1. Czarne, błyszczące buty FBI
Dobrze pomyślane, Cool Breeze. Cool Breeze to koleś z trzy- lub czterodniowym zarostem, który siedzi obok mnie na metalowej podłodze otwartej paki furgonetki. Podskakujemy razem. Zanurzamy się, wynurzamy, kołyszemy na boki na kiepskich resorach, jak w łódce. Z tyłu za furgonetką San Francisco oddala się w dół w podskokach. Nie kończące się szeregi wykuszowych okien, slumsy z widokiem na morze kołyszą się i płyną w dół. Elektryczne szyldy z płonącymi neonowymi kieliszkami martini - w San Francisco symbol baru - tysiące neonowych, karmazynowych kieliszków martini, jeden po drugim, kołyszą się i płyną w dół, a pod nimi setki, tysiące ludzi odwracają się, żeby spojrzeć na tę naszą dziwaczną, zwariowaną furgonetkę, ludzi z białymi twarzami wyciskanymi spomiędzy klap, jak miękkie białe cukierki - kołyszą się i płyną w dół - i Bóg świadkiem, że mają się na co gapić.
Dlatego śmieszy mnie, kiedy Cool Breeze mówi bardzo poważnie, przekrzykując zgiełk: - Nie wiem, kiedy wypuszczą Keseya, nie wiem, czy będę mógł pokazać się w Magazynie.
- Dlaczego nie?
- No wiesz, gliny będą się tam kręcić i panoszyć, a ja jestem na zwolnieniu warunkowym, więc nie wiem.
Dobrze pomyślane, Cool Breeze. Nie prowokuj sukinsynów. Siedź cicho - tak jak w tej chwili. W tej chwili Cool Breeze tak bardzo boi się władzy, że siedzi na oczach tysięcy zdziwionych obywateli, ubrany w kapelusz gnoma w stylu Siedmiu Krasnoludków z Czarnego Lasu, cały w piórach i fluorescencyjnych farbach. Naprzeciwko nas w furgonetce, też na oczach wszystkich, z głową odrzuconą do tyłu i promieniejącą twarzą, klęczy półkrwi Indianka Ottawa, nazwiskiem Lois Jennings. Na środku czoła ma błyszczący, srebrny krążek, który na przemian wybucha światłem, kiedy trafi weń słońce, lub migoce tęczą dyfrakcyjnych linii. No i jeszcze w ręku trzyma colta .45 z długą lufą, ale nikt tam na ulicy nie wie, że to tylko zabawka na kapiszony, kiedy raz po raz strzela pfiuuu, pfiuuu do tych wyciskanych białych cukierkowych twarzy, jak Debra Paget w... w filmie...
- Kesey wychodzi z mamra!
Ci na ulicy gapią się jeszcze na nalepkę na tylnym zderzaku "Custer umarł za wasze grzechy" i ukochanego Lois, Stewarta Branda, chudego blondyna siedzącego za kierownicą też z błyszczącym krążkiem na czole i krawatem całym z indiańskich paciorków. Bez koszuli natomiast, tylko w krawacie z indiańskich paciorków na gołej skórze i w białym rzeźnickim kitlu, na którym wiszą medale od króla Szwecji.
Oto piękny egzemplarz, z aktówką, niezadowoloną miną, jak to po robocie, i... w butach - jak błyszczą! - a to co za cholerne, bitnikowskie świry - i trafiony przez Lois w biały cukierek odpływa w dół w podskokach...
A furgonetka unosi się i nadyma, płonie na srebrnoczerwono, świeci farbami Day-Glo i poważnie wątpię, Cool Breeze, czy w całym San Francisco jest dziś choć jeden glina, który nie wie, że ten zwariowany wehikuł to partyzancki patrol ze strasznej krainy LSD.
Gliny połapały się już w sytuacji, nawet w kostiumach, we włosach w strąki w stylu Jezusa Chrystusa, w indiańskich paciorkach, indiańskich opaskach na czoło, koralikach, kościelnych dzwonkach, amuletach, mandalach, oczach opatrzności, fosforyzujących kamizelkach, rogach jednorożca, koszulach Errola Flynna do pojedynku - ale wciąż nie znają się na butach. Headzi znają się na butach. Najgorsze są czarne, błyszczące, sznurowane. Od nich zaczyna się hierarchia, choć właściwie wszelkie półbuty to brak szpanu. Od nich aż po buty, jakie noszą headzi, lekkie, fantazyjne, buty angielskich modsów, jeśli nic lepszego nie ma pod ręką, ale lepiej coś w stylu meksykańskiej ręcznej roboty z blaszanymi szpicami typu Caliente Dudę Triple A. A więc rozumiesz, FBI - czarne - błyszczące - sznurowane - buty FBI - gdy FBI złapało wreszcie Keseya -
Na pace furgonetki siedzi jeszcze jedna dziewczyna, smagła, drobna, z gęstymi czarnymi włosami, zwana Black Maria. Wygląda na Meksykankę, ale mówi do mnie ze zwykłym, miękkim kalifornijskim akcentem:
- Kiedy są twoje urodziny?
- 2 marca.
- Ryby - mówi. A potem: - Nigdy nie powiedziałabym, że jesteś Rybą.
- Dlaczego?
- Wydajesz się zbyt... solidny, jak na Rybę.
Wiem, że ma na myśli "ciężki". Zaczynam czuć się ciężko. U siebie w Nowym Jorku, powiem ci, Black Mario, uchodzę nawet za swojego kolesia. Ale moja granatowa jedwabna marynarka, szeroki krawat w klowny i... para... błyszczących czarnych półbutów jakoś nie budzą euforii w świecie headów z San Francisco. Lois raz po raz strzela do białych cukierków, Cool Breeze znika we wnętrzu swego gnomiego kapelusza, Black Maria, Skorpion, błądzi po zodiaku, Stewart Brand wije się po ulicach, cekiny eksplodują - i to nic takiego, normalka, normalka w świecie headów z San Francisco, po prostu mała, rutynowa demolka paczek obywateli po drodze, po prostu psychiczny pokarm dla pięknych ludzi, którzy podwożą jakiegoś faceta z Nowego Jorku do Magazynu, aby zaczekać na Wodza, Kena Keseya, który wychodzi z mamra.
O Keseyu wiedziałem wtedy właściwie tylko tyle, że jest bardzo
poważanym, trzydziestojednoletnim powieściopisarzem, w ciężkich
tarapatach z powodu drągów. Napisał Lot nad kukułczym
gniazdem (1962), z którego w 1963 roku zrobiono sztukę teatralną
oraz Sometimes a Great Notion (1964). Zawsze wspominano go
razem z Philipem Rothem, Josephem Hellerem, Bruce\'em Jayem Friedmanem
oraz paroma innymi, jako jednego z młodych pisarzy, którzy mogą
daleko zajść. Był dwukrotnie aresztowany za posiadanie marihuany, w
kwietniu 1965 oraz w styczniu 1966 roku, i uciekł do Meksyku z obawy
przed surowym wyrokiem. Wyglądało na to, że za drugim razem mógł
dostać aż pięć lat. Pewnego dnia przypadkowo wpadły mi w ręce listy,
które Kesey napisał z Meksyku do swego przyjaciela Larry\'ego
McMurtry\'ego, autora powieści Horseman, Pass By, na
podstawie której nakręcono film Hud. Były szalone ironiczne,
w stylu pomiędzy Williamem Burroughsem a George\'em Ade\'em, opowiadały
o kryjówkach, przebraniach, paranoi, ucieczkach przed glinami,
paleniu jointów i poszukiwaniu satori w Szczurzych krainach Meksyku.
Był taki fragment, napisany w stylu George\'a Ade\'a, w trzeciej
osobie, jako parodia tego, co teraz pewnie o nim myślą tam w Stanach,
w normalnym świecie:
"Krótko mówiąc, ten młody, przystojny, cieszący się powodzeniem,
szczęśliwy mąż i ojciec trojga uroczych dzieci, był oszalałym ze
strachu ćpunem, uciekinierem przed wyrokiem za trzy przestępstwa i
Bóg jeden wie ile wykroczeń, a jednocześnie próbował wyrzeźbić sobie
nowe satori - jeszcze krócej mówiąc, to kompletny wariat".
"Ten, który kiedyś był atletą tak cenionym, że powierzono mu
głoszenie sygnałów spoza ringu i awansowano do konkursów o koronę
krajowych zapasów amatorskich; teraz sam nie wiedział, czy potrafiłby
zrobić tuzin pompek. Kiedyś właściciel fenomenalnego konta bankowego,
sypiący pieniędzmi z każdego rękawa; teraz jego biedna żona z trudem
wyskrobała osiem dolarów, aby go wesprzeć w ucieczce do Meksyku, Parę
lat temu pisano o nim w encyklopediach i proszono, aby przemawiał
przed tak szacownymi zgromadzeniami jak Wellesley Club w Dah-la;
teraz nie pozwolono by mu nawet przemówić na zebraniu Komitetu
Obchodów Dnia Wietnamu. Co sprawiło, że człowiek tak dobrze
zapowiadający się, upadł tak nisko w tak krótkim czasie? Cóż,
przyjaciele, odpowiedź znaleźć można w jednym krótkim słowie, w
czterech często używanych sylabach:
- Narkotyki!
- I chociaż niektórzy pomyleni zwolennicy tych chemikaliów mogą
twierdzić, że nasz bohater znany by! ze skłonności do drągów przed
swym literackim sukcesem, musimy podkreślić, że objawił literacki
talent na długo przed pojawieniem się w jego życiu tak zwanych
psychedeli, nie zdradzał natomiast przejawów tego lunatycznego
myślenia, które potem mogliśmy u niego zauważyć!
Po czym dodał:
-(oj tak, szumi wiatr
dawno temu - dawno temu -
bębni krokiew, widzą ściany
...i są drzwi do tego ptaka
w niebie młodych drzew soczystych
dawno temu -
Oj tak chichoczą fale
dawno temu dawno temu
z podrzeczy zabitych kiedy
zło przegnano i wszystkie
znikły drzwi do ptaków
dawno temu wtedy)".
Przyszło mi do głowy, żeby pojechać do Meksyku, odnaleźć go i
napisać artykuł o "młodym powieściopisarzu - uciekinierze z
prawdziwego zdarzenia". Zacząłem rozpytywać się, gdzie mógłby być w
Meksyku. Wszyscy z wtajemniczonego towarzystwa Nowego Jorku wiedzieli
na pewno. Wydawało się, że tego lata właśnie to wypada wiedzieć. Jest
w Puerto Yallarta. Jest w Ajijic. Jest w Oaxaca. Jest w San Miguel de
Allende. Jest w Paragwaju. Właśnie wsiadł na parostatek z Meksyku do
Kanady. I wszyscy wiedzieli na pewno.
Wciąż jeszcze się rozpytywałem, kiedy w październiku Kesey
wślizgnął się z powrotem do Stanów i FBI dopadło go na autostradzie
Bayshore na południe od San Francisco. Pewien agent gonił go w dół
nasypu, dogonił i Kesey siedział teraz w więzieniu. Poleciałem więc
do San Francisco. Udałem się prosto do aresztu powiatu San Mateo w
Red-wood City, gdzie poczekalnia przypominała raczej wejście za
kulisy w Musie Box Theatre. Była pełna wesołego oczekiwania. Był tam
młody psycholog Jim Fadiman - bratanek Cliftona Fadimana, jak się
okazało - Jim oraz jego żona Dorothy radośnie wciskali trzy monety do
I Ching w grzbiet jakiegoś opasłego, tajemniczego tomu z
dziedziny orientalnego mistycyzmu i prosili mnie, abym przekazał
Keseyowi, że te monety się tam znajdują. Była tam także drobna
brunetka z okrągłą twarzą o imieniu Marilyn, która opowiedziała mi,
że była kiedyś nastoletnią dopadaczką, która kręciła się koło zespołu
rockowego pod nazwą The Wild Flowers, ale teraz była głównie z Bobbym
Petersenem. Bobby Petersen nie był muzykiem. O ile mogłem się
zorientować, był świętym. Siedział w areszcie w Santa Gruz, gdzie
próbował walczyć z oskarżeniem. o marihuanę twierdząc, że była dla
niego religijnym sakramentem. Niedokładnie rozumiałem, co wobec tego
Marilyn robiła w poczekalni aresztu powiatu San Mateo, jeśli nie brać
pod uwagę, że jak wspomniałem, było tam niczym w pobliżu służbowego
wejścia do teatru, z Keseyem w roli gwiazdy, która wciąż jeszcze
przebywała w środku.
Była mała przepychanka z klawiszami co do tego, czy wolno mi
wejść i go zobaczyć. Wpuszczając mnie gliny nie mogły zyskać nic
specjalnego. Dziennikarz z Nowego Jorku - to oznacza tylko więcej
reklamy dla tego osławionego bitnika. Tak widzieli Keseya. Był
osławionym bitnikiem dwukrotnie oskarżonym o narkotyki i po co z
takiego robić bohatera. Muszę powiedzieć, że Kalifornia ma niezłych
gliniarzy. Wszyscy wydają się młodymi, wysokimi, krótko ostrzyżonymi
blondynami z wypłowiałymi niebieskimi oczami, jakby przed chwilą
zeszli z papierosowej reklamy. Ich areszty nie wyglądają na areszty,
przynajmniej te części, które widzą odwiedzający, całe są w jasnym
drewnie i jasnobrazowym metalu szaf z aktami, oświetlone
jarzeniówkami, jak sale egzaminacyjne dla kandydatów do służby
państwowej w nowoczesnym budynku pocztowym. Wszyscy gliniarze mówią z
miękkim kalifornijskim akcentem, są schludni i poprawni jak kostka
lodu. Zgodnie z przepisami pozwolili mi w końcu zobaczyć się z
Keseyem w godzinach odwiedzin. Miałem dziesięć minut. Skinąłem na
pożegnanie Marilyn, Fadimanom oraz wesołej gromadce na parterze i
zabrano mnie windą na trzecie piętro.
Winda otworzyła się na wprost malej sali odwiedzin. Było tam
dziwnie. Szereg czterech lub pięciu boksów podobnych do kabin w
dawnych teleturniejach, każdy z grubą, pancerną szybą, za którą
siedział skazany w roboczej koszuli w kolorze więziennego błękitu.
Więźniowie wyglądali jak ułożone na lodzie płastugi. Przed każdą
szybą był parapet, na którym stał aparat telefoniczny. W ten sposób
się tutaj rozmawia. Paru odwiedzających już się garbiło nad
telefonami. I wtedy rozpoznałem Keseya.
Stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, wzrokiem utkwionym w
oddali, to znaczy w ścianie. Miał grube nadgarstki i mocne
przedramiona, które tak skrzyżowane wydawały się gigantyczne.
Wyglądał na wyższego, niż jest naprawdę, może z powodu szyi. Miał
mocną szyję z parą mięśni szyjnych, które wystawały z więziennej
roboczej koszuli jak portowe cumy. Miał masywną szczękę i podbródek.
Przypominał trochę Paula Newmana, tyle że był bardziej muskularny,
miał grubszą skórę i gęste blond kędziory kipiące wokół głowy. Na
czubku był prawie łysy, ale jakoś pasowało to do jego mocnej szyi i
ogólnej budowy zapaśnika. Potem lekko się uśmiechnął. Dziwne, ale na
twarzy nie miał żadnych zmarszczek. Po wszystkich tych pościgach i
tarapatach - wyglądał jak po trzech tygodniach w kurorcie; pogodnie,
powiedziałbym, potem podniosłem swoją słuchawkę, a on podniósł swoją
- a to dopiero Nowoczesność. Dzieliło nas raptem pół metra, ale także
tafla pancernego szkła grubości książki telefonicznej. Równie dobrze
moglibyśmy być na różnych kontynentach i rozmawiać przez wideofon.
Telefony trzeszczały i były naprawdę kiepskiej jakości, zwłaszcza
jeśli wziąć pod uwagę, że łączyły dwa światy odległe o pięćdziesiąt
centymetrów. Rozumiało się samo przez się, że policja podsłuchiwała
każdą rozmowę. Chciałem dowiedzieć się wszystkiego o jego życiu
uciekiniera w Meksyku. Taki tytuł miał wciąż mój artykuł, "Młody
powieściopisarz przez osiem miesięcy ukrywa się w Meksyku". Ale
przecież nie mógł o tym opowiadać przez to dziwaczne połączenie, a
zresztą miałem tylko dziesięć minut. Wyjąłem notes i zacząłem pytać -
o cokolwiek. W jakiejś gazecie znalazłem wzmiankę o tym, jak
twierdził, że czas, aby ruch psyche-deliczny sięgnął "ponad kwas",
więc zapytałem go o to. I zacząłem stenografować w notesie jak
szalony. Widziałem, jak jego wargi ruszały się pięćdziesiąt
centymetrów ode mnie. Jego głos trzeszczał w słuchawce, jakby
dochodził z Brisbane. Wszystko to było idiotyczne. Wyglądało,
jakbyśmy uprawiali jakąś głupkowatą gimnastykę.
- Moim zdaniem - powiedział - czas przejść od tego, co działo się
do tej pory, do czegoś nowego. Fala psychedeliczna rozkręciła się
jakieś sześć, osiem miesięcy temu, kiedy wyjeżdżałem do Meksyku.
Przez ten czas narastała, ale się nie zmieniała. Kiedy wróciłem,
wszystko wyglądało tak samo jak wtedy, kiedy wyjeżdżałem. Po prostu
było większe i tyle... - mówił łagodnym głosem z prowincjonalnym
akcen tem. Niemal czystym akcentem z prowincji, tyle że trzeszczącym
i chry- piącym jak maszynka do mięsa przez te pięćdziesiąt
centymetrów połą czenia. - Nie było żadnej kreatywności, a wydaje mi
się, że moja rola polega na tym, aby pomóc postawić następny krok.
Nie sądzę, aby pojawił się jakiś odwrót od drągów, dopóki nie ma
czegoś nowego, do czego można by zmierzać...
I to wszystko ze zwykłym prowincjonalnym akcentem, o czymś... cóż,
szczerze mówiąc, nie miałem zielonego pojęcia, o czym to wszystko
było. Czasami mówił szyfrem i aforyzmami. Powiedziałem, że słyszałem,
Jakoby nie zamierzał już więcej pisać. Dlaczego?
- Wolę być raczej piorunochronem niż sejsmografem - odparł.
Mówił o czymś zwanym Acid Test - Próbą Kwasu i o formach wyrazu, w
których nie byłoby żadnego podziału pomiędzy nim a widownią. Byłoby
tylko jedno wielkie doświadczenie, ze wszystkimi zmysłami otwartymi
na oścież, słowami, muzyką, światłem, dźwiękiem, dotknięciem -
błyskawicą. - Masz na myśli coś takiego, co robi Andy
Warhol? - zapytałem.
...pauza.
- Bez urazy, ale Nowy Jork jest jakieś dwa lata do tyłu.
Powiedział to z wyrozumiałością, jakąś prowincjonalną
uprzejmością, jakby... - Nie chcę być niemiły dla was, chłopcy z
miasta, ale tu dzieją się takie rzeczy, które nie przyszłyby ci do
głowy, bracie, nawet przez milion lat twoich najdzikszych snów...
Dziesięć minut się skończyło i już mnie nie było. Nic z tego nie
miałem, oprócz pierwszego kontaktu z dziwnym zjawiskiem, z tą dziwną
prowincjonalną charyzmą, personą Keseya. Nie miałem nic do roboty,
jak tylko zbijać bąki w nadziei, że Kesey jakoś wyjdzie za kaucją i
że będę mógł z nim porozmawiać, uzyskać szczegóły z życia
powieściopi-sarza ukrywającego się w Meksyku. Wydawało się to wtedy
bardzo mało prawdopodobne, jako że Kesey był już dwukrotnie oskarżony
o marihuanę i już raz uciekł z kraju.
Wynająłem więc samochód i zacząłem kręcić się po San Francisco. W
pewnym sensie moje najżywsze wspomnienia z San Francisco to jazda z
hukiem pod górę i w dół rewelacyjnym wynajętym autem ślizgającym się
po tramwajowych szynach. Ześlizgnąłem się w dół aż do North Beach,
legendarnego North Beach, sławnej ojczyzny cyganerii Zachodniego
Wybrzeża, zawsze pełnej nadzianych wujków, grasantów na koszt firmy,
długowłosych anglosasko-protestanckich i żydowskich laseczek
dymających się z czarnymi kolesiami. Teraz North Beach umierało. Nie
było już nic, tylko budy z gołymi cyckami. W słynnej głównej kwaterze
Beat Generation, księgarni City Lights, siedział Shig Murao, jej
japoński władca, nachmurzony, z brodą zwisającą jak wiązki paproci i
jałowca na architektonicznym rysunku, skulony obok kasy nad tomami
Kahlila Gibrana, podczas gdy dyplomowani księgowi albo dentyści,
goszczący tu na zjazdach, błądzili poszukując bitników w przerwach
pomiędzy pokazami cycków. Wszystko w North Beach było topless,
wszędzie naguski z biustami powiększonymi zastrzykami silikonowej
emulsji.
Cała akcja - to znaczy kliki wtajemniczonych, które nadawały
oryginalny ton - cała akcja przeniosła się do Haight-Ashbury.
Niedługo tam także pojawią się wszelkie oznaki cygańskiej
koniunktury, pełne gapiów, ciągnące zderzak w zderzak samochody,
autokary - ...a teraz, proszę państwa... Gniazdo Hippiesów... o tam
jest jeden - i pedały, i czarne dziwki, i księgarnie, i butiki.
Wszystko kręciło się wokół Haight-Ashbury i acid headów.
Umierało nie tylko North Beach. Umierał cały staromodny luzacki
styl życia - jazz, kawiarnie, prawa obywatelskie, zaproś czarnucha na
obiad, Wietnam - wszystko to naraz umierało - jak się dowiadywałem -
nawet wśród studentów z Berkeley po drugiej stronie Zatoki, gdzie
biło kiedyś serce studenckiej rebelii. Doszło nawet do tego, że
czarni nie należeli już do wtajemniczonych kręgów, nawet jako figury
z totemów. To nie do wiary. Czarnuchy, kwintesencja ducha luzackiego
wtajemniczenia, jazzu, samego tego języka, stary i jakby, i kumasz, i
cizia, i popelina, i spadać, i siema, i rewe, kwintesencja ruchu na
rzecz praw obywatelskich, dyplomów z Reed College, i mieszkania w
North Beach w okolicach Mason, i dymania czarnych lasek - całe to
wspaniałe, wyrafinowane głaskanie, poklepywanie i otwieranie duszy na
czarnucha - już koniec, skończyło się, nie do wiary.
Tak więc zaczynałem orientować się w tym całym falowaniu i
konwulsjach świata cyganerii San Francisco. Tymczasem jakimś cudem
trzech młodych prawników Keseya, Pat Hallinan, Brian Rohan i Paul
Robertson, miało wyciągnąć go za kaucją. Zapewnili sędziów w San
Mateo i San Francisco, że pan Kesey nosi się z zamiarem pewnego
przedsięwzięcia o doniosłym znaczeniu społecznym. Powrócił z wygnania
z wyraźnym zamiarem zwołania wielkiego wiecu headów i hippiesów w
hali Winterland w San Francisco i nakazania Młodzieży, aby przestała
brać LSD, ponieważ jest niebezpieczne i może usmażyć im mózgi, itd.
Miała to być ceremonia - "kwasowej matury". Mieli sięgnąć "ponad
kwas". Domyślam się, że właśnie o tym mówił mi Kesey. W tym samym
czasie sześciu bliskich przyjaciół Keseya z okolic Pało Alto zebrało
pod zastaw swych domów 35 ooo dolarów na kaucję dla sądu powiatu San
Mateo. Przypuszczam, iż sąd zdawał sobie sprawę, że tak czy owak miał
Keseya. Gdyby teraz uciekł, byłby to taki brzydki numer wobec
przy-jaciół, którym odebrano by domy, że Kesey straciłby wszelką
wiarygod-ność jako narkotykowy apostoł czy ktokolwiek inny. Jeśliby
nie uciekł, byłby zobowiązany wygłosić swoją mowę do Młodzieży - i
byłoby jeszcze lepiej. Tak czy owak, Kesey wychodził.
W Haight-Ashbury natomiast scenariusz ten niezbyt się podobał.
Prędko przekonałem się, że środowisko headów w San Francisco było już
tak wielkie, że powrót Keseya oraz jego plan "kwasowej matury"
powodowały pierwszy wielki polityczny kryzys w ich świecie. Wszystkie
oczy zwrócone były na Keseya i jego grupę zwaną Merry Pranksters.
Tysiące małolatów ciągnęło do San Francisco chcąc żyć LSD i sprawą
psychedeliczną. Sprawa to kluczowe abstrakcyjne słowo w
Haight-Ash-bury. Mogło oznaczać wszystko, -izmy, sposoby życia,
zwyczaje, tendencje, idee, organy płciowe; sprawa i frik; frik
odnosiło się do stylów i obsesji, jak na przykład "Stewart Brand to
indiański frik" lub "zodiak to jej frik" albo po prostu do headów w
przebraniu. Nie było to okreś-lenie negatywne. W każdym razie, ledwie
parę tygodni wcześniej headzi odbyli swoje pierwsze wielkie "be-in" w
Golden Gate Park, u stóp wzgórza prowadzącego do Haight-Ashbury, dla
ironicznego uczczenia dnia, kiedy władze Kalifornii zdelegalizowały
LSD. Był to zlot wszystkich szczepów, wszystkich komun. Wszystkie
friki przyszły i robiły swoje. Zorganizował to head nazwiskiem
Michael Bowen. I zjawiły się tysiące, w kostiumowej gali, dzwoniąc
dzwonkami, zawodząc chórem, tańcząc ekstatycznie, różnymi sposobami
lasując sobie mózgi i demonstrując glinom swoje ulubione satyryczne
gesty, wręczając im kwiaty, zasypując sukinsynów płatkami czułości i
miłości. O Chryste, Tom, było fantastycznie, sfrikowany odlot,
tysiące headów, amatorów odjazdu. Robiliśmy wodę z mózgu glinom i
wszystkim innym. Festyn miłości i euforii. Nawet Kesey, który wtedy
jeszcze się ukrywał, odważył się i na chwilę wmieszał w tłum. I
wszyscy byli zjednoczeni, nawet Kesey - a teraz, nagle, proszę, w
rękach FBI i innych superglin, najważniejszy człowiek pod słońcem,
Kesey, zapowiada, że czas na "kwasową maturę". A to co, do cholery, w
dupę daje, czy co? Ruch na rzecz powstrzymania Keseya nabierał
rozpędu nawet w luzackim świecie.
Podjeżdżamy pod Magazyn w tej zwariowanej furgonetce i - cóż,
pierwsze, co widzę, to że ludzie tacy jak Lois, Stewart i Black Maria
należą do konserwatywnego, refleksyjnego skrzydła Merry Pranksters.
Magazyn mieści się przy Harriet Street, między Howard i Folsom. Tak
jak w prawie całym San Francisco, także na Harriet Street jest
mnóstwo drewnianych domów z oszklonymi wykuszami, a wszystkie
pomalowane na biało. Tylko że Harriet Street leży w dzielnicy slumsów
i pomimo farby wygląda tak, jakby czterdziestu pijaczków wczołgało
się tu w cień, umarło i sczerniało, spuchło i wybuchło, rozpryskując
się w strumienie krętków, które wkręciły się w każdą deskę, w każdą
listwę, w każdą szczelinę, w każdą drzazgę, w każdy łuszczący się
płatek farby. Magazyn okazuje się parterowym garażem opuszczonego
hotelu, którego ostatnim komercyjnym zastosowaniem była fabryka
zapiekanek. Podjeżdżamy do tego garażu, a tam przy wejściu stoi
zaparkowana ciężarówka z budą, pomalowaną Day-Glo na niebiesko,
żółto, pomarańczowo i czerwono, z wielkimi literami BAM na masce. Z
czarnej dziury garażu dochodzą dźwięki płyty Boba Dylana z jego
rubaszną harmonijką i głosem Ernesta Tubba, charczącym przez nos
stare, koślawe śpiewanki...
Wewnątrz, w ogromnym zagraconym pomieszczeniu, krąży coś, co na
pierwszy rzut oka wygląda w mroku na dziesięć lub piętnaście
amerykańskich flag. Okazuje się, że to grupa ludzi płci obojga, w
większości w wieku około dwudziestu paru lat, w białych
kombinezonach, jakie nosi personel na lotniskach, tyle że w całości
obszytych kawałkami amerykańskich flag, przeważnie w gwiazdy na
niebieskim polu, ale także w czerwone paski biegnące pionowo w dół.
Wokoło stoją teatralne rusztowania z narzuconymi kocami służącymi
jako kotary, a całe rzędy wyrwanych teatralnych foteli piętrzą się
pod ścianami razem z wielkimi kupami złomu, sznurów i belek.
Jedna kotara z koca odchyla się i z platformy na wysokości około
trzech metrów wyskakuje jakaś drobna postać. Świeci. Jest to koleś o
wzroście mniej więcej półtora metra, w hełmie lotniczym z I wojny
światowej... świecą łuki i zwoje namalowane na zielono i
pomarańczowo. Także buty. Wydaje się, że zbliża się do nas
podskakując na dwóch fosforyzujących globusach. Zatrzymuje się. Ma
drobną, filigranową, ascetyczną twarz z wielkimi wąsami i ogromnymi
oczami. Oczy mu się zwężają i szczerzy się do nas w uśmiechu.
- Właśnie miałem tam na górze ośmioletniego chłopczyka - mówi.
- Potem zaczyna chichotać przez nos i świecąc odskakuje do kąta
Pomiędzy złom.
Wszyscy się śmieją. Przypuszczam, że to jakiś familijny dowcip. W
każdym razie jestem jedynym, który rozgląda się po rusztowaniu za
zwłokami.
- To Hermit. Trzy dni później widzę, że w kącie wybudował sobie
jaskinię.
Coś większego świeci w środku garażu. Dostrzegam szkolny
autobus... Świeci na pomarańczowo, zielono, karmazynowo, lawendowe,
chlorkowoniebiesko, na każdy wyobrażamy fluorescencyjny odcień
pasteli w tysiącach wzorów, małych i dużych, jak skrzyżowanie
Fernanda Legera z Dr. Strange\'em zderzających się z hukiem i
wibrujących naprzeciw siebie, jakby ktoś dał Hieronimusowi Boschowi
pięćdziesiąt wiader Day-Glo oraz szkolny autobus International
Harvester z roku 1939 i kazał robić swoje. Na podłodze obok autobusu
leży pięciometrowy transparent z napisem ACID TEST GRADUATION -
Matura Kwasowa - nad którym pracuje paru Ludzi-Flag. Bob Dylan
charczy przez nos, ludzie krążą, dzieci płaczą. Z boku stoi facet
około czterdziestki, bardzo muskularny, co widać, ponieważ nie nosi
koszuli - tylko szorty khaki i wysokie buty z czerwonej skóry -
zbudowany jak wszyscy diabli - i wygląda, jakby był w jakimś
kinetycznym transie. Raz po raz podrzuca w powietrze mały, kowalski
młot. Zawsze udaje mu się go złapać za trzonek. Cały czas wymachuje
rękami i nogami. Ramiona mu wirują, głowa podskakuje, a wszystko w
urywanym rytmie tak, jakby gdzieś Joe Cuba grał "Bang Bang", choć w
rzeczywistości nawet Bob Dylan już nie gra. Z głośnika, gdziekolwiek
się znajduje, dochodzi jakieś nagranie, na którym widmowy głos mówi:
"...Kopalnia Nigdzie... mamy papierki od gumy do żucia...", w tle
jakaś dziwaczna muzyka elektroniczna z orientalnymi interwałami, jak
u Juana Ganiło... "Przewrócimy świat na plecy... ryjąc w Kopalni
Nigdzie... dziś i codziennie..."
Podchodzi jeden z Ludzi-Flag.
- Hej, Mountain Girl! Ale odlot!
Mountain Girl jest wysoką dziewczyną, dużą i piękną, z
ciemnobrązowymi włosami opadającymi na ramiona, tyle że ostatnie dwie
trzecie długości tych opadających włosów wygląda jak pędzel zanurzony
w kadmowej żółci. To dlatego, że ufarbowała je na blond w Meksyku.
Odwraca się na pięcie i pokazuje krąg gwiazd na plecach kombinezonu.
- Kupiliśmy je w sklepie z mundurami - mówi. - Czy nie są
wspaniałe! Siedzi tam taki starszy gość i powiada: "Co, chyba nie
wytniecie tych flag i nie poprzerabiacie na kostiumy, prawda?" Więc
mówię: "Nie, bierzemy trąby i idziemy na paradę". Ale widzisz? TO
właśnie dlatego je kupiliśmy.
Pokazuje jeden z guzików przy swoim kombinezonie. Wszyscy
pochylają się, żeby popatrzeć. Na dole, wygrawerowane w secesyjnych
zwojach, widnieje motto: "Nie damy się namierzyć".
Nie damy się namierzyć... najwyższy czas. Już tyle razy
Prankstersi dali się namierzyć glinom z San Mateo, glinom z San
Francisco, glinom z Mexicale Federale, glinom z FBI, glinom, glinom,
glinom...
A dzieci wciąż płaczą. Mountain Girl odwraca się do Lois Jennings.
- Co robią Indianie, żeby dzieci przestały płakać?
- Trzymają je za nos.
- Coś ty?
- W ten sposób się uczą.
- Spróbuje... to brzmi sensownie... - Mountain Girl odchodzi i
bierze swoje dziecko, czteromiesięczną dziewczynkę imieniem Sun-
shine, z przenośnej kołyski z rurek i siatki stojącej za autobusem, i
siada w jednym z teatralnych foteli. Ale zamiast potraktować ją po
indiarisku, rozpina kombinezon i zaczyna karmić.
"...Kopalnia Nigdzie... Nic nie czuło i krzyczało, i płakało...",
brang twiiiiiiiiiing - "...więc wróciłem do Kopalni Nigdzie..."
Żongler młotem kowalskim odfruwa...
- A to kto?
- Cassady.
To uderza mnie jako coś cudownego. Pamiętani Cassady\'ego. Cassady,
Neal Cassady, był bohaterem, Deanem Moriartym z On the Road
Jacka Kerouaca, Denver Kid, koleś, który wciąż pędził samochodem w tę
i z powrotem przez Stany, goniąc i przeganiając "życie". I oto ten
sam facet, już czterdziestolatek, w tym garażu, podrzuca młot
kowalski, podryguje w rytm własnego Joego Cuby i ...gada. Cassady
nigdy nie przestaje gadać. Choć to nie oddaje istoty rzeczy. Cassady
monologuje i wygląda na to, że nie obchodzi go, czy ktoś słucha. Po
prostu włącza mnonolog, sam dla siebie, jeśli nie ma innego wyjścia,
choć wszyscy są mile widziani. Odpowie na wszystkie pytania, choć
niekoniecznie po kolei, ponieważ tu nie możemy się zatrzymać,
następny parking za 60 kilometrów, rozumiecie, sieje wspomnienia,
metafory; literackie, orienta-lne i tajemne aluzje, wszystko to
przedzielane wątpliwym "rozumiecie..."
Komentarze
mmmm :))))