Rozmowa z Giulianą Sgreną Była korespondentką w czasie konfliktów w Somalii, Algierii i Afganistanie. Ale ostatni wyjazd do Iraku podciął jej skrzydła. Włoska dziennikarka Giuliana Sgrena przestała wierzyć w moc słowa. Zwłaszcza gdy relacjonowanie odbywa się pod dyktando sił zbrojnych. La Vanguardia: Pani misja w Iraku nie zakończyła się szczęśliwie. Giuliana Sgrena: Zostałam porwana 4 lutego 2005 roku w czasie mojej ósmej podróży do Iraku, dokąd udałam się, aby przeprowadzić wywiad z uchodźcami z Faludży. Spotkałam się z bardzo wrogim nastawieniem. Zauważyłam, że Irakijczycy nie dostrzegają już różnicy między cudzoziemcami i każdego przybysza z Zachodu uważają za wroga. W pomieszczeniu, w którym przetrzymywano mnie przez 28 dni, nie było światła. Godziny ciągnęły się w nieskończoność. Wiązałam supełki na frędzlach mojego szala z paszminy, żeby nie stracić poczucia czasu i nie zwariować. Faludża jest uważana za symbol oporu. Jej mieszkańcy zbuntowali się, ponieważ Amerykanie nie respektowali zasad porozumienia zawartego z tamtejszą starszyzną. Irakijczycy zobowiązali się, że nie będą stawiać oporu, jeśli Amerykanie nie wkroczą do miasta. Ale wkroczyli. Zajęli szkołę i zabili 16 osób. Od tego incydentu rozpoczęła się eskalacja przemocy. Ci, którzy przeżyli, opowiadają straszne historie. Amerykańscy marines wchodzili w nocy do domów, zabierali pieniądze i biżuterię. Usprawiedliwiali się mówiąc, że te pieniądze miały służyć finansowaniu partyzantów. Zawsze w takich wypadkach aresztowali kogoś z rodziny, nie wyłączając kobiet i dzieci. Pewnego dnia Amerykanie zaprosili przez megafon wszystkich mieszkańców, by przyszli po zaopatrzenie do miejscowego punktu Czerwonego Krzyża. Okazało się, że to była pułapka: zatrzymali wtedy i przesłuchiwali wszystkich mężczyzn. Musiała pani brać pod uwagę możliwość porwania. Owszem, ale do czasu tej ostatniej podróży uważałam, że należy podjąć to ryzyko, aby informować opinię publiczną o wydarzeniach w Iraku. Po tym, co spotkało mnie i innych korespondentów (w ciągu trzech lat zamordowano 88 dziennikarzy, a 38 uprowadzono), myślę, że niezależne dziennikarstwo w Iraku nie jest już możliwe. Dziś możemy jedynie pojechać tam razem z wojskiem i relacjonować to, co mówią żołnierze. W Iraku nie ma już niezależnych dziennikarzy zagranicznych i to jest poważny problem. Czy te 28 dni w niewoli zmieniły pani życie? Wiedziałam, że wojna i okupacja skłaniają ludzi do brutalności. Wciąż jednak zadaję sobie pytanie: po co porywać taką dziennikarkę jak ja, która zawsze występowała przeciwko wojnie? Czy to znaczy, że Irakijczycy nie są zainteresowani tym, by świat poznał ich własną wersję wydarzeń? Chcą tego ci, którzy stosują bierny opór. Ale ugrupowania zbrojne, nieważne jakiej maści, chcą po prostu kontrolować przepływ informacji. Zakładnicy są dla nich rodzajem broni. Są wszystkim, tylko nie żywymi ludźmi. Najgorsze chwile przeżyłam krótko przedtem, zanim Silvio Berlusconi przyjął ultimatum terrorystów. A brzmiało ono: „Jeśli do poniedziałku wieczorem nie ogłosicie wycofania swoich oddziałów, zabijemy ją”. Przypomniałam sobie wtedy wszystkich tych pomordowanych dziennikarzy i działaczy na rzecz pokoju. Przed oczami stanęła mi Margaret Hassan, żona Irakijczyka prowadząca w Bagdadzie działalność humanitarną na rzecz miejscowej ludności i jej rozpaczliwy apel do Tony’ego Blaira, aby wycofał brytyjskie wojska z Iraku. Była pani sfrustrowana Przede wszystkim czułam wściekłość i przerażenie. Dzięki tej wściekłości nie poddałam się. Rozpłakałam się tylko, kiedy mnie filmowano, bo pomyślałam, że po raz ostatni zwracam się do mojego chłopaka. Czułam się jak więzień i ofiara wojny, przeciwko której protestowałam podobnie jak wiele innych osób. Wtedy nasze wystąpienia na nic się nie zdały. Jako zakładniczka czułam się, jakbym została podwójnie pokonana. Ale najgorsze spotkało panią już po uwolnieniu. Porywacze zostawili mnie w opuszczonym samochodzie z zawiązanymi oczami: „Obiecaliśmy, że dotrzesz żywa do Włoch, ale może się zdarzyć, że Amerykanie na to nie pozwolą” – usłyszałam. Myślałam, że to tylko takie głupie gadanie, do czasu, gdy przyjechali po mnie dwaj agenci włoskiego wywiadu wojskowego. Musieliśmy dostać się na lotnisko i powiadomiliśmy o trasie naszego przejazdu amerykańskie wojsko. Mimo to nas ostrzelali. Czy mogła to być pomyłka? Włoscy specjaliści stwierdzili po oględzinach naszego samochodu, że nie jechał on z taką szybkością, o jakiej mówili Amerykanie. To nieprawda, że próbowali nas zatrzymać. Zaatakowali nas, kiedy tylko dostrzegli nasz samochód wyłaniający się zza niewielkiego wzniesienia. Strzelali w koła czy do pasażerów? Oddali trzy serie z karabinów maszynowych mierząc w okna. Dowódcę patrolu oskarżono o zabójstwo, ale prawdopodobnie on tylko wypełniał rozkazy. Wszystkie rozmowy telefoniczne prowadzone przez wojskowych są nagrywane. Gdy jednak poproszono o udostępnienie taśm, okazało się, że zostały zniszczone. W czasie strzelaniny Nicola Calipari, agent włoskiego wywiadu, pchnął mnie na podłogę i zasłonił własnym ciałem. Kiedy udało mi się wreszcie poruszyć, usłyszałam rzężenie. To potworne uczucie widzieć, jak ktoś umiera tuż nad tobą. Straszna jest też świadomość, że ktoś zginął, aby cię ochronić. Pani też odniosła obrażenia. Kula przeszyła mi ramię i pocisk dotarł aż do płuca. Między agentami włoskimi i amerykańskimi panowało ogromne napięcie, ponieważ Amerykanie nie chcieli się zgodzić na żadne negocjacje z porywaczami. Ta historia odmieniła całe moje życie. Nie mogę już realizować moich planów. Boję się ciemności, a kiedy jestem wśród ludzi, denerwuję się i nie mogę się skupić. Ciągle mam poczucie zagrożenia, niezależnie od tego, co robię. Ucierpiały także pani przekonania? Porwanie wpłynęło na mnie w dwojaki sposób. Po pierwsze uniemozliwiło mi dalsze wykonywanie zawodu, po drugie utwierdziło mnie w moich przekonaniach politycznych. Fakt, że zostałam ostrzelana przez oddział koalicyjnych wojsk, świadczy o tym, że wojna i obalenie Saddama Husajna nie przyniosły wcale wolności Mezopotamii, tej kolebce cywilizacji. Spowodowały tylko jej odczłowieczenie.
źródło: LaVanguardia