Witam,
Na początek może przybliżę kontekst całej sytuacji. Otóż od jakiegoś czasu nie czuję się zbyt dobrze, a jeśli mam być szczery, to w kwestii samopoczucia występuje u mnie jedna, wielka chujnia...
Wiedziony tymi objawami, jak i kilkonastoma dniami spędzonymi w łóżku, postanowiłem poszukać pomocy u psychiatry. Ten zaś, po dokonaniu wywiadu stwierdził u mnie epizod depresji i przepisał leki. Oczywiście gdyby to było „wyznajemy.pl”, nazwy leków byłyby pominięte, jednakże z uwagi na charakter tegoż portalu pozwolę sobie przybliżyć szczegóły farmakoterapii.
Tak więc dostałem antydepresant z grupy SNRI o nazwie Venlectine, oraz doraźnie znany wszystkim i lubiany Alprazolam. Odstawiłem alko, jednak po kilkunastu dniach trzeźwe spojrzenie na świat zaczęło być mocno męczące.
Tutaj wtrącenie- zanim w ogóle podejrzewałem, że kiedykolwiek zachoruję na depresję, trochę eksperymentowałem z różnymi środkami. Moje doświadczenie pozwoliło mi stwierdzić, że benzosy nie działają tak jak bym chciał, a hydroksyzyna jedynie zamula. Potrzebowałem więc czegoś mocniejszego...
Jak to mówią; „każdy zna kogoś, kto zna kogoś”. Popytałem wśród znajomych o lekarza bez zbędnej w obecnej sytuacji etyki lekarskiej i poprosiłem o receptę na Sanvale lub stilnoxy (jeden chuj, to i to Zolpidem 0,1mg). Po jej zdobyciu bezzwłocznie udałem się do apteki. Dostałem lek Nasen, czyli w sumie to samo. Przeraziło mnie, jak bardzo byłem z tego zadowolony...
Receptę zrealizowałem chwilę przed 5-cio godzinną zmianą w pracy. Pracuję w sklepie sportowym, zatem kontakt z ludźmi mam praktycznie cały czas.
To mój piąty dzień w pracy po L4 z powodu depresji. Trzy jebane tygodnie. Jakby to mogło cokolwiek zmienić. Wiedziałem, że na „sucho” tej pracy nie przetrwam. Postanowiłem więc stosować microdosing nasenków, żeby mieć generalną wyjebkę i szybszy upływ czasu. Podczas piątkowej zmiany nawet mi się to udało. Troszeczkę świrowałem, ale ogółem spełniając obowiązki zaznaczone w umowie z powodzeniem opuściłem zakład pracy w pojeździe prowadzonym przez moją dziewczynę. Ciekawym jest, że nawet ona się nie zorientowała, choć zna mnie na wylot. Spędziliśmy później miły wieczór.
Ci z Was, którzy z zolpi mieli do czynienia wiedzą, jak to gówno ryje pamięć. Dlatego nie przytoczę konkretnej dawki, jaką wówczas przyjąłem. Ale to nieważne, ciekawsze rzeczy dzieją się później...
Nadchodzi sobota, dla wielu długowyczekiwany niemalże dzień pański.
Dla mnie?
Dzień, kurwa, jak codzień i do roboty trzeba iść, na zmianę 12-21. Co sprytniejsi z Was szybko policzyli ile czasu męczyć się musiał ten, co pięciu godzin bez wspomagacza nie wytrzymał. Zatem czas rozpocząć zabawę.
Przed wyprawą moja Luba oświadczyła mi, że dziś mam nie brać żadnych leków, bo sam prowadzę samochód. Oznajmiłem jej, że uwzględnie dawki nie zaburzające czynnosci motorycznych (to mozliwe z zolpi?) i bezpiecznie zjawię się w domu o 21:30. Jak zapewne sie domyslacie- tak sie nie stało. Ale po kolej...
Punkt 12 stawiłem sie na dziale. Silna ekipa, dzień ciężki, będzie się działo. Roboty jest na prawdę sporo. Mi się ona nie klei jakoś szczególnie, wiec postawiłem poprosić o pomoc doręczyciela. I tu zjawia sie gwóźdż programu- on jeden mnie wybawi- to ten NASEN, co zolpidem trawi.
Zacząłem delikatnie. Mając na uwadze sporą przerwę w tego typu zabiegach; na pierwszy dose wjechalo pół tabletki.
Co bardziej doswiadczenj wiedza, że z zolpi najlepiej zapodać jakiś alkohol. Niestety, u mnie w pracy sie nie da, zatem jedynym slusznym wnioskiem jest: zwiekszyc Zoolpiii. Wleciała tabletka number 1, 2, 3, 4 i chyba fajw. Tu zacząłem się lekko odklejać. Dziwność tego odczucia polega chyba na tym, że nie zdajesz sobie za bardzo sprawy z odurzenia. To nie jest jak po zajaraniu, gdzie włącza Ci się „ganja mode” i robisz rzeczy przynależne do tego stanu. Tu sprawy wyglądają inaczej...
Z relacji świadków wynika, że zachowywałem się... dziwnie. Nie robiłem nic nieodpowiedniego, wykonywałem swoją pracę ale było we mnie coś, co odbiega od normy.
Z moich doświadczeń wynika, że zwyczajnie nie pamiętam ostatnich dwóch godzin w pracy. Tego dnia wleciało chyba 9 tabletek po 0,1mg Zolpidemu, nieświadomie. I gdyby na tym sprawa sie zakończyła, to nie pisałbym dziś tego postu...
Niestety, praca się kończy, ja zostałem po godzinach próbując jeszcze napisać maila do szefa. Jednakże, ci z Was, którzy tę substancję znają wiedzą, że po przedawkowaniu zolpidemu litery na klawiaturze raczej się nie kleją...
W każdym razie, z pracy wygoniono mnie w końcu o 21:20, wiec najwyższy czas udać się do domu. Przed zażywaniem wmawiałem sobie, że będę po zolpi wiec w aucie mam się ogarnąć i jechać na maksa bezpiecznie. I może w przypadku alkoholu taka mantra by zadziałała, ale zolpi kompromisów nie uznaje. Bierze Cię w sen na jawie i zwyczajnie zmusza do robienia głupich rzeczy... Ruszyłem zatem na piskach, bez świateł, zahaczając o nie jeden krawężnik. Tyle pamiętam. Następną sceną, jaką kojarze jest ostre hamowanie przed kolumną samochodów na światłach, kolejną zaś- ostatnia scena tej „podróży”. Po przejechaniu około 4km (?) na nieświadomce ocknąłem się, gdy spod maski poleciał mi dym. Stałem na jednej z głównych dróg, a samochód nie dawał znaku życia. Probowałem go
przepchnąć, jednak flak w lewym kole to uniemożliwiał. Po jakimś czasie znaleźli mnie znajomi, podjechał przypadkowy gość lawetą i odstawiliśmy auto na parking. Świadkowie twierdzą, że byłem bardzo wesoły i nie do końca zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji.
Reasumując, po zolpi można odjebać gówno życia, ale jest w tej substancji coś, co pociąga. Warto zatem ustawić sobie warunki minimalizujące ryzyko przypału i relaksować się, dryfując gdzieś między świadomością a snem...
Pozdrawiam i życzę wesołych tripów 😉