25. Tajny Agent Numero Uno
Pewnego popołudnia Page wpada do la casa grande i mówi:
- Słuchajcie! Jakiś facet po drugiej stronie drogi robi nam
zdjęcia!
No pewnie. Jakiś facet zerka ponad krawędzią okna w nie
dokończonym domku po drugiej stronie drogi na plaży, jeszcze jednym
żuż-lobetonowym Szczurzym cudzie. Słońce blikuje mu w obiektywie
aparatu fotograficznego. Keseyowi bije adrenalina i chce uciekać, ale
Page przeskakuje przez drogę i naciera na domek, jakby to on był tu
właścicielem, Babbs tuż za nim.
W domku znajdują Meksykanina, ubranego jak biznesmen, w
metalicznie połyskującym garniturze i białej koszuli z krawatem.
Wygląda na trochę po trzydziestce.
- A ty co tu, do cholery, robisz? - pyta Page. - Hello,
amigo! - odpowiada, wygląda całkiem spoko. Mówi po
angielsku. - Myślęę, że możee kupięę ten dom. Ta plażaa tutaaj,
podobaa się waam?
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie! - mówi Babbs. Babbs
szczerzy się w swym bajerancko przyjaznym uśmiechu z tak maksymalną
intensywnością, że facetowi na moment znika spoko, ale łapie je z
powrotem.
- Ahaa?
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie!
- Ahaa. Miłoo mii. Lubięę drugieej osobyy opinięę w takiich
sprawaach. No too - na raziee, amigos! - i rusza za próg,
jakby się już oddalał.
- Przyślij nam parę zdjęć, jeśli dobrze wyjdą - powiada Babbs.
- Parę zdjęć?
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie!
- Jakich zdjęć?
- Naszych zdjęć. Lubimy zdjęcia. Mamy ich cały album. Lubimy
zdjęcia nie upozowane, rozumiesz? Założę się, że zrobiłeś
parę niezłych.
- Aha. - Meksykanin wygląda, jakby zamyślił się głęboko. -
Powieem waam, koledzyy, możee mi pomożeciee.
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie!
- Pracujęę dlaa Wywiaduu Meksykańskieej Marynarkii i możee wy
pomożeciee... nam. Doniesionoo nam o rosyjskich łodziach pod wodnych
operujących na tych wodach.
- Łodziach pod-wod-nych! - powtarza Babbs z totalnym bajeranckim
zdziwieniem.
Kilku Prankstersów zebrało się przed la casa grande i
obserwują Babbsa, Page\'a i Meksykanina przed Szczurzym domkiem.
- Ahaa - mówi Meksykanin. - Doniesionoo nam, że tee łodziee
podwodne przyjedżają na brzeg nocami, na tyych wodach. Czy zauwa
żyliście takiego coś?
- Za-u-wa-ży-liś-cie!- mówi Babbs. - A jakże, na miły Bóg,
oczywiście! Powinieneś tu przyjść kiedyś w nocy! Bywa, że
jest ich tak cholernie dużo, że sygnalizacja świetlna nie daje
człowiekowi zasnąć. Niektóre świecą prosto w okna, mrugają coś
zawzięcie, a to jest poważny szyfr. Poważny szyfr. Ale my go
jeszcze złamiemy. Tęgie głowy pracują nad tym u nas. O, ten gość
tutaj - wskazuje na Page\'a i terkoce w kółko o niewiarygodnie
bezczelnych akcjach rosyjskich łodzi podwodnych na tych wodach - gdy
tymczasem drogę przekracza Cassady, podrzuca swój młot, jeden obrót,
dwa, trzy, wysoko w powietrzu kreśli nim pętle, chwyta go za plecami
itd., ale nie patrzy na nich ani przez chwilę. Cassady ustawia cegłę
na płocie jakieś pięć metrów od Meksykanina, ale nic nie mówi, a
nawet nie patrzy, potrząsa rękami i nogami to tak, to inaczej, w rytm
piosenki swego własnego Joego Cuby. A potem rusza z powrotem na drugą
stronę drogi.
- Aha - mówi Meksykanin. - Proszę bardzo, czy mogę spytać o to.
Doniesiono nam o jednym z Rusków, który może lądował tu z łodzi
podwodnej. Jest wysoki na około metr siedemdziesiąt pięć, jest... mus
kularny mężczyzna... wygląda około trzydzieści lat... ma... włosy
blond, jego włosy jest kręcony i jest trochę łysy na czubku... Nie
widzieliście jakiejś takiej osoby?
- Jeden z tych Rusków! - mówi Babbs. - A byłeś na Ulicy
Jedzenia?
- Ulicy Jedzenia?
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie! Na targu. Na targu
słychać wyłącznie rosyjski. Są tam wszędzie. To już ostro
poszło, stary!
Facet przekrzywia głowę i gapi się na Babbsa przez słoneczne
okulary, jakby to mogło dodać mu rezonu -
- i właśnie wtedy -
FIIUUFIIUUFIIUUFIIUUFIIUUFIIUUFIIUUFIIUUFIIU- UFIIUUFIIUU iŁUP!
- Cassady - z odległości sześciu metrów z drugiej strony drogi
zakręcił nagle i odpalił swój dwukilogramowy młot, który zawirował
jak maczeta i roztrzaskał w proch i pył cegłę na krawędzi płotu pięć
metrów od Meksykanina.
- Ahaa - mówi Meksykanin. - Dzięki waam, koledzyy. - Od wraca się
na pięcie i żwawym krokiem odchodzi drogą, wsiada do samochodu i
znika.
Następnego dnia jednakże jest z powrotem, kroczy sprężyście
plażową drogą, więc Babbs wychodzi go powitać.
- Amigo! - powiada koleś. - Czy widziałeś dziś jakichś
Rus ków? - ze wspaniałym, szerokim, perlistym uśmiechem, jakby chciał
powiedzieć, że to wszystko pyszny żart między nami kolegami, co znają
się na rzeczy.
Więc Babbs pomyślał chwilę i mówi, przejdźmy się do polinezyjskiej
knajpy i pogadajmy o całej sprawie. Jak mężczyzna z mężczyzną.
Meksykanin mówi zgoda i ruszają w kierunku miasta, w stronę
polinezyjskiej restauracji. Cóż, przynajmniej facet nie będzie się
kręcił koło la casa grande. Kesey był przygotowany, gotowy
do ucieczki jednym z samochodów. Mógłby uciec do dżungli, ale dżungla
to taki koszmar. Z drugiej strony szosa to także żaden cymes. Jeśli
rzeczywiście są już blisko, mogą zablokować drogę 15 tak prędko, że
nigdy nie uda mu się wymknąć. No tak, w każdym razie wynieść się z la
casa grandę. Wiec on i Stone wsiadają do samochodu Stone\'a,
podjeżdżają na urwisko z widokiem na ocean i biorą po parę machów,
żeby lepiej ocenić sytuację-
Parkują nad urwiskiem i spoglądają w dół na gnijącą czerwoną falę.
Ta pieprzona czerwona fala. Analizują sytuację od tej i od tamtej
strony, a potem Kesey postanawia: nie ma sensu uciekać ani do
dżungli, ani na drogę. To jest ich gra, gra w policjantów i złodziei.
To jest ich film i znają go na wyrywki, oni wiedzą, jak się kończy, i
my wiemy, jak się kończy. Sprawiedliwość tryumfuje po radosnej
pogoni, a w ostatniej rolce filmu Ścigany gryzie cuchnący łajnem pył,
aby pokazać grozę swego ćpuńskiego losu. Jedyne wyjście, to zrobić z
tego film pranksterski i wobrazić weń tego drobnego metalizowanego
kolesia. Nie ma nikogo, do kogo można by pobiec i powiedzieć:
Mamusiu, ten film mnie już nie bawi, jest zbyt prawdziwy, Mamusiu.
Przyparty do muru prawd swej wiary, Majorze, lepiej, żebyś w nie
wierzył! Bo inaczej zjeżdżaj stąd, byle po cichutku... Rozmowa zeszła
na to, jakie widzieli filmy o Ściganym, w których Ścigany zwycięża, i
zgadali się o Casablance z Hum-phreyem Bogartem. Bogarta ścigali w
Casablance na marokańskiej pustyni, prowadził restaurację w czasach
II wojny światowej, był zamieszany w sprawy europejskiego ruchu
oporu, a pewien typ typu Nazi FBI, czy typu Francja Vichy FBI, w
każdym razie typu glina, przychodzi go przesłuchać.
- Po co przyjechałeś do Casablanki? - pyta.
- Z powodu tutejszych wód - odpowiada Bogart.
- Tu nie ma żadnych wód - mówi glina. - Tu jest środek pustyni.
- Naprawdę? - mówi Bogart. - To znaczy, że wprowadzono mnie w
błąd.
I o to chodzi! Film! Więc Kesey i Stone jadą z powrotem i
przyłączają się do Babbsa i meksykańskiego kolesia w polinezyjskim
barze.
Meksykański koleś i Babbs nieźle się zabawili. Na stole stoi sześć
czy osiem butelek po piwie, a meksykański koleś ostro się nawalił i
zrobił wylewny, gestykuluje z patosem, każe im siadać i ciągnie
dalej. Chce wiedzieć, jak Kesey się nazywa, a Kesey mówi, że Sol
Almande. Babbs podał mu jakieś lipne nazwisko, a Stone mówi, że jest
z magazynu "Esquire". Koleś bada kupon na wydatki, który Stone dostał
z "Es-quire\'a", jakby to był jakiś wysoce podejrzany dokument. Potem
dziarskim ruchem wyrywa z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel i
otwiera ro demonstrując wielką odznakę noszącą numer 1.
- A to co? - pyta Babbs.
- To! Jestem agent numero uno! -
- Taj-ny A-gent Nu-mer Je-den! - powiada Babbs.
- Taaaak! Taaaak! Właśnie! Właśnie! Właśnie! - mówi Agent Numer
Jeden, cofając głowę i patrząc na Babbsa z góry. Wygląda jak
skrzyżowanie Zorra z Neronem.
A potem przystępuje do historii swoich słynnych spraw.
- Elizabeth Taylor przyjeżdża do Mexico City? Si. To jest moja
sprawa. Znam ją bardzo dobrze. Si. Przychodzę do niej do hotelu, a
tam wszyscy ci ludzie - Uchhhhhh - rozkłada dłonie i wyciąga
podbródek poniżej obojczyka, jakby chciał powiedzieć, że wątpliwe
jest, aby w ogóle potrafili wyobrazić sobie, ilu tam jest ludzi -
wszyscyy cii funkcjona riuszce, od tego, od tamtego, nawet naa
zewnąątrz w korytarzu, a jeden z nich, ten wielki maricon,
znaczy pedał, mówi do mnie: "Nikomu nie wolno wejść do środka!
Nikomuu!"
- Nikomuu, aj - odpowiadam. On jeest wielkii maricon.
Mówię waam. Oni mają coś takiegoo w wyglądzie, tee maricons.
Oni mają cojinas wielkie jak habichuellas, widać to
na twarzy, słychać w głosie... są miękkie jak gównoo, tee
maricons...
- MARICON! - mówię do niegoo.
- Jegoo głoos jest "uuups!", wieciee?, jak mały ciurek wodyy.
- ZEJDŹ MI Z DROGI, MARICON! - Agent Numer Jeden na wpół zrywa się
z krzesła odtwarzając tę scenę, oczy wyskakują mu zza ciemnych
okularów, rzucają błyski, jakby go galwanizowano tysią cami woltów.
Potem opada z powrotem na krzesło.
- Noooo taaaaak - mówi bardzo łagodnie i uśmiecha jak ktoś gotowy,
aby pogrążyć się we śnie. Z tego, jak to mówi, można wyobrazić sobie
owego maricona zdruzgotanego, jak rozpada się na kawałki, za
mienia w drobne, galaretowate gluty i otwiera drogę do apartamentów
Miss Taylor.
Nie da się już teraz zatrzymać Agenta Numer Jeden. W mózgu bulgoce
mu jeden wyczyn za drugim. Zapędzony do kąta jak szczur, poraża ich
wzrokiem. Już prawie posiekany na strzępy w strzelaninie, wyciąga
rewolwer i oddaje jeden strzał, jeden strzał, amigo, i
sprawa załatwiona. Te sukinsynyy myśląą, że go wykiwaałyy, gotują
się, żeby zrobić swój ruch, a to właśnie on zrobił swój ruch i czeka
na nich, jak wiadro u kranu, i tak dalej.
Dziwne jest wszelako, że żadna z tych słynnych spraw nie ma nic
wspólnego ze słynnymi osobistościami. Wszystko to sprawy o marihuanę,
zazwyczaj z udziałem Amerykanów. Tak jest.
Na koniec wyjmuje swój aparat fotograficzny i każdemu z nich robi
zdjęcie.
Kesey powiada:
- Może przyszedłbyś do nas na zabawę jutro wieczorem? Będzie dużo
ludzi.
- Do was na zabawę?
- Taaak, wydajemy jutro pożegnalne przyjęcie.
- Pożegnalne?
- Taaak. Wyjeżdżamy z Meksyku, wracamy do Kalifornii, więc
wydajemy pożegnalne przyjęcie.
- No to, dzięki, amigo. Przyjdęę.
I tak rozpoczęła się pierwsza Meksykańska Próba Kwasu.
Agent Numer Jeden nie był zapewne najbardziej rozgarniętym gliną
Obu Ameryk, ale ich czas w starym, dobrym Meksyku najwyraźniej się
już kończył. Najwyższa pora, żeby zapuścić Film na wszystkich
projektorach. I w autobusie. Nowa fantazja polegała na tym, aby
wsiąść do autobusu i jechaćj włóczyć się po Meksyku, dawać Próby
Kwasu i być w autobusie, pędzić pranksterski film, cały czas z
maksymalną prędkością.
Odbyli Próbę Manzanillo na dziedzińcu Szczurzej Budy Babbsa pod
auspicjami Purina Chów. Była skromna, wszyscy zabłąkani w tej okolicy
headzi byli mile widziani. Oczywiście nie było Grateful Dead, więc
dali muzykantom z combo latino z polinezyjskiej knajpy dziesięć
dolców, żeby przychodzili i grali w swych przerwach w restauracji.
Tymczasem sami Prankstersi rozwijali wszystkie fantastyczne zwoje
drutu i odlotu, z Gretch na organach, z filmami, światłami i całą
resztą. Noc pełna była błysków odległych błyskawic, co było bardzo
miłe, pranksterscy muzycy skrzeczeli swoje dziwne, chińskie dźwięki,
a elektrony wyły w Szczurzych piekiełkach. Ale ani śladu Tajnego
Agenta Numero Uno.
Kesey faktycznie miał nadzieję, że gość się pojawi. Był
wystarczająco zwariowany, aby nadać się do Filmu. Sam w sobie był
tworem fantazji. W każdym razie lepiej było go mieć tutaj, żeby sobie
zbierał dane do swego bajecznego życiorysu, niż gdyby miał się czaić
w kokosowych palmach i kombinować, jak by tu złapać ich w sidła swej
najwyższej gliniarskiej fantazji. Cóż, gdyby do tego doszło, pójdą z
nim, ale ze świrem i czadem, brzegiem czerwonej fali.
Polinezyjscy grajkowie znowu przyszli i zagrali. Miło było
poszaleć w rytm latynoskich synkop. Potem chwila ciszy, a potem ten
syf -
iHOY! iPRONTO!
ten piskliwy krzyk z drugiej strony Szczurzej Budy. Gdzie ja już
słyszałem ten krzyk, Cosmo?
iHOY! iPRONTO!
I wszyscy kręcą się bezradnie, porażeni, w oczekiwaniu na cios
drapieżnika. Nie ma jak drapieżne szpony meksykańskiej władzy. Cóż,
proszę bardzo - proszę bardzo, popatrzmy na fantazję Federales w takt
muzyki mariacki, jak łamią się na wysokich nutach i od nowa na nie
gramolą, jak dyszą i cwałują ze złotymi kolbami i gwiazdami wyciętymi
w zębach
iHOY! iPRONTO!
Chodźcie do środka, panowie, tu każdy sam płaci za swój bzik -
- a zza rogu wychodzi jedynie właściciel polinezyjskiego pałacu,
wkurzony, ponieważ jego combo buja się tu ze świrami, choć dawno
minęła ich przerwa, a on ma dość problemów z czerwonofalową depresją
bez tych bumelantów i bez tych świrów.
- iHoy! iPronto! - krzyczy. - iPośpieszcie się! iZ
powrotem do roboty! - zagania ich i pędzi precz z delirium w pałacu
Purina Chów.
!HOY! !PRONTO!
Oddalona błyskawica wybucha jak szalona i to jest dobry znak. Film
się kręci.
Nazajutrz Prankstersi odjechali z Manzanillo, bez słowa i bez
ruchu ze strony Agenta Numer Jeden, na luzie, w autobusie oraz
niewielkiej karawanie aut. Ruszyli do Guadalajary, gdzie w jednej z
restauracji dali Próbę Kwasu. Próba trwała dwie noce i każdej nocy
szykownie ubrany Mexicano o solidnej talii odzianej w połyskliwą,
meksykańską, białą wieczorową koszulę pojawiał się w towarzystwie
tancerki go-go i zostawali do samego końca, choć nie brali kwasu.
Uśmiechali się, tańczyli i wyglądali, jakby się dobrze bawili.
Okazało się, że to miejscowy szef detektywów. Żebyśmy nie poczuli się
osamotnieni.
Autobus dotoczył się do Aguascalientes, 550 kilometrów na
pół-nocnyzachód od Mexico City, zwarty i gotowy do Prób Kwasu.
Aguascalientes leży in tierras frescas na wysokości 2000
metrów, późnym latem panuje tam rajski klimat, uroczo dziwaczne
miasto, zbudowane ponad rozległym systemem tuneli wydrążonych
przez... jakąś nieznaną rasę... Prankstersów sprzed tysiącleci. Nagle
Sandy poczuł niezmierny entuzjazm. Zapakował motocykl do autobusu.
Dzień po dniu coraz bardziej krzepki, wszystko z powodu meksykańskiej
przygody.
- Źródła mineralne! - zawołał Sandy. - Musicie ich spróbować!
Ciepła, kojąca kąpiel w mineralnym źródle sącząca późnoletni raj we
wszystkie kości - Przez czystości do boskości.
Aguascalientes, to po to właśnie wszystkie tierras del fuego
piętrzą się skała na skale, to odrobina Nieba na wysokościach.
Mountain Girl słuchała tego wszystkiego i wiedziała, cóż, jak to
się skończy. Utkną w Aguascalientes na resztę dnia. Jeśli było coś,
czemu Kesey nie potrafił się oprzeć, to perspektywa długiej, ciepłej
kąpieli. Za każdym razem siedział w wannie po godzinie, a tu, w
rajskim Aguascalientes, zanosiło się na cztery albo pięć godzin,
lekko licząc.
Więc Kesey i liczni Prankstersi poszli i zanurzyli się w ciepłych
źródłach po dziurki w nosie. Hagen został wydelegowany, aby zostać i
pilnować autobusu oraz całego sprzętu do Prób Kwasu, który był w
środku. Sandy pojechał przewietrzyć się na motocyklu.
Niebawem Sandy pojawił się z powrotem w autobusie. Biła od niego
siła i światłość. Miał na sobie pomarańczową kurtkę świecącą Day-Glo
i mnóstwo Day-Glo na motocyklu, wyglądał zdrowo. Wdrapał się do
autobusu, przeszedł do tyłu i zaraz wynurzył się taszcząc wielki
Ampex.
- Co ty z tym robisz? - pyta Hagen.
- Potrzebuję czegoś ciężkiego, żeby umieścić z tyłu motoru na
próbną jazdę - powiada Sandy. - Mam zamiar zabrać kupę gratów z
powrotem do Nowego Jorku i chcę sprawdzić, jak można manewrować
motorem z czymś takim.
- Cóż, no nie wiem - mówi Hagen. - Tu coś nie gra, stary. Sprzęt
Pranksterski nie powinien opuszczać autobusu. Sam wiesz, co Wódz mówi
na ten temat.
- To wcale nie opuszcza autobusu - protestuje Sandy. -
Chcę tylko przejechać się z tym parę przecznic, żeby zobaczyć, jak
zachowuje się motocykl z obciążeniem.
Przez cały czas Sandy przywiązuje wielką kupę sprzętu do tylnego
siedzenia motocykla. To jest takie ciężkie i nieporęczne, że nie
wydaje się, aby udało mu się przejechać choćby dziesięć kilometrów.
- Chyba nie powinieneś tego robić - mówi Hagen.
- Zaraz wracam - odpowiada Sandy i odpala, a motor aż przy siada z
tyłu.
Mija godzina, dwie, Sandy\'ego nie ma. Hagen się niepokoi. A wtedy
z kąpieli wraca Kesey. - Jedziemy! - mówi. Natychmiast
widzi, co jest grane. To ten fatalny Ampex, o który Sandy kłócił się
ponad rok temu. Sukinsyn się zerwał.
Wskakują do samochodu i ruszają szosą na północ, w stronę
Zaca-tecas. Miał przewagę na starcie, ale daleko nie zajedzie z tak
obciążonym tyłkiem. Mkną poprzez skrzyżowania Coca-Coli z Carta
Blanca w starym, poczciwym Meksyku, i dalej przez Chicalote, Rincon
de Romos i San Francisco, wszędzie zatrzymują się i wrzeszczą do Mex
drug-store\'owych kowbojów na rogu.
- Hej! Widzieliście szalonego gringo na motocyklu, całego na
pomarańczowo?
- Nie. - Nie. - Nie. - A to dranie, są zbyt nawaleni w tych swoich
sandałach, żeby powiedzieć cokolwiek - i pędzą dalej w cuch nącym
łajnem pyle, ale w końcu dają za wygraną i wloką się z powrotem do
autobusu.
- Cholera - mówi Mountain Girl. - Ten Ampex to serce Prób Kwasu.
Całe skomplikowane podłączenie instrumentów, regulowane echo,
synchroniczność, nagrania do Archiwum - nic z tego nie da się zrobić
bez Ampexu. Sandy zabrał Pranksterski Ampex - Prankstersi nie mieli
cienia wątpliwości, że sprzęt był Prankstersów. Nie Prankstersa
San-dy\'ego Lehmanna-Haupta, ale Prankstersów. Rodzina Prankstersów,
Pranksterski Zakon, wyrzeka się wszelkich więzów z normalnego świata,
kontraktów, praw własności i kto jest mi teraz matką, kto bratem? A
on powiódł wzrokiem po nich, którzy siedzieli wokół niego, i rzekł:
Oto jest moja matka i moi bracia! Albowiem ktokolwiek pełni wolę
Bożą, ten jest mi bratem i siostrą, i matką.
Jedyne, co im pozostało, to obraz sukinsyna, jak turla się
Meksykańską Autostradą Narodową, morduje się na swoim suzuki, żeby
przywlec... majętność z powrotem do Nowego Jorku. Nowy Jork. To po to
mu była cała ta para. Dziewięć tysięcy pieprzonych kilometrów na
125-kilogramowym motocyklu, żeby dopaść swoją elektroniczną ruchomość
i targać ją z powrotem, jak szaleniec świecąc Day-Glo w zachodzącym
słońcu na drodze do granicy.
Około półtora kilometra stąd Sandy odpoczywał w cieniu wielkiej
budy z falistej blachy. Obok w pełnym słońcu - pas startowy lotniska
w Aguascalientes i snujący się wokół brunatni Meksykanie w
kombinezonach. Sandy dotrzymał słowa, do pewnego momentu, żeby tak
powiedzieć. Przejechał parę przecznic, tak jak powiedział. Potem
skręcił w prawo i pojechał aż do miejskiego lotniska, zaparkował za
tą budą... i czekał... czy Kesey rzeczywiście był aż tak bardzo
Teraz, taki z niego mistrz jasnowidzenia, że wystrzelił ową strzałę
Zeń... czy raczej pozwoli jemu naciągnąć łuk, a sam przyjdzie prosto
tutaj i od nowa zagoni go do autobusu, pokazując mu tym samym raz na
zawsze, kto ma Moc, kto na zawsze panuje nad jego umysłem...
Dziwne, ale ta paranoja targała nim tylko przez chwilę, kiedy
chwytał oddech tam w cieniu. W istocie był dziwnie spokojny, jakby
pogoń się już skończyła, a nie właśnie zaczęła. Udało mu się. To był
jego film. Wciągnął ich do swego scenariusza. Mikę Hagen. - Có-ó-ó-óż
- powiedział. - No nie wie-e-e-em. Sam wiesz, co Wódz mówi na ten
temat. Wiedział. Był w autobusie przez trzy lata. Ta podróż była
wyzwoleniem i zniewoleniem, wszystkim naraz, wyzwoleniem, mocą, wolą,
najwspanialszą na świecie - tylko czyją wolą? Grupowej świadomości?
Cóż, to nie z grupową świadomością prowadził senne wojny, to nie
grupowa świadomość zakuła go w jarzmo niewoli, to nie osądom
absolutnym grupowej świadomości podlegał, oczekując na jedno jedyne
tajemnicze słówko, co znaczyłoby, w porządku, Sandy.
Naturalnie nigdy nie zamierzał wlec tego wielkiego Ampexu 4500
kilometrów na motocyklu. Kiedy dotarłby do granicy, od nieustannych
wstrząsów zamieniłby się w kupkę błyszczącego złomu, jak
tranzystorowe radia z kwasowego wora Paula Fostera. Ale i nad tym
pomyślał. W Aguascalientes była agencja 345 Railway Express. Mógł
zabrać tam Ampex, wysłać go do Nowego Jorku na koszt odbiorcy i
wrócić na motocyklu wolny jak ptak. Co też zrobił.
*
W rok później rozmawiałem z Sandym w południowej części Central Parku, nad brzegiem stawu. Wyglądał dobrze, silny, spokojny. Kręcił się z ładną blondynką, którą poznałem. Pracował jako inżynier dźwięku w jakiejś firmie płytowej. Długo rozmawialiśmy o jego przygodach z Prankstersami, aż zapadł zmierzch, porównywaliśmy to, co każdy z nas słyszał ostatnio o Keseyu, zaczynało się ściemniać, więc wstaliśmy i wyszli z parku. I cały czas Sandy mówił ciepło o Keseyu, o całym tym doświadczeniu, bez śladu żalu. Zaczynało się ściemniać, wstaliśmy i wyszli z parku. Już mieliśmy się pożegnać, kiedy Sandy odwrócił się do mnie i powiedział: - Wiesz... ja już zawsze będę w autobusie.
- Leo! Leo! Leo! Przecież jesteś Leo, nieprawdaż? Czyżbyś już mnie nie poznawał? Byliśmy braćmi w Lidze i nadal tak być powinno. Obaj byliśmy wędrowcami w podróży na Wschód.
Prankstersi ruszyli w drogę do Mexico City i okolic, dali parę
Prób Kwasu, ale bez specjalnego zapału. Amerykańscy headzi ze szlaku
Aji-jic-San Miguel de Allende-Mexico City zbiegli się dumni -
Taaaak - W Meksyku nadziałem się na Keseya i Prankstersów i
wszyscyśmy przyprawili. Przyszło kilku Indian i odleciało po
cichu.
Tymczasem adwokaci Keseya użerali się z urzędnikami imigracyjnymi
w Mexico City w sprawie wizy dla niego, odpowiedniej na dłuższy
pobyt, a ci byli, na przemian, życzliwi i mniej życzliwi. A potem już
tylko coraz mniej życzliwi. Wyglądało na to, że jeżdżą za nimi tu i
tam, za Prankstersami i autobusem, całe samochody pełne porządnie
ubranych meksykańskich kolesi. Stone widywał ich częściej niż inni,
ale nie przerywał jazdy. Cassady powoził autobusem przez meksykańskie
tierras frias, teraz z nowym celem przed sobą, który polegał na
przejechaniu Meksyku wzdłuż i wszerz bez użycia hamulców i bez
zatrzymywania się przed niczym i nikim, zjeżdżaniu raczej na
rozsypujące się wśród korzeni zarośli pobocza, niż zatrzymywaniu się
przed wozami, samochodami i zwierzętami. Łagodniały mu ruchy, od
spazmokinetycznych skurczów w rytm Joego Cuby, tych gwałtownych,
prostych linii, w nową linię - ta nowa linia - Kesey widzi, że dzieje
się to nawet z odwiecznym Cassadym - ależ oczywiście! - przede
wszystkim z nim - z Ognia w Wodę, od Ery Kamienia do Ery Kwasu i na
chwilę - teraz - Daalej-
Dupę w troki, Kesey! Pora już sprowadzić przyszłość z powrotem do
USA, z powrotem do San Francisco i bezczelnie stawić czoło glinom i
całej tamtejszej reszcie. Urzędnicy meksykańscy dawali do
zrozumienia, że zamierzają go wykopać, może za jakiś miesiąc, pod
pretekstem braku wizy. Ale i tak nie mieliby już pożytku ze Szczurzej
Krainy. Naśmiecili się już do oporu na tym bajkowym śmietniku
Meksyku. Nachapali się. Mieli już... prawdę mówiąc, Majorze, nie było
już źródeł, z których można by się napić, w krainie Szczura.
Obecna fantazja polegała na tym, aby doprowadzić numer z Bandytą
do samego końca, aby zostać Ściganym Prankstersem Extraordinaire na
zgredowskim łonie Baskin - Robbins USA. Nie widzieliście jeszcze
Ściganego Prankstersa? No to popatrzcie na ten film; wciągnie was
natychmiast...
Na swój powrót Kesey wymyślił niezły melodramat. Pomaluj się tak
ostro i tak jaskrawo, żeby cię nie zobaczyli. Wykombinował sobie, że
wślizgnie się z powrotem zgodnie z zasadą, jakoby najciemniej było
pod latarnią. Jeśli narobisz wokół całej sprawy wystarczająco wiele
szumu, nigdy się nie domyśla, że to właśnie ty.
Na przekroczenie granicy Kesey wybrał Brownsville w Teksasie. Było
to najdalej na wschód wysunięte przejście przez granicę z Meksykiem,
prawie nad Zatoką Meksykańską i najmniej prawdopodobne jako
ewentualna droga powrotu headów. Większość headów wybierało drogę
zachodnią, przez Tijuanę, ponieważ wracali do Kalifornii.
Więc założył kowbojski kapelusz i na chwilę przedtem, zanim
Posterunek Celny i Imigracyjny Stanów Zjednoczonych w Brownsville
zapaskudził krajobraz swym widokiem, wynajął od jakiegoś Meksykanina
koślawego białego konia i dosiadł go w swym kowbojskim kapeluszu na
zwariowany bakier, grając na gitarze i zamiatając głową na lewo i
prawo, jakby był pijany. Przystąpił do przekraczania granicy
słaniając się na starym, białym koniu jako "Śpiewający Jimmy
Anglund".
- Jak długo był pan w Meksyku?
- Cholernie za długo.
- Czy można zobaczyć pańską wizę?
- Nie mam wizy.
- A co się z nią stało?
Wiza - a skąd on miał, do diabła, wiedzieć. Przyjechał
wystąpić na koncercie country & western w pieprzonym Matamaros i
niech go szlag, tak go tam spili, ci pieprzeni Mexi, ich pieprzone
baby i ich margarity, obrobili mu zadek na ulicy w Matamaros, zabrali
pieniądze i dokumenty, oskubali go, a on zalał się jeszcze bardziej i
jeszcze bardziej był zalany w tym przeklętym Meksyku, zamurował sobie
bebechy ter-rakotą, on, poczciwy koleś z Boise w Idaho, gdzie właśnie
wraca, nigdy więcej Meksyku, nigdy więcej Las Vegas...
- Ma pan jakiś dowód tożsamości?
- Tylko coś takiego... - i pokazuje strażnikowi kartę kredytową
Bank of America na nazwisko James C. Anglund z Las Vegas w Newadzie.
Więc przepuszczają go i rusza drogą drapiąc gitarę i kiwając się
na boki na końskim grzbiecie, choć konia zaraz mu odbierają - żeby
żadna choroba nie prześlizgnęła się przez granicę z krainy Szczura,
pan rozumie -
Śpiewający Jimmy Anglund wystawia kciuk na drogę w tumanach kurzu
ze swą szczuritarą pod drugą pachą.