w garści. Taka zabawa trwała kilka tygodni, lecz wreszcie jakoś się go pozbyli. Rozmawiałem o tym człowieku z Danielem. Jego również wygnano z domu, a do zakładu nie oddano, bo wstyd. Rodzina wolała uważać, że chłopak jest zły i leniwy, niż zauważyć, że jest chory. Bez zgody rodziny żaden zakład go nie przyjmie. Chyba, że na własną prośbę ale nie widziałem jeszcze wariata, który uważałby, że jest chory psychicznie. Sąd? Owszem, gdy Jasio kogoś zabije sąd może osadzić go przymusowo, wcześniej nie.

* * *

Udaje mi się wreszcie znaleźć pracę. Taką, jakiej podołam i jaką da się bez kłopotów załatwić. Jest to praca modela na krakowskiej ASP. Pewna znajoma hipiska studiuje malarstwo i załatwiła mi tę robotę u asystenta. Formalności? Krótka rozmowa z asystentem, podpisanie angażu i już pracuję. Praca modela na ASP ma w Ruchu swoje tradycje od samego początku. Wielu się tu już zatrudniało. Nawet nieboszczyk Pastor robił tu parę miesięcy. Mimo, że nie odczuwam bezsensownego wstydu, a nagość jest dla mnie stanem naturalnym, w pierwszym dniu bałem się na myśl, że przyjdzie mi usiąść nago przed gromadą obcych ludzi. Nie. Nie wstyd. Ale poczucie jakiejś bezbronności. Jakbym miał wejść nago pomiędzy rozwścieczone psy... Na szczęście asystent na początek kazał mi pozować w ubraniu. W dwa tygodnie przyzwyczaiłem się. Ludzie już nie są mi obcy i dalej radzę sobie bez kłopotów. Nie zarabiam dużo, ale z pensją Marii wystarcza nam na życie. Mógłbym pracować i na rano i na popołudnie. Nawet próbuję to robić ale rezygnuję z tego szybko. Zbyt męczące. Ktoś, kto nie próbował nigdy, nie domyśli się, jak bolą kości od siedzenia bez ruchu. Nawet silni faceci wysiadają. Pomaga mi sporo moja znajomość jogi i wrodzona giętkość ciała. Zaprzyjaźniłem się ze studentami. Środowisko studentów ASP przypomina nieco hipisów, więc nie czuję się tu obco. Okazuje się, że mam z niektórymi wspólnych znajomych z Bramy Floriańskiej czy nawet ze zlotów. Szybko dociera tu ze mną sława szamana ulicznego. Pracuję więc oficjalnie na etacie modela, a nieoficjalnie na drugim - terapeuty i wróżbity. Trudniejsze przypadki odsyłam Marii do Monaru a bywa, że i do domu. Jest tu cała kolekcja nerwic, a zdarzają się i psychozy. Jest też spore zainteresowanie magią, okultyzmem i filozofią Wschodu.

* * *

Aśka, po wyjściu ze szpitala, nie chce wracać do Wikinga. Nie będzie z nim mieszkać, ani w tej rozpadającej się oficynie, ani w pokoiku przy dworcu. Nigdzie! Nie ma już sił na takie życie. Wiking na tę wiadomość jakby oszalał. Biega za nią i błaga, aby do niego wróciła. Aśka jest nieugięta. Nie wiem, co mu powiedziała, ale z pewnością nie pogłaskała go po głowie. Wiking dostał ataku szału. Nie, nie bił jej. Chwycił butelkę z rozpuszczalnikiem i powiedział, że w takim razie spali siebie i ją. Ledwo go ugłaskała i uciekła gdy się odwrócił. Widziała po nim, że to nie histeria ani żart, naprawdę chciał to zrobić. Teraz Aśka ukrywa się przed Wikingiem, a on krąży po Krakowie jak pokutujący duch i szuka... Fajki z trawą nie wyjmuje z ust. Rzucił pracę na Bramie Floriańskiej i sprawia wrażenie kompletnie obłąkanego. Oboje z Marią zastanawiamy się, jak mu pomóc, ale nie widzimy możliwości. Żeby przynajmniej przestał palić to cholerne zielsko! Mnie trawa zaszkodziła niewiele. Ba! W pewnych sprawach nawet pomogła. Teraz są momenty, gdy nienawidzę tego zielska patrząc, co zrobiło z moim przyjacielem. Pewnego wieczora Wiking przychodzi do nas, by zapytać czy nie ma tu Aśki. Na szczęście jej nie zastaje. Wręcza nam klucz od naszego mieszkania.

- Weźcie. Ja tam mieszkał nie będę. Sprzedajcie je komuś albo wynajmijcie. Nie zwracajcie mi forsy. Nie chcę.

Ugłaskujemy go jak dziecko i kładziemy spać. Kilka tygodni mieszka z nami. Co jakiś czas znów ma napady. Zrywa się wtedy i zaczyna szukać Aśki. Nieraz prosi, abym mu towarzyszył. Trawy już z nim nie palę, ale jemu w tym nie przeszkadzam. Wiking jest wolny. Ma prawo robić, co zechce, nawet gdyby miało go to zabić. To już nie są nasze romantyczne wędrówki z zeszłego roku. To horror. Czasami Wiking wypytuje mnie o rytuały magiczne. Pyta, jak można zabić człowieka na odległość. Nie odpowiadam, bo wiem, że użyłby mocy przeciwko Aśce. Czasami prześladują go jakieś głosy. Chichocą i wyśmiewają się z niego. Wiem, kto wokół niego krąży i usiłuję blokować modlitwą. Narażam się, ale o tego człowieka będę walczył do końca. Cena nie gra roli.

Idziemy przez pustkowie. W dole światła miasta. Ciemno, wiatr wyje wśród nagich czerepów skal. Nagle Wiking zatrzymuje się. Nie mówi nic, ale jasno czuję, że chce mnie zabić. Modlę się w duchu i sam się sobie dziwię, że jestem zupełnie spokojny i nie boję się. Krok ode mnie stoi szaleniec. Wokół niego chmura tych, których imiona strach wymawiać. I pustka. Okolica martwa jak grób. Jakby naznaczona piętnem przekleństwa. Ten spokój, który mnie wtedy wypełniał, jakby nie ze mnie - z zewnątrz. Wiking uspokaja się i idziemy dalej. Innym razem pukam do drzwi znajomych, u których, być może jest Aśka. Nie wpuszczono nas, bo wtedy przed szalonym Wikingiem wiele drzwi było zamkniętych. Stoimy na ciemnej klatce schodowej. Nagle ogarnia mnie fala przerażającego zła, że włosy stają mi dęba. Spoglądam na stojącego obok Wikinga i oto, na moich oczach, zaczyna on zmieniać się w potwora. Tego nie umiem wyjaśnić racjonalnie. To był niby ten sam człowiek. Nic w jego wyglądzie się nie zmieniło. I nagle zmienił się w coś potworniejszego, niż gdyby mu wyrosła sierść i zębata paszcza. W pierwszej chwili chciałem uciekać, ale się powstrzymałem. Cokolwiek to było, to jednak nie wolno mi zostawić tak przyjaciela. To, czego się lękałem nie było nim. Tylko nim zawładnęło.

- Wiking. Idziemy stąd.

- Nie. - Odparł nienaturalnie głuchym głosem.

Zacząłem schodzić, w myślach odmawiając różaniec. Wiking drgnął i zaczął schodzić za mną. Ile razy przerywałem modlitwę, zatrzymywał się i chciał wracać. Na łańcuchu różańca wyprowadziłem go na ulicę. I tak opiekowaliśmy się szalonym i kto wie, czy nie opętanym Wikingiem, przez kilka tygodni. Mieszkał u nas. My pomagaliśmy mu tylko obecnością i modlitwą. Gdy raz padło słowo o tym, że się nim opiekujemy, bardzo się rozzłościł. Nawet teraz chciał być pomocnikiem i opiekunem innych. Nie mógł znieść myśli, że jemu też czasami potrzebna jest pomoc. Tym bardziej musieliśmy ukrywać się z modlitwą. Tego z pewnością by nie zniósł. Gdy na jeden dzień wpadł wtedy do Krakowa Jasio Buntownik, spotkał Wikinga na Rynku i powiedział mu, że to co go spotkało to kara Boża. Wiking wybuchnął wtedy takim stekiem bluźnierstw, że Jasio zatkał uszy i uciekł. Napisał potem do nas list, żebyśmy odstąpili od bezbożnika, na którego spadła kara Boża. Napisano bowiem u Pawła... Maria wyrwała mi, i spaliła list, w którym było tylko trochę mniej przekleństw, niż w tym co powiedział Wiking. Sama napisała do Jasia, że zabrania mu nazywania przeklętym naszego przyjaciela i że nie człowiekowi sądzić, kogo Bóg przeklął, a komu błogosławi. Na to przyszedł list, ale nie od Jasia lecz od jego żony (bo zdążył się już ożenić z członkinią zboru zielonoświątkowego), że w takim razie oni zrywają z nami korespondencję.

- Chwała Bogu, - westchnąłem. -1 obyśmy się już nigdy nie spotkali. Ani na tym, ani na tamtym świecie.

- Nie tak ostro może, - uspokajała mnie Maria. - Każdy na swój sposób idzie za Bogiem Oni muszą szukać go w Biblii, bo w sercach go nie mają.

A co na sprawę Wikinga rzecze guru Joszua?

"Lekarz potrzebny jest nie zdrowym, lecz tym co się źle mają".

* * *

Przychodzi ze Stanów list od Drwala. Nie do nas, ale do znajomych, a ci przychodzą z nim do mnie. Myśleliśmy, że żona (ożenił się przed wyjazdem) i ciężkie warunki życia na obczyźnie wybiją mu z głowy szalone pomysły. Takich myślicieli jak on w Nowym Jorku stoi po dwóch na każdym rogu i jeszcze mają dolary, że ich ludzie słuchają. Tymczasem TWD nagle się rozwiódł, bo mu żona i syn w samorozwoju przeszkadzali! Wszyscy uznali, że Drwal to skończony skurwysyn. Tylko my z Marią uważamy, że to po prostu wariat. Okazuje się, że facet nie zmienił się ani na jotę. Usiłuje kontynuować działalność w Nowym Jorku! Samotny, obłąkany człowiek, który między drapaczami chmur krąży z głową pełną pomysłów. To jednak wzbudza szacunek. Może to i skurwysyn. Może jest obłąkany. Ale to wielki człowiek.

* * *

Maria z Prezesem jadą do Warszawy na ogólnopolskie zebranie zarządu Monaru. Nie ma jej kilka dni i po powrocie dzieli się ze mną wrażeniami. Zebraniu przewodził sam pan Marek Kotański. Facet jest manipulantem wysokiej klasy. Płacze, wrzeszczy, prosi, przymiła się na zmianę, aby zmusić cię do przyjęcia swojego zdania. I w większości przypadków udaje mu się to. Nie dopuszcza żadnych indywidualnych wariantów. "Kochani - myślcie, twórzcie, działajcie!". Ale wszystko dokładnie w ramkach, które wyznacza pan Marek. Poza tym facet, który chce błyszczeć za wszelką cenę. Był doskonałym terapeutą dla młodzieży o osobowości psychopatycznej. I na tym winien był poprzestać. Jeszcze na jego pochwalę trzeba mu przyznać, że to świetny organizator. Przy wszystkich jego wadach, to człowiek na tym stanowisku niezastąpiony. Tylko niech da więcej inicjatywy ludziom i niech nie robi z siebie błazna, bo to momentami jest niesmaczne.

Maria opowiada, że jeździ on po ośrodkach i po cichu, manipulując ludźmi, tworzy coś w rodzaju boskiego kultu swojej osoby. Bez tego żyć nie potrafi. Wszędzie, w każdym ośrodku zadaje jedno pytanie: "czy kochacie Mareczka?" Gdzieniegdzie kwitują to śmiechem, co go zupełnie załamuje, ale są takie ośrodki, gdzie portret "Kolana" wisi na honorowym miejscu w świetlicy, a pacjenci stawiają pod nim kwiaty!!! Istnieją już monarowskie święta, a nawet jest propagowany hymn Monaru, ułożony przez jednego z pacjentów. Pamiętam pierwszą zwrotkę i refren:

"Na początku były słowa
Na początku miał być raj
O nic nie bolała głowa
Wszystko miało być naj naj
Ale z czasem w tą muzykę
Zakradł się fałszywy ton
Dzisiaj odszedł pierwszy skrzypek
W mieście znów zadzwonił dzwon

I refren:

Jestem tu, aby walczyć
Ze mną już nie zatańczysz
Tańca, co prowadzi prosto w śmierć
Jestem tu, bo ja wracam
Życia już nie zatracam
Bo cofnąć się oznacza mrok!"

W tym stylu jeszcze parę zwrotek. Przy okazji Maria mówi, że krakowski oddział jest wyjątkowo źle widziany. Banda hipisów paląca po kątach marihuanę! Wrażenie takie pogłębiło się po zebraniu, na którym był Prezes i Maria. On z długimi włosami i brodą, a ona w hipisowskiej sukience i z rozpuszczonymi włosami. Jednak Kotański, nie wiadomo czemu, bal się nas ruszyć oficjalnie. Może czuł, lub po prostu wiedział, że co prawda nikt u nas za boga go nie uważa, że wyśmiewamy jego błazeństwa, to jednak, w razie czego, staniemy przy nim, bo widzimy jego zasługi, które są faktem. Staniemy przy nim z rozsądku i na zimno, a nie ze słomianym zapałem. I tak się zresztą kilkakrotnie stało. W trudnych chwilach Kraków zawsze bronił Kotańskiego. W zamian za to, na kilku zebraniach monarowskiego zarządu, gdy Kraków bronił się przed paranoidalnymi pomysłami Kotańskiego, zebranie kończyło się słowami.

- Tak więc, kochani, ustaliliśmy, że robimy to i to, a Kraków niech robi jak uważa.

Oprócz Krakowa, spod absolurystycznych zapędów "Kolana" wychylał się i Gdańsk. Potem zresztą w ogóle odłączył się od Monaru. Ale oni mogli sobie na to pozwolić. Oni mieli ośrodek. W oczy Kotański zawsze chwalił krakowskich monarowców, ale za naszymi plecami nie mówił o nas inaczej niż: "ci degeneraci".

* * *

Kazań jest już bardzo stary. Złagodniał. Nie atakuje już psów. Zmienił się w starego, steranego wiekiem, dobrotliwego dziadunia. Już nie potrafi biegać i skakać jak jeszcze niedawno. Do czternastego roku życia zachował pełnię sił. Nawet znawcy nie wierzyli ile ma naprawdę lat. Ani jeden ząb nie wypadł mu z pyska. Teraz w ciągu ostatnich dwóch lat starzał się błyskawicznie. Powłóczył nogami coraz częściej. Zdarzało mu się oddawać kał i mocz w domu. Ale powiedziałem zdecydowanie. Dopóki ustoi na nogach, nie skrócę mu życia. Nie dobija się towarzysza, który dzielił z nami długie lata, zło i dobro tylko dlatego, że nie może już ze starości utrzymać kału i cuchnie. Ale przecież ten pies nie opuszczał mnie w potrzebie. Głodował ze mną, marzł, grzał mnie własnym ciałem, bronił i uciekał ze mną przed niebezpieczeństwem. Wiele tego było. Nieważne czy przyjaciel jest psem, kotem, koniem czy człowiekiem. Ważne - czy jest dobrym przyjacielem i towarzyszem. Gdy chwycił go pierwszy, trwający godzinę paraliż łap, nie powiedziałem nic Marii. Chciałem dać mu jeszcze te trochę życia. Dopiero przy drugim zdecydowałem się. Pracowałem kiedyś w ZOO i wiedziałem, że nie można mieć zaufania do dawek usypiających w lecznicy zwierząt. Często są oszukane i zbyt słabe. Chciałem otruć go sam. W końcu znam się na działaniu toksyn. Jednak los uwolnił mnie od tego, zrobił to kto inny. Ale Kazań nie zniknął zupełnie. Upłynęły lata, a on wciąż przychodzi do mnie w snach. Zwierzęta nie mają duszy? Kłamstwo! Widziałem śmierć i ludzi, i zwierząt i niczym się nie różni. W snach i na jawie widywałem dusze zmarłych ludzi i zwierząt. Więc albo zwierzęta mają swój byt nieśmiertelny, albo ludzie go nie mają i wszystko jest złudzeniem, religie, które głoszą co innego kłamią. Nie. Bogu kłamstwa nie zarzucani. Nie wierzę tylko, że to akurat jest od niego. To ludzkie kłamstwa.

* * *

Ksiądz Daniel jedzie na sympozjum poświęcone narkomanii do Lublina. Razem z nim dwóch kleryków salezjańskich zaangażowanych w Saltrom i ja z Marią z ramienia Monaru. Sympozjum organizują księża i ma ono się odbyć na KUL.

Na sali aż czarno od habitów i sutann. Mówią księża, lekarze, psycholodzy, wychowawcy... Z długich przemówień wynika, że w Polsce jest narkomania, że trzeba ją leczyć i w ogóle coś należy zrobić, a ostre metody leczenia w Monarze nie są dla każdego. Mówi się też, że młodzież jest inna niż poprzednie pokolenia. I że trzeba zrobić tak, aby młodzież dostosować do społeczeństwa. Jest i o nas. Hipisach, punkach, rastamanach... Razem z problemem narkomanii, przestępczości i prostytucji nazwano nas patologią społeczną i dyskutowano, jak nas resocjalizować i przywrócić społeczeństwu. Tylko jakoś nikomu do głowy nie przyszło zapytać nas, czy chcemy być resocjalizowani i wracać do społeczeństwa. Było jedynie dwóch sensownych prelegentów. Jacek Jakubowski z Warszawy, szef sławnego OTIRO, czyli liceum eksperymentalnego dla młodzieży nieprzystosowanej - wielki przyjaciel hipisów. Stwierdził on, że nie jest przecież ważne, jakie poglądy ma młodzież, ale aby nie piła i nie ćpała, a także nie popełniała przestępstw. Tu sypnął garścią przykładów młodych ludzi, którzy gdy dano im możliwość indywidualnego rozwoju, wyrośli na może dziwacznych, ale wartościowych i przydatnych. Drugi był Szpak. On też stwierdził, że sama subkultura zła nie jest. Należy tylko przestać ją tępić i dać możliwości rozwoju. To, że wielu młodych ludzi stacza się, wynika z tego, że społeczeństwo walcząc z subkulturą spychają na margines. Młodzież umie podejmować sensowne akcje i istnieją na to dowody. Działalność Ruchu Świadomości Kriszny, gmin buddyjskich, chrześcijan wszystkich odłamów, a nawet ośrodek Kundaliniego pod Przemyślem. Jeśli chcemy naprawdę walczyć z narkomanią, to pomóżmy zbuntowa: nej młodzieży choćby przez większą tolerancję. Jeśli tego nie zrobimy, to istnieje tylko jeden sposób, by pomóc narkomanom. Groby kopać!

* * *

No i znowu sympozjum. Tym razem w Krakowie u Dominikanów. Będzie ksiądz Daniel, ksiądz Andrzej. No i my, a z nami i Wiking. Chce posłuchać, co się o nas opowiada. Przemawia jeden duchowny prelegent, drugi. Ksiądz Andrzej ostrzega, że jeśli się nie zacznie podchodzić do młodzieży z większym zrozumieniem, to tylko patrzeć, jak zaczną strzelać do skwerów. Wśród kontr-kulturyjuż narasta agresja. Są punki, skiny. Korzystajmy, póki istnieją w Polsce jeszcze ruchy o założeniach pokojowych. Na Zachodzie już istnieją ruchy wyznające czynny terror i sekty jawnie czczące szatana. Połowa przyczyn tego stanu rzeczy to nietolerancja. U nas jeszcze nie jest za późno! Potem ksiądz Daniel wyświetla przeźrocza ze zlotów hipisowskich z komentarzem. Maria opowiada o rozpadzie więzi rodzinnych jako jednej z przyczyn narkomanii. I wreszcie wypychają mnie. Z początku denerwuję się i mówię niewyraźnie. Potem ksiądz Andrzej mnie uspokaja i mówię plynniej. Opowiadam o swoich włóczęgach, ćpaniu, Marii, o guru Joszua... Kończę stwierdzeniem, że ćpać przestałem, do Jezusa się modlę, w kościele praktykuję. Założyłem rodzinę. Ale hipisem jestem nadal. Kontrkultura to mój świat i nie chcę wracać do społeczeństwa. A jeśli nawet pozostanie w szeregach kontrkultury wiązałoby się z moją zagładą, to nie boję się śmierci do tego stopnia, abym miał wracać do kultury skwerów, która dala mi tylko cierpienie i pogardę. Niech sobie skwery mają swój świat. Nam to nie przeszkadza. Ale my chcemy pozostać we własnym. Na to wstaje jakiś ksiądz i gada, że tak nie można. Musi być jedność i wspólna droga.

- No to ubierzcie koraliki i zapuście włosy i przyjedźcie do nas! - odpowiadani mu.

Ale to słyszy już tylko on i parę najbliższych osób, bo przezornie nie dopuszczono mnie do mikrofonu. Wychodzimy, i we trójkę idziemy przez Rynek. Psioczę na działaczy świeckich i kościelnych, że nic dla nas nie robią, tylko patrzą jakby rozwalić kontrkulturę i dostać nas w swe szpony.

- Bo sami jesteście sobie winni. - mówi Maria. - Bez przerwy szukacie pomocy, a to u Solidarności, a to kościoła, zielonoświątkowców, monarowców i innej hołoty. Potem dziwicie się, że to oni dyktują warunki. Nikomu z nich nie chodzi o wasze dobro. Oni chcą waszym kosztem urosnąć w siłę! W końcu po co powstali hipisi? Żeby ratować świat, czy aby ich ratowano?

* * *

Otwiera się dla mnie możliwość działania. W paru miastach monarowcy wydają swoje czasopisma w dość ograniczonym nakładzie niestety. Powstaje coś takiego i w Krakowie. Nazywa się "Kompot śliwkowy". Prezes bardzo mnie zachęca, abym wziął udział w redagowaniu tej gazetki. Bierzemy się ostro do roboty. Ja piszę artykuły, prezes też... Aśka maluje okładkę. Niestety, wszystko rozbiło się o brak możliwości druku. Materiały do pierwszego, niewydanego dotąd pisma, spoczęły na zawsze w archiwum krakowskiego Monaru.

* * *

Całą południową Polską wstrząsa sensacyjna wieść. Proces gangu narkomanów! "Proces Szczygła"! Znalem chłopaka dobrze. Taki sobie hipisujący małolat. W Nowej Hucie, razem z innymi mieli taką sobie "spółdzielnię produkcyjną". Robili produkcję i kupowali prochy od pewnego studenta medycyny, który z naszego środowiska nie był, ale chciał sobie zarobić na wino. No i zarabiał kosztem zdrowia ludzkiego. Kosztem życia na szczęście nie, bo milicja wyłapała wszystkich. Z tym że owego studencika nie zamknęli. Jego rodzina, stara, z tradycjami miała niezłe znajomości. Potem rodzice wysiali synka do Austrii i sprawa przyschła. Handlarz cieszył się dobrym zdrowiem i wolnością, a narkomani siedzieli. Sam Szczygieł nie był nawet szefem paczki, miał tego pecha, że był najstarszy w tym towarzystwie. Tym procesem z pompą i paradą zrobiono mu zresztą nieodwracalną krzywdę. Prasa! Telewizja! Wywiady! Z niepozornego chłopaka zrobiono krzyżówkę Ala Capone z Don Corleonem. Spodobało mu się to i jeszcze długo po odsiedzeniu kary ani myślał zrezygnować z ćpania dającego mu możliwość (jedyną), bycia sławnym. Maria z Prezesem byli na owym sławnym procesie. Wrócili dusząc się ze śmiechu. Na świadka bowiem powołano, ni mniej, ni więcej, tylko Gomeza! Oczywiście stawił się narąbany prochami. Zapytany przez sąd, co ma do powiedzenia w tej sprawie, zaczął rozwlekle opowiadać w jakich okolicznościach poznał swoją aktualną dziewczynę.

- Ale proszę na temat! - Zażądał sąd, a Gomez spokojnie kontynuował swoją opowieść miłosną.

- A czy świadek w ogóle zna oskarżonych?

- A którzy to?

No to mu pokazali. Gomez przyjrzał się im uważnie.

- Nie znam.

- W ogóle ich świadek nie widział?

- A nie, widywałem ich dość często.

- To dlaczego świadek mówi, że ich nie zna?

- Bo to nie są moi przyjaciele.

- A co świadek może powiedzieć o narkomanach.

- A, to proszę sądu inna sprawa - ucieszył się Gomez. - Narkomani i hipisi to zupełnie inna sprawa. - I zaczął owe różnice wyjaśniać. Niestety, sąd odesłał go na miejsce zawyrokowawszy, że stan zdrowia psychicznego uniemożliwia świadkowi składanie zeznań.

Mniej wesoły był inny proces narkomana skazanego za włamanie. Ponieważ stawał on przed sądem nie po raz pierwszy, groził mu wysoki wyrok, zwłaszcza, że tym razem wziął udział w skoku zawodowej szajki. Na sankcji siedział pół roku. Potem, na jego własną prośbę, skierowano go do Kobierzyna, jako narkomana. Sąd zapytał lekarza z owego szpitala, czy oskarżony jest narkomanem.

- Nie, wysoki sądzie. Co prawda oskarżony posiada stare ślady po iniekcjach, ale nie stwierdziłem żadnych objawów głodów narkotycznych.

Przypominam, chłopak był na sankcji pól roku. Tam ćpania nie było! Na szczęście wypowiedź biegłego rozbawiła sąd i proces został odroczony do czasu powołania nowych biegłych. Po sprawie zamieniłem kilka słów z adwokatem. Na moje uwagi dotyczące kompetencji biegłego, adwokat szepnął.

- To jeszcze nic. Ten biegły wczoraj wydawał orzeczenie w procesie, na którym zapadły wyroki śmierci. Ze zgrozą wychodziliśmy z gmachu sądu.

* * *

Pracownicy Monaru, etatowi i społeczni dorabiają do chudej pensji prelekcjami na temat narkomanii i jej zapobiegania. Co jakiś czas dzwoni to zakład pracy, to klub środowiskowy, to jakaś liga kobiet, to znowu szkoła, klasztor czy parafia kościelna. Chodzi Prezes, Maria, Włodek, zabierają też i mnie. Moim zadaniem jest pokazanie ludziom, że narkomana da się wyleczyć. Inna rzecz, że nie wyleczył mnie ani Monar, ani żadna inna instytucja. Ćpać przestałem sam z pomocą boską. A i ten Bóg, który mnie ratował, obył się jakoś bez pośrednictwa apostołów, tej, czy innej religii. No, ale grunt, że się wyleczyłem, mimo że nie jestem żadnym dowodem na skuteczność terapii monarowskiej czy jakiejkolwiek innej. Mój widok i słowa denerwują często słuchaczy tak, że wychodzą z sali. Kiedyś na przykład, zapytany jak społeczeństwo uwolnić od plagi narkomanii odpowiedziałem: - Proszę państwa. Jeśli do nas do Monaru przychodzi pacjent i mówi: "Wyleczcie mnie z nałogu, aleja ani myślę się zmienić, ani na jotę", to wyrzucamy go za drzwi, bo to znaczy, że tak naprawdę wcale nie chce się leczyć. A co mamy odpowiedzieć społeczeństwu, które robi dokładnie tak samo? "Uwolnijcie mnie od narkomanii, aleja chcę zostać taki sam jak dawniej".

Proszę państwa. Póki nie zmieni się społeczeństwo, to mowy nie ma, aby narkomanię zlikwidować. Leczymy jednostki. Ale to tylko zawracanie kijem Wisły. Narkomania rośnie i będzie rosnąć, póki społeczeństwo nie będzie zmuszać młodych do ucieczki w ćpanie. A nawet jeśli zlikwidujemy narkomanię, to przyjdzie następna plaga jeszcze gorsza. I niech nikt z państwa nie łudzi się, że winien tu jest ustrój, w którym żyjemy. Na Zachodzie jest jeszcze gorzej. Tu trzeba zmienić cały kierunek cywilizacji. Jakiś dziadek zerwał się i zaczął krzyczeć, że nie mam prawa krytykować ciężkiej pracy poprzednich pokoleń.

- No i co z tego? Nasze pokolenie ma własne prawa. Wasze już się dla nas nie liczą. Co mnie obchodzi praca przodków. Obchodzi mnie śmierć moich przyjaciół. Wy znaczycie dla nas coś wtedy, gdy liczycie się z naszymi potrzebami. A jak nie chcecie pomagać, to siedźcie na swoim ciężko zapracowanym dorobku i nie przeszkadzajcie!

Maria uciszała mnie czasem, ale bardziej na pokaz niż naprawdę. Sama, z iście punkowską agresją atakowała struktury, porządnych, normalnych, zaharowanych od świtu do nocy rodzin, nie mających czasu na wychowywanie dzieci, czy choćby okazanie im serca.

- Praca od świtu do nocy jest takim samym nałogiem jak narkomania! - Wołała do zbulwersowanych słuchaczy.

Nie wszyscy skwerzy oburzali się i wychodzili. Niektórzy bronili swych racji. Kryzys, niskie zarobki. Drożyzna. Tu z kolei my z Marią mieliśmy kłopoty ze zrozumieniem drugiej strony. Nawet Maria przestała już rozumieć sens dorabiania się, aby "coś mieć w życiu".

* * *

Na miejsce Kazana pojawiają się w naszym domu koty! Obie kotki i obie czarne jak węgiel. Maria nadaje im imiona. Ta od kolegi to Basia, a ta z piwnicy to Puchatka. Maria zawsze uwielbiała kory. Sama ma w sobie coś kociego. Jej kontakt z tymi zwierzętami wykracza daleko poza racjonalny światopogląd. Ludzie zwykle dzielą się na zwolenników psów lub kotów. Ja umiem jakoś dogadać się z jednymi i drugimi. Kontakt psychiczny z kotem przebiega na zupełnie innej fali niż z psem. Jest głębszy, zewnętrznie też objawia się zupełnie inaczej. Dlatego ludzie powierzchowni nie lubią kotów i uważają je za fałszywe.

* * *

Zaglądam do naszego dawnego mieszkania, by zobaczyć, co słychać u Wikinga. Zastaję u niego Maestra i Przewodnika, który wrócił właśnie z Indii. Jest jeszcze parę osób. Wyróżnia się wśród nich ostrzyżona na jeża dziewczyna nazywająca siebie Boginią. Jest wiecznie upalona trawą i ma schizofrenię. Mówi, że zesłali ją jacyś świetliści, aby uszlachetniała ludzkość i płodziła dzieci z Ziemianami. Na razie namiętnie kocha się z Wikingiem. Mnie też obcałowała, że aż musiałem się umyć, bo szło od niej coś śliskiego i cuchnącego. Bogini mówi nam, jakie mieliśmy poprzednie wcielenia, jeśli reinkarnacja jest faktem, to kto wie, czy nie ma racji... Potem jest seans trawowy. Ja nie palę, ale biorę udział w zabawie, jaka potem następuje. Improwizujemy zabawę w religię. Przewodnik jest bóstwem i w kwiecie lotosu siada na krześle, a Wiking jest kapłanem, który stoi między nami a bóstwem i przekazuje jego wolę. My jesteśmy wiernym ludem. Kapłan przekazuje nam polecenia bóstwa, kompletnie zmieniając ich treść. Jeśli ktoś z nas chce naprawdę spełnić wolę bóstwa, kapłan gromi go surowo. Nazywa heretykiem i czarnoksiężnikiem, który ulega podszeptom szatana. Tylko to, co przekazuje kapłan, jest prawdziwą wolą bóstwa. Wreszcie bóstwo, zniechęcone ciągłym przeinaczaniem jego woli, schodzi z tronu i siada między nami, ale kapłan nie traci głowy. Kładzie na tronie pudełko zapałek.

- Bóstwo wcieliło się w te zapałki! - Woła. - Nadal jest wśród nas obecne! Pełnijcie jego wolę.

Teraz już spokojnie wydaje nam polecenia. W pewnej chwili bóstwo ma dość. Zrywa się i krzyczy, że to kłamstwo i oszustwo.

- Nie dajcie się zwieść wysłańcom szatana! - woła kapłan. - Jedynym prawdziwym bogiem jest ten wcielony w pudełko zapałek. Bluźniercę i heretyka,

- Wskazuje na bóstwo.

- Na stos!!!

Bawimy się do późnej nocy.

Odkrywam przypadkowo, że w moich rękach drzemią dziwne właściwości. Spotykam na Rynku Przewodnika. Przewodnik czasami pali trawkę. Ale robi to rzadko. Nie stosuje żadnych innych używek. Nawet kawy i herbaty. Wczoraj dla towarzystwa napił się trochę wina i dziś potwornie boli go głowa.

- Chyba mi to wino w głowie siedzi - Żartuje.

- To podziel się ze mną - mówię i dotykam jego głowy.

- Ale historia - dziwi się Przewodnik. - Ledwo dotknąłeś, a już przestało boleć!

O leczeniu bioenergią przez dotyk dłonią w epoce Harrisa i Nardellego słyszał każdy. Ale nie przypuszczałem, że i ja mogę mieć podobne zdolności! Cóż, jeden przypadek mógł być zbiegiem okoliczności. Na wszelki wypadek zacząłem szukać innych ludzi uskarżających się na rozmaite dolegliwości. I rzeczywiście. Gdy dotykałem bolących miejsc, ból przeważnie mijał lub przynajmniej się zmniejszał. Przeprowadziłem jeszcze parę doświadczeń w obecności Marii. Wynik nie wzbudzał wątpliwości. Harrisem ani Nardellim co prawda nie byłem, ale umiałem dotykiem dłoni leczyć lub choćby łagodzić mniejsze dolegliwości.

* * *

Marii psim swędem udaje się wrócić na studia i ukończyć je. Zawdzięcza to po części faktowi, że jej historia wolnej terapeutki hipisów i narkomanów jest już znana na uczelni. Trochę prywatnej życzliwości władz uczelnianych, a trochę nieporządkowi w kancelarii. Maria bierze się do roboty. I w końcu pisze pracę. Na ten czas usuwamy z domu wszystkich gości i odtruwających się pacjentów. W końcu praca jest napisana. Tyle, że nie ma pieniędzy na przepisanie jej na maszynie. Podejmują się tego klerycy z Saltromu. No i Maria jest teraz panią magister. Nie pierwszym w naszym Ruchu, ale zawsze rzadki przypadek.

NA ZLOCIE HIPISÓW

Przyjechali
Spanie załapali
Się witali
Kontestowali
Gadali
Gadali
Gadali
Gadali
Gadali
Przyćpali
Pojechali
Do następnego zlotu. Hej!

* * *

Jest lato. Krakowski Monar organizuje obóz dla młodzieży. Tym razem w dolince wśród lasów w okolicach Krynicy.

I znów czas na zlot w Częstochowie. Jadę, jak co roku. Na zlocie trafiam na małą aferę. Pobili się dwaj prorocy. Przyjechał Jasio Buntownik, postawił krzyż i zaczął głosić, że Jezus jest Panem. Ludzie potwierdzali. Niektórzy wzruszali ramionami. No bo wiadomo, że Jezus Panem jest, ale po co to w kółko powtarzać, skoro i tak wszyscy wiedzą. Pech chciał, że akurat przechodził Kundalini. Adaś zaczepił go z tym Jezusem. Na to Kundalini odpowiedział, że jest Antychrystem i przewrócił jego krzyż. Doszło do szarpaniny i ledwo ich rozdzielono. Jaś razem z pewnym hipisem tłumaczymy zafascynowanym małolatom, że to nie walka proroków światła i ciemności, ale raczej szarpanina dwóch wariatów zafiksowanych na tle swoich manii i trzeba by wezwać karetkę i dwóch silnych sanitariuszy. Jedna afera się nie skończyła, a już mamy następną. Uczeń Kundaliniego pobił hipisa. Teraz cała ich ekipa stoi w milczeniu. Ponurzy i groźni.

Kundalini śmieje się.

- Wybaczcie tym idiotom - mówi - oni jeszcze nie rozumieją, o co chodzi.

- Tak czy owak, powiedz im, żeby ludzi nie bili. To jest zlot pacyfistów. Przemocy nie wolno stosować!

Kundalini śmieje się i odchodzi. Spotkawszy się ze mną sam na sam, wita się serdecznie. Obserwuję go sobie. Wariat i na pewno źle skończy. Ale właściwie fajny człowiek. Cala jego nauka to pasmo blazeńskich kawałów. I to mądrych i pouczających. Gorsza sprawa, że ma tych uczniów, którzy wciąż ze śmiertelną powagą tłumaczą sobie, co mistrz chciał naprawdę w swych naukach powiedzieć i w imię jego nauk chcą podbijać świat.

Zaczepia mnie znajomy kleryk.

- Szaman! Trzeba coś zrobić! Na zlocie roi się od satanistów.

- Gdzie ty ich widziałeś?

- No, Kundalini, a i krisznowcy przyjechali...

- Człowieku, - śmieję się. - Czy ty widziałeś kiedy satanistę? Kundalini jest stuknięty, a jego uczniowie, jak mówi, to idioci. Co do krisznowców, dobrze by było, aby chrześcijanie tak jak oni służyli Bogu.

- Ale Jasio mówi, że od ciebie słyszał, że Kriszna to demon!

- Owszem. Mówiłem tak cztery lata temu. Ale od tego czasu przekonałem się, że jest inaczej. Teraz chodzę i prostuję, co namieszałem.

- To co mam robić?

- Jesteś na zlocie ludzi pokoju. Szukaj przyjaciół, a nie wrogów. Po to tu jesteśmy. Zresztą, w życiu zalecam postępować tak samo. Nie istnieje walka dobra ze ziem, tylko zło ze złem walczy. Dobro jest ponad to. A jeśli uważasz, że ci ludzie błądzą, to się za nich pomódl.

Msza księdza Andrzeja. W tym roku Andrzej jest w formie i msza wypada świetnie. Kundalini i jego uczniowie biorą udział w mszy. Potem wszyscy idziemy do komunii. I jest jedność bez względu na to, co kto wyznaje, nawet krisznowcy, choć nie idą do komunii, są na mszy. Wszystko kończy się przyjazdem milicji, która każe zwijać namioty i wyjeżdżać. Kundalini chwyta mikrofon księdza Andrzeja i woła:

- W imieniu milicji obywatelskiej wzywam do wykonania rozkazu władzy!

- Śmiejemy się z żartu. Ale są tacy, co biorą go poważnie.

- Zdradziłeś kapusiu! - wola ktoś z tłumu. I znów zakończył się następny zlot.

* * *

Już po powrocie do Krakowa dowiaduję się, że na zlocie, a raczej po zlocie w Olsztynie pod Częstochową, gdzie od paru lat przenosi się po zlocie brać hipisowska, by pobyć razem ze sobą jeszcze kilka dni, była ofiara. Karol czyli Tanatos. Wypił wino. Popił wywarem z maku i na koniec spróbował jakichś halucynogennych grzybków, które stają się coraz modniejsze. Sztywnego jak deska, prawie bez oddechu zabrało go z koczowiska pogotowie. Lekarze przesłali Monarowi diagnozę: odkorowanie mózgu.

Odkąd mamy ślub i to nowe mieszkanie na Azorach, Maria zaczyna zachowywać się w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób. Mówi, że chce zrobić z tego "dom". A przecież dom już jest. Ściany stoją. Wiem, że chodzi tu o jakiś klimat miejsca... Wibracje... Ale to przecież buduje się w sobie samym a nie w pomieszczeniu, w którym się je, śpi i trzyma swoje rzeczy. Maria ustawia meble po swojemu. Na początku radzi się mnie, gdzie co postawić. Ale jak rzeczywiście rad udzielani to się złości, że ona przecież chce zupełnie inaczej. No więc macham ręką. Wystarczy, jak mam w mieszkaniu swój kąt, w którym stoją terraria. Ale to też ją złości, że nie buduję z nią wspólnego domu. Zresztą nawet symboliczne pojęcia domu mamy różne. Ona nazywa dom gniazdkiem. Mnie gniazdko potrzebne nie było. Raczej lisia nora. Głęboka i dobrze ukryta przed wrogami. Milczałem. Tylko strasznie chciało mi się ćpać.

* * *

Na Rynku wplątałem się w awanturę i teraz nie posiadani dowodu osobistego. Dopadł nas patrol i w dość brutalny sposób popędził na posterunek, aby sprawdzić, czy nikt z nas nie jest poszukiwany. Sprawdzić mają prawo, ale chamskie zaczepki i drwiny? Rozumiem, że czują się silni. W końcu to oni mają pałki i są praktycznie bezkarni, aleja nie jestem krową na rzeź!!! Gdy skończyli nas sprawdzać wydalili z siebie sakramentalne zdanie należące do ich rytuału.

- A teraz gnojki spierdalać z Rynku.

Zaczęli zwracać nam dokumenty. Nie wyciągnąłem ręki po swój.

- Czemu nie bierzesz dokumentów!? Mam cię prosić, brudasie!?

- Z rąk pachołka nie wezmę. Mógłbym się pobrudzić.

Milicjanta zamurowało. Obaj wiedzieliśmy, że w każdej chwili może mnie skatować, lub zamknąć, więc dlaczego się stawiałem? Siłą wepchnął mi dowód w ręce.

- Bierz i spierdalaj, bo ci zęby wybiję!

Wziąłem dowód w dwa palce. Demonstracyjnie splunąłem na wizerunek orła i rzuciłem na ziemię.

- Idź gówno do gówna, - powiedziałem.

Odchodziłem od nich powoli, nie śpiesząc się. Przez cały czas oczekiwałem na tupot butów i uderzenie gumy, ale nic takiego się nie stało. Milicjantów formalnie zamurowało. Dogonili mnie hipisi i powiedzieli, że gliny zabrały dowód i powiedziały, że oddadzą sprawę na kolegium. Po powrocie do domu o wszystkim opowiedziałem Marii.

- I co teraz? - zapytała.

- Nic. Jeśli mnie podadzą na kolegium, to pójdę siedzieć. Nie ważcie się płacić ani grosza.

- Do czego ci to potrzebne?

- Można mnie wykończyć, ale złamać się nie dani. Nie jestem bydlęciem i nie pozwolę się już tak traktować.

Jednak konsekwencji nie było. Zdaje się, że milicjanci zrobili wywiad z kim mają do czynienia i woleli wariata nie ruszać.

* * *

Do Monaru zagląda nowa postać. Jakub Kleryk. Tym razem od jezuitów. Był kiedyś narkomanem, ale nawrócił go nie kto inny, jak Jasio Buntownik. Jakub zielonoświątkowcem co prawda nie został, ale wstąpił do zakonu jezuickiego. Chce działać wśród hipisów i narkomanów. Od Jasia słyszał pochlebne opinie o Marii i o mnie również. Proponuje nam wspólne działanie. Maria nie odmawia, ale i nie przyjmuje propozycji. No więc padło na mnie. Parę dni goniliśmy po kawiarniach i rozpatrywali sytuację w środowisku. Ja jak dotąd interesowałem się tylko hipisami. Jakub właził w jakieś krwawe porachunki punków z gitami i w ogóle chciał przybliżać Chrystusa komu się da. Potem chciał, abyśmy razem przedstawili Prezesowi propozycję założenia w punkcie grupy modlitewnej, mającej na celu wskrzeszenie ruchu liipisów w oparciu o nauki mistrza Jezusa z Nazaretu. Wszystko to spisał w punktach i przedstawił Prezesowi. Prezes kazał porobić poprawki w tekście, bo po pierwsze słowo "hipis" jest wciąż na nieoficjalnym indeksie w PRL. Drugie - to ten Jezus z Nazaretu. Żyjemy w kraju komunistycznym, a Monar to instytucja państwowa. W ogóle dał do zrozumienia, że wolałby, aby Jakub swych planów w oparciu o Monar nie realizował. Wystąpiłem ostro w obronie Jakuba i jego sprawy. Jednak Maria i Prezes znaleźli argument, który przemówił do mnie. - Wszystko dobrze Waldku, ale przypomnij sobie grupę modlitewną księdza Daniela, w której byliśmy. Pamiętasz te wszystkie paranoje? A przecież szansa była większa niż tu. Ja miałam jednak wykształcenie psychologiczne. A w tej waszej grupie, którą chcecie założyć, należałoby oprócz modlitwy i pięknych ideałów robić normalną psychoterapię grupową. To wszystko ciężko zaburzeni ludzie. Ty masz przynajmniej tyle pojęcia o psychologii, że można ci powierzyć czasami terapię indywidualną. Nawet dobrze się spisujesz. Jakub i tego nie umie. A o pracy z grupą obaj pojęcia nie macie. - No więc Jakub działał sam, czasami zgłaszając się po pomoc do Marii, jeśli pacjent był mocniej zaburzony. Przy okazji wypytywał mnie zawsze o magię i satanizm. Byłem idiotą, że dałem mu się na takie rozmowy wyciągać, mimo smutnych doświadczeń z Jasiem Buntownikiem. Nie podejrzewałem nawet do czego on tego w przyszłości użyje! W ogóle nie wiedziałem co się w Polsce szykuje. Dojdę jednak i do tego. Na razie Jakub działał sensownie. W salce, którą załatwił u jezuitów co niedziela spotykał się z hipisami, a nawet próbował wylansować hipisowskiego patrona. Człowiek, którego do tego wybrał był już kanonizowany. Otto Simek - miody żołnierz Wehrmahtu, który, jako chrześcijanin odmówił strzelania do ludzi. Został rozstrzelany z wyroku sądu polowego. Jego grób znajduje się w okolicach Tarnowa. Jakub urządził dwie pielgrzymki do tego miejsca. Pierwsza była bardzo udana, ale druga zbiegła się z jakąś manifestacją Solidarności i została uznana za działalność polityczną. Nie bez winy byli działacze podziemia. Swoimi kanałami dowiedzieli się o naszej pielgrzymce i puścili wieści, że to ich ludzie ją organizują. Pewnie po to, by pokazać, że młodzież popiera podziemie. W efekcie milicja brutalnie nas rozpędziła. Nasi ludzie uciekli bez specjalnych obrażeń, w końcu dla nas to nie pierwszyzna. Jakub wraz z klerykami skrył się w jakimś klasztorze. Po tym wszystkim odwiedziło go dwóch panów po cywilnemu i poradziło, by przestał zajmować się młodzieżą. Dodali, że teraz księża rozrabiają na wszystkich frontach, ale niestety nie potrafią pływać... Jednak Jakub nie przestraszył się. Dalej organizował swoje spotkania. Wydawał nawet gazetkę. Dotyczyła ona głównie jego działalności i wynikało z niej, że hipisi interesują się tylko modlitwami i pielgrzymkami. Taka odmiana ruchu oazowego, ale długowłosa i dziwnie ubrana.

Jakub przeczytał dwie pierwsze części mojej opowieści i powiedział, że jest nieźle napisana, ale niemoralna i niebudująca. Odradzał mi w związku z tym publikację. Cóż, moja opowieść, została poskładana z prawdziwych wydarzeń mających miejsce na przestrzeni lat 1973 - 1981 (chodzi o dwie pierwsze części), a w Ewangelii stoi jak byk, że Bóg posługuje się tylko prawdą, nie kłamstwem. Jeśli zaś idzie o przekazywanie treści tylko moralnych i budujących, to przez ostatnie czterdzieści lat coś takiego robi władza komunistyczna, a to się Jakubowi nie podoba. Jednak go rozumiem. Trudno jest przestać być fragmentem systemu. Jeśli idzie o rzeczywiste zarzuty przeciw Jakubowi, to słyszałem dwa. Po pierwsze nadawał się do rządzenia, a nie do współpracy. Po drugie, niestety zbyt mocno uzależniał od siebie pacjentów. To bardzo niepokoiło Marię.

- Uzależnienie pacjenta od terapeuty jest na pewnym etapie konieczne, - tłumaczyła mi. - Ale późniejsze przerwanie takiego uzależnienia wymaga sporych kwalifikacji, by nie zaplątać się w poważne kłopoty i nie skrzywdzić pacjenta. Zwłaszcza jeśli pacjent i terapeuta są różnych płci. Większość osób od niego uzależnionych to dziewczyny i boję się, by nie doszło do tragedii. Przy jego dyletanckim podejściu do psychoterapii to wyłącznie kwestia czasu.

- Tobie też zdarzały się takie problemy?

- Owszem. Przy mojej pierwszej terapii. Skończyło się to małżeństwem. Ale Jakub jest zakonnikiem.

* * *

Wpada do nas załamana Aśka. Właśnie poinformowano ją o śmierci Henasa. Henas - stary hipis, był starym człowiekiem, gdy ja jeszcze w ruchu byłem małolatem. Włóczęga, filozof, uwielbiał piwo. Opowiadają o nim, jak na jednym z pierwszych częstochowskich zlotów milicja usiłowała rozpędzić zlot. Ludzie siedzieli wtedy na ziemi zbitym kręgiem trzymając się wzajemnie za pasy tak, że milicja nie była w stanie wyrwać z kręgu nikogo. I wtedy ci, co byli w samym środku unieśli na swych ramionach długowłosego małolata. To był właśnie Henas. Grał na gitarze śpiewając w twarze milicjantom pieśń, chyba przez siebie samego ułożoną. Jedną z pierwszych pieśni polskich hipisów:

- A przecież niebo! Niebo jest dla wszystkich!

A przecież wiatr w gałęziach wszystkim gra!

Nie było mnie wtedy jeszcze w Ruchu. Scenę odtwarzam z opowiadań innych. Prawda czy legenda? Na ile pamiętam Henasa, mogła to być prawda. A jeśli legenda, to na tyle piękna, że warto ją utrwalić. Pamiętam Henasa jeszcze ze zlotów na początku lat osiemdziesiątych. Później przestał przyjeżdżać. Znalazł jakąś dziewczynę, zamieszkał z nią. Chodziły wieści, że był bardzo szczęśliwy. I nagle z nieznanych przyczyn powiesił się. Kruszy się stary Ruch. Ilu nas jeszcze zostało?

* * *

Maria pojechała z Prezesem na zebranie zarządu do Warszawy. Jest między nami umowa, że gdy wyjeżdża, to mogę sobie nocować w domu hipisów. Tak więc wziąłem z Rynku dwie hipiski. Ułożyłem je do snu w drugim pokoju. Dawniej, na poprzednim mieszkaniu, goście układali się na jednym posłaniu z nami. Oczywiście tylko ci, którzy się zmieścili. Płeć osób nie grała żadnej roli i pewnego razu Jasio Buntownik strasznie się zbulwersował, pewną sytuacją. Pierwszy szok przeżył w pociągu jadącym z Warszawy do Krakowa, gdy zobaczył, że jadę z pewną znajomą, z którą droga mi wypadła. Nie chodzi zresztą o sam fakt wspólnej podróży. Najbardziej wstrząsnął nim fakt, że nie tylko nie będę tego ukrywał przed Marią, ale nawet zabiorę dziewczynę do nas, do domu. Przecież po podróży trzeba się porządnie wyspać! Zupełnie się załamał, gdy przyszedł z nami na chatę. Na podłodze spało sobie dwóch znajomych hipów, a trzeci chrapał sobie na wersalce. Obok Marii. Spodziewał się piekielnej sceny, ale zobaczył tylko, że trąciłem delikwenta i poinformowałem, że chcę się położyć spać. Hipis grzecznie zabrał śpiwór i przeniósł się na podłogę, obok dziewczyny, z którą przyjechałem. Ja zaś, przywitawszy się radośnie z Marią, położyłem się obok niej. Jasio był przerażony.

Powtarzam. Hipisi to nie chodzące cnotki. Po prostu, skoro seks nie jest u nas owocem zakazanym, tylko erotomani bez przerwy się za nim uganiają.

Ale wracajmy do dwóch hipisek śpiących sobie w drugim pokoju. Nad ranem wpada milicja. Tym razem byli grzeczni. Sprawdzili dokumenty i to, czy nikt nie jest poszukiwany. Przed wyjściem ich szef pokiwał głową.

- No tak. Żona wyjechała, a ty sobie od razu panienki sprowadzasz.

- Ależ skąd! Widzi pan przecież, że spały w sąsiednim pokoju.

- Nie opowiadaj, - uśmiechnął się porozumiewawczo. - Co byłby z ciebie za chłop, gdybyś z takiej okazji nie skorzystał.

Po ich wyjściu długo medytowałem nad paranoją, w jaką skwery wpędzili swoją kulturę. Z jednej strony seks to grzech, a tak zwaną rozpustę piętnuje zarówno religia, jak i moralność świecka. Z drugiej zaś, drwi się z każdego, kto nie wykorzysta każdej okazji do radosnego świntuszenia. Każdy, kto nie pozuje na supermana, jest wyśmiewany jako idiota lub nienormalny. I dziwić się potem, że cała cywilizacja i zasady moralne skwerów są totalną paranoją! I żaden z nich nie rozumie, że u nas człowiek kocha się tylko wtedy, gdy ma ochotę, a nie zawsze musi mieć.

* * *

Wracam znów do pracy na Akademię. Zaczął się rok akademicki, studenci wrócili. Dostaję pracownię. Pracuję już dwa dni. Studenci zaczęli szkice, gdy okazuje się, że nie da się mnie wpisać na listę plac, bo nie mam dokumentów. Asystent jest zdenerwowany. Studenci załamani. Zaczęli już mnie rysować, a tu muszę odejść z roboty, bo nie da się mnie zatrudnić.

- W porządku - mówię do asystenta. - To popracuję te dwa czy trzy tygodnie za darmo. Póki nie skończą pracy. Potem pójdę.

- Ale przecież nie będziemy mogli panu zapłacić!

- Toż przecież mówię, że będę pracował za darmo. Szkoda mi studentów i tyle.

- Nie! Tak przecież być nie może. Pan naprawdę nie chce pieniędzy?

- Chcę. Oczywiście. Ale w tej sytuacji obejdę się bez nich. Szkoda mi ludzi.

Asystent poszeptał z profesorem, pogonili po biurach, kadrach i załatwili. Pracuję i jestem wpisany na listę płac na pałę na podstawie zmyślonych danych. I tak nikt nie będzie sprawdzał. Ale ja mam większą satysfakcję niż pracę i pieniądze. Pokazałem ludziom, że istnieją większe wartości niż pieniądz. Po prostu zwykła, ludzka, wzajemna życzliwość, którą w związku z sytuacją okazaliśmy sobie wzajemnie. Przy tym zagrałem na nosie wszechwładnej biurokracji.

* * *

Jak się pracuje, to można sobie załatwić kartki na mięso. Mogłem to zrobić wcześniej, gdy w urzędzie wydawali wkładki dla niepracujących, ale mi się nie chciało. Teraz, zachęcony przez Marię, idę.

- Zgubił pan wkładkę na kartki? - pyta urzędniczka.

- Nie, nie miałem jej jeszcze.

- Jak to nie miał pan?

- Zwyczajnie.

- To skąd pan brał masło i mięso?

- Znikąd, obywałem się bez nich.

- To czemu pan dotąd wkładki nie wyrobił?

- Wie pani, ja nie lubię chodzić po urzędach. Nie chciało mi się.

- Boże! Co za ludzie żyją na tym świecie. Pan weźmie ten druk i go wypełni. Niech pan napisze, dlaczego pan wkładki nie wyrabiał, a ja ją panu wypiszę.

- Co mam napisać? Prawdę?

- A niech pan pisze, co chce. Jeszcze dowód od pana proszę.

- Ale ja dowodu też nie mam.

- Chryste Panie! Zupełnie bez dokumentów?!

- Tak źle nie jest. Mam zaświadczenie z Kobierzyna o leczeniu. Tam jest moje nazwisko i adres.

- Acha. To niech pan to da. Jak pan dowód wyrobi to proszę przyjść do uzupełnienia danych.

W rubryce wpisałem: "Wkładki do tego czasu nie wyrabiałem z powodu niechęci do załatwiania spraw urzędowych". Pewnie do tej pory dokument ten spoczywa w archiwach dzielnicy Krowodrza.

* * *

Przed paroma dniami przyszła wiadomość z Białegostoku. Najbliższy przyjaciel Prezesa, stary ćpun powiesił się. Prezes jest wstrząśnięty. Wziął urlop i pojechał na pogrzeb. Po powrocie pokazuje nam rysunek, który zmarły wykonał i miał go wysłać do krakowskiego Monaru, ale nie zdążył. Przekazała go Prezesowi rodzina nieboszczyka. Rysunek jest propozycją plakatu. Na podium stoi młody człowiek w punkowskim stroju. W dole kłębi się tłum gapiów a z nieba samoloty w kształcie strzykawek zrzucają bomby w postaci tabletek. Poniżej napis po angielsku. Prezes tłumaczy go nam: "Proszę o minutę ciszy. Moje pokolenie umiera".

Kategorie

Komentarze

Już bardzo dawno było mi dane przeczytać tę książkę.Szukałam jej przez długi czas wszędzie gdzie tylko mogłam.Niestety..........I jakia ogarnęła mnie radość kiedy przez przypadek odkryłamją w internecie. Ogromne dzięki!!!!!!!!!!!1

Przeczytalem... wszystko to prawda, co Wojtek napisal...Tak bylo- Z Hermesem, z Ela, z nami wszystkim wtedy...
Smutna ta opowiesc, ale prawdziwa...W kazdym badz razie dzieki Wojtku za przeniesienie w dawne czasy....

Asyz

Od kilkunastu lat ta ksiązka jest w jakiś sposób towarzyszem mojego życia. Nie wiem juz ile razy ją czytałam, ale za kazdym razem wzrusza, czasem bawi, ale i smuci. Ten mistycyzm jest obecny... nie tylko w tytule... :) Polecam wszystkim, którzy poszukują w zyciu czegoś więcej... magii, duchowości...

Mam pierwsze wydanie tej książki i czytałam ją co najmniej kilkanaście razy. Za każdym razem wsiakałam na kilka godzin, żeby przeczytać od razu wszystko. I za każdym razem mam to samo poczucie, że urodziłam się za późno. To wszystko jest tak głęboko w moim sercu, we mnie. Mogę śmiało powiedzieć, że ta książka wytyczyła szlak mojej drogi życiowej i wszelkich poszukiwań... zastanawia mnie forma opublikowana w internecie, czy to oznacza, że książka wyszła bez ostatniego IV rozdziału? pozdrawiam wszystkich w pokoju i miłości

Również czytałam tą książkę i mam identyczne odczucia.

Zajawki z NeuroGroove
  • Etanol (alkohol)
  • Kodeina
  • Pozytywne przeżycie
  • Tytoń

beznadziejne samopoczucie; nadzieja na poprawę stanu psychicznego; w domu; plener

Mam 20 lat i życie podobne do Waszego... a może jednak nie. Od czterech lat cierpię na fobie społeczną, myślę że spory wpływ na jej powstanie miała marihuana. Czym jest fobia? Najkrócej mówiąc, jest to strach i lęk przed ludźmi i ich oceną. Po więcej informacji na ten temat odsyłam do Google. Zrozumieć jak ciężko żyje się z takim schorzeniem może tylko ten kto na to cierpi. Ostatnie cztery lata uznaje za pustkę w swoich wspomnieniach i życiu, a koda pozwala mi na chwilowe wyciszenie i pozwala mi na odczucie radości z życia... Traktuję ją trochę jak lek na swoją fobię.

  • Lophophora williamsii (meskalina)
  • Pierwszy raz

Pozytywne nastawienie, radość, osoba zdecydowana do brania substancji, planowała to dużo wcześniej. Tolerancja zerowa/ bardzo niska. Otoczenie przyjazne, znane osobie; jej własne mieszkanie, z jej ulubioną muzyką - nad ranem otoczenie jej domu.

Zacząć muszę od przyznania się, że nie byłem bezpośrednio obok osoby podczas spożywania przez nią substancji. Informacje podane w raporcie mogą więc lekko odbiegać od rzeczywistości. Całość raportu była mi składana przez telefon, od etapu planowania do wieczora następnego dnia, gdy przeżywała efekty "po". Mimo to, zdecydowałem się dodać raport przez braki w informacjach o przeżyciach z meskaliną na stronie, tym bardziej w takim miksie

  • Dekstrometorfan

Ten faq jest zbiorem moich doświadczeń z dxm oraz informacji znalezionych w internecie.




randomness