[<<] [H] [>>] |
10. Na tropie magicznej rośliny Ska Maria Pastora
Jesienią 1962 roku R. Gordon Wasson, z którym utrzymywałem
przyjacielskie stosunki od czasu badań magicznych grzybów
meksykańskich, zaprosił mnie i moją żonę do wzięcia udziału w
ekspedycji do Meksyku. Celem wyprawy miało być poszukiwanie innej
magicznej rośliny.
Wasson dowiedział się w czasie swoich podróży w góry południowego
Meksyku, że sok wyciśnięty z liści rośliny nazywanej hojas de la
Pastora lub hojas de Maria Pastora, po mazatecku ska Pastora lub
ska Maria Pastora (liście pastuszki lub Mary the shepherdess), był
używany wśród Mazateków w praktykach medyczno-religijnych, podobnie
jak grzyby teonanacatl i nasiona ololiuqui.
Zadaniem było ustalenie, z jakiego gatunku rośliny pochodzą "liście
pastuszki", a następnie klasyfikacja botaniczna tej odmiany.
Mieliśmy także nadzieję, o ile okoliczności na to pozwolą, zebrać
wystarczającą ilość materiału roślinnego do przeprowadzenia badań
chemicznych zawartych w nich składników halucynogennych.
Podróż przez Sierra Mazateca
26 wrzenia 1962 roku udaliśmy się z żoną samolotem do stolicy
Meksyku, gdzie spotkaliśmy Gordona Wassona. Zrobił on wszystkie
niezbędne przygotowania do wyprawy, więc w ciągu dwóch dni udało
nam się osiągnąć kolejny etap podróży - południe kraju. Dołączyła
do nas pani Irmgard Johnson, wdowa po pionierze studiów
etnograficznych nad magicznymi grzybami meksykańskimi, który zginął
podczas lądowania aliantów w Północnej Afryce. Jej ojciec, Robert
J. Weitlaner, wyemigrował do Meksyku z Australii i także miał swój
udział w ponownym odkryciu kultu grzybów. Pani Johnson pracowała w
Narodowym Muzeum Antropologii w Meksyku jako ekspert od tkanin
używanych przez Indian.
Po dwudniowej podróży przestronnym Land Roverem, drogą, która
prowadziła przez płaskowyż, wzdłuż pokrytego śniegiem
Popocatepetla, mijała puebla, spadała ku Dolinie Orizaba z jej
wspaniałymi roślinami tropikalnymi, a po przeprawie promem przez
Popoloapan (Rzekę Motyli) mijała stary garnizon Azteków Tuxtepec,
dotarliśmy do punktu startowego naszej ekspedycji, mazateckiej
miejscowości Jalapa de Diaz, leżącej na zboczu wzgórza.
Po naszym przybyciu zrobił się ruch na okolicznym targu, będącym
miejscem centralnym wioski, która rozciągała się szeroko na
wszystkie strony dżungli. Młodzi i starzy ludzie, którzy stali bądź
kucali przy na wpół otwartych barakach i sklepach, dotykali
ostrożnie, ale z zaciekawieniem naszego Land Rovera; większość z
nich była bosa, lecz wszyscy nosili sombrera. Nigdzie nie można
było dostrzec kobiet i dziewcząt.
Jeden z mężczyzn dał nam do zrozumienia, że mamy udać się za
nim.
Zaprowadził nas do miejscowego prezydenta, grubego mestizo, który
miał biuro w parterowym budynku pokrytym zardzewiałą blachą. Gordon
pokazał mu nasze listy uwierzytelniające, otrzymane od władz
cywilnych i od gubernatora wojskowego prowincji Oaxaca, które
wyjaśniały, że przybyliśmy tu w celu przeprowadzenia badań
naukowych. Prezydent, który prawdopodobnie nie potrafił wcale
czytać, był wyraźnie pod wrażeniem wielkich płacht dokumentów, na
których widniały oficjalne pieczęcie.
Miał dla nas pokoje w przestronnej wiacie, gdzie mogliśmy położyć
materace dmuchane i śpiwory.
Rozejrzałem się po okolicy. Ruiny wielkiego kościoła z czasów
kolonialnych, niczym zjawy piętrzyły się w kierunku wzgórza
wznoszącego się po jednej stronie miejscowego placu. Spostrzegłem
też wyglądające z chat kobiety, które chciały przyjrzeć się obcym
przybyszom. Ubrane w białe stroje ozdobione czarnymi obwódkami,
stanowiące tło dla długich czarno-niebieskich warkoczy,
przedstawiały zaiste malowniczy obrazek.
Gotowała nam posiłki stara kobieta mazatecka, która kierowała pracą
kucharza i dwóch pomocników. Mieszkała w jednej z typowych
mazateckich chat.
Były to proste konstrukcje, zbudowane na planie prostokąta, z
dachami krytymi strzechą i ścianami z drewnianych, połączonych z
sobą bali, bez okiem, ze szczelinami na tyle dużymi, że można było
podglądać, co dzieje się na zewnątrz. W środku chaty, na ubitej z
gliny podłodze, mieściło się podniesione na pewną wysokość
palenisko, zrobione z gliny i obłożone kamieniami. Dym uciekał
przez duże otwory w ścianach, znajdujące się po obydwu stronach
domostwa. Łykowe maty leżące w rogu lub wzdłuż ścian służyły za
posłanie. Chaty były zamieszkiwane wspólnie ze zwierzętami
domowymi, czarnymi świniami, indykami i kurami. Dostaliśmy do
zjedzenia smażone kurczaki, czarną fasolę, a zamiast chleba
tortillas, rodzaj ciasta zbożowego, pieczonego na rozgrzanych,
kamiennych płytach paleniska. Serwowane też było piwo, tequilla i
likier agawowy. Następnego ranka nasza grupa zabrała się w dalszą
podróż przez Sierra Mazateca. Muły i przewodników wynajęliśmy u
miejscowego właściciela koni. Guadelupe, Mazatek znający trasę,
zajął się prowadzeniem przewodnika stada zwierząt. Gordon, Irmgard,
moja żona i ja siedzieliśmy na mułach w środku tej kawalkady.
Pochód zamykali dwaj młodzi pomocnicy, Teodosio i Pedro, zwany
Chico, którzy szli boso u boku dwóch mułów dźwigających nasze
bagaże.
Zajęło nam nieco czasu przyzwyczajenie się do twardych, drewnianych
siodeł. Potem jednak ten sposób przemieszczania okazał się
najdoskonalszym sposobem podróży, jaki znałem. Muły w jednym
rzędzie i równym tempem podążały za przewodnikiem. Nie wymagały
kierowania przez osoby jadące na nich. Z zadziwiającą zręcznością
wybierały najlepsze do stąpania miejsca na prawie nieprzebytych,
częściowo kamienistych, częściowo grząskich ścieżkach, które biegły
przez gąszcze, strumienie i urwiste zbocza. Uwolnieni od wszystkich
trosk związanych z podróżą, mogliśmy całą uwagę poświęcić
podziwianiu piękna krajobrazu i tropikalnej roślinności. Były tam
tropikalne lasy z olbrzymimi drzewami obrośniętymi lianami, polany
z gajami bananowców, plantacje kawy pomiędzy rzadkimi stanowiskami
drzew, kwiaty porastające brzegi ścieżek, nad którymi latały
przecudne motyle...
Podjęliśmy podróż w górę strumienia, wzdłuż szerokiego łożyska
rzeki Rio Santo Domingo, w wiszącym upale i parnym powietrzu, raz
stromo wspinając się, to znów schodząc w dół. Podczas krótkich i
gwałtownych ulew długie i obszerne poncza z nieprzemakalnego
materiału, w które zaopatrzył nas Gordon, okazały się dość
użyteczne. Nasi indiańscy przewodnicy chronili się przed gwałtownym
deszczem olbrzymimi liśćmi w kształcie serca, które zręcznie
ścinali na poboczach ściężki. Teodosio i Chico przypominali
wielkie, zielone stogi siana, gdy biegli przykryci tymi liśćmi u
boku swoich mułów.
Krótko przez zapadnięciem zmroku przybyliśmy do pierwszej osady,
gospodarstwa La Providencia. Jego gospodarz, Don Joaquin Garcia,
będący głową licznej rodziny, przyjął nas bardzo gościnnie i z
wielkim szacunkiem. Trudno było określić, ile dzieci, dorosłych i
zwierząt domowych znajdowało się w wielkim salonie, słabo
oświetlonym jedynym światłem dochodzącym od paleniska. Gordon i ja
ułożyliśmy nasze śpiwory na zewnątrz, pod wystającym dachem. Kiedy
obudziłem się rankiem, świnia pochrząkiwała tuż obok mojej twarzy.
Po następnym dniu podróży na grzbietach naszych drogocennych mułów,
przybyliśmy do Ayautla, osady mazateckiej, położonej na zboczu
wzgórza. Po drodze, pośród zarośli podziwiałem niebieskie kielichy
magicznego powoju Ipomoea violacea, będącego źródłem nasion
ololiuqui. Rósł tutaj dziko, podczas gdy u nas można go było
spotkać tylko w ogrodach, jako roślinę ozdobną. Pozostaliśmy w
Ayautla przez kilka dni. Zakwaterowaliśmy się w domu Dona Donata
Sosa de Garcia. Dona Donata opiekowała się swoją wielką rodziną,
także niedomagającym mężem. Przewodniczyła też hodowcom kawy w tym
regionie.
Składnica świeżo zerwanych ziaren kawy znajdowała się w sąsiednim
budynku. To był zachwycający obrazek, kiedy po zbiorach młode
indiańskie kobiety i dziewczęta wracały wieczorem do domu, ubrane w
jasne stroje przybrane kolorowymi obwódkami, z workami kawy na
plecach, podtrzymywanymi przez opaski na głowie.
Wieczorami, przy świecach, Dona Donata - która posługiwała się,
prócz mazateckiego, także językiem hiszpańskim - opowiadała nam o
życiu w wiosce, gdzie niemal w każdej ze spokojnych na pozór chat
otoczonych rajską scenerią wydarzyła się jaka tragedia. Człowiek,
który zamordował swoją żonę, a teraz dożywotnio przebywał w
więzieniu, mieszkał w sąsiednim domu, teraz opustoszałym. Mąż córki
Dony Donaty został zamordowany z zazdrości, po wdaniu się w romans
z pewną kobietą. Prezydent Ayautla, potężny metys, któremu
złożyliśmy popołudniem formalną wizytę, nigdy nie przemierzał
krótkiego odcinka drogi z domu do "biura", mieszczącego się w
budynku pokrytym zardzewiałą blachą, jeśli nie towarzyszyli mu dwaj
solidnie uzbrojeni strażnicy. Ponieważ wprowadził on nielegalny
podatek, obawiał się, że może zostać zastrzelony. Ludzie musieli
uciekać się do tego typu samoobrony, ponieważ w tym odległym
regionie nie było żadnej władzy zwierzchniej, która dbałaby o
sprawiedliwość.
Dzięki rozlicznym kontaktom, jakie miała Dona Donata, od pewnej
starej kobiety otrzymaliśmy pierwsze próbki poszukiwanej rośliny -
nieco liści hojas de la Pastora. Ponieważ brakowało kwiatów i
korzeni, materiał ten nie nadawał się do przeprowadzenia
botanicznej klasyfikacji. Pozytywnych skutków nie przyniosły także
nasze starania, aby dowiedzieć się czegoś więcej o środowisku, w
jakim rośnie ta roślina, oraz o zwyczajach związanych z jej
użyciem.
Wreszcie, po dwudniowej podróży, podczas której nocowaliśmy wysoko
w górach, w wiosce San Miguel-Huautla, przybyliśmy do Rio Santiago.
Tutaj przyłączyła się do nas nauczycielka z Huautla de Jimenez,
Dona Herlinda Martinez Cid. Przybyła tutaj na zaproszenie Gordona
Wassona, który znał ją od czasu swych ekspedycji związanych z
grzybami, i która służyła nam jako tłumacz z języka Mazateków na
hiszpański. Co więcej, dzięki swoim rozlicznym krewnym, rozsianym w
całej okolicy, mogła pomóc nam w nawiązaniu kontaktów z curanderos
i curanderas, którzy używali hojas de la Pastora w swoich
praktykach. Z powodu naszego opóźnionego przybycia, Dona Herlinda,
której znane były niebezpieczeństwa związane z tą okolicą, była
pełna niepokoju, obawiając się, czy nie spadliśmy ze skalistej
ścieżki lub nie zostaliśmy zaatakowani przez rabusiów.
Następnym przystankiem było San Jose Tenango, osada leżąca głęboko
w dolinie, w środku tropiku z drzewami cytrynowymi i pomarańczowymi
oraz plantacjami bananów. Była to znów typowa wioska. w jej centrum
znajdował się rynek z na wpół zburzonym kościołem z okresu
kolonializmu. Stały tam też dwa lub trzy stragany, był sklep z
mydłem i powidłem oraz stajnie dla koni i mułów. W tej głębokiej
dżungli, na zboczu góry odkryliśmy źródło, którego cudowna, świeża
woda spływała do kamiennego wgłębienia, zapraszając nas do kąpieli.
Była to niezapomniana przyjemność, jakiej doznaliśmy po dniach
podróży, kiedy nie było okazji dobrze się umyć. W tej kamiennej
grocie po raz pierwszy ujrzałem w warunkach naturalnych kolibra na
wolności - był niczym niebiesko-zielony opalizujący metaliczny
klejnot, furkoczący nad olbrzymimi kwiatami lian.
Pierwszy oczekiwany kontakt z osobami znającymi się na medycynie
nawiązaliśmy dzięki przyjacielskim kontaktom żony Herlindy. Osobą
tą był curandero Don Sabino, lecz z jakichś powodów odmówił on
konsultacji i odpowiedzi na pytania dotyczące liści.
Od starej i pełnej dostojeństwa szamanki o sympatycznym imieniu
Natividad Rosa, noszącej bogaty i piękny strój Mazateków,
otrzymaliśmy cały tobołek kwitnącej odmiany poszukiwanej przez nas
rośliny lecz nawet jej nie byliśmy w stanie namówić na
poprowadzenie dla nas ceremonii z użyciem liści. Tłumaczyła się, że
jest już za stara na trudy takiej magicznej podróży. Nie była też w
stanie przebyć drogi do pewnych miejsc: do źródła, przy którym
mądre kobiety nabierały mocy i do jeziora, wokół którego
świergotały wróble i gdzie przedmioty otrzymywały swoje nazwy.
Natividad Rosa nie mogła też nam powiedzieć, skąd pochodziły
zebrane przez nią liście. Rosły w bardzo oddalonej, leśnej
dolinie.
W podzięce bogom, w miejscu wyrwania rośliny, szamanka wkładała do
ziemi ziarno kawy.
Byliśmy zatem w posiadaniu całej rośliny z kwiatami i korzeniami -
dzięki czemu można było dokonać ich botanicznej identyfikacji.
Roślina okazała się przedstawicielką gatunku Salvia,
krewną naszej dobrze znanej szałwi łąkowej. Miała niebieskie kwiaty
z białym środkiem, rozmieszczone w formie kwiatostanów o długości
20-30 cm, których szypułki wydzielały niebieski płyn.
Kilka dni później Natividad Rosa przyniosła nam pełen koszyk lici,
za które zapłaciliśmy 50 pesetów. O interesie musiano rozprawiać,
gdyż inne dwie kobiety przyniosły nam kolejne partie liści.
Ponieważ wiedzieliśmy, że wyciśnięty z liści sok jest spożywany
podczas ceremonii, musiał zatem zawierać czynnik aktywny.
Miażdżyliśmy zatem liście na kamiennym blacie, wyciskaliśmy sok
przez szmatkę i rozpuszczaliśmy go w alkoholu, będącym środkiem
konserwującym. Następnie przelewaliśmy go do butelek w celu
przeprowadzenia dalszych badań w laboratorium w Bazylei. Asystowała
nam przy tych czynnościach indiańska dziewczyna umiejąca obchodzić
się z kamiennymi żarnami zwanymi metate, przy pomocy których
Indianie mielą ręcznie ziarno od niepamiętnych czasów.
Ceremonia z szałwią
Na dzień przed wyruszeniem w dalszą podróż i po porzuceniu
wszelkich nadziei na to, że uda nam się wziąć udział w ceremonii,
nawiązaliśmy niespodziewany kontakt z inną szamanką, a ta zgodziła
się "pomóc nam". Zaufana Herlindy, która doprowadziła do tego
kontaktu, zaprowadziła nas o zmroku ukrytą ścieżką do chaty
curandery, stojącej samotnie na zboczu góry ponad osadą. Nikt z
wioski nie mógł nas widzieć, ani odkryć, że byliśmy tu zaproszeni.
Umożliwienie obcym, białym, wzięcia udziału w ceremonii było
traktowane przez społeczność jako naruszenie świętych obyczajów, za
co groziła kara. Był to w rzeczywistości także prawdziwy powód
odrzucenia naszych próśb o wzięcie udziału w ceremonii z udziałem
liści. Gdy wchodziliśmy na górę, w ciemności ze wszystkich stron
dobiegało ujadanie psów i słychać było dziwne odgłosy ptaków. Psy
wyczuwały obcych.
Bosa - zwyczajem innych indiańskich kobiet szamanka Consuela
Garcia, kobieta koło czterdziestki, lękliwie zaprosiła nas do
swojej chaty i natychmiast zamknęła drzwi na ciężką zasuwę.
Poprosiła, abymśy usiedli na łykowych matach leżących na ubitej,
glinianej ziemi. Ponieważ Consuela mówiła tylko po mazatecku,
Herlinda tłumaczyła nam jej polecenia na hiszpański. Curandera
zapaliła świecę stojącą na stole przykrytym różnymi wizerunkami
świętych, na którym znajdowało się także wiele tandetnych
przedmiotów. Następnie zaczęła krzątać się pospiesznie, lecz w
całkowitym milczeniu. Wszyscy naraz usłyszeliśmy osobliwe odgłosy
jakby grzebaniny czyżby chata była schronieniem dla ukrywającej się
osoby, której sylwetka i rozmiary nie dały się rozpoznać w świetle
świecy? Wyraźnie poruszona, Consuela przeszukała pokój ze świecą w
ręku. Widocznie były to jednak tylko szczury, które płatały nam
takie figle.
W końcu curandera rozpaliła w misce copal, rodzaj żywicznego
kadzidła, którego zapach wypełnił wkrótce całą chatę. Następnie
została ceremonialnie sporządzona magiczna mikstura. Consuela
spytała, kto z nas wraz z nią chciałby się jej napić. Zgłosił się
Gordon. Nie mogłem przyłączyć się do nich, gdyż miałem w tym czasie
poważne kłopoty z żołądkiem.
Zastąpiła mnie moja żona. Curandera odłożyła sześć par liści dla
siebie i tyle samo dla Gordona. Anita otrzymała trzy pary liści.
Podobnie jak grzyby, liście są zawsze dozowane parami. Jest to
zwyczaj, który ma naturalnie znaczenie magiczne. Liście zostały
zmiażdżone przy pomocy metate, a następnie, wyciśnięte przez drobne
sitko do miseczki, a metate i pozostałości na sitku przepłukane
wodą. Na koniec pełne miseczki zostały okadzone nad miską z
copalem, czemu towarzyszyły liczne obrzędy. Zanim Consuela wręczyła
Gordonowi i Anicie ich naczynia, spytała, czy wierzą w prawdziwość
i świętość tego obrzędu. Kiedy obydwoje odpowiedzieli twierdząco i
bardzo gorzki napój został uroczycie wypity - świece zostały
wygaszone, a my położyliśmy się na łykowych matach i w ciemności
oczekiwaliśmy na to, co się wydarzy.
Po około dwudziestu minutach Anita szepnęła mi, że widzi wyraźne
obrazy otoczone jasnymi obwódkami. Gordon również poczuł skutek
działania narkotyku. Głos curandery, będący czymś pomiędzy mową i
śpiewem, dobiegał z ciemności. Herlinda tłumaczyła: Czy wierzymy w
krew Chrystusa i świętość tego obrzędu? Po naszym "creemos"
(wierzymy), ceremonia była dalej odprawiana.
Curandera zaświeciła świece, zdjęła je ze stołu pełniącego funkcję
ołtarza i postawiła na ziemi. Następnie zaczęła śpiewać i
wypowiadać modlitwy oraz magiczne formuły a wreszcie postawiła znów
świece pośród dewocjonaliów, zgasiła je i znów pozostaliśmy w
ciemności i milczeniu. Wtedy rozpoczęły się właściwe konsultacje.
Consuela spytała, jakie mamy życzenia. Gordon chciał się dowiedzieć
o zdrowie swojej córki, która krótko przed jego wylotem z Nowego
Jorku została przedwcześnie przyjęta do szpitala w oczekiwaniu
dziecka. Uzyskał pocieszającą wiadomość, że matka i dziecko czują
się dobrze. Potem znów nastąpiły modły i śpiewy oraz
przemieszczanie świec ze stołu-ołtarza na ziemię ponad dymiącą
misą.
Kiedy ceremonia dobiegła końca, curandera poprosiła, abyśmy
pozostali jeszcze nieco dłużej w modlitwie na naszych łykowych
matach. I wtedy nagle rozszalała się burza. Poprzez szczeliny w
ścianach, błyskawice rozświetlały wnętrze chaty, czemu towarzyszyły
silne grzmoty. Lunął tropikalny deszcz, który bębnił w dach.
Consuela wyraziła obawę, czy uda nam się niepostrzeżenie opuścić
jej dom jeszcze w nocy. Na szczęście ta nawałnica skończyła się
przed świtem, więc tak cicho, jak to było możliwe, zeszliśmy
zboczem do naszych baraków z zardzewiałej blachy, nie zauważeni -
mimo błyskawic - przez mieszkańców wioski. Tylko psy, jak
poprzednio, ujadały na nas ze wszystkich stron.
Uczestnictwo w tej ceremonii było momentem kulminacyjnym naszej
ekspedycji. Uzyskaliśmy w ten sposób potwierdzenie, że liście hojas
de la Pastora były używane przez Indian w tym samym celu i w taki
sam ceremonialny sposób, jak święte grzyby teonanacatl. Mieliśmy
też autentyczny materiał roślinny nie tylko wystarczający do
botanicznej klasyfikacji, lecz także do planowanych analiz
chemicznych. Stan odurzenia, jakiego po zażyciu hojas doświadczyli
Gordon Wasson i moja żona, był płytki i trwał krótko, miał jednak
wyraźnie halucynogenny charakter.
Rankiem, po tej pełnej przygód nocy, zaczęliśmy szykować się do
opuszczenia San Jose Tenango.
Przewodnik Guadelupe i jego dwaj pomocnicy, Teodosio i Pedro,
pojawili się z mułami o wyznaczonej godzinie przed naszymi
barakami.
Wkrótce nasza mała grupa, zapakowana i usadowiona, znów ruszyła w
górę przez płodną ziemię błyszczącą w słońcu po nocnej ulewie. W
drodze powrotnej do Santiago dotarliśmy o zmroku do ostatniego
naszego postoju w krainie Mazteków stolicy Huautla de Jimenez. W
dalszą podróż do Meksyku udaliśmy się samochodem. Po kolacji w
Posada Rosaura, jedynej w tamtym czasie gospodzie w Huautla,
pożegnaliśmy się z naszymi indiańskimi przewodnikami i dobrymi
mułami, które przeprowadziły nas tak pewnie i wygodnie przez Sierra
Mazatec.
Następnego dnia złożyliśmy oficjalną wizytę szamance Marii Sabinie,
która stała się sławna dzięki publikacjom Wassonów. To właśnie w
jej chacie, latem 1955 roku, Gordon Wasson, jako pierwszy biały,
zażył święte grzyby podczas nocnej ceremonii. Gordon i Maria Sabina
przywitali się serdecznie, jak starzy przyjaciele. Curandera żyła
na zboczu góry wznoszącej się ponad Huautla, z dala od
uczęszczanych szlaków. Dom, w którym miała miejsce historyczna
ceremonia, został spalony - przypuszczalnie przez rozgniewanych
tubylców lub zawistnego szamana, gdyż według nich Maria Sabina
zdradziła obcym tajemnicę teonanacatl. W nowym domostwie, w którym
się znaleźliśmy, panował bałagan nie do opisania podobny
prawdopodobnie do tego w starym domu. Półnagie dzieci, kury i
świnie krzątały się wkoło. Stara szamanka miała inteligentną twarz
o silnym i zmiennym wyrazie. Była wyraźnie pod wrażeniem, gdy
opowiedziałem jej, że udało nam się zamknąć ducha grzybów w
pastylce. Natychmiast też zadeklarowała gotowość "służenia pomocą"
przy konsultacjach w tej kwestii. Postanowiliśmy, że odbędą się one
w czasie nadchodzącej nocy w domu Dony Herlindy.
Za dnia udałem się na przechadzkę po Huautla de Jimenez główną
drogą przebiagającą zboczem góry. Następnie towarzyszyłem Gordonowi
w jego wizycie w Instituto Nacional Indigenista. Ta rządowa
organizacja zajmowała się studiami nad rdzenną ludnością oraz
służyła pomocą w rozwiązywaniu problemów, z jakimi borykali się
Indianie. Szef instytutu opowiedział nam o kłopotach wywołanych
"polityką kawy", jakie miały miejsce w tamtym czasie na tych
terenach. Prezydent Huautla, we współpracy z Instituto Nacional
Indigenista, próbował wyeliminować pośredników w handlu kawą, aby
uczynić ceny kawy korzystniejszymi dla jej producentów, Indian.
Jego okaleczone ciało odkryto w czerwcu ubiegłego roku.
W drodze powrotnej przechodziliśmy koło katedry, z której dobiegały
śpiewy chóru gregoriańskiego. Stary ojciec Aragon, którego Gordon
znał dobrze z wcześniejszych wypraw, zaprosił nas do zakrystii na
szklaneczkę tequilli.
Ceremonia grzybowa
Kiedy wieczorem powróciliśmy do domu Herlindy, Maria Sabina już
tam była. Towarzyszyły jej dwie prześliczne córki, obiecujące
szamanki, Apolonia i Aurora, oraz siostrzenica. Wszystkie one miały
ze sobą dzieci. Apolonia przystawiała swoje dziecko do piersi za
każdym razem, gdy tylko zapłakało. Zjawił się też stary szaman, Don
Aurelio, potężny, jednooki mężczyzna, ubrany w serape - białą
pelerynę w czarne wzory. Na werandzie podano słodkie ciasteczka i
kakao. Przypomniały mi się opisy ze starych kronik, które mówiły o
tym, że chocolatl była pita przed zażyciem teonanacatl.
Po zapadnięciu zmroku przeszliśmy wszyscy do pomieszczenia, w
którym miała się odbyć ceremonia. Pokój został następnie zamknięty
przez zatarasowanie drzwi jedynym, stojącym w pomieszczeniu
łóżkiem. Dla bezpieczeństwa i tylko na wypadek nagłej konieczności,
pozostawiono w odwodzie małe wyjście do ogródka znajdującego się na
tyłach domu.
Dobiegała północ, gdy zaczęła się ceremonia. Do tego czasu całe
towarzystwo leżało w ciemności na matach łykowych, rozłożonych na
podłodze, śpiąc lub oczekując tego, co miało wydarzyć się nocą.
Maria Sabina od czasu do czasu dorzucała do żaru koksownika garść
copalu i wtedy duszne powietrze w zatłoczonym pomieszczeniu stawało
się do zniesienia. Wyjaśniłem szamance przez Herlindę, która znów
służyła nam za tłumacza, że jedna pastylka zawiera ducha dwóch par
grzybów. (Jedna pastylka zawierała 5.0 mg syntetycznej
psylocybiny).
Kiedy wszystko było gotowe, Maria Sabina przydzieliła wielokrotność
dwóch pastylek zgromadzonym dorosłym. Po uroczystym okadzeniu, sama
zażyła dwie pary (odpowiadające 20 mg psylocybiny). Tę samą ilość
przydzieliła Don Aurelio i swojej córce Apolonii, która także była
już szamanką. Aurora otrzymała dwie tabletki, podobnie jak Gordon,
podczas gdy moja żona i Irmgard otrzymały tylko po jednej
pastylce.
Jedno z dzieci, dziewczynka w wieku dziesięciu lat, pod okiem Marii
Sabiny, przygotowało dla mnie sok z pięciu par świeżych liści hojas
de la Pastora. Chciałem poznać ten narkotyk, którego nie dane mi
było spróbować w San Jose Tenengo. Twierdzono, że mikstura ta jest
szczególnie mocna, gdy przyrządza ją niewinne dziecko. Zanim
miseczka z wyciśniętym sokiem została mi przekazana, okadzono ją, a
Maria Sabina oraz Don Aurelio wykonali nad nią obrzędy magiczne.
Wszystkie przygotowania i następująca po nich ceremonia przebiegały
w ten sam sposób, jak konsultacje z curanderą Consuelą Garcia w San
Jose Tenango.
Kiedy narkotyk został rozdzielony, a świeca na "ołtarzu" zgaszona,
oczekiwaliśmy w ciemności na skutki. Po niespełna pół godzinie
curandera zaczęła coś mruczeć. Jej córka i Don Aurelio także stali
się niespokojni. Herlinda przetłumaczyła nam i wyjaśniła, co było
powodem tego poruszenia. Maria Sabina powiedziała, że w pigułkach
nie ma ducha grzybów. Skonsultowałem się z Gordonem, który leżał
obok mnie. Wiedzieliśmy że absorpcja aktywnego składnika z
pastylki, która najpierw musi rozpuścić się w żołądku, przebiega
wolniej niż z grzybów, podczas gdy pewna ilość czynnika aktywnego
jest absorbowana z blaszek grzyba już podczas jego przeżuwania.
Lecz jak tu wyjaśnić rzecz naukowo w takich okolicznościach.
Zamiast tłumaczyć, postanowiliśmy działać. Rozdaliśmy więcej
tabletek.
Obydwie szamanki oraz szaman otrzymali jeszcze po dwie tabletki.
Każde z nich przyjęło zatem łączną dawkę 30 mg psylocybiny. Po
jakimś kwadransie duch grzybów zaczął rzeczywiście działać, co
trwało aż do świtu. Córki oraz Don Aurelio swoim głębokim, basowym
głosem żarliwie odpowiadali na modlitwy i śpiewy curandery.
Błogie i tęskne zawodzenia Apolonii i Aurory w przerwach pomiędzy
modlitwami i śpiewem wywoływały wrażenie, jakby doświadczeniu
religijnemu tych młodych kobiet w stanie odurzenia towarzyszyły
odczucia zmysłowo-seksualne.
W środku ceremonii Maria Sabina spytała o nasze oczekiwania. Gordon
jeszcze raz spytał o zdrowie swojej córki i wnuka. Otrzymał tę samą
dobrą wiadomość, jaką przekazała mu szamanka Consuela. Matka i
dziecko byli rzeczywicie zdrowi, kiedy wrócił do domu w Nowym
Jorku. Oczywiście, nie stanowi to żadnego dowodu wróżbiarskich
zdolności obydwu szamanek. W wyniku zażycia hojas znalazłem się
wyraźnie w stanie podwyższonej wrażliwości mentalnej i silnych
doznań, którym nie towarzyszyły jednak halucynacje. Pod wpływem
odurzenia Anita, Ingmar i Gordon doświadczyli stanu euforii
wywołanej niezwykłą, mistyczną atmosferą. Moja żona była pod
wrażeniem wizji bardzo różnorodnych wzorów tworzonych przez
linie.
Była później zdumiona i wprawiona w zakłopotanie, gdy dokładnie te
same motywy odkryła na bogatych zdobieniach ołtarza w starym
kościele w pobliżu Puebla. Miało to miejsce w drodze powrotnej do
Meksyku, gdy zwiedzaliśmy kościoły z czasów kolonializmu.
Te wspaniałe kościoły mają wielkie, kulturalne i historyczne
znaczenie, gdyż budujący je indiańscy artyści i robotnicy
przemycali we wzornictwie elementy pochodzące z ich tradycji. Klaus
Thomas pisze w swojej książce Die kunstlich gesteuerte Seele [Umysł
sztucznie stymulowany] (Ferdinand Enke Verlag, Stuttgart, 1970): "Z
pewnością kulturalno-historyczne porównania dawnych wytworów sztuki
Indian z obecnymi... muszą bezstronnego obserwatora prowadzić do
przekonania o bliskim związku tych obrazów, form i kolorów ze
stanami odurzenia psylocybiną". O związkach takich mogą świadczyć
zarówno meksykańskie wizje, jakich doznałem podczas mojego
pierwszego doświadczenia z suchymi grzybami Psilocybe mexicana, jak
i rysunki Li Gelpke sporządzone po zażyciu psylocybiny.
Kiedy o świcie opuszczaliśmy Marię Sabinę i jej klan, curandera
powiedziała, że pastylki mają taką samą moc, jak grzyby i że nie ma
między nimi żadnej różnicy. Było to potwierdzenie - że syntetyczna
psylocybina jest identyczna z produktem naturalnym - otrzymane od
najbardziej kompetentnego autorytetu. Na pożegnanie wręczyłem Marii
Sabinie fiolkę z pastylkami psylocybiny. Radośnie obwieściła naszej
tłumaczce, Herlindzie, że teraz będzie mogła udzielać konsultacji
nawet w porze, kiedy grzyby nie rosną.
Jak moglibyśmy ocenić postępowanie Marii Sabiny - to, że umożliwiła
obcym ludziom, białym, udział w sekretnej ceremonii, a także dała
im do spróbowania święte grzyby?
Na jej rzecz przemawia fakt, że w ten sposób otworzyła drzwi
prowadzące do badań nad współczesnymi formami meksykańskiego kultu
grzybów, a także do badań botanicznych i chemicznych samych
świętych grzybów. To dzięki temu uzyskaliśmy cenne związki:
psylocybinę i psylocynę. Być może bez jej pomocy - co jest wysoce
prawdopodobne - z czasem zupełnie zanikłaby starodawna wiedza,
połączona z doświadczeniem związanym z tymi tajemnymi praktykami,
zanim zdążyłaby zrodzić owoce użyteczne dla cywilizacji Zachodu. Z
innego punktu widzenia, postępek szamanki mógł być postrzegany jako
profanacja świętego obrzędu - a nawet jako zdrada. Niektórzy z jej
ziomków podzielali taką właśnie opinię, która znalazła wyraz w
aktach zemsty, włącznie ze spaleniem jej domu. Profanacja kultu
grzybów nie ustała po przeprowadzeniu naukowych badań. Publikacje
na temat magicznych grzybów wywołały najazd hippisów i poszukiwaczy
narkotyków do krainy Mazateków. Wielu zachowywało się niewłaściwie,
a niektórzy wręcz kryminalnie. Innym niepożądanym skutkiem był
początek zorganizowanej turystyki do Huautla de Jimenez, co
spowodowało utratę naturalnego charakteru tego miejsca.
Kwestie i dylematy tego rodzaju są nieodłącznym składnikiem
większości badań etnograficznych. Wszędzie tam, gdzie badacze i
naukowcy odnajdują ślady i ujawniają pozostałości pradawnych i
zanikających zwyczajów, tam ich prymitywny charakter zostaje
utracony. Strata ta może zostać w jakimś stopniu zrównoważona,
jeśli wynik badań stanowi trwały dorobek kulturalny. Z Huautla de
Jimenez, morderczym rajdem ciężarówką na wpół przejezdną drogą,
udaliśmy się najpierw do Teotitlan, a stamtąd już całkiem
komfortowo, samochodem, do Meksyku, miejsca startowego naszej
ekspedycji. Straciłem kilka kilogramów wagi, lecz strata ta była
wystarczająco rekompensowana czarującymi przeżyciami.
Próbki rośliny hojas de la Pastora, które z sobą przywieźliśmy,
zostały oddane do botanicznej analizy, którą przeprowadzili Carl
Epling i Carlos D. Jativa w Instytucie Botanicznym Uniwersytetu
Harvarda w Cambridge. Odkryli oni, że roślina ta należy do nie
opisanego jeszcze rodzaju szałwi, któremu naukowcy ci nadali nazwę
"Salvia divinorum".
Chemiczne badania soku magicznej szałwi w laboratorium w Bazylei
nie zakończyło się sukcesem. Psychoaktywny składnik tego narkotyku
wydawał się być związkiem raczej nietrwałym, gdyż sok sporządzony w
Meksyku, zakonserwowany alkoholem, okazał się nieaktywny podczas
auto-eksperymentów.
Problem chemicznej natury aktywnego składnika magicznej rośliny ska
Maria Pastora wciąż czeka na rozwiązanie.
[<<] [H] [>>] |