Albert Hofmann - LSD, Moje Trudne Dziecko - Promieniowanie Ernsta Jungera

Albert Hofmann - LSD, Moje Trudne Dziecko - Promieniowanie Ernsta Jungera

z

[<<] [H] [>>]


11. Promieniowanie Ernsta Jungera

W książce tej przedstawiłem przede wszystkim moją pracę naukową i sprawy odnoszące się do mojej aktywności zawodowej. Lecz ta praca, poprzez swój szczególny charakter, wywarła znaczny wpływ na moje życie i odcisnęła się na osobowości w dużym stopniu także i dlatego, że umożliwiła mi kontakt z wieloma ciekawymi i znaczącymi osobistościami. O kilku z nich już wspominałem - Timothy Leary, Rudolf Gelpke, Gordon Wasson. Na następnych stronach chciałbym odejść nieco od naturalnej, naukowej ostrożności, aby opisać spotkania, które miały dla mnie znaczenie osobiste i umożliwiły rozwikłanie kwestii powstałych za sprawą substancji, które odkryłem.

Pierwsze kontakty z Ernstem Jungerem

"Promieniowanie" jest idealnym terminem wyrażającym wpływ, jaki literatura i osobowość Ernsta Jungera wywarły na moje życie. W świetle ustanowionej przez niego perspektywy, która stereoskopowo ujmowała i powierzchnię, i głębię zjawisk, świat objawił mi swoją przeświecającą wspaniałość. Zdarzyło się to na długo przed odkryciem LSD i przed osobistym kontaktem z tym autorem, mającym związek z narkotykami halucynogennymi.
Moje oczarowanie Ernstem Jungerem zaczęło się od lektury jego książki Das Abenteuerliche Herz [Serce pełne przygód]. Przez ostatnie czterdzieści lat stale do niej sięgałem, gdyż to w niej właśnie odsłaniało się piękno i magia prozy Jungera - opisy kwiatów, marzeń, samotnych spacerów; jego refleksje na temat nadziei, przyszłości, kolorów i innych spraw, mających bezpośredni związek z naszym prywatnym życiem. W całej jego prozie obecne było przeświadczenie o cudzie kreacji, co odnaleźć można było zarówno na powierzchni opisywanych zjawisk, jak i w prześwitującej przez nią głębi. Teksty te dotykały wyjątkowości i nieprzemijalnej wartości każdej ludzkiej istoty. żaden inny autor nie otworzył mi oczu w taki sposób.
O narkotykach wspomniano także w Das Abenteuerliche Herz, lecz minęło wiele lat, zanim ja sam zacząłem interesować się tym tematem po odkryciu psychicznych skutków działania LSD. Mój pierwszy list do Ernsta Jungera nie miał nic wspólnego z narkotykami - napisałem do niego po prostu w dniu jego urodzin jako wdzięczny czytelnik.

Bottmingen, 29 marca 1947 roku

Szanowny panie Junger, Jako osoba obdarowywana przez Pana przez wiele lat, chciałem przesłać Panu słój miodu z okazji urodzin. Niestety, nie udało mi się to, gdyż odmówiono mi w Bernie pozwolenia jego wywozu. Prezent miał być nie tylko pozdrowieniem z kraju wciąż płynącego mlekiem i miodem, lecz zwłaszcza wspomnieniem urzekających fragmentów Pana książki Auf den Marmorklippen [Na marmurowych skałach, Czytelnik, Warszawa 1997], w której mówi Pan o "złotych pszczołach".
Przytoczona tu książka ukazała się w 1939 roku, krótko przed wybuchem II wojny światowej. Auf den Marmorklippen jest nie tylko wyśmienitym kawałkiem niemieckiej prozy, lecz także pracą o wielkim znaczeniu, gdyż w poetyckich wizjach zostały w niej profetycznie przedstawione cechy tyranów oraz koszmar wojny i nocnych nalotów bombowych. W jednym z listów, jakie między sobą wymieniliśmy, Ernst Junger zagadnął mnie o moje badania nad LSD, o czym dowiedział się od jakiegoś znajomego. Posłałem mu na to publikację poświęconą temu zagadnieniu, za którą podziękował, dołączając następujący komentarz:

Kirchhorst, 3 marca 1948 roku

... razem z obydwoma załącznikami na temat Pana nowego fantastikum. Wydaje się, że rzeczywiście wkroczył Pan na teren, gdzie jest tak dużo kuszących tajemnic. Pana przesyłka nadeszła razem z Wyznaniami angielskiego opiumisty [Czytelnik, 1962], która to książka ukazała się właśnie w nowym tłumaczeniu. Tłumacz pisze mi, że do tej pracy zachęciła go lektura Das Abenteuerliche Herz. Moje praktyczne studia na tymi zagadnieniami w zakresie, jaki mnie interesuje - są już daleko poza mną. Są to doświadczenia, w których człowiek wcześniej czy później trafia na prawdziwie niebezpieczną ścieżkę i może uważać się za szczęśliwca, gdy uda mu się z tego wykaraskać tylko z podbitym okiem.
To, co wydaje mi się szczególnie ciekawe, to związek tych substancji z produktywnością. Z moich doświadczeń wynika jednak, że do twórczych wzlotów niezbędna jest czujna uwaga, która jest zaburzona w wyniku użycia narkotyków. Z drugiej, ważna jest też konceptualizacja. Człowiek staranny uzyskuje tu takie wglądy pod wpływem narkotyków, jakich nie mógłby uzyskać w żaden inny sposób. Pamiętam znakomity esej Maupassanta na temat eteru, który jest wyrazem takiego wglądu. Mam także wrażenie, że w gorączce można także odkryć nowe krajobrazy, nowe archipelagi i nową muzykę - które pojawiają się wyraźnie wtedy, gdy zbliżamy się do "posterunku granicznego"("An der Zollstation" [Na posterunku granicznym] - to tytuł jednego z rozdziałów drugiego wydania książki Das Abenteuerliche Herz, poświęconego przechodzeniu ze stanu życia do śmierci). Pełną świadomość należy jednak zachować przy opisach geograficznych.
Produktywność jest dla artysty tym, czym leczenie jest dla lekarza. Dlatego niektórym artystom wystarcza, gdy poprzez wzory utkane przez zmysły wkraczają od czasu do czasu w te rejony. W dodatku, wydaje się, że w naszych czasach fantastikum cieszy się mniejszą popularnością niż energetikum - do której to grupy należy amfetamina, w którą armie zaopatrują nawet lotników i żołnierzy innych formacji. Herbata należy moim zdaniem do grupy fantastikum, kawa natomiast do energetikum - herbata ma w związku z tym znacznie większą rangę artystyczną. Zauważam osobiście, że kawa niszczy delikatną strukturę światłocieni - tych twórczych wątpliwości, które rodzą się podczas pisania zdania. Człowiek przekracza swoje zahamowania. Natomiast po wypiciu herbaty myśli naprawdę wznoszą się w górę.
To, co udało mi się odkryć w czasie moich "studiów na ten temat", zapisałem w rękopisie, lecz został on przeze mnie spalony. Moje wycieczki zakończyły się na haszyszu, którego zażycie wyzwala stany bardzo przyjemne, lecz prowadzi także do szaleństwa, do orientalnej tyranii...

Wkrótce dowiedziałem się z listu od Ernsta Jungera, że dyskusję na temat narkotyków zamieścił on na stronach swojej nowej powieści Heliopolis, nad którą właśnie pracował. Napisał mi o badaczu narkotyków, którego tam opisał:
"...Wśród podróży w krainy geograficzne i metafizyczne, które próbuję tu opisać, są też historie pewnego, dobrze sytuowanego człowieka, który eksploruje archipelagi leżące poza dostępnymi morzami.
Statkiem, którego używa w tych podróżach są narkotyki. Przytaczam fragmenty z jego dziennika pokładowego. Naturalnie, nie mogę temu Kolumbowi wewnętrznego świata pozwolić dobrze skończyć - umiera w wyniku zatrucia. Avis au lecteur." Książka, która ukazała się następnego roku nosiła podtytuł "Ruckblick auf eine Stadt" [Wspomnienia z pewnego miasta] i była retrospektywą z pewnego miasta z przyszłości, w którym wyposażenie techniczne oraz broń, jakie znamy z dzisiejszych czasów, zostały udoskonalone w kierunku magii, i gdzie toczyła się walka pomiędzy demoniczną technokracją, a siłami zachowawczymi.
W postaci Antonio Peri, żyjącego w starożytnym mieście Heliopolis, zawarł Junger przeżycia wspomnianego badacza narkotyków.
"...Łapał wizje w taki sposób, w jaki inni uganiają się z siatką aby pochwycić motyla. Nie wybierał się w sobotnie lub wakacyjne wycieczki na wyspy i nie był częstym gościem tawern na plażach Pagos. Zamykał się w swojej pracowni, aby odbywać podróże w rejony marzeń. Mówił, że w ten gobelin wplecione są wszystkie kraje i nieznane wyspy. Narkotyki służyły mu za klucze otwierające drzwi prowadzące do sal i grot tego świata. W ciągu lat zebrał olbrzymią wiedzę na temat tych podróży. Na ich temat prowadził też zapisy w dzienniku pokładowym.
W pracowni miał niewielką biblioteczkę, która pośród dzieł poetów i magów zawierała zielniki i medyczne sprawozdania. Zwykł był je czytać, gdy narkotyki zaczynały działać... Udawał się w odkrywcze podróże w kosmos swojego umysłu..." Rdzeniem jego zbiorów książkowych, zrabowanych przez żołdaków gubernatora prowincji podczas aresztowania Antonio Peri, były wielkie dzieła dziewiętnastowiecznych inspiratorów.
De Quincey'a, E. T. A. Hoffmanna, Poego, Baudelaire'a. Były tam także książki z zamierzchłej przeszłości: zielniki, teksty nekromantyczne, demonologiczne, dzieła średniowiecznych autorów. Widniały wśród nich imiona Albertusa Magnusa, Raimundusa Lullusa, Arypy z Nettesheym... Było tam także wielkie dzieło Wierusa De Praestigiis Daemonum i rzadka kompilacja Medicusa Weckerusa, wydana w Bazylei w 1582 roku..." W innym fragmencie zbiorów Antonio Peri zdawał się darzyć szczególną atencją "dzieła poświęcone pradawnej farmakologii, receptariusze oraz farmakopee, a także zdobyte przedruki czasopism i annałów. Pośród dzieł znaleć można było stare i opasłe tomiszcze psychologów z Heidelbergu, poświęcone wyciągowi z guzów meskalinowych, a także pisma traktujące o odmianach fantastikum otrzymywanych ze sporyszu, autorstwa Hofmanna i Bottmingena..." W tym samym roku, w którym ukazało się Heliopolis, poznałem osobiście autora tej pracy.

Pierwsza podróż

Dwa lata później, na początku 1951 roku, doszło do wielkiego wydarzenia - wspólnej z Ernstem Jungerem podróży z udziałem LSD. Doświadczenie to szczególnie mnie interesowało, ponieważ do tej pory znane były sprawozdania z eksperymentów z LSD towarzyszące wyłącznie badaniom psychiatrycznym. Teraz była okazja przyjrzenia się skutkom zażycia LSD przez osoby spoza środowiska lekarskiego, przez artystów. Miało to miejsce na krótko przed podobnymi eksperymentami z meskaliną, jakie podjął Aldous Huxley, które zostały opisane w dwóch książkach Drzwi percepcji oraz Niebo i Piekło [Wydawnictwo Przedświt, Warszawa, 1991].
Aby mieć zapewnioną ewentualną pomoc medyczną, zaprosiłem do udziału w tym spotkaniu mojego przyjaciela, lekarza i farmakologa, profesora Heriberta Konzetta. Podróż rozpoczęła się o godzinie dziesiątej rano, w salonie naszego domu w Bottmingen. Ponieważ reakcje na LSD tak wrażliwego człowieka, jak Ernst Junger, były trudne do przewidzenia, dla ostrożności podaliśmy mu w tym pierwszym eksperymencie małą dawkę - 0.05 mg. Doświadczenie nie było zatem zbyt głębokie.
Początkowej jego fazie towarzyszyło nasilenie wrażeń estetycznych. Fioletowo-czerwone róże świeciły nieznanym blaskiem i promieniowały zapowiadającą coś więcej jasnością. Przepiękny koncert na flet i harfę Mozarta wydawał się niebiańską muzyką. Podziwialiśmy też wspólnie smużkę dymu unoszącą się z lekkocią myśli z japońskiego kadzidła.
Gdy, leżąc z zamkniętymi oczami w wygodnych fotelach, pogrążyliśmy się głębiej w odurzeniu, rozmowy umilkły i pojawiły się fantastyczne wyobrażenia. Ernst Junger podziwiał nasycone kolorami, orientalne obrazy, ja podróżowałem pośród plemion berberyjskich w Północnej Afryce, obserwując barwne karawany i bujne oazy. Heribert Konzett, którego doświadczenia były nacechowane buddyjskim przekazem, przeżywał stan bezczasowości, uwolnienia od przeszłości i przyszłości oraz szczęśliwości bycia całkowicie w tu i teraz.
Powrotowi z odmiennych stanów świadomości towarzyszyło silne odczucie chłodu. Jak przemarznięci podróżnicy, okryliśmy się przy lądowaniu ciepłymi kocami. Powrót do codziennej rzeczywistości został uświęcony dobrym obiadem, podczas którego obficie popłynął Burgund.
Podczas tej podróży czuliśmy wzajemność i równoległość naszych przeżyć, które odbieraliśmy jako bardzo radosne. Wszyscy trzej znaleźliśmy się w pobliżu bramy prowadzącej ku istocie mistycznej. Nie otworzyła się ona jednak. Dawka, którą wybraliśmy, była zbyt niska. Nie rozumiejąc tej przyczyny, Ernst Junger - który doświadczył już wcześniej głębokich przeżyć po zażyciu dużej dawki meskaliny - zauważył: "W porównaniu z tygrysem meskaliny, twoje LSD to jednak tylko domowy kotek". Zmienił jednak tę opinię po kolejnych eksperymentach z wyższymi dawkami.
Junger przetworzył literacko wspomniane doświadczenie z laseczką kadzidła w swoim opowiadaniu "Besuch auf Godenholm", w którym zawarł opis głębokich przeżyć w stanie odurzenia narkotycznego:
"... Schwarzenberg zapalił laseczkę kadzidła, jak zwykł był czynić, aby oczyścić powietrze. Niebieski dymek uniósł się ze szczytu laseczki. Moltner jako pierwszy spojrzał na to ze zdziwieniem, a potem z urzeczeniem, jakby w jego oczy wstąpiła nowa moc patrzenia. Moc ujawniała się w tej grze subtelnym dymkiem, unoszącym się z wysmukłego patyczka, rozdzielającym się w smużki tworzące delikatną koronę. Wydawało się, jakby bladą sieć lilii wodnych w głębi jeziora, które lekko drżały pod wpływem pulsu pochodzącego z powierzchni, tworzyła jego wyobraźnia. W spektaklu tym dużą rolę odgrywał czas tworzący spirale, wprawiający wszystko w ruch okrężny, w wirowanie, w taniec wyobraźni, w którym kręgi raptownie układały się jeden na drugim. Ogrom przestrzeni ujawniał się w tej koronkowej strukturze, przypominającej włókna nerwowe, które rozciągały się i kurczyły gdzieś na wysokościach, w wielkiej liczbie rozgałęzień.
Powiew powietrza sprawił, że wizja uległa przemianie, a obraz - jak tancerz - owinął się wokół niewidzialnej osi. Moltner wydał z siebie okrzyk zdziwienia. Żyłki i siateczki wspaniałego kwiatu wyłaniały się z wirowania innych planów i miejsc. Miriady cząsteczek pozostawały z sobą w harmonii.
Manifestacje te nie podlegały żadnym prawom naukowym; materia była tak subtelna i lekka, że wyrażała samą ich istotę. Jakże proste i zrozumiałe było wszystko. Liczby, masy i ciężary nie należały do tego wymiaru. Ciężkie piramidy nie osiągały tego poziomu bycia. To był pitagorejski blask...
Żaden spektakl nie wywarł na nim jeszcze tak magicznego uroku..." To wzmocnione doświadczanie estetyczne, uwidocznione tu na przykładzie kontemplowania strużki błękitnego dymu, jest charakterystyczne dla początkowej fazy odurzenia LSD, poprzedzającej głębsze zmiany stanów świadomości.
Potem od czasu do czasu odwiedzałem Ernsta Jungera w WiIflingen, w Niemczech, dokąd przeniósł się z Ravensburga. Spotykaliśmy się też u mnie w Szwajcarii, w Bottmingen, lub w Bundnerland, na południu kraju. Dzięki wspólnemu doświadczeniu z LSD nasz związek pogłębił się. Narkotyki i sprawy z nimi związane były głównym tematem naszych rozmów i listów, mimo że nie robiliśmy w tym czasie dalszych, praktycznych doświadczeń z ich udziałem.
Wymienialiśmy się też literaturą poświęconą narkotykom. Dzięki Ernstowi Jungerowi dział narkotyków mojej biblioteki wzbogacił się o rzadką i cenną monografię dr. Ernsta Freiherrna von Bibry, Die Narkotischen Genussmittel und der Mensch, wydaną w Norymberdze w 1855 roku. Jest to pionierskie i klasyczne już dzieło literatury poświęconej narkotykom, będące pierwszorzędnym źródłem wiadomości na temat ich historii. "Narkotyczne używki" - jak nazywa je von Bibra - to nie tylko substancje w rodzaju opium czy bielunia dziędzierzawy, lecz także kawa, tytoń, czy kath (Catha edulis), które nie są obecnie uważane za narkotyki, podobnie jak dawniej nie należały do nich kokaina, muchomor czy haszysz, które są tam też opisane. Warto wspomnieć, że do dzisiaj utrzymują się ogólne opinie na temat narkotyków, jakie von Bibra sformułował ponad 100 lat temu:
". . .Osoba, która zażyła zbyt wiele haszyszu i biega jak zwariowana po ulicach, napastując każdego napotkanego człowieka, należy naprawdę do wyjątku pośród wielu tych, którzy po posiłku spędzają spokojne i szczęśliwe godziny po zażyciu umiarkowanych jego dawek. Także liczba tych, którzy dzięki kokainie są zdolni do najwyższego wysiłku i którzy prawdopodobnie uniknęli dzięki temu śmierci głodowej, znacznie przewyższa liczbę coqueros, czyli tych, którzy rujnują zdrowie nadmiernym jej użyciem. W podobny sposób tylko niezdrowa hipokryzja może odmawiać kielicha wina staremu ojcu Noemu z tego tylko powodu, że jacyś pijaczkowie nie potrafią być powściągliwi i nie znają swojej miary. . ."
Od czasu do czasu byłem też konsultantem Ernsta Jungera i informowałem go o nowych doniesieniach na temat środków odurzających, jak na przykład w moim liście z wrzenia 1955 roku:
"... W zeszłym tygodniu trafiło do nas pierwsze 200 gramów nowego narkotyku, którego zbadania się podjąłem. Przesyłka zawiera nasiona mimozy (Piptadenia peregrina Benth.), używanej przez Indian znad Orinoko jako środek pobudzający. Nasiona zakopuje się w ziemi, gdzie ulegają sfermentowaniu, po czym miesza się je z popiołem uzyskanym ze spalonej łuski węża. Jak donosił Alexander von Humboldt w Reise nach der Aequinoctiat-Geginden des Neuen Kontinents (Podróż w rejony równikowe nowego kontynentu) (tom ósmy, rozdział 24), proszek ten jest wciągany nosem przez Indian przy pomocy wydrążonej i rozwidlonej jak widelec kości ptaka. Narkotyku tego do dziś dnia używa dość powszechnie wojownicze plemię Otomako, nazywając go niopo, yupa, nopo lub cojoba. Wspomina też o nim p. J. Gumilla w swojej monografii El Orinoco Ilustrado, pochodzącej z 1741 roku:
"Otomakowie wciągali proszek przed udaniem się na krwawą walkę z Karibami, z dawien dawna toczoną między tymi plemionami... Narkotyk pozbawia ich całkowicie rozumu, a po zażyciu go szaleńczo wymachują bronią. Gdyby kobiety nie były tak wprawne w trzymaniu ich i szybkim związywaniu, dokonywaliby za dnia ogromnych zniszczeń. Jest to przerażająca ułomność... Inne, spokojne i nie wadzące nikomu plemiona także wdychają yupa, lecz nie popadają w taką wściekłość, jak Otomakowie, którzy pod wpływem narkotyku podsycają własne okrucieństwo, okaleczając się przed bitwą, na którą wyruszają w stanie morderczej furii" .
Ciekaw jestem, jaki skutek niopo wywarłoby na ludziach takich jak my. Gdyby miało dojść do sesji z niopo, nie powinniśmy pod żadnym pozorem odsyłać naszych żon, jak podczas tamtych wczesnowiosennych marzeń (Jest to aluzja do podróży z użyciem LSD w lutym 1951 roku), aby mogły w razie potrzeby szybko nas związać..." Chemiczna analiza tego narkotyku doprowadziła do wydzielenia czynnych składników należących - podobnie jak alkaloidy sporyszu czy psylocybina do grupy alkaloidów indolowych, które były już opisane w literaturze technicznej, nie były zatem dalej badane w laboratoriach Sandoza. Fantastyczne skutki działania tego narkotyku pojawiają się tylko wtedy, gdy jest on zażywany w opisany tu sposób, czyli jako proszek, który się wdycha. Są one także, z dużym prawdopodobieństwem, uzależnione od psychicznej struktury używających narkotyku plemion indiańskich.

Narkotykowe dylematy

podstawowe pytania odnoszące się do kwestii narkotykowej stały się przedmiotem poniższej korespondencji:

Bottmingen, 16 grudnia 1961 roku

Drogi Panie Junger z jednej strony chciałbym bardzo, poza zajmowaniem się substancjami halucynogennymi w aspekcie naukowo-chemiczno-farmakologicznym, zajmować się także odkrywaniem ich zastosowania jako magicznego narkotyku w innych obszarach...
Z drugiej jednak strony, muszę przyznać, że bardzo poważnie zajmuje mnie podstawowe pytanie, czy użycie tego rodzaju substancji, które w tak poważny sposób oddziałują na nasze umysły, nie oznacza przypadkiem zakazanego przekroczenia granic. Nie ma z pewnością niczego złego w posługiwaniu się metodami, dzięki którym można oświetlić jakis kolejny, nieznany aspekt rzeczywistości. Przeciwnie, nowe elementy wiedzy o świecie, zdobyte w wyniku doświadczeń, czynią świat jeszcze bardziej dla nas realnym. Pozostaje jednak wciąż otwartą kwestią, czy głęboko oddziałujące narkotyki, o których tu dyskutujemy, powodują otwarcie dodatkowego okna dla naszych zmysłów i odczuć, czy też pod ich wpływem przemianie ulega sam obserwator, rdzeń jego istoty. Ta druga możliwość oznaczałaby, że zmienia się coś, co moim zdaniem powinno pozostać nienaruszone. Zajmuje mnie pytanie, czy najgłębsza cząstka naszej istoty jest rzeczywiście nienaruszalna i nie może zostać zniszczona w wyniku wydarzeń mających niszczący wpływ na naszą strukturę materialną - fizyczno-chemiczną, biologiczną czy psychiczną - czy też materia w postaci tych narkotyków posiada zdolność atakowania duchowego ośrodka osobowości, ja. Tę drugą ewentualność można wesprzeć spostrzeżeniem, że skutkiem zażycia magicznych narkotyków jest rozmycie granic między umysłem i materią, i że narkotyki rozpraszają ustawiczną realność materii. Wtedy głębia materii oraz jej związek z umysłem stają się oczywiste. Można to wyrazić poprzez trawestację znanych słów Goethego:

Gdy oko nie dość słoneczne Nie uchwyci słońca;
Gdyby władza umysłu nie rozciągała się na materię, jakże materia mogłaby niepokoić umysł.

Można by to porównać do wyłomu, jaki w okresowym układzie pierwiastków tworzą pierwiastki radioaktywne, otrzymane drogą rozszczepienia atomu, poprzez które manifestuje się przemiana materii w energię. Należałoby w związku z tym spytać, czy produkcja energii atomowej nie stanowi w podobny sposób przekroczenia zakazanych granic. Inną niepokojącą kwestią, która wyłania się jako konsekwencja możliwości wpływania śladowych ilości jakiejś substancji na najwyższe funkcje intelektualne, jest wolna wola.
Najaktywniejsze substancje psychotropowe, do których należy LSD i psylocybina, mają strukturę chemiczną bardzo zbliżoną do struktury substancji obecnych w naszych ciałach, w centralnym systemie nerwowym, które pełnią ważną rolę w regulowaniu jego funkcji. Jest bowiem dowiedzione, że w wyniku zakłócenia metabolizm u prawidłowo funkcjonujących neurotransmiterów, tworzą się związki podobne do LSD czy psylocybiny, modyfikujące i wpływające na charakter człowieka, jego poglądy i zachowania.
Śladowe ilości związków, nad których produkcją lub jej brakiem nie jesteśmy w stanie panować, mają moc zmieniania naszego przeznaczenia. Takie biochemiczne rozważania mogą prowadzić do stwierdzenia, które Gottfried Benn zamieścił w swoim eseju "Provoziertes Leben". "Bóg jest substancją narkotykiem".
Z innej strony rzecz ujmując, wiadomo, że takie związki, jak na przykład adrenalina, są tworzone bądź uwalniane przez nasz organizm pod wpływem myśli i emocji, które w związku z tym wpływają na funkcjonowanie naszego systemu nerwowego. Ktoś mógłby z tego wnioskować, że nasze fizyczne ciało jest kształtowane przez umysł w podobny sposób, jak nasza intelektualna istota jest kształtowana przez naszą biochemię. Co było pierwsze, zaprawdę trudno jest rozsądzić, podobnie jak kwestię, co było pierwsze, jajo czy kura.
Wbrew moim wątpliwościom co do zasadniczego zagrożenia, związanego z używaniem substancji halucynogennych, kontynuuję badania nad aktywnymi związkami, zawartymi w magicznych, meksykańskich powojach, o których pobieżnie wspominałem Panu już wcześniej. w jego nasionach, które starzy Aztecy nazywali ololiuqui, znaleźliśmy czynną substancję, składającą się z pochodnych kwasu lizerginowego, bardzo bliską chemicznie LSD. Było to wprost zdumiewające odkrycie. Zawsze żywiłem szczególne upodobanie do powojów. Były to pierwsze kwiaty, które hodowałem w swoim dziecięcym ogródku. Ich niebieskie i czerwone kielichy należą do pierwszych wspomnień z mojego dzieciństwa.
Przeczytałem niedawno w książce D.T. Suzuki Zen and Japanese Culture, że powój pełni znaczącą rolę w japońskiej literaturze i sztukach graficznych oraz wśród miłośników kwiatów w tym kraju. Ulotny czar powoju stanowił mocną podnietę dla japońskiej wyobraźni. Wśród licznych utworów, Suzuki przytacza wiersz w trzech liniach, napisany przez poetkę Chiyo (1702-75), która pewnego ranka poszła do sąsiada po wodę, gdyż...

Moja dolina jest zniewolona kwieciem powoju, dlatego proszę o wodę.

W ten sposób powój ujawnia dwie drogi wpływania na cielesno-umysłową istotę człowieka w Meksyku, jako magiczny narkotyk, poprzez chemiczne oddziaływanie i w Japonii poprzez doznania estetyczne związane z pięknem jego kwiatów.

A tak odpowiedział Junger 17 grudnia 1961 roku:

"... Dziękuję bardzo za Pana szczegółowy list z 16 grudnia. Skupiłem się na głównym pytaniu i być może będzie mnie jeszcze ta kwestia zajmować podczas rewizji An der Zeitmauer [Przy murze czasu].
Napisałem tam, że w obszarze fizyki oraz biologii zaczynamy rozwijać procedury, które nie mogą być postrzegane w kategoriach postępu rozumianego w tradycyjny sposób, lecz które ingerują w samą ewolucję, prowadząc do przekształcania gatunków. Zapewne odwracam kota ogonem twierdząc, że to przeobrażenie zaczyna się dokonywać w sposób ewolucyjny na prototypach. Nauka z jej teoriami i odkryciami nie jest, według tego konceptu, przyczyną ewolucji, lecz raczej jednym z wielu jej skutków. Zwierzęta, rośliny, atmosfera i powierzchnie planet będą postrzegane równoczenie. Nie poruszamy się od punktu do punku, raczej przekraczamy linię. Ryzyko, o jakim Pan wspomina, należy wziąć pod uwagę. Jednakże jest ono związane z każdym przejawem naszego życia. Wspólny mianownik pojawia się raz tu, raz gdzie indziej.
Pisząc o promieniotwórczości użył Pan słowa "rozszczepienie", które może być nie tylko przedmiotem naukowego odkrycia, ale także formą destrukcji. w porównaniu do skutków promieniotwórczości, efekt działania magicznych narkotyków jest bardziej bezpośredni i nie tak schematyczny. W klasyczny sposób prowadzą nas one poza człowieczeństwo. Gurdżijew widział to do pewnego stopnia. Wino zmieniło już wiele i przyniosło z sobą nowych bogów oraz stworzyło nową ludzkość. Lecz wino ma się tak do nowych związków, jak fizyka klasyczna do nowoczesnej fizyki. Kwestie te powinny być eksperymentowane w niewielkich kręgach. Nie mogę się w tym względzie zgodzić z Huxleyem, że możliwości transgresyjne powinny być udostępnione masom. W rzeczywistości, jeśli mówimy o tym poważnie, powinniśmy mieć na uwadze, że rzeczy te nie służą przyjemnym fantazjom, lecz dotyczą samej rzeczywistości. Kilka kontaktów wystarczy, aby wyznaczyć kierunek i cele. Wykracza to także poza teologię, przynależąc raczej do sfery teogonii, gdyż w sensie astrologicznym związane jest z przejściem do nowego domu. Z początku można być usatysfakcjonowanym takim wglądem, lecz przede wszystkim trzeba zdawać sobie sprawę, dokąd to prowadzi. Dziękuję też bardzo za piękny obrazek niebieskiego powoju. Dla mnie jest on widocznie czymś podobnym, gdyż każdego roku hoduję powój w swoim ogrodzie. Nie wiedziałem, że ma on szczególną moc, lecz zdaje się, ma ją każda roślina, choć nie znamy klucza do większości z nich. Poza tym, musi być jakiś centralny punkt, z którego da się zaobserwować nie tylko chemię, strukturę czy kolor, ale jakąś perspektywę, w której wszystkie cechy ujawniają swoje znaczenie...".

Eksperyment z psylocybiną

Teoretycznym rozważaniom na temat magicznych grzybów towarzyszyły praktyczne eksperymenty. Jeden z takich eksperymentów, służący porównaniu LSD i psylocybiny, odbył się wiosną 1962 roku. Odpowiednim dla niego miejscem okazał się dom państwa Jungerów, będący wcześniej rezydencją zarządcy lasów Zamku Stauffenbergów w Wilflingen.
W tym grzybowym sympozjum wzięli także udział moi przyjaciele - Konzett i Gelpke.
W starych kronikach opisane jest, jak to Aztecy pili czekoladę przed zjedzeniem teonanacatl. Z tego powodu i aby wprowadzić odpowiedni nastrój, pani Lisolette Junger podała nam gorącą czekoladę, po czym oddała czterech mężczyzn w ręce losu. Przeszliśmy zatem do modnie urządzonego salonu z ciemnym, drewnianym sufitem, białym piecem kaflowym, stylowymi meblami, starymi francuskimi sztychami wiszącymi na ścianach i wspaniałym bukietem tulipanów na stole. Ernst Junger miał na sobie długi, szeroki, ciemnoniebieski kaftan, który przywiózł z Egiptu. Konzett był oszałamiający w haftowanym w jasne wzory płaszczu mandaryna, a Gelpke i ja wystąpiliśmy w bonżurkach.
Codzienna rzeczywistość powinna w takich chwilach być odłożona na bok, włącznie z codziennym ubraniem. Na krótko przed zachodem słońca zażyliśmy narkotyk - nie grzyby, lecz ich czynnik aktywny - każdy z nas po 20 mg psylocybiny. Odpowiadało to mocy około dwóch trzecich bardzo silnej dawki grzybów psylocybowych, którą zażyła szamanka Maria Sabina. Po godzinie wciąż nie odczuwałem żadnego efektu działania grzybów, choć moi towarzysze byli już pogrążeni bardzo głęboko w swoich podróżach.
Miałem nadzieję, że po zażyciu psylocybiny uda mi się wskrzesić niektóre choćby spośród euforycznych chwil mego dzieciństwa, które zapisały się w pamięci jako momenty błogości: łąkę pokrytą chryzantemami, lekko zmierzwionymi porywami wczesno-letniego wiatru, krzew róży w wieczornym świetle po silnej ulewie, niebieskie irysy zwieszające się ze ściany winoroli. Jednak kiedy czynnik aktywny grzybów zaczął wreszcie działać, miejsce świetlistych wspomnień z domu dzieciństwa zajęła dziwna sceneria. Na wpół świadomy, pogrążyłem się głębiej w tym stanie.
Przechodziłem przez całkowicie wyludnione miasta, pełne śladów egzotycznej, lecz już minionej wielkości.
Przerażony, próbowałem wydostać się na powierzchnię i czujnie skoncentrować na świecie zewnętrznym, na tym, co działo się wokół mnie. Przez chwilę udawało mi się to. Obserwowałem kolosalną postać Jungera, przemierzającego salon tam i z powrotem, wyglądającego na pełnego mocy, potężnego maga.
Konzett w jedwabistym surducie wydawał się być niebezpiecznym, chińskim clownem. Nawet Gelpke jawił mi się groźnie, długi, chudy, tajemniczy.
Wraz z rosnącym odurzeniem wszystko stawało się jeszcze bardziej dziwaczne. Czułem obcość nawet wobec siebie samego. Miejsca, które przemierzałem, kiedy tylko zamykałem oczy, były spowite mrocznym światłem, pełne chłodu, niesamowite, beznadziejne i opuszczone. Ale gdy otwierałem oczy i próbowałem dostroić się do świata na zewnątrz, pozbawione wszelkiego znaczenia i ulotne niczym duch jawiło mi się także całe moje otoczenie. Całkowita pustka groziła wciągnięciem mnie w kompletną nicość. Pamiętam, jak uchwyciłem się ręki Gelpkego, gdy ten przechodził koło mojego fotela, i przywarłem do niego, aby nie dać się pogrążyć w ciemnej nicości. Opanował mnie strach przed śmiercią i ogromna tęsknota powrotu do świata żywych, do rzeczywistości świata ludzi. W końcu, gdy powoli powróciłem jako do przestrzeni salonu, ujrzałem oto i usłyszałem wielkiego maga, który czystym, głośnym i nieprzerwanym głosem prowadził wywód na temat Schopenhauera, Kanta, Hegla i małej, starej, ukochanej matki Gai. Konzett i Gelpke stali już mocno na ziemi, gdy mnie wciąż z wielkim trudem udawało się odzyskać równowagę.
To wejście w rzeczywistość grzybów było dla mnie testem, spotkaniem z wymiarami śmierci i pustki. Eksperyment nie przebiegł tak, jak się tego spodziewałem, lecz przecież spotkanie z pustką też można uznać za pożyteczne. Na tle tego doświadczenia świat wygląda na bardziej wspaniały.
Minęła północ, gdy wszyscy usiedliśmy przy stole, który gospodyni domu nakryła dla nas na piętrze, po czym uczciliśmy nasz powrót wyśmienitym posiłkiem przy akompaniamencie muzyki Mozarta. Rozmowy, podczas których wymieniliśmy się przeżyciami z seansu, trwały prawie do samego rana. Doświadczenia z tej podróży opisał Ernst Junger w swojej książce Anniiherungen-Drogen und Rausch (Zbliżenia - narkotyki i skutki ich działania) (Ernst Klett Verlag, Stuttgart 1970), w rozdziale "Sympozjum grzybowe". A oto fragment tej pracy:
"Jak zwykle, minęło pół godziny, a może trochę więcej, i nic się nie działo. Potem pojawiły się pierwsze oznaki: kwiaty na stole zaczęły świecić i wysyłać błyski. Było wczesne popołudnie. Właśnie, jak co weekend, sprzątano ulice. Szurania miotły boleśnie rozrywały ciszę. Te symptomatyczne doznania - powtarzające się regularnie odgłosy szczotkowania, szurania, stukania, walenia młotkiem, skrobania czy tłuczenia - zdarzają się od czasu do czasu, będąc znakiem zapowiadającym chorobę. Wciąż mają one znaczenie w praktykach magicznych... W tym czasie grzyby zaczęły już działać na dobre. światło bijące od bukietu stało się łagodniejsze, lecz wciąż nie było naturalne. Cienie w rogach poruszały się, jakby szukały właściwej formy.
Poczułem niepokój i chłód, wbrew gorącu bijącemu z pieca. Rozciągnąłem się na kanapie i naciągnąłem przykrycie na głowę. Wszystko było skórą i było dotykane, nawet siatkówka oka - w tym wypadku dotykana przez światło... Światło było różnokolorowe i w prześwicie orientalnych drzwi formowało się w sznury szklanych paciorków, które łagodnie kołysały się to w jedną, to znów w drugą stronę. Girlandy światła tworzyły zasłonę podobną do tych, które pojawiają się w snach - zasłonę żądzy i grozy. Wiatr kołysał nimi jak częściami garderoby. Girlandy opadały także z przepasek tancerzy, rozchylając się i zbiegając w ślad za kołysaniem ich bioder, a do wyostrzonych zmysłów docierał pełen delikatności szmer rozedrganych paciorków. Dźwięczenie srebrnych bransolet na kostkach i przegubach tancerzy było już zbyt głośne. Pachniało potem, krwią, machorką, wilgotną końską sierścią i tanią esencją różaną. Któż to zresztą wie, co naprawdę dzieje się w stajni.
Musiał to być jakiś olbrzymi pałac, mauretański, niezbyt przychylne miejsce. Z sali balowej ciąg pokoi prowadził ku poziomom niższym. Kotary lśniły i błyszczały radioaktywnym blaskiem. Do tego dochodził dźwięk szklanych instrumentów z ich kuszącym, umizgującym zawodzeniem: "Pójdziesz ze mną, mój piękny chłopcze?". Słabł, a po chwili wzmagał się, był coraz bardziej natarczywy, narzucający się, prawie już pewny zgody.
Potem pojawiły się formy w postaci kolaży historycznych, vox humana, wołanie kukułki. Czy była to nierządnica ... święta Łucja, która wystawiała swoje piersi za okno? Potem scenografia zmieniła się całkowicie. Tańczyła Salome; bursztynowy naszyjnik rzucał błyski światła i, kołysząc się, potrącał jej sterczące brodawki. Czego to człowiek nie zrobi dla swojego małego? - a niech to - to świńskie pytanie nie wyszło ode mnie, ale zostało wyszeptane zza kotary.
Węże były brudne, ledwie żywe i snuły się niemrawo po matach leżących na podłodze.
Były pokryte lśniącymi łuskami. Inne spoglądały z podłogi swymi czerwonymi i zielonymi ślepiami. Lśniły i szeptały, syczały i skrzyły się niczym maleńkie sierpy podczas świętych żniw. A potem uspokoiły się, aby po chwili wznowić lament, niby od niechcenia, ale z większą śmiałością. Miały mnie w swoich rękach. "Rozumieliśmy się bez słów".
Jakaś kobieta wyłoniła się zza zasłony. spieszyła się gdzie i przeszła obok, nie zauważając mnie. Widziałem jej buty z czerwonymi obcasami.
Podwiązki podtrzymywały grube uda i poruszały nimi. Ciało było na nich zawieszone. Olbrzymie piersi, mroczna delta Amazonki, papugi, piranie, wszędzie półszlachetne kamienie. Weszła do kuchni - albo może była to piwnica. Błyski, szepty, syki i iskry były nie do odróżnienia. Wyglądało, jakby skupiały się, zawieszone gdzieś w górze, pełne oczekiwania. Zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Odrzuciłem koc. Pokój rozświetlił się nieco. Farmakolog stał przy oknie w białym płaszczu mandaryna, który służył mi krótko w dawnych czasach. Orientalista siedział koło pieca kaflowego. Wyglądał, jakby go nawiedziły nocne mary. Byłem na obrazach. Dzielił mnie od nich tylko jeden rzut i mogłem się znów w nich znaleć. Właściwy czas jednak nie nadszedł. Mamuśka była jakoś odmieniona. Lecz ziemią są także odchody, warte w przemianie tyle, co złoto. Dlatego trzeba się tym zadowolić tak długo, jak długo będzie to trwało.
To były ziemskie grzyby. Więcej światła ukrywało się w ciemnym ziarnie, które przebijało z kłosa, a nawet w zielonym soku sukulenta z rozpalonych wyżyn Meksyku ... Podróż nie była udana - być może powinienem zażyć grzyby jeszcze raz. Lecz szept powracał, jak powracały błyski i iskrzenia, jakbym był rybą podążającą w ślad za przynętą. Kiedy pojawia się, z czasem utrwala się i, jak w katarynce, jakiś motyw każdy nowy początek, każdy nowy obrót powtarza starą melodię. Ta melodia nie wyszła poza ponury ton.
Nie wiem, jak długo ciągnęły się te powtórzenia i nie zamierzam tego rozpamiętywać. Są też sprawy, które każdy wolałby zachować dla siebie. W każdym razie, minęła północ...
Przeszliśmy na górę, gdzie czekał na nas zastawiony stół. Zmysły wciąż były wyostrzone i Bramy Percepcji otwarte. Światło połyskiwało z czerwonego wina w karafce; piana kołysała się nad brzegiem. Słuchaliśmy koncertu fletowego. Pozostałym nie powiodło się lepiej: "Jak dobrze znów być pośród ludzi" . . . Tak więc, Albercie Hofmann. . .
Orientalista przebywał w tym czasie w Samarkandzie, w miejscu spoczynku Timura, w nefrytowej trumnie. Prowadził zwycięski marsz od miasta do miasta, a każde z miast składało okup w postaci kotła wypełnionego oczami. Potem długo stał przed piramidą utworzoną z czaszek, którą zbudował straszny Timur, i w masie przerażających głów ujrzał swoją własną. Była pokryta kamiennym nalotem. Farmakologa oświeciło, gdy o tym usłyszał:
"Teraz już wiem, dlaczego byłem w fotelu bez głowy, czymś byłem porażony, bo równoczenie byłem pewny, że to, co się dzieje, to nie sen". Zastanawiałem się nawet, czy powinienem dzielić się tym szczegółem, gdyż dotyka on już spraw, które zaliczamy do opowieści o duchach."

Substancja zawarta w grzybach nie zaprowadziła wszystkich nas czterech na świetliste wyżyny, lecz raczej powiodła w głębiej położone rejony. Można z tego wywieść wniosek, że w większości przypadków odurzenie psylocybiną jest ciemniejsze w kolorach niż odurzenie LSD. Wpływ tych dwóch aktywnych substancji na poszczególnych ludzi różni się jednak i jest na każdego człowieka inny. Ja osobiście, podobnie jak Ernst Junger, znalazłem w doświadczeniach z LSD więcej światła, niż podczas eksperymentów z grzybami.

Jeszcze jedna podróż z LSD

Następny i ostatni wspólny wypad w wewnętrzny wszechświat z Ernstem Jungerem, tym razem znów z udziałem LSD, zaprowadził nas daleko poza obszar codziennej świadomości. Znaleźliśmy się blisko ostatecznych drzwi. Oczywiście, drzwi te, zdaniem Ernsta Jungera, naprawdę otworzą się dopiero w momencie wielkiej transgresji od życia, ku temu, co potem.
Ten ostatni wspólny eksperyment miał miejsce w lutym 1970 roku, tym razem znów w leśniczówce w Wilflingen. Tym razem byliśmy tylko my dwaj. Ernst Junger zażył 0,15 mg LSD, ja zaś 0.10 mg. Dziennik pokładowy, składający się z notatek czynionych na gorąco w trakcie tej podróży został opublikowany bez komentarzy w Approaches (Zbliżenia), w rozdziale "Znów LSD". Są one skąpe i mało czytelnikowi mówiące, podobnie jak i moje zapiski.
Eksperyment trwał od rana zaraz po śniadaniu, aż do zapadnięcia zmroku. Na początku podróży znów słuchaliśmy koncertu na flet i harfę Mozarta, który zawsze znakomicie wpływał na mój nastrój, lecz tym razem - aż dziw - wydawał mi się niczym chrzęst porcelanowych laleczek. Potem odurzenie doprowadziło szybko do zanurzenia się w pozaświatowe głębiny. Gdy starałem się opisywać Ernstowi Jungerowi zdumiewające zmiany stanów świadomości, udawało mi się wypowiadać zaledwie dwa, trzy słowa, gdyż brzmiały tak fałszywie, że niezdolne były wyrazić moich odczuć. Wydawało się, że pochodzą z nieskończenie oddalonego świata, który stał się obcy. Porzuciłem te starania, śmiejąc się z własnej bezradności. Ernst Junger miał oczywiście te same odczucia, więc nie musieliśmy z sobą rozmawiać - jedno spojrzenie wystarczało, aby porozumieć się na najgłębszym poziomie. Udawało mi się jednak zanotować nieco uwag na papierze, jak choćby te początkowe: "Nasza łódź gwałtownie się chybocze." Nieco później, zwracając uwagę na przepyszną oprawę książek w bibliotece, zapisałem: "Jak czerwone złoto, wyciągane ze środka na zewnątrz - tryskające złotym połyskiem." Na dworze zaczął padać śnieg. Ulicą przepływały grupki dzieci z maskami i świąteczne kuligi, ciągnięte przez traktory. Gdy wyglądałem przez okno na ogród przykryty warstwą śniegu, nad wysokim ogrodzeniem pojawiły się różnokolorowe maski, osadzone w nieskończenie radosnym błękicie. "Ogród Breugla - żyję z rzeczami i w rzeczach". Nieco dalej zanotowałem: "A teraz brak jakichkolwiek związków z codziennym światem".
Wreszcie, pod koniec, nastąpiło głębokie i uwalniające zwierzenie: "Jak dotąd, moja ścieżka wydaje się właściwa". Tym razem LSD przyniosło szczęśliwe zbliżenie.



[<<] [H] [>>]


Kategorie

Zajawki z NeuroGroove
  • 2C-B
  • MDMA
  • Pozytywne przeżycie

Set - dobry nastrój, ekscytacja przemieszana z lekkim niepokojem związanym z tego typu flipem Setting - przepełniony ludźmi klub z muzyką rockowo-klubową, bliscy znajomi, większość czasu spędzona z dziewczyną (trzeźwą)

Hej! To mój pierwszy post tutaj, i zarazem pierwszy raport. Podjąłem decyzję, że opiszę swoje przeżycia z tzw. nexus flipa, czyli połączenia MDMA z 2C-B. Naczytawszy się na reddicie o tej kombinacji stwierdziłem, że pora wreszcie spróbować.

  • Bad trip
  • Marihuana
  • Marihuana

-3 stopnie; sypie śnieg; 16:00; dom kolegi jedynie na konsumpcję;

 

Zaczęło się, gdy kolega zadzwonił na telefon. Ubrałem się w miarę ciepło, żeby móc przeczekać fazę na dworze. Zwykle po dwóch lufkach upchanych na maksa miałem wyostrzone zmysły i potężny chillout. Tym razem wszystko miało być inaczej.

 

16:20 - cztery wiadra gotowe do konsumpcji, po dwa na łeb.

 

  • Szałwia Wieszcza


Nabilem sobie do fajeczki delikatna ilosc salvii.

Tak gdzies rownowartosc lufki. Spalilem. Dym nie byl tak ostry

jak sie czyta w opisach tripow na erowidzie czy lycaeum. Stwiedzilem zadnych

efektow.


Dawka za slaba. Trudno. Wychodze.

Ide po schodach i stopniowo czuje jak wchodza przyjemne efekty. jakbym szedl

boso.


Czuje kazda nierownosc, kant schodow. Coraz bardziej intryguje mnie swiatlo.

Reflektory wycelowane w plecy, ale niegrozne.

  • Atropa belladonna (pokrzyk wilcza jagoda)
  • Bieluń dziędzierzawa
  • Inne
  • Pierwszy raz
  • Tagetes Lucida

Nastawienie pozytywne, przez cały czas trwania fazy przebywałam sama w moim mieszkaniu.

Już na samym wstępie pragnę zaznaczyć iż jest to mój pierwszy raport napisany na tej stronie, natomiast ja sama nie jestem osobą towarzyską i nie stosuje substancji psychoaktywnych w celu urozmaicenia zabawy z znajomymi. Jestem typem introwertyczki która już od dziecka interesuje się duchami, ezoteryką, świadomymi snami itp. Od dawna już potrafię opuścić własne ciało oraz latać w snach bez zażywania czegokolwiek. Do zażywania substancji halucynogennych natomiast podchodzę poważnie, podobnie jak kiedyś podchodziły do tych tematów plemiona indiańskie.