Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

psychodeliczny triptyk, część pierwsza: "można inaczyj".

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
1/2 kartonika LSD zawierającego porcję, która starczyłaby na cały karton, wciąż zasługujący na miano dobrego sortu, 2 piwa, 1/3 garnuszka kawy.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Wakacyjny, letni trip z dwoma kumplami, z którymi jakiś czas wcześniej odnowiłem znajomość - C i Sz. Przyjemny, słoneczny dzień, który przeszedł potem w noc przy ognisku. Ustronne miejsce pośród drzew, tuż za miastem. Pełen spokój w głowie, chęć na solidną i satysfakcjonującą, lecz niekoniecznie wywracającą mózg na lewą stronę podróż.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
etanol, nikotyna, mariuhana (od czasu do czasu), haszysz (dawno kilka razy), BZP+TFMPP (raz), amfetamina (kilka razy), Poppers (kilka razy), LSD (kilka razy w tym 3 razy w bieżącym roku), grzyby (psilocibe cubensis, raz w dawce 5g), DXM (2 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.

psychodeliczny triptyk, część pierwsza: "można inaczyj".

Wprowadzenie: Niniejszy raport został pomyślany jako pierwsza część psychodelicznego tryptyku. Pomysł polega na tym, że każdy z trójki osób uczestniczących w podróży, napisał na jej podstawie TR opisujący wydarzenia sprzed 2,5 roku. Nie narzucaliśmy sobie żadnej odgórnej formy ani nie dzieliliśmy się tym, kto z nas opisze konkretne wydarzenia a kto wstrzyma się od ich przytaczania pozostawiając je dla reszty. Na pewno część wątków będzie się więc powtarzała. Zamieszczam linki do pozostałych części tryptyku:

Tym razem TR ma rekordową długość, ale jako że przez poprzednie moje długie raportyprzebrnęło jednak trochę co bardziej wytrwałych osób (dając mi sporo pozytywnego feedbacku), doszedłem do wniosku, że nie ma co się przejmować. Wrzucam jak jest bez obcinania i streszczania.

Wstęp: Rozpoczęło się lato a wraz z nim wakacje. Ja tymczasem miałem jeszcze dwa kartoniki o niesłychanej mocy. Liczyłem więc na kolejnego tripa z moimi dotychczasowymi towarzyszami podróży. Wyszło jednak inaczej. Podczas gdy ja wróciłem do rodzinnego domu, oni wyjechali do pracy za granicę. Byli tym samym nieosiągalni przez większość lata. Większość znajomych porozjeżdżała się wszędzie dookoła, także na początku wakacji nie miałem nawet z kim wyjść na browar, o psychodelikach już nie wspominając. Tak się jakoś złożyło, że zacząłem myśleć o ludziach, z którymi dawno się nie widziałem i odezwałem się do C oraz Sz chcąc ustawić się na piwo. Pracowali wtedy razem niedaleko mojego domu, kończąc późnymi wieczorami. Było nam więc po drodze, zwłaszcza że ja mam z reguły przesunięty tryb dobowy i przedkładam pory wieczorno-nocne nad popołudniowo-wieczorne. 

Któregoś razu kiedy zaszli pod mój dom, zgarniając mnie jak zwykle na browar po swojej pracy, spytałem czy mają ochotę na trawę. Został mi jeszcze wtedy jakiś niewielki, choć mocny zapas. Sz i C stwierdzili, że czemu by nie. Zabrałem co miałem, kupiliśmy po kilka piw i usiedliśmy w spokojnym miejscu na skraju miasta. Zajęliśmy miejsce na schodkach, z których widok rozpościerał się z na okolice pobliskiej rzeki. Popiliśmy, zapaliliśmy lufkę i zaczęliśmy gadać na rozmaite tematy. W pewnym momencie Sz, zdradził że miał okazję jeść jakiś czas temu grzyby. Poopowiadał trochę o tripie mówiąc, że bardzo mu się podobało. Okazało się też że C, jako że wybierał się wtedy na medycynę, również interesuje się dragami. Nie miał jednak jeszcze okazji samemu spróbować niczego dobrego. Pomyślałem wtedy, że skoro tak, to może moje kartony nie będą musiały czekać do końca lata. Powiedziałem, że właściwie to mam w domu jeszcze trochę kwasów. Zaproponowałem wspólnego tripa w jakimś dogodnym dla wszystkich czasie. Nie zastanawiając się zbyt długo, chętnie się zgodzili. Umówiliśmy się na weekend kilka dni później. Poopowiadałem trochę o działaniu LSD, o swoich poprzednich tripach itp. Okazało się, że obszerne wprowadzenie nie jest potrzebne, bo zarówno C jak i Sz zdążyli się w swoim czasie naczytać nieco o kwasie. Umówiliśmy się, że każdy z nas weźmie kilka gadżetów-niespodzianek. Miało to być cokolwiek, co mogłoby w ciekawy sposób wpłynąć na podrasowane kartonami zmysły, począwszy od wzroku, poprzez słuch, węch, smak a na dotyku kończąc. Dopiliśmy, dopaliliśmy i rozeszliśmy się kilka godzin później. Pozostawało czekać do soboty.

Dzień zero był ciepły i słoneczny. Sprawdziłem wcześniej prognozę pogody i wiedziałem, że taki stan ma utrzymać się przez cały dzień. Temperatury w nocy także miały być raczej wysokie a do tego zapowiadano brak opadów. Idealne warunki. C i Sz zjawili się u mnie rano zastając mnie w stanie pół-gotowym do wyprawy. Nie chcąc tracić czasu, wyjąłem z zamrażarki pudełko po kliszy filmowej, w której trzymałem kartoniki. Stąd też wzięło się późniejsze określenie na kwasy, używane w rozmowach pomiędzy naszą trójką - "filmy". Przekroiłem kwadraciki wzdłuż przekątnej i wręczyłem każdemu po połówce, która w wypadku tego sortu była odpowiednikiem naprawdę dobrego całego znaczka LSD. C i Sz zdziwili się bardzo rozmiarem blottera. Przypomniała mi się wtedy moja reakcja na pierwszy widok kwasa, która miała miejsce ponad dwa lata wcześniej, oraz wrażenie jakie wywarł on na moich towarzyszach poprzednich tripów ponad pół roku temu. Takie małe? To wszystko? Naprawdę? To zawsze jest zaskoczenie. Bardziej dziwi jednak to, co kawałek papierka, trzy razy mniejszy od małego paznokcia, może zrobić z nadchodzącym dniem. I z nocą jeśli tylko nikt nie próbował oszczędzać przy nasączaniu blottera. 

Opis:

T:+0:00 - Poloneza czas było zacząć. Położyłem film na język, podobnie jak C i Sz. Poinstruowałem, że najlepiej trzymać go w ustach tak długo aż się rozpuści. Można gryźć, można trzymać pod językiem. To właściwie bez znaczenia. Poczułem znajomy, lekko gorzkawy smak. Spakowałem resztę rzeczy do plecaka. Tym razem tripowy zestaw ledwie się w nim mieścił. Zauważyłem, że również plecaki moich nowych kwasowych towarzyszy są dosyć wypchane. Byłem ciekawy co przygotowali. Rozgadaliśmy się trochę i zeszła nam chwila zanim wyszliśmy. Nie miało to jednak większego znaczenia gdyż i tak mieliśmy cały dzień przed sobą. 

T:+0:25 - Początkowym pomysłem jeżeli chodzi o miejsce wycieczki, było dotarcie do dużego kamienia znajdującego się nieopodal czegoś co można nazwać na wyrost plażą nad rzeką. Głaz znajdował się po drugiej stronie krętego nurtu przepływającego przez miasto - mniej więcej tam gdzie patrzeliśmy umawiając się na tripa. Teren zapewniał jeszcze kilka opcji, więc nie było też tak, że kamień miał być naszą ostateczną miejscówką na następne kilkanaście godzin. Dotarliśmy do małego mostku na rzece, przekroczyliśmy go i ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki. Zajęło nam to odrobinę czasu. Po drodze pogoda jakby się lekko pogorszyła. Zanim doszliśmy na miejsce, na niebie zdążyło się zgromadzić kilka ciemniejszych chmur.

T:+0:45 - Jest i kamień. Zaczęliśmy rozmawiać na jakieś przyziemne tematy. Dało się wyczuć nastrój oczekiwania, który nie sprzyjał konwersacji. Występowały lekkie kłopoty w odbijaniu piłeczki podczas rozmowy. Żaden wątek nie utrzymywał się szczególnie długo na stole. Opowiedziałem, że kilka lat wcześniej, idąc wieczorem po jakimś koncercie nad rzekę na ognisko i piwo, natrafiłem na sporą grupkę ludzi świętującą noc kupały. Było to bardzo niedaleko stąd, więc w razie czego mieliśmy alternatywną miejscówkę, do której można byłoby się przenieść jeśli będziemy mieli taką ochotę. Póki co chęci na przeprowadzkę nie było. Chcąc zabić czas, który musiał upłynąć zanim pojawiły się pierwsze efekty, wyjąłem z plecaka pierwszą niespodziankę - flagę Anglii. Poszedłem w pobliskie krzaki poszukać jakiegoś kija, który mógłby posłużyć za drzewce. Wróciłem po chwili z dumnie powiewającym sztandarem. Wspiąłem się na niewielką górkę i zacząłem machać do Sz i C. Zrobiło się trochę weselej. W ruch poszły aparaty. C wpadł na pomysł odegrania historycznej scenki z Iwo Jimy. Razem z Sz przyjęli pozę amerykańskich żołnierzy zdobywających wzgórze i zatykających na jego szczycie sztandar. Po skończonej sesji zdjęciowej wróciliśmy nad zakole rzeki. Flaga nie za bardzo chciała zejść z kija. Drobne gałązki poprzebijały ją w kilkunastu miejscach. Stwierdziłem więc, że sztandar należy pozostawić wbity w szczyt wzgórza. Testowaliśmy jeszcze wszyscy moje okulary a'la Elvis. Miały złotą, grubą ramkę i szkiełka nadające światu ciepły odcień oraz wyostrzające kontury. 

T:+1:30 - Na razie większych efektów brak. Daje się odczuć "inność" i przedkwasowe zaniepokojenie, ale to na tyle. Najwyżej coś się z pozmieniało z kolorami. Zaczynam zastanawiać się nad jakością kartonika. Wiem, że była ona zdecydowanie ponadprzeciętna, lecz z drugiej strony od ostatniego tripa minęły prawie trzy miesiące a nie zawsze miałem szansę przechowywać blotter w zamrażalniku. Ostatnim razem pierwsze oznaki "dziwności" pojawiały się dużo szybciej. Z drugiej strony, poprzednio byłem jeszcze lekko wstawiony po imprezie, która odbyła się dzień wcześniej, a do tego paliłem bezpośrednio przed tripem trawę. Nieobecność pierwszych efektów była więc uzasadniona, lecz ja i tak miałem wątpliwości. Swoją drogą syndrom występowania niepokoju w stylu "a co jeśli nie zadziała" jest ciekawym fenomenem. Był to już mój piąty z kolei trip na kwasie. Podczas prawie każdego poprzedniego pojawiały się podejrzenia. Czy aby na pewno sort jest dobry? Czy papierki nie zwietrzały? Nauka cierpliwości przy LSD przebiega opornie. Do dzisiaj (czyli jeszcze dobrych kilka tripów później) udało mi się jednak zakodować w głowie, że narzekanie można rozpoczynać nie wcześniej niż po upływie 2,5h z zegarkiem w ręku. Tymczasem dało się zauważyć, że C i Sz rozglądają się trochę zniecierpliwieni próbując zaobserwować działanie substancji. Spytałem czy chcą iść gdzieś dalej. Przypomniało mi się wtedy, że znam inne fajne miejsce znajdujące się całkiem niedaleko od nas. Byłem tam kiedyś jeszcze za czasów liceum na wagarach. Miejscem był wał ziemny, na którym rosło kilka dających cień drzew i krzaków. Znajdował się on pomiędzy dawną trasą kolejową, z której już lata temu usunięto wszelkie pozostałości torowiska (nie licząc kamieni stanowiących bazę dla podkładów kolejowych) a nowymi, uczęszczanymi przez pociągi torami. Moi towarzysze nie chcieli przebijać się dalej, chyba lekko zawiedzeni brakiem zmian w percepcji. Sprawdziłem jaki mamy czas operacyjny. Minęło już ponad półtorej godziny. W tym momencie byłem prawie przekonany, że papierkom rzeczywiście ubyło mocy. Uznałem więc, że warto wybrać się na pobliską stację benzynową i kupić piwo. Przy delikatnym, połówkowym tripie stanowi ono całkiem niezłe uzupełnienie dla LSD. Przedstawiłem wizję współkwaszącym. Przystali na propozycję, więc zebraliśmy swoje rzeczy i poszliśmy na zakupy.

T:+2:10 - Przed naszymi oczami ukazała się stacja benzynowa. Pchnąłem drzwi, zrobiłem parę kroków naprzód i już wiedziałem, że niepotrzebnie martwiłem się o kondycję blottera. Rzędy kolorowych opakowań aż zakuły w oczy. Spojrzałem na S i Cz. Po ich dużych oczach i lekkiej dezorientacji poznałem, że jedziemy na tym samym wózku. Wiedziałem, że głos wmawiający ludziom na psychodelikach, że zachowują się dziwacznie, należy do panikarza i histeryka. Skupiłem się na celu i spokojnie sięgnąłem po puszkę zimnego piwa. Ktoś podsunął pomysł, że może warto wziąć desperadosa dla smaku. Podchwyciliśmy i zgarnęliśmy jeszcze po butelce. Przy kasie okazało się, że korzystniej było wziąć trzypak, ale czas na kombinacje był raczej nienajlepszy. Czuliśmy, że trzeba się jak najszybciej ewakuować. Wyszliśmy z zakupami i skierowaliśmy się raz jeszcze w kierunku mostku. 

Kiedy opuszczaliśmy parking koło stacji zauważyłem rzędy kanistrów z płynem do chłodnic, olejem napędowym itd. Przypomniała mi się historia, o której słyszałem jakiś czas wcześniej. Opowiadała ona o 80-letnim dziadku, który usiłował staranować rowerem radiowóz. Jak się później okazało, miał we krwi 8-9 promila alkoholu. Jakby tego było mało, osiągnął tak wysoki wynik poprzez picie płynu borygo. Opowiedziałem o niej C i Sz. Zeszło trochę na żulerskie tematy. Pijacki humor bardzo nas śmieszył. Zarzucaliśmy się typowymi tekstami spod monopolowego głośno przy tym rechocząc. Po kilku minutach musieliśmy na dać spokój podsklepowym klimatom. Zbliżaliśmy się do rzeki i musieliśmy zdecydować się gdzie iść dalej.
- To gdzie teraz? Z powrotem do Anglii? - spytał Sz.
- No chyba tak. - odpowiedział C.
Przypomniałem wtedy o miejscu znanym mi z wagarów. Argumentowałem, że na pewno nie będzie tam żadnych ludzi a my zyskamy ładny widok z góry. Sz i C zgodzili się że warto tam pójść, więc wysunąłem się na czoło, żeby poprowadzić grupę. Po drodze musieliśmy przebiec przez tory kolejowe. Kiedy byliśmy już może 50m od nich, zaczął zbliżać się do nas pociąg. Zarządziliśmy postój w bezpiecznej odległości. Stalowa maszyna sprawiała wrażenie niezwykle potężnej. Prędkość, którą rozwijała również była zawrotna. Pociąg minął nas z ogłuszającym rykiem. Co za siła! Upewniwszy się kilkukrotnie, że na pewno nic nie jedzie ani z jednej ani z drugiej strony, przebiegliśmy na drugą stronę. Tory biegły prosto przez cały czas, więc nie było ryzyka że jakiś pociąg wyskoczy na nas znienacka.

Dalej szliśmy gęsiego wąską ścieżką, wydeptaną wśród wysokich na metr chwastów. W międzyczasie zza chmur wyszło słońce i zrobiło się na powrót ciepło i przyjemnie. Przedzierając się przez zarośniętą dróżkę trącaliśmy gałęzie rozmaitych roślin. Sprawiło to, że wśród nas zaczęły unosić się chmary małych owadów. Nieprzeliczone mrowie natrętnie atakowało nas ze wszystkich stron niczym szarańcza. Komentowaliśmy głośno, zaskoczeni że przydrożne chwasty kryją tak ogromną ilość much, muszek, komarów, żuków, biedronek i innego tałatajstwa. W pewnym momencie zauważyłem, że przy naszej ścieżce rośnie coś co wygląda jak barszcz sosnowskiego. Wiedziałem, że jest to roślina trująca, mogąca wywołać poparzenia przy kontakcie ze skórą. Na szczęście charakterystyczne, bukiety maleńkich białych kwiatków ciągnęły się jeszcze tylko przez kilka metrów i raczej nie były pochylone w kierunku ścieżki. Dokonałem szybkiej oceny. Jeżeli ktoś z nas miał poparzyć się barszczem, to już się to stało. W razie czego będę wiedział z czym mamy do czynienia. Nie wiadomo jak zareagują współkwaszący na informację o potencjalnie trującej roślinie. A jeśli kwas zaindukuje jakieś objawy psychosomatyczne albo wystraszy resztę grupy? Zdecydowałem się nie informować ich w tym momencie o barszczu. Wolałem odczekać jakiś czas, tak żeby Sz i C nie skojarzyli, że przed chwilą się o niego lekko ocierali. Dalej ścieżka zrobiła się trochę szersza i nie tak zarośnięta. Mogliśmy iść więc ramię w ramię. Działanie LSD było już bardzo wyraźne. Moi towarzysze chcieli się gdzieś zatrzymać, nie chcąc już dłużej czekać aż dojdziemy do wału, o którym opowiadałem. 

T:+2:25 - Przystanęliśmy przy pierwszym napotkanym, wolnym od chwastów placyku. Pomiędzy ostrymi kamieniami pochodzącymi ze starej trasy kolejowej wyrastały liczne kępy trawy, dzięki którym można było usiąść w miarę komfortowo. Zdjęliśmy plecaki i rozłożyliśmy się na ziemi. Powróciliśmy do tematów okołomonopolowych. Od borygo szybko przeszliśmy do denaturatu. Opowiadaliśmy sobie o różnych mieszankach z użyciem fioletowego likieru jagodowego. Na pewno został poruszony temat drinka "mama-tata" czyli dykty (tata) pół na pół z mlekiem (mama). Sz albo C wspomniał o tym, że żule mieszają czasem denaturat ze zwyczajnym alkoholem etylowym, dzięki czemu mieszkanka ma być podobno mniej zabójcza. To podsunęło mi pewien pomysł.
- Zobaczcie, ale to się ciekawie składa. - zacząłem snuć opowieść. TEN denaturat czyli on - pierwiastek męski i do tego TA wódka czyli ona - pierwiastek żeński. Co daje razem...
- Alkoholizm! - wszedł mi w słowo C rechocząc dziko. Pokładaliśmy się ze śmiechu. Otworzyliśmy desperadosy sącząc je niespiesznie. O ile dobrze pamiętam, C zrobił to zębami. Zbiegło się to mniej więcej z momentem wejścia fazy na pełne obroty. Właśnie wtedy powstał zwyczaj, żeby zawsze pić jednego desperadosa przy okazji tripa. C wspominał rok (i kilka tripów) później, że wystarczy mu parę łyków i już łapie się na tym, że rozgląda się dookoła oczekując pojawienia się wizuali.  

Urwaliśmy na chwilę temat żulerki żeby zobaczyć co dzieje się ze światem. Sz wyciągnął telefon, ze specjalnie nagraną muzyką na tripa. Puścił Amethystium - Autumn Interlude. Otaczały nas drzewa, rośliny, błękitne niebo, chmury i ślady zostawianie przez samoloty. Patrzenie na to wszystko sprawiało niezwykłą przyjemność. Wystarczyło zawiesić na czymś wzrok przez krótką chwilę, żeby dostrzec taniec geometrycznych figur lub mrowie wijących się jak węże krzywizn. Poleciłem C, żeby spróbował skupić się na jednym obiekcie przez dłuższy czas. Posłuchał.
- Wooooo co ja widzę, tutaj jakby... - rozpoczął litanię-opowieść. Nie nadążał ze znajdowaniem właściwych określeń mimo, że bardzo się starał i szło mu całkiem nieźle. Sz przechadzał się i rozglądał w niedowierzaniu.
- Ej, ale to jest wszystko... - zaczynał nie kończąc, jakby nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa lub jak gdyby krępował się z wytoczeniem słów dużych i ciężkich - Piękne! - przemógł się po chwili.
Uśmiechnąłem się do wspomnień widząc w ich reakcjach siebie samego sprzed połowy roku i sprzed dwóch lat. Byłem z siebie zadowolony, że mogłem przyczynić się do zainicjowania tego tripa. Dając LSD właściwym ludziom czułem jakbym zrobił coś dobrego. Może brzmi to dla niektórych dziwnie, ale wciąż widzę to w ten sposób. Piszę "dziwnie", ale podejrzewam, że użytkownicy NG czy też szerzej - czytelnicy TR z użyciem psychodelików, nie będą mieli problemów z odniesieniem się do tego uczucia. Tymczasem zaś Sz puszczał Amethystium po raz trzeci, nie mogąc się nacieszyć stanem, w którym się obecnie znajdował. Ja z kolei obserwowałem wyginające się gałęzie drzew i liście grupujące się w zoomorficzne kształty. W pewnym momencie cała korona dużego rosłego drzewa przybrała postać kilku złośliwie wykrzywionych, rozpływających się w oczach twarzy przypominających małpie. Nie budziło to we mnie jednak żadnego niepokoju. W ogóle moje nastawienie tego dnia było bardzo spokojne i mimo ewidentnych dowodów na to, że papierek działa równie dobrze jak poprzednim razem (opisanym w TR pt. "Festyn z okazji USA") byłem święcie przekonany, że trip jest zdecydowanie bardziej lajtowy. C i Sz w chwilach powrotu do względnej normalności dzielili się tym co zobaczyli, usłyszeli oraz poczuli. Dołączyłem się chcąc opowiedzieć o małpich, złych pyskach.
- A ja na tym drzewie naprzeciw widzę małpy - powiedziałem.
- Panie! Cuda! Małpy na drzewach! - skomentował Sz śmiejąc się głośno.
Potrzebowałem chwili żeby tribiki w mojej głowie zaskoczyły i ogarnęły rozdźwięk pomiędzy tym, co widziałem a zwulgaryzowaną wersją opisu wrażeń dostarczoną przez Sz. Dotarło do mnie jak wielka przepaść dzieli subiektywne odczucie, którego doświadcza tripujący i to, co mówią do siebie uczestnicy wiejskiego wesela, opisujący z wyrazem niezłomnego przekonania działanie Tych Narkotyków: "Panie ja to żem od szwagra słyszał, że jego bratanek to się naćpał i małpy na drzewach widział, hłe hłe hłe". Żeby nikt nie poczuł się urażony - wiejskość rozumiem jako pewien styl życia i związaną z nim mentalność. Nie chodzi o miejsce zamieszkania. Wracając do małp i drzew - tribiki w czaszce zazgrzytały, szczęknęły i opornie przeskoczyły trzy ząbki naraz. Zaskoczyłem i nieomal udławiłem się ze śmiechu. Gdybym coś w tej chwili jadł lub pił to niechybnie bym się udusił. Należałoby mi w takim wypadku postawić nagrobek z napisem "Zabity przez małpy na drzewach na kwasie". Spora część tripa przebiegała w opisany wyżej sposób. Oscylował on pomiędzy zachwytem, obserwacją, podziwianiem z jednej strony oraz falami niekontrolowanego śmiechu i żulerskich tematów z drugiej. 

T:+2:45 - Towarzysze wyprawy spytali o godzinę. Rzecz jasna, na peaku upływ czasu jest nieporównywalnie wolniejszy niż zwykle. Nawet kiedy się o tym wie, nie sposób nie doświadczyć wrażenia sprasowania czasu. Kompresja przebiegała mniej więcej w proporcji 3:1. Subiektywna godzina w dwudziestu minutach zegarowych. Sz i C byli zaskoczeni. Ja z resztą też, choć nie łudziłem się nawet, że mogę być zdolny do prawidłowej oceny przebiegu czasu. Żeby podeprzeć wiarygodność naszych zegarków, musieliśmy ocenić ile piosenek zdążyło polecieć. Sz sprawdził na swoim telefonie - jakieś trzy lub cztery wliczając zapętlanie Amethystium. Wskazówki nie kłamały. Zauważyłem, że C co jakiś czas dłubie w zębach. Spytałem o co chodzi. Powiedział, że aparat na zęby go uwiera. Zasugerowałem, że może po prostu dziwnie odbiera swoje ciało na kwasie. Zaprzeczył jednak i po chwili okazało się, że nie miałem racji. W czasie otwierania piwa, C odgiął jakiś drucik, który zaczął mu przeszkadzać. Usterkę dało się na szczęście szybko naprawić.

Zaczęliśmy wyciągać kolejne niespodzianki z plecaków. Współkwaszący mieli ze sobą owoce (w tym kilka egzotycznych), soczki w kartonikach oraz jakiś szklany przedmiot z zatopioną w środku miniaturką budynku. Ja wyciągnąłem papierowe okulary 3D dołączone jako prezent do gazety, które później zostały okrzyknięte "okularami wczasowicza". Wczasowiczem był C, który do okularów bardzo się przywiązał. Miałem też ze sobą jednowatowy piecyk do gitary na baterie wraz z przejściówką na małego jacka. Grał trochę głośniej niż telefony. Odpaliłem swoją muzykę specjalnie przygotowaną na tę okazję. Dzień wcześniej przejrzałem profile na last.fm C i Sz po to, żeby nagrać ich ulubione kawałki. Puściłem Igorrra, na którego mieliśmy wtedy wszyscy zajawkę - zwłaszcza C i ja. Poszatkowane dźwięki, wrzaski i breakcorowo-deathmetalowa perkusja tworzyły lekko upiorną, ale wspaniałą symfonię. Następny w kolejności utwór "Pavor nocturnus" (łac. "nocny strach") dobrze dopasował się do naszych skojarzeń. Posłuchaliśmy jeszcze trochę bezlitosnej siekaniny, kiedy Sz spytał czy możemy jeszcze na chwilę wrócić do błogich klimatów. Stwierdziliśmy, że czemu nie. Przed nami jeszcze długie godziny tripowania. Czasu miało wystarczyć na wszystko. 

Sz puścił lekki psytrance (1200 micrograms - Double Helix). Zabraliśmy się za nasze owoce. Były bardzo soczyste, nawet jeśli ich wygląd temu przeczył. Jedliśmy rękoma, więc po chwili wszystko kleiło się od soku. O głodzie na kwasie raczej nie może być mowy, ale zawsze miło jest pofolgować podniebieniu. Sz dopytywał o szczegóły związane ze skutkami przyjmowania LSD, z efektami ubocznymi itd. Opowiedziałem mu wtedy anegdotę, w której skleiłem przez pomyłkę życiorysy dwóch postaci - Alberta Hoffmana i Aldousa Huxleya. Zacząłem od Bicycle Day (Hoffmann) a skończyłem na prośbie o podanie kwasu na łożu śmierci w wieku ponad 100 lat (Huxley).
- To w sumie nienajgorszy pomysł. - wyraziłem opinię. - Nacieszyć się jeszcze trochę światem przed śmiercią. Wiecie, taka pizda ostateczna. - Moje podsumowanie spotkało się z kolejnym wybuchem śmiechu. To pobudziło nas znowu do wycieczki w chamskie rejony psychodeli.
- Młody! Dej mnie no to tu tych soków! - zawołał C.
- Masz pij. Twoje zdrowie. Pij ile chcesz, dużo jest - wtórował Sz.
- Dużo, bo pewnie jeden taki to za złotówka! - odpowiadał pijackim, ochrypłym głosem C.
- Za złotówka?! - oburzył się Sz. - Za złotówka to wszystkie trzy!
W tym momencie C wyrzucił słomkę i odgryzł zębami brzeg kartonika. Nalał w usta trochę soku i wypluł go na ziemię w obscenicznym geście przepychu i rozpusty. Trybiki w mojej głowie, które już wcześniej zostały nadwyrężone, teraz rozsypały się w drobny mak. Nasz śmiech zaczął brzmieć już histerycznie a mięśnie brzucha i przepona powoli odmawiały posłuszeństwa. Teksty spod budki z piwem płynęły równie szeroko jak Amazonka. Pouczaliśmy nawet pilotów samolotów jak powinni sterować pojazdami:
- Młody sprzyngła dej wincyj, bo ci silnik zgaśnie!
Psychodeliczno-pijackie dzieło zniszczenia poprzez rozśmieszenie na śmierć, zostało dokonane dzięki opowieści o naszym wspólnym znajomym, któremu ukradziono taczkę. S i Cz relacjonowali jego opowieść:
- Taczkę mnie podjebeli! Pewni na złom! Dziurę w płocie zrobili i ukredli, ale już żeśmy ze szwagrem zaflekoweli! ("flekować" to słowo regionalne oznaczające "łatać dziury"). Śmiechom nie było końca. 

T:+3:45 - Słońce było wysoko na niebie. Jego promienie padały prosto na nas. Widziałem, że twarz C robi się coraz bardziej czerwona. Chciałem przenieść się w jakieś bardziej zacienione miejsce. Spytałem co reszta o tym sądzi. O ile Sz przejawiał ograniczone chęci ruszenia się z dalej, to C nie chciało się nawet wstać do pozycji siedzącej. Leżał na plecach kontynuując słuchanie Igorrra. Podejrzewałem, że nasz placyk wydaje mu się najfajniejszym miejscem na świecie. Trudno byłoby mu wytłumaczyć, że w tym momencie najlepszych miejsc na ziemi jest całkiem sporo. Wiedziałem, że przekonywanie do przeprowadzki będzie raczej bezcelowe. Wyciągnąłem więc z plecaka kolejną niespodziankę - garnek, kawę i paliwo turystyczne w kostkach wraz ze stelażem do gotowania. Mieliśmy  mało wody, więc wolałem nie uszczuplać naszych skromnych zapasów. Uznałem, że lepiej będzie zaczerpnąć jej z rzeki. C zdecydowanie wolał zostać na miejscu. Sz wyraził chęć przejścia się ze mną nad wodę. Przypomniało mi się o barszczu sosnowskiego. Ostrzegłem wszystkich, że powinniśmy na niego uważać. Założyliśmy bluzy z długim rękawem i pomaszerowaliśmy z powrotem w okolice mostku. Będąc już na dole spotkaliśmy grupkę ludzi. Sz lekko zaniepokojony ich obecnością wolał zostać z tyłu. Doszedłem więc nad brzeg samemu, mijając napotkanych spacerowiczów z garnkiem w ręku. Nabrałem wody, zawróciłem i dołączyłem do Sz. Wróciliśmy z powrotem na górę jeszcze raz pilnując żeby nie wpaść pod pociąg. 

T:+4:00 - Cała wycieczka do rzeki zajęła nam około 15 minut. Dla C było to znacznie więcej. Zagęszczenie czasu wciąż się utrzymywało. Zacząłem przyrządzać kawę. Przy okazji opowiadałem trochę o kwasie, o moich poprzednich tripach i obserwacjach związanych z psychodelikami. Mówiłem, że niektóre rzeczy doświadczone pod wpływem LSD zostają w głowie na dłużej. Dostrzeganie pewnych szczegółów w naturze, w muzyce itd. może utrzymać się jeszcze przez tygodnie, miesiące a nawet i lata. C, który w tych czasach wybierał się na studia lekarskie i uczył się w domu o anatomii człowieka, zaczął przyglądać się swoim dłoniom.
- Wow, tu przecież widać wszystkie naczynia krwionośne, cały układ... - zaczął opowiadać zafascynowany.

Po raz kolejny przypomniały mi się poprzednie tripy, w czasie których jeden z moich towarzyszy (P) oglądał swoją bliznę na dłoni oceniając po jej kolorze moc fazy. Drugi (S) zaś nie mógł patrzeć na swoją rękę, uważając że jest ona paskudnie powykręcana. Wspomniałem o tym Sz i C. Zdarzyło mi się jeszcze kilka razy wspomnieć o jakiś elementach z poprzednich wycieczek. Myślę, że było to spowodowane tym, że między kilkoma ostatnimi tripami była dość mała czasowa przerwa. Argument za tym, żeby robić przerwy pomiędzy jednym a drugim kartonem. Po jakimś czasie naszła mnie jednak refleksja, że nie powinienem tego robić. Introdukcja obcych motywów nie była najlepszym pomysłem. Były to przecież moje wspomnienia powstałe w towarzystwie innych ludzi, do których Sz i C nie mogli się nijak odnieść. Na początku tripa, jako inicjator i człowiek z niezbyt imponującym, ale jednak większym niż reszta doświadczeniem, brałem na siebie rolę przewodnika, który powinien przygotowywać i uprzedzać o pewnych rzeczach. Doszedłem jednak do wniosku, że czas pozwolić rozwijać się podróży jej naturalnym rytmem. Uznałem, że nie powinienem odbierać Sz i C przyjemności samodzielnego odkrywania specyfiki doświadczeń psychodelicznych ani uniemożliwiać tripowi wytworzenia jego własnej konstelacji znaczeń. Oglądaliśmy dalej przyrodę skupiając się na mikroskali. C zobaczył małego robaczka, wziął go na palec i pokazał nam znalezisko. Dało się zauważyć przez prześwitujące, półprzezroczyste ciało wnętrze owada. W środku krążyły płyny ustrojowe. Wszystko to dało się obserwować w niesamowitej rozdzielczości. Wrażenie było takie jakby oglądało się robaka przez lupę. Widzenie w jakości HD działało również na duże odległości. Spojrzeliśmy w niebo. Nad nami przelatywał akurat samolot.
- Da się rozpoznać wszystkie silniki. Pierwszy, drugi, trzeci i czwarty. Widzicie? - zapytał C. Potwierdziliśmy.
- Jeżeli to się utrzyma po tripie to będę naprawdę bardzo, ale to bardzo szczęśliwy - rozmarzył się.
- Aż tak dobrze to raczej nie ma. - roześmiałem się. - Chociaż może teraz będziesz bardziej uwrażliwiony na szczegóły i rzeczywiście łatwiej będzie ci zobaczyć takie rzeczy jak silniki samolotu. - dodałem.

W powietrzu unosił się zapach kawy. Był wyraźny i powodował, że aż czuło się wiercenie w nosie. Wsypałem przygotowaną porcję do garnka z gotującą się wodą. Napój nie wyszedł najlepiej, gdyż dałem za mało paliwa i trochę fusów unosiło się na powierzchni tworząc cienką warstewkę na górze. Smak wciąż był jednak interesujący. Wypiliśmy powoli na spółkę cały garnuszek. 

T:+4:40 - Słońce zaczęło mi już dokuczać. C wciąż nie w głowie przenosiny. Zastanowiłem się głośno co stało się z angielską flagą. Czy już ktoś zdążył ją zabrać? Czy może wciąż powiewa dumnie na szczycie Iwo Jimy?
- A jak podjebeli? - wyraził obawę Sz nawiązując do historii z taczką.
- Nie dam! Moje! - ożywił się C.
- Zagrodzę płotem to nie wlyzo mnie na moje! - dołączyłem się do chóru i zacząłem energicznie wbijać patyki w ziemię. - Tu je moja ziemnia. Płot stoi jak byk. Grodzić! - zawołałem.
- Grodzić! Grodzić! - wtórowali moi towarzysze pokazując gestami gotowość do obrony naszych terenów. Po krótkiej przerwie na odeśmianie, mówię, że chętnie przeszedłbym się na wał, o którym mówiłem i sprawdził czy widać z niego Anglię. C powiedział, że nie ma najmniejszego problemu żebyśmy szli sami jeżeli mamy ochotę. Czuł się komfortowo słuchając muzyki samemu. Sz stwierdził, że może się ze mną przejść. Zostawiłem swój telefon C, żeby mógł dalej słuchać Igorrra.

T:+4:50 - Tym razem poszliśmy w kierunku przeciwnym do ostatniej mini-wyprawy po wodę. Sz odpalił nagrany na swój telefon kawałek (Łąki Łan - Selawi). Dźwięk syntezatora kojarzył mi się z mruczeniem. Po moim całym ciele przechodziły ciarki. Słuchanie muzyki było bardzo przyjemne. Wiem, że tamtego lata dużo słuchałem Selawi, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć czy to trip sprawił, że numer tak bardzo mi się spodobał czy było na odwrót - kawałek mi się podobał i dlatego zwróciłem na niego uwagę na tripie. Pamiętam jednak, że jakiś czas później prosiłem Sz, żeby puścił go jeszcze raz czy dwa. Nie bez znaczenia dla mojego dobrego odbioru pozostawał też fakt, że tekst piosenki nawiązywał do "Kosmosu" Gombrowicza, którego czytałem pół roku wcześniej. Jeżeli chodzi o polskich pisarzy, Gombrowicz znajduje się dla mnie w ścisłej czołówce najlepszych autorów. Kiedy słuchałem o "bembergowaniu" miałem poczucie, że świat dostarcza mi samych lubianym przeze mnie rzeczy.

Koniec ścieżki biegnącej po starym nasypie kolejowym (równoległym do torów będących w użytku) był całkiem niedaleko. Zauważyliśmy, że ktoś musiał jakiś czas temu robić tu ognisko. Zwęglone resztki leżały w miejscu dobrze osłoniętym ze wszystkich stron. Dookoła rosły zdziczałe drzewa owocowe - wiśnia, czereśnia oraz jabłoń. Wał znajdował się po naszej lewej stronie. Wspięliśmy się na górę i podziwialiśmy przez chwilę widoki. Anglii nie było widać. Podejrzewałem, że zasłaniały ją drzewa. W ramach rekompensaty, przeciwległe zbocze oferowało widok wijących się i skręcających w ciekawe wzory traw i roślin. Dość często widziałem wyłaniające się tu i ówdzie twarze. W otaczającej przyrodzie dawało się odczuwać obecność dziesiątek obserwatorów. Kiedy tylko podczas rozmowy jeden wątek zaczynał się ciągnąć trochę dłużej, drzewa, gałęzie, trawy, góry, kamienie, chmury zdawały się pochylać z zaciekawieniem. Można było dostrzec dookoła ulotne gesty, spojrzenia, fragmenty wyrazów mimicznych reprezentujących uczucia takie jak zdziwienie, skupienie, zamyślenie oraz inne stany umysłu przysługujące istotom inteligentnym. Efekt ten wygasał kiedy wątek się urywał lub gdy rozmowa trafiała w ślepy zaułek. 

Zdecydowałem się zejść na dół, na tory znajdujące się po drugiej stronie wału. Sz został na górze. Rozpocząłem marsz wzdłuż trasy pociągów. Nie był to mój pierwszy psychodeliczny trip więc wiedziałem, że panuję nad sobą na tyle dobrze, że nie dam się rozjechać przez lokomotywę. Mimo to zachowałem daleko posuniętą ostrożność. Szedłem nie po torach, lecz z boku mimo że było to bardzo niewygodne. Oglądałem się za siebie co 15-20 sekund. Nie pozwalałem sobie też na dłuższe wpatrywanie w jakikolwiek obiekt w obawie, że popłynę zbyt mocno i odetnę się mentalnie od otoczenia. Dbałem o to, żeby mój wzrok był cały czas w ruchu. Przeszedłem tak kilkaset metrów, ale flagi niestety nie zobaczyłem. Doszedłem do wniosku, że ktoś ją sobie wziął. Zawróciłem i rozpocząłem wspinaczkę chcąc dotrzeć do Sz. Kiedy wyłoniłem się zza krzaków na górze, zobaczyłem że Sz w pierwszej chwili lekko się przestraszył. Mimo że obserwował mnie przez całą drogę wzdłuż torów to zniknąłem z jego pola widzenia w momencie kiedy zacząłem wchodzić po zboczu na górę. Spodziewał się, że wyjdę w zupełnie innym miejscu. Odsapnąłem trochę. Doszliśmy z Sz do wniosku, że miejsce w którym się znajdujemy bardzo nam się podoba. U góry był dobry punkt widokowy. Można było wyjść na słońce, lub schować się w cieniu w zależności od preferencji. Na dole zaś rozpościerał się widok na pobliskie pola zboża. Wróciliśmy po C, żeby mu o tym powiedzieć.

T:+5:10 - Zastaliśmy go w niezmienionej pozycji. Wpatrywał się w coś zafascynowany. Okazało się, że na pobliskim kamieniu przysiadła jaszczurka. Obserwowaliśmy ją przez chwilę z zaciekawieniem. Podeszła naprawdę blisko. Kamień, na którym się wygrzewała zmieniał lekko barwy. C miał nam jeszcze jedną rzecz do przekazania. Opowiedział, że kiedy nas nie było chciał zjeść drugie kiwi. Obierał je powoli ze skórki kiedy zauważył, że po jego ręku chodzi mrówka. Pomyślał wtedy całkiem na poważnie, z namaszczeniem: "Mrówko! Będziesz świadkiem narodzin Nowego Królestwa Kiwi...". W tym momencie dotarła do niego absurdalność sytuacji. Zburzył misternie zbudowaną kreację, wgryzając się brutalnie w owoc chichocząc jak opętany i nie przejmując się, że jest on nieobrany. Widać było, że doświadczenie budowania i burzenia owocowych królestw zrobiło na nim duże wrażenie. Jego twarz była już mocno czerwona. Trudno było mi ocenić na ile był to wynik faktycznego działania słońca a na ile kwasowego wyostrzenie kolorów. Zaczęliśmy przekonywać C, że trzeba już się ruszyć, bo jest gorąco, pali słońce i nie mamy zbyt dużo wody. Zachwalaliśmy nowe miejsce. W końcu dał się przekonać i z lekkim oporem powstał na nogi. Zebraliśmy rzeczy i poszliśmy raz jeszcze na upragniony przeze mnie wał. 

T:+5:30 - Doszliśmy do miejsca, w którym ktoś robił kiedyś ognisko. Na lewo było wejście na górę a po prawej pola zboża. Rozpierzchliśmy się na niewielkim obszarze oglądając drzewa owocowe, pobliskie krzaki oraz wspomniane pola uprawne. Wszystko było bardzo ładne, a podziwianie widoków sprawiało dużo frajdy. Poszedłem w kierunku pól. Złote łany falowały na wietrze, którego (chyba) wcale nie było. Przez morze kłosów wędrowały masywne cienie. Przykrywały znaczne połacie pola, jakby pochodziły od sporych chmur. Te jednak nie poruszały się wcale aż tak szybko. Wydawało się, że plony są tak obfite, jakby rosły na najlepszych czarnoziemach a nie na trzeciorzędnych gruntach. C opowiadał co widzi. Dla niego zboże na przemian rosło i pęczniało do stopnia, w którym zaczynało przypominać dolinę elfów z sagi o wiedźminie po to, by za chwilę przeobrazić się w widok zwiastujący klęskę głodu. OEVy były bardzo wyraźne, ale chyba ze względu na moje początkowe nastawienie nie uznawałem ich za coś porażającego. Nie znaczy to, że mnie nie satysfakcjonowały. Wręcz przeciwnie. Czułem się świetnie i miałem poczucie, że dostaję wszystko czego mi teraz potrzeba. Przed samym wejściem na górę puściłem już Sz i C hardtekowy kawałek z głupawą melodyjką w połowie numeru (Weasel Busters - Discotek).
- Wixa kurwa! - zaśmiewał się Sz. Numer się skończył i rozpoczęliśmy wspinaczkę.

T: +5:50 - Ostatecznie dotarliśmy na górę. Rozłożyliśmy swoje rzeczy i podłączyliśmy na powrót mój głośniczek do telefonu, choć póki co muzyka (Prahlad - Raver for Live) leciała z telefonu Sz, który nie miał niestety gniazda na jacka. W cieniu było znacznie przyjemniej. Wyciągnęliśmy kolejne niespodzianki. Ja miałem kolorową sprężynę, we wszystkich kolorach tęczy - popularną zabawkę sprzed kilkunastu lat. C wyciągnął chyba jeszcze jakieś figurki. Ktoś miał mały dzwoneczek. Sz zaś wydobył z plecaka kadzidełka. Zdaje mi się, że któryś z kompanów zabrał żelki czy też inne słodycze. Oglądaliśmy nowe obiekty testując je na różnorakie sposoby. Zacząłem bawić się sprężyną. Z początku liczyłem, że zrobi na mnie większe wrażenie. Kolory wcale nie był tak jaskrawe jak można by się było spodziewać. Po chwili zaczęły jednak ożywać. Cierpliwość na kwasie zdecydowanie popłaca. Im dłużej skupiałem się na sprężynie tym bardziej fascynująca się stawała. W końcu zdała mi się obiektem zupełnie nierealnym. Kolorowe, ruchome spirale wędrujące raz w jedną a raz w drugą stronę, zaczęły się rozmywać i zostawiać za sobą coś w rodzaju powidoków. Barwy przelewały się przez nią, tak że można było odnieść wrażenie jakby trzymało się w rękach płynną tęczę zdjętą z nieba. Samą jej esencję uformowaną w kształt spirali. Obiekt wyraźnie odcinał się od reszty świata. Wkrótce sprężyną zainteresował się C. Bawił się nią potem przez długi czas. Sz tymczasem odpalił kadzidełka. Na wolnym powietrzu ich zapach był intensywny, lecz dzięki lekkiemu wietrzykowi, nie gryzł w gardło ani nie dusił.  

W pewnym momencie usłyszeliśmy dziwne odgłosy niosące się gdzieś z daleka. Długo nie mogliśmy dojść skąd pochodzą. Po trwających dobre kilka minut oględzinach wpadliśmy w końcu na to, że muszą mieć one źródło w oddalonym o dwa kilometry parku miejskim. Dźwięki niosły się wysoko ponad budynkami miasta i docierały do nas w mocno zniekształconej formie. Najwyraźniej w mieście odbywał się jakiś festyn. Byłem zaintrygowany tym, jak daleko niesie się muzyka. Następną rzeczą jaką dane nam było doświadczyć było zobaczenie idącego wzdłuż torów człowieka. Najprawdopodobniej był to jakiś pijak. Wyglądał na dość zniszczonego życiem i niósł butelki w reklamówce. Jego chód i postura były pokraczne. Zdawało się nieomal, że z pleców wyrasta mu sporej wielkości garb. Człapał do przodu wyrzucając nogi daleko przed siebie, przez co przypominał jakiegoś stwora, z grubsza tylko podobnego do istot ludzkich. Urwaliśmy rozmowy na kilka minut, obserwując go z niedowierzaniem w milczeniu. Kiedy zniknął nam z pola widzenia, Sz wspomniał o osobliwym spotkaniu, które miało miejsce na tych samych torach kilka lat wcześniej. On, C i jeszcze jeden kolega, spotkali pewnego alkoholika, który zaczął wygłaszać tyrady na temat tego co w życiu ważne.
- Nie bierzcie się za wódkę, bierzcie się za dziewczyny! - pouczał. - Liczy się Bóg! I chuj! - skwitował na odchodnym i poszedł w swoją stronę.

Opowieść przypomniała nam trochę o tematach okołomenelskich, które uparcie wracały przez całego tripa powodując u nas napady śmiechu przypominające apopleksję. Daliśmy więc upust żulerskiemu rozwydrzeniu. W jednej z tej chwil, w której zachowaliśmy powagę, C zaczął opowiadać nam o tym co rysuje się przed jego oczyma. Pływające i rozmywające się przeciwległe zbocze, podzieliło się na cztery obszary. Z każdego z nich wyłaniała się twarz niosąca za sobą potężny ładunek symboliczny. Pamiętam, że nie było tam żadnych binarnych opozycji w stylu - zła twarz, dobra twarz. Była chyba stara kobieta, śmierć i coś jeszcze. Kiedy skończył monolog, Sz spojrzał na niego zdziwiony i skomentował:
- C! Co ty mówisz! Ty chyba naćpany jesteś! - Nie muszę chyba mówić, że rozbroiło to nas na dobrych kilka minut. Zwłaszcza, że nie mogliśmy się powstrzymać, żeby nie dodać jeszcze więcej do pieca i nie podkręcać żartu dalej.
- Widzisz pan, to pewnie te kadzidła. - wtórowałem. - Kto to wie co to tam teraz do nich dodajo.
- Tak, racja. Nigdy nie wiadomo... - podłapywał Sz
- Okadził się i tera ma! - podsumowałem moralizatorsko. C śmiał się tak bardzo, że zdołał jedynie słabo błagać o litość.

T:+7:00 - LSD działało bardzo subtelnie i nienachalnie. W momentach ciszy i skupienia podziwialiśmy piękno przyrody i dawaliśmy się ponieść płynącym i wijącym się leniwie wizualizacjom. Nie było jednak żadnego problemu żeby wrócić do rozmowy, konwersując z pełną przytomnością umysłu i perfekcyjną koncentracją na przedmiocie dyskusji (oraz przy okazji z wybujałą fantazją i skłonnością do robienia sobie krótkich intensywnych sesji terapii śmiechowej) Na porządnym peaku jest to zwykle niemożliwe, lecz w pozostałych etapach kwasowej podróży można naprzemiennie tonąć w psychodelicznej studni i wypływać na powierzchnię bez większego wysiłku.  

Kiedy C znudził się sprężyną, zaczął testować okulary 3D z plastykowymi, kolorowymi szkiełkami. Widać było, że się do nich przywiązał. Siedzieliśmy tak we trójkę i obserwowaliśmy przejeżdżające pociągi. Za każdym razem, kiedy widzieliśmy zbliżającą się lokomotywę, naradzaliśmy się krótko czy puszczamy pojazd dalej czy też nie dajemy takiego zezwolenia. Rzecz jasna, większość pociągów przechodziła naszą kontrolę pomyślnie. Nie chcieliśmy przecież wstrzymywać ruchu.
- Można! - krzyczeliśmy do każdego przejeżdżającego pociągu. Do czasu. Któryś z kolei tabor, Sz zidentyfikował jako pochodzący z sąsiedniego miasta, od zawsze rywalizującego z naszym.
- Można! - zawołał z przyzwyczajenia C.
- Ej to przecież te pedały z <nazwa miejscowości>! Nie można! - zaprotestował Sz, udając lokalnego patriotę-ksenofoba. Znowu wybuch śmiechu.

Podczas odpowiedzialnej, dróżniczej pracy naszła mnie pewna refleksja, którą podzieliłem się z towarzyszami podróży. Dotyczyła ona dostępnych w języku polskim słów odzwierciedlających zmienione stany świadomości. Zarysowałem swoją wizję: są pewne substancje, które nigdy nie doczekały się słowa opisującego stan znajdowania się pod ich wpływem - takie jak 4-ho-met, designer drugs itp. Tradycja innych specyfików jest na tyle długa, że takie słowa powstały - "zgrzybiony" dla grzybów, "skwaszony" dla LSD, "zjarany" dla marihuany, "naspeedowany" - dla amfetaminy i jej podobnych. Jednakże tylko jedna używka ma słowo określające stan NIE znajdowanie się pod jej wpływem. Jest nią alkohol. Słowo "trzeźwy", choć bywa czasem używane w odniesieniu do czegoś innego niż etanol, domyślnie odnosi się do stanu, w którym mamy 0 promili alkoholu we krwi. Jeżeli użyjemy go, bez kontekstu sugerującego, że chodzi np. o kokainę, z góry zakłada się, że chodzi o niebycie pijanym. Zastanawialiśmy się jakie płyną z tego wnioski. Moim zdaniem, pokazywało to jakie substancje są najmocniej zakorzenione w naszej kulturze, a co za tym idzie - w języku. Samo słowo "trzeźwy" powstało dlatego, że przypadki pijaństwa musiały być powszechne, a rozróżnienie pomiędzy znajdowaniem się i nie znajdowaniem się pod wpływem alkoholu - istotne. Rzeczywiście, człowiek pod wpływem alkoholu nie może wykonywać wielu czynności takich jak prowadzenie samochodu, pływanie, obsługa niebezpiecznych maszyn, itd. Gdyby alkohol w tym nie przeszkadzał, słowo nie byłoby potrzebne. Nie ma przecież specyficznego słowa na stan po zażyciu kofeiny lub zapaleniu papierosa (ani na stan wolny od wpływu kawy lub nikotyny) mimo że są one silnie zakorzenione w naszej rzeczywistości. Moim zdaniem było tak dlatego, że efekty kofeiny oraz nikotyny nie były nigdy tak istotne i nie niosły ze sobą tak drastycznych konsekwencji. 

Lingwistyczne dywagacje przerwało nam nagłe pojawienie się ludzi na nasypie po przeciwnej stronie torów. Tego się nie spodziewaliśmy. Wyglądali jak grupa myśliwska, idąca szeroką tyralierą, w sposób który minimalizował szanse na to, że umknie im upragniona zwierzyna. Obawialiśmy się przez moment, że będą kontynuowali marsz i pójdą prosto na nas, jednakże tak się nie stało. Rozmawialiśmy więc dalej, zbyt zmęczeni śmiechem aby nakręcać się do kolejnych napadów wesołości. Powaga nie mogła jednak trwać zbyt długo. Kiedy ja podłączałem raz jeszcze swój telefon do głośnika (Neo - THC), C wspiął się na nisko zawieszoną gałąź pobliskiego drzewa. Siedział sobie oparty o pień w głupawych okularach z gazety, górując nad nami. W pewnym momencie jego twarz rozjaśniła się. Pojawiające się nagle rozpromienienie świadczyło, że wpadł na jakąś genialną myśl. Zaaferowany, zaczął zabiegać o naszą uwagę:
- Słuchajcie! Słuchajcie! Mam pomysł! - zaczął. - Zobaczcie, pod tym drzewem powinno się porozrzucać jeszcze więcej śmieci... - perorował, wskazując ręką na walające się wszędzie kolorowe sprężyny i inne nasze zabawki.
-...a na tę gałąź naciągnąć takiego rozciągniętego, zużytego kondoma. Wtedy trzeba by zrobić zdjęcie i to zdjęcie byłoby okładką dla płyty a płyta nazywała by się... - tu zrobił efektowoną pauzę podczas gdy na jego twarzy wykwitł najszczerszy na świecie uśmiech - Można Inaczyj! - dokończył i zarechotał donośnie.
W pierwszej chwili oczy wyszły mi na wierzch ze zdziwienia, lecz gdy tylko zrozumiałem geniusz pomysłu C, nakryłem się nogami ze śmiechu po raz kolejny. Tego już było za wiele. Przepona z trudem wyrabiała. Można Inaczyj! Hasło było wspaniałe i pasowało do wszystkiego. Był sobotni wakacyjny wieczór. Zazwyczaj w takie dni siedzi się przed komputerem albo przy piwie, ale nie dziś! Dzisiaj udowodniliśmy, że jest alternatywa - można inaczyj! Wkrótce okazało się, że opcji jest jeszcze więcej. A raczej "wincyj". Można dalij! Można głębij! Wyżyj! Mocnij! Lepij! Szybcij! Alternatywy te miały być nazwami kawałków na wyimaginowanej składance.
- A na koniec jeszcze będzie bonus track - dopowiedział C. - I będzie się nazywał "Pierdolo się po krzakach"! - śmiech osiągał już szaleńcze natężenie.
Grubij! Głośnij! Przed nami otworzył się ocean możliwości. Bardzo szybko przemaglowaliśmy nasze nowe motto na wszelkie możliwe sposoby jakie tylko podsuwała nam działająca tego dnia na wspomaganiu wyobraźnia. To właśnie dzięki temu wydarzeniu powstał późniejszy pomysł na tworzenie muzycznych kompilacji z tripów, mających stanowić pamiątkę dla wszystkich podróżników. Pamięć o tym, że można inaczyj, zainspirowała mnie później do zrobienia okładek i nagrania płyt z dwóch poprzednich, pełnometrażowych tripów (opisane na NG "Festyn z okazji USA" oraz "I na to właśnie czekałem czyli ukwiały, pomarańcze i magiczne blokowisko"). 

T:+9:30 - Nic nie zwiastowało szybkiego końca tripa. Co prawda zachowywaliśmy się i czuliśmy nieco bardziej zwyczajnie, ale był to raczej efekt przystosowania się do zmienionych standardów psychodelicznie zniekształconej rzeczywistości. Brakowało nam trochę płynów. Wypiliśmy całe zapasy wody. Na szczęście mieliśmy jeszcze piwo w puszkach, które nie całkiem straciło swój przyjemny chłód. Siedzieliśmy i dyskutowaliśmy jeszcze przez jakiś czas pijąc na spółkę z puszki i podziwiając zachód słońca. Ognista tarcza opadała powoli zalewając okolicę ciepłym, czerwonym światłem. Przyroda tego dnia zapewniała nam sporo atrakcji, a jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Bateria w głośniczku skończyła się. Wróciliśmy więc do słuchaliśmy muzyki z mojego telefonu.

T:+11:00 - Z czasem zaczęło się ściemniać. Zrobiło się też nieco chłodniej. Byłem jednak na to gotowy. Ostatnią moją niespodzianką były bowiem dwie pochodnie z głowicami wykonanymi z wełny kewlarowej oraz 1l ciekłej parafiny. Sprzęt wykonany z myślą o moim hobby - fireshow, miał się teraz bardzo przydać. Kiedy zrobiło się całkiem ciemno, nasączyłem pochodnie parafiną i podpaliłem. C i Sz siedzieli na wale, podczas gdy ja zszedłem niżej - do miejsca, w którym ktoś zostawił resztki po ognisku. Zauważyłem w świetle płomieni, że pobliskie krzaki mają jaskrawoczerwone łodygi. Nie byłem w stanie stwierdzić czy naprawdę udało się nam trafić w tak niezwykłe miejsce, z różnorodną florą dostarczającą niesamowitych wizualnych wrażeń, czy po prostu kwas sprawiał, że każde miejsce pełne roślin robiło wrażenie ogrodu botanicznego.  

Zacząłem wymachiwać pochodniami wykonując figury wyuczone podczas zabaw z poi. Po chwili moją głowę wypełniło mnóstwo nowych pomysłów na ruchy, figury, tricki itd. Poruszanie się/taniec z pochodniami sprawiał dużą przyjemność. Miałem poczucie, że wszystkie moje ruchy doskonale harmonizują ze sobą. Szło mi naprawdę nieźle biorąc pod uwagę, że sprawne posługiwanie się pochodniami w czasie fireshow wymaga sporego obycia i doskonale wyćwiczonych nadgarstków, którymi przecież nie dysponowałem. Czułem intuicyjnie kiedy moje ciało układa się w formy symetryczne a kiedy harmonia jest łamana. Dużo eksperymentowałem z ruchem, wiedząc że pochodnie są bardzo bezpiecznym sprzętem, którym trudno zrobić sobie krzywdę - nie to co poi mogące zawinąć się dookoła dłoni. Było to nowe, ciekawe doświadczenie. Do tej pory odczucia dotyczące sfery cielesnej na psychodelikach obejmowały jedynie poczucie wyobcowania, mylenie bodźców z zakresu ciepło/zimno, sucho/mokro itd. Dotychczas na kwasie moje ręce nie było do końca moje. Tym razem były moje bardziej niż kiedykolwiek indziej. Sz i C obserwowali z góry mój spontaniczny mini-spektakl. Komentowali głośno a widok najwyraźniej bardzo im się podobał. Zrobili nawet kilka zdjęć. Zazwyczaj kiedy macham poi, pod sam koniec zaczyna brakować mi pomysłów na figury. Teraz machałem do samego końca nie tracąc ani przez chwilę inwencji twórczej, mimo że mam dużo mniej doświadczenia z pochodniami niż z poi.

Pochodnie zgasły. Podlałem je parafiną jeszcze raz i odpaliłem ponownie. Zawołałem Sz i C aby zeszli na dół. Zaproponowałem, że skoro trip trwa w najlepsze możemy rozpalić ognisko, dzięki czemu nie zmarzniemy. Miejsce było już przygotowane. Zebrałem niedopalone drewno na kupę, dołożyłem kilka wyschniętych łodyg okolicznych chwastów, oblałem parafiną i podpaliłem. Wręczyłem Sz i C pochodnie, z którymi ruszyliśmy rozejrzeć sie po okolicy w poszukiwaniu opału. Szczęśliwym trafem, chrustu, gałęzi i suchych szczap drewna było całkiem sporo. Zbieranie opału było niezwykłym przeżyciem. Dookoła drzewa, ciemna noc rozświetlana tylko przez ogień, tworzący kilka nakładających się na siebie plam światła. Przedmioty oświetlone płomieniami ożywają nagle jak gdyby zbudzone ze snu. Trawy, kamienie i liście zaczynają ruszać się i uciekać w obawie przed płonącymi pochodniami, które nagle znalazły się w bliskiej, niebezpiecznej odległości. Było w tym coś pierwotnego i prymitywnego. Krew przodków, pierwszych praludzi, wzburzyła się w mnie ożywiając dawno uśpione instynkty. Ogień. Trzeba go chronić. Tylko podtrzymywanie paleniska pozwoli przetrwać wątłemu kręgowi światła oddzielającemu nas od mroku i ciemności. Pozostawiony przy ognisku telefon gra kawałek Dom&Roland - Mind Feeders. Wyjący reese bass kojarzy mi się warczeniem bestii przyczajonych gdzieś w zaroślach i czyhających na nieuważną ofiarę. Mimo tego typu skojarzeń nie odczuwałem niczego na kształt lęku. Zawsze lubiłem noc i ciemność. Nie chciałem od Sz i C pochodni z powrotem i pozwoliłem, żeby sami się nimi nacieszyli. 

W pewnym momencie zauważyłem, że C podszedł do jakiejś rośliny i zaczął ją przypalać. Łodygi momentalnie czerniały i więdły w oczach. Uznałem ten widok za smutny i nieco straszny. Dla mnie wszystko co znajdowało się dookoła miało cechy żywych, myślących istot. Więdnięcie było jak śmierć słabego i bezbronnego stworzenia, namacalna i niepokojąca swoją realnością. Białe bukiety drobnych kwiatków przybierały kształt wykrzywionych w bólu i rozpaczy twarzy. Wiedziałem, że w tym momencie nie zdobyłbym się na żaden akt niszczenia.
- Nie pal ich - poprosiłem C.
- To tylko chwasty - odparł
- To jest przecież ten cały barszcz. Pełno go tu rośnie. - dopowiedział Sz. Zmieniło to całkiem postać rzeczy. Roślina przestała kojarzyć mi się z niewinną istotą a zaczęła z niechcianym, intruzem-szkodnikiem zmieniającym łąki w trujące chaszcze. Widok więdnięcia palonych kwiatów pamiętam jednak wyraźnie do dzisiaj.

Chodzenie bez pochodni uświadomiło mi, że wcale nie jest aż tak ciemno. Skąd więc dobywało się światło? Zdałem sobie sprawę, że wypadała akurat pełnia księżyca. Podzieliłem się spostrzeżeniem z kompanami. Upewniając się, że zgromadzone zapasy chrustu nie zajmą się od ogniska, ruszyliśmy z powrotem na wał, aby zobaczyć księżyc. Przystanęliśmy w połowie drogi, w punkcie w którym wyłonił się on między drzewami. Spojrzałem na bladą tarczę, która nagle bardzo gwałtownie zaczęła zmieniać kolor na pomarańczowy. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Przemiana była dużo szybsza i wyraźniejsza niż wszystko co do tej pory zaobserwowałem w czasie podróży.
- Widzicie to?! Pomarańczowy księżyc! - zawołałem.
Moi towarzysze potwierdzili, że również widzą nagłą zmianę barwy. Po chwili dotarło do mnie, że czasami w wyniku unoszącego się w atmosferze kurzu i pyłu, nasz naturalny satelita rzeczywiście zdaje się przybierać pomarańczowy kolor. Zwłaszcza latem w czasie suszy. Dookoła rosły krzaki i drzewa, których długie liście sprawiały wrażenie egzotycznych. Miałem wrażenie, że znajduję się w dżungli. Pomarańczowy księżyc i tropikalna roślinność szybko skojarzyła mi się z Czasem Apokalipsy, oglądanym przeze mnie pół roku przed tripem. Film zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Po raz kolejny dostałem więc to, czego chciałem. Po paru minutach księżyc zaczął robić się z powrotem biały. Gdy pyły opadły, przybrał piękną matową biel, przypominającą masę perłową. Był nieskazitelnie gładki i idealnie okrągły. Długo nie mogłem oderwać od niego wzroku. Po jakimś czasie, wróciliśmy do ogniska które zaczęło już powoli przygasać. 

T:+14:00 - Położyłem się na ziemi przy ogniu i zacząłem spoglądać w niebo. Znajdowaliśmy się na obrzeżach niewielkiego miasta, nie produkującego zbyt dużej poświaty. Gwiazdy były więc doskonale widoczne. Będąc na studiach, większość czasu spędzałem w dużym mieście, więc widok był dla mnie rzadki. Wciąż jest. Byłem więc tym bardziej zachwycony, mogąc obserwować nocne niebo pewnej ciepłej lipcowej nocy znajdując się pod wpływem LSD. Droga Mleczna była bardzo dobrze widoczna. Blada smuga kosmicznego pyłu rozciągnięta po nieboskłonie. Pomyślałem, że nie znam właściwie żadnych konstelacji poza Małą i Wielką Niedźwiedzicą. Nie jestem też w stanie rozpoznać niektórych ciał niebieskich. Trudno mi powiedzieć kiedy widoczny jest Mars a kiedy Wenus. Nagle, jak gdyby na życzenie, pomiędzy gwiazdami zaczęły pojawiać się linie, łącząc je w nieznane konstelacje. Widok dostępny tylko w atlasach z mapami nieba, stał się w tym momencie realny. Podzieliłem się wrażeniem. C zaczął opowiadać o swoich skojarzeniach. Mówił coś o gęstej zawiesinie. Miał wrażenie, że wszystko w niej pływa. 

Trzeba było dołożyć do ognia a kończył się zapas opału. Wstaliśmy więc wszyscy i ponowiliśmy wyprawę po drewno. Nadal było go sporo i nie musimy odchodzić dalej niż 50m od ogniska. Po powrocie dorzuciliśmy chrustu i ogień buchnął w górę większy niż przedtem. Przypomniałem sobie, że przecież nagrałem też muzykę z myślą o Sz. Była to pierwsza płyta Żywiołaka - Nowa Ex-Tradycja. Ludowe instrumenty, charyzmatyczne żeńskie wokale i nieortodoksyjne podejście do tradycji, które wcale jednak nie wyganiało spomiędzy taktów słowiańskiego ducha. Muzyka była potężna. Wydawało się że zaczyna dąć wicher, a ogień który nas opromieniał pochodził z ogniska rozpalonego przez grupę wojów z jednego ze słowiańskich plemion, jeszcze przed chrystianizacją Polski. Zaczęliśmy o tym rozmawiać, nakręcając się jeszcze wzajemnie. Momentami widziałem już jak potężne konary wyginają się, a korzenie drzew wygrzebują z ziemi. Nie było już wtedy mocnych wizuali, ale gra cieni zrobiła swoje. Las wybierał się na wojnę. Rytmiczne bicie w bębny wybijało tempo marszu. To niewiarygodne jak daleko może zaprowadzić muzyka. Zwłaszcza na psychodelikach. Przesłuchaliśmy Żywiołaka od deski do deski. 

T: +15:30 - Kartonik chyba wciąż działa, choć jego działanie zauważalnie osłabło. Barwy są podrasowane, lecz prawdziwych mocnych OEVów już nie ma. To właściwie afterglow podkręcony klimatem ogniska pod gwieździstym niebem. Co jakiś czas przychodzą tylko psychodeliczne fale, podtapiając na krótszą lub dłuższą chwilę w nurcie kwasowej rzeki. Korzystając z jednego z takich przypływów pożyczyłem na chwilę od C jego wczasowe okulary. Spojrzałem na płomień przez niebieski filtr. Ogień stał się blady i zimny. Przypominał ten z gry Diablo II. W menu głównym w tle stała postać nekromanty, którego otaczały właśnie takie niebieskie i lodowate płomienie. Było to jedno z ostatnich mocnych wizualnych wrażeń z tripa. Wkrótce stał się on na tyle słaby, że moglibyśmy spokojnie rozejść się do domów. Wiedząc jednak, że sen jest póki co nieosiągalny uznaliśmy, że dużo lepszym pomysłem jest poczekanie przy ognisku jeszcze kilku godzin. Zwłaszcza, że rozmawiało się lekko i przyjemnie. Omawialiśmy niektóre wrażenia z tripa, które trudno było opisać w trakcie peaku. Pożartowaliśmy też trochę nawiązując do żulerskich klimatów:
- Kwasy? To jest jak z wódko. Dzieciom będę dawał od małego, niech się uczo. Lepiej u swoich niż z obcymi. - opowiadał C.
- Tak, na pewno nie zaszkodzi. - dokładał swoje Sz.
- A może i pomoże! - dorzucałem.

Pamiętam, że przysłuchując się rozmowie Sz i C, wpadło mi wtedy do głowy jakieś przemyślenie na temat któregoś z moich towarzyszy. Nie znaliśmy się jednak wtedy tak dobrze jak dziś i przez momentem się zawahałem. Zastygło. Pierwsza wątpliwość zamknęła drogę odwrotu i nie wypowiedziałem myśli na głos. Teraz nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć czego dotyczyła. Widać więc jasno, że idealne wręcz porozumienie i brak barier obecny w trakcie poprzednich tripów z P i S nie wynikał jedynie z działania substancji. Kwas może jedynie wyostrzyć i wyolbrzymić już istniejącą relację, lecz nie może jej wytworzyć. Nie chcę tutaj w żadnym wypadku powiedzieć, że nie dogaduję się z Sz i C. Przeciwnie, to dobrzy kumple. W tamtym momencie jednak, zdążyliśmy się tylko kilka razu ustawić na piwo po paruletniej przerwie w kontaktach. Wniosek płynie z tego taki, że nie należy przeceniać wkładu substancji w dzianie się pewnych rzeczy i przyznać jej realną rolę - katalizatora mogącego tylko wzmocnić i przyspieszyć to, co jest już gdzieś obecne. Georg Lichtenberg mawiał o swoich książkach, że są jak lustro. Myślę, że podobnie jest z psychodelikami.

Puściłem jeszcze ostatni z przygotowanych kawałków wybranych dla C (Placebo - Special K). Mimo, że słuchał go wcześniej wiele razy, przez dłuższy czas nie mógł rozpoznać numeru:
- To tam są takie rzeczy w tym kawałku? Nigdy wcześniej ich nie słyszałem - dziwił się. Na sam koniec puściłem jeszcze Avril Lavigne jako hołd dla serialu Generation Kill, który wszyscy lubiliśmy.  

T:+19:00 - Kwas nie działał już od jakiegoś czasu. Utrzymywało się tylko lekkie pobudzenie i potripowe podkolorowanie świata. Czując już lekkie zmęczenie sugerujące, że można podjąć pierwsze próby zaśnięcia, spakowaliśmy swoje rzeczy i zebraliśmy się do drogi. Na chwastach wykwitła już poranna rosa. Przedzierając się przez nie lekko się pomoczyliśmy. Kiedy dotarliśmy do torów kolejowych, Sz i C stwierdzili że pójdą wzdłuż nich. Pociągi miały zacząć kursować dopiero godzinę lub dwie później. Pół kilometra po torach skracało im znacznie drogę do domu. Czas więc było się rozstać. Podziękowaliśmy sobie wzajemnie za tripa. Sz i C powiedzieli, że było bardzo przyjemnie. C chciał mi oddać okulary, ale powiedziałem żeby je sobie zatrzymał na pamiątkę lub kolejne tripy. Pożegnaliśmy się więc w dobrych humorach.

Ruszyłem w dół i przekroczyłem mostek. Miałem jeszcze do przejścia krótki odcinek po otwartym polu. Nagle zauważyłem, że w bardzo bliskiej odległości przez drogę przebiegły sarny. Motywy z tripów lubią się powtarzać. Podczas mojej pierwszej podróży na kwasie, zwierzęta te były pierwszą rzeczą jaką zobaczyłem na peaku. Czasami rozumiem dlaczego mniej racjonalistycznie nastawieni kwasiarze łączą tego typu wydarzenia ze sobą. Dla mnie jest to tylko przypadek. Spotkanie saren w czasie wielogodzinnego chodzenia po lasach nie jest niczym szczególnie rzadkim. Pokwaszony, nadaktywny umysł doszukujący się połączeń nawet tam gdzie ich nie ma, znajduje w takich sytuacjach dobrą pożywkę. Dlatego też myślę, że zanim ktoś zabierze się za psychodeliki, dobrze jest jeżeli ma już choć trochę ugruntowany światopogląd, pozwalający mu radzić sobie z podobnymi przeżyciami i umiejscawiać je we właściwym kontekście. Nie odnoszę tego wyłącznie do nie-racjonalistów. Nie chodzi mi tylko o to, że bez wyrobionego spojrzenia na świat, psychodeliczne doświadczenia spowodują ukształtowanie się postaw nieracjonalnych. Młody, racjonalistyczny neofita również może sporo stracić, jeśli jego przekonania jeszcze się nie ugruntowały. Przykładowo: widząc sarny, skupiałby się na wyrugowaniu ze swojego umysłu połączenia między dwoma takimi spotkaniami, tracąc przy tym okazję do czerpania radości z tego że miały one miejsce. Co z tego, że przypadkowe skoro wciąż niesamowite? W tym punkcie utnę już moje filozoficzne dywagacje, żeby nie przedłużać i tak już bardzo obszernego TR, mając nadzieję, że choć ktoś dotrwał do jego końca. 

Dodam jedynie, że kolejny dzień jak zwykle spędziłem bezproduktywnie. Kilkunastogodzinne tripy zawsze wysysają z człowieka energię. Mówię o tym w perspektywie krótkoterminowej. Na dłuższą metę, mam wrażenie że psychodeliki mogą dać motywację i energię do działania, jak i również wytworzyć napędzające do robienia czegoś skojarzenia. Po opisywanym tripie, jeszcze przez cały rok utrzymywało się w mojej głowie skojarzenie pomiędzy drzewami za rzeką a dżunglą. Polubiłem spacerowanie po pobliskiej drodze gdyż dawało ono możliwość obserwowania tych okolic.

Podsumowanie: Większość wniosków podsumowujących zawarłem już w samym opisie tripu. Jedyne przemyślenie, które mi pozostało dotyczy samego pisania TR. Zauważyłem, że mam tendencję do przechodzenia do czasu teraźniejszego mimo, że opisuję wydarzenia sprzed 2,5 roku. Myślę, że jest to spowodowane żywotnością tripowych wspomnień. Podczas pisania przenoszę się w tamte chwile myślami i opisuję je z perspektywy osoby, która właśnie w nich uczestniczy. Sam trip był zaś taki jak oczekiwałem - niezbyt ciężki, lecz długi i satysfakcjonujący.

Bonus: Załączam jeszcze listę kawałków z potripowej kompilacji "Można Inaczyj" wraz z okładką płyty zrobioną przez C i kilkoma zdjęciami z tripa. Nazwy miejsc oraz ksywki zostały zamazane lub zmienione. 

1. Wyżyj - Desperados Beginning (Paprika Korps - Nothing but a sorrow)
2. Mocnij - Sz Rapture (Amethystium - Autumn Interlude)
3. Więcyj - C Peak (Igorrr - Pavor Nocturnus)
4. Dalij - Pan Marjan's Adventure (Łąki Łan - Selawi)
5. Prędzyj - Taczkę mi podejebli! (1200 micrograms - Double Helix)
6. Głośnij - Wixa kurwa! (Weasel Busters - Discotek)
7. Grubij - Meeting the Troll (Neo - THC)
8. Głębij - Trainspotting - Pedały z ***! Nie można! (Prahlad - Raver For Life)
9. Szybcij - Full Orange Moon (Dom & Roland - Mind Feeders)
10. Ciężyj - Fire&Torches (Żywiołak - Czarodzielnica)
11. Silnij - Niech się dzieci uczo! (Żywiołak - Oko Dybuka)
12. Lepij - Borygo? Lepiej u swoich niż z obcymi. (Placebo - Special K)
13. Bonus Track - Pierdolo się po krzakach (Avril Lavigne - Sk8ter boi)

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Wakacyjny, letni trip z dwoma kumplami, z którymi jakiś czas wcześniej odnowiłem znajomość - C i Sz. Przyjemny, słoneczny dzień, który przeszedł potem w noc przy ognisku. Ustronne miejsce pośród drzew, tuż za miastem. Pełen spokój w głowie, chęć na solidną i satysfakcjonującą, lecz niekoniecznie wywracającą mózg na lewą stronę podróż.
Ocena: 
Doświadczenie: 
etanol, nikotyna, mariuhana (od czasu do czasu), haszysz (dawno kilka razy), BZP+TFMPP (raz), amfetamina (kilka razy), Poppers (kilka razy), LSD (kilka razy w tym 3 razy w bieżącym roku), grzyby (psilocibe cubensis, raz w dawce 5g), DXM (2 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.
Dawkowanie: 
1/2 kartonika LSD zawierającego porcję, która starczyłaby na cały karton, wciąż zasługujący na miano dobrego sortu, 2 piwa, 1/3 garnuszka kawy.

Odpowiedzi

Świetna kwasowa "trylogia". Jak najwięcej takich TR proszę! :)

Kocham Twoje trip raporty. :D

 

To jest najlepszy TR dotyczący kwasu jaki miałem możliwość przeczytać.

Dzięki wszystkim za dobre słowa :). Kilka mniejszych lub większych wycieczek jeszcze mi zostało do opisania także myślę, że jeszcze uda mi się coś wrzucić na NG, ale to raczej za jakiś czas jak trochę ogarnę swoje obowiązki.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media