Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

psychodeliczneleniuchy

psychodeliczneleniuchy

Substancja: Grzyby w ilości 100 sztuk na głowę.




Jak zwykle, mimo naprawdę wielkich wątpliwości zdecydowałem, że jednak

postaram się opisać moje najnowsze doświadczenie z gzipkami. Trudność

polega na tym, że nawet nie wiem jak zabrać się do tematu...niektórzy

na pewno wiedzą o co chodzi...problemem nie jest to, że czegoś nie

pamiętam albo że np. pamiętam aż za dużo, tylko to że grzyby z

założenia powodują tak potężne odrealnienie od wszystkiego co możemy

zobaczyć i doświadczyć w rzeczywistości, że naprawdę brakuje słów na

przekazanie tego wszystkiego...anyway, chcę spróbować przekazać Wam

przynajmniej namiastkę z tego dziwnego tripu i w jakiś sposób pokazać,

że tak też może być bajecznie fajnie i to też może być niesamowite.


Ten trip planowałem razem z moim kolesiem przynajmniej od ostatniego

sezonu grzybowego 2002 (czyli od jesieni), wtedy to grzybów było sporo

i po każdym tripie zaczeliśmy dążyć do jak najlepszej próby

wyeliminowania wszystkiego co nam przeszkadza w trakcie jazdy. I tak

po kolei okazywało się że np. po zgrzybieniu nie chce nam już się

gdzieś szlajać bo to nic rewelacyjnego nie daje, nie chce nam się

siedzieć na zimnie bo wcale wtedy nie jest przyjemnie i człowiek się

tylko trzęsie, nie chce nam się spotykać w trakcie z kimkolwiek bo i

tak nie ma się zbytnio ochoty na rozmowę itd. itp...krótko mówiąc

zaczeliśmy upraszczać banię tak by mieć z niej jak najwięcej pożytku

dla siebie :)


Pierwszy trip tego typu zrobiłem sobie w domu, zjadłem

wtedy 50 grzybów i położyłem się do łóżka, przez cały czas leżałem,

miałem ustawioną muzę w kompie, założone słuchawki, nie ruszałem się z

miejsca i krótko mówiąc było za-je-bczo :) koleś zresztą wcześniej

zrobił to samo w swoim domu no i ogólnie ten sposób tripowania

nazwaliśmy sobie kokonem :) Bo to właśnie takie uczucie jakby człowiek

znajdował się w jednym wielkim kokonie. Właśnie wtedy zaplanowaliśmy,

że na wiosnę jak tylko zrobi się bardzo ciepło zrobimy sobie taki trip

gdzieś w bardziej przyrodniczym miejscu.


Dwa tygodnie temu taki dzień

nadszedł. Wstałem rano, zjadłem coś i poszedłem do mojej

dziewczyny...okazało się, że jest zajebiście ciepło - było dobrze

ponad 20'C, świeciło słońce, wiał lekki wiatr i ogólnie pogoda była

cudowna, wtedy to mi właśnie zajarzyło w głowie - "to jest ten dzień".

Mój plan szybko przedstawiłem kobiecie, która tradycyjnie nie była

zachwycona ale jakoś, po raz kolejny, dała się przekonać ;). Poszedłem

do kumpla, było to gdzieś tak koło godziny 16tej, pora była idealna bo

nie było już przynajmniej aż tak gorąco. Kumpel nie był zaskoczony

moim pomysłem tym bardziej, że parę dni wcześniej rozmawialiśmy na ten

temat bo trzeba było przed tripem się nieźle zastanowić co jemy, jak i

w jakiej ilości (propozycje: ruta+grzyby, lsd+grzyby czy czyste

grzyby, zdecydowaliśmy się na klasyka czyli 100 gzipków :)) no i od

paru dni pogoda robiła się coraz lepsza. Wzięliśmy z sobą 200

suszonych grzybów i poszliśmy na pobliski skłot - jest to taka stara

spalona rozdzielnia kolejowa, po drodze kupiliśmy jakiś napój żeby

mieć czym popić nadchodzący posiłek ;)


Po dojściu na miejsce

usiedliśmy sobie w trawie przed skłotem i wpakowaliśmy w siebie po 100

diabełków na głowę
zapijając napojem...smak był tradycyjnie kiepski

chociaż w sumie już się przyzwyczaiłem do tego typu potrawy ;),

najlepiej zwinąć palcami grzyby w kule i w takich paru porcjach

wszystko zjeść, powydłubywać ogonki z zębów i gotowe :) Po zjedzeniu

udaliśmy się w kierunku miejsca docelowego czyli naszej ulubionej

grzybowej góry, nie wiem już ile razy tam wrzucaliśmy ale miejsce jest

naprawdę wybitne i zresztą dla nas kojarzy się z niezłymi sentymentami

dotyczącymi grzybów, zresztą wszystko stamtąd widać najlepiej i bardzo

rzadko się zdarza żeby kogoś tam niespodziewanie spotkać w najmniej

oczekiwanym momencie...a jeśli już się to stanie to na pewno nas nikt

nie zaskoczy bo będzie go widać już z daleka, no a w tym czasie można

się spokojnie bez strachu ewakuować. W drodze ustaliliśmy, że

dochodzimy do miejsca docelowego, siadamy i nie ruszamy się stamtąd aż

nas nie puści albo przynajmniej aż się obyjemy z naszym psycho stanem

no i z założenia miał to być tym razem czysto relaksacyjno-rozrywkowy

trip...bez konkretnych celów mentalnych i masturbowania świadomości

czy coś tam.


Tak też zrobiliśmy, siadłem sobie wygodnie, wyjąłem

szlugi, zapaliliśmy no i zaczęliśmy oczekiwać na nadchodzący high.

Ruszyło mnie gdzieś tak po 30 minutach. Poczułem jak zaczyna mi

kotłować w żołądku i głowa zaczyna robić się leciutka jak piórko, parę

beknięć i stęknięć i po kilkunastu minutach w żołądku zaczęło się

robić trochę lepiej. Zaczęliśmy sobie z lekka komentować ładowanie się

bani...wyszło z tego coś w stylu:




-co czujesz

-czyje jakbym spalił grama hashishu

po jakimś czasie

-co czujesz

-czyje jakbym spalił dwa gramy hashishu :) ...itd.

no aż w końcu można było powiedzieć tylko

- kur$#, ale się ugrzybiłem


Po następnych kilkunastu minutach przestaliśmy już mówić cokolwiek.

Siedziałem i czułem jak zaczyna mnie roznosić od środka, najbardziej w

ładowaniu lubię to pulsacyjne rozpoczynanie się tripu, gdy coś pulsuje

w środku mnie
a po chwili zauważam, że to już nie tylko organizm

pulsuje ale w rytm pulsowania zaczyna wszystko pływać na około mnie i

zaczynam się rozpływać i "unosić"...nawet czas staje się rozpłynięty,

dźwięki i wszystko, tak było i teraz...obraz zaczął nie tylko pływać

ale i drgać a krawędzie wszystkiego na co się patrzyłem zaczynały

rozłazić się. W tym momencie poczułem się dziwnie a do tego to dziwne

uczucie zmęczenia...pomyślałem sobie, że najlepiej by było gdybym się

położył i dopiero wtedy do mnie dotarło, że jestem w zajebiście fajnym

i bezpiecznym miejscu i jak mam ochotę to bez problemu mogę się

wyłożyć na trawie a nawet tarzać jak mi się zachce - spoko, żadnych

ograniczeń.


Leżałem i patrzyłem się w niebo...na niebie widziałem

ledwie parę chmurek i pustkę, po paru chwilach niebo zaczynało się

robić coraz bardziej niebieskie do momentu aż nabrało

nieprawdopodobnej głębi, później z wolna wśród całej głębi zaczęły mi

się pojawiać biało szarawe plamki poukładane w kręgi...powoli czułem

jak zaczynam odpływać całkowicie a rzeczywistość ucieka gdzieś ode

mnie. Zamknąłem oczy i pojawiły się pierwsze CEVy, były podobne do

plamek które wcześniej widziałem na niebie ale zaczęły nabierać

koloru, otworzyłem oczy i podniosłem się. Byłem już w środku

grzybowego świata, wszystko stało się dziwne i powyginane, trawa

przede mną zaczęła układać się w dziwne regularne wzorki, moje włosy

stały się dziwnie miękkie w dotyku, wziąłem papierosa żeby się trochę

dotlenić ;), kumpel zauważył że coś robię i też się rozbudził...też

chciał szluge, powiedziałem żeby sobie wyjął sam bo ja ledwo sobie z

tym poradziłem...zamiast wyciągnąć jedną wziął pudełko i zaczął nim

potrząsać aż parę wypadło :).


Mój organizm już się oswoił z

niecodzienną zawartością w bebechach...zmulenie minęło a pojawiać się

zaczął stan ogólnej błogości, chociaż nie było to jeszcze to co mnie

dopadło później. Byłem już na etapie w którym bez znaczenia staje się

to co się robi, tzn. wszystko jedno czy się siedzi, czy się wstanie,

czy się będzie oglądało coś z lewej czy z prawej, czy się oczy zamknie

czy otworzy...wszystko jest równie fascynujące i ciekawe...jest to

takie uczucie, że można coś zrobić ale wiąże się to ze zmianą tego co

się robi teraz i co się dzieje dookoła aktualnie a przecież to co się

dzieje aktualnie jest zajebiste, więc po co to zmieniać...coś jakby

taki loop :) W końcu przypomniałem sobie, że chciałem zapalić

papierosa...nie wiem ile czasu minęło ale szluge cały czas trzymałem w

ręce i zdaje się że się trochę spociła ;) Zapaliłem, smakowała

zajebiście, zresztą zawsze szlugi mi dobrze smakują w trakcie

zgrzybienia, z tym że sprawiają wrażenie małych dziwacznych batoników

no i bardzo łatwo zapomnieć już po dwóch machach że się pali papierosa

a po jakimś czasie okazuje się że trzyma się już tylko pojarę :)


Po

spaleniu oparłem się rękoma o ziemię i tu się okazało że kolejny zmysł

zwariował, czułem pod rękoma jak ziemia porusza się pode mną, później

pod nogami i pod tyłkiem, wszystko było w ciągłym ruchu...coś jak

wielkie gigantyczne łóżko wodne...cool, nie wiem dlaczego ale jak tak

sobie przesuwałem łapy po ruchomej, unoszącej się, opadającej i

przesuwającej ziemi i trawie miałem uczucie jakbym dotykał jakieś

dużej mięciutkiej kobietki :) ...czyżby macanie matki natury

???...niech będzie, niezła laska :).


Anyway, z pewnymi trudnościami

wstałem, dopadła mnie taka chwilowa bezczynność i żeby coś z tym

zrobić poszedłem się odlać chociaż nie wiem czy mi się chciało czy

nie...później sobie jeszcze trochę stałem bo nie chciało mi się

usiąść...krótko mówiąc, słońce i ciepło zaczęło mnie potężnie

rozleniwiać. Spojrzałem na nogi i wyglądałem jak napompowany ufoludek

:) Wszystko genialnie się rozpływało, pojawiło się parę horyzontów,

drzewa stały się małymi pluszowymi kuleczkami i otoczony byłem

dziwnymi piskliwymi dźwiękami a małe latające ptaszki wydawały dźwięki

które strasznie mi przypominały odgłosy jakiś prehistorycznych ptaków

czy czegoś tam w tym stylu, z tej całej bezczynności jakieś dziwne

myśli przebiegały przez moją głowę jednak próbowałem nie łapać ich i

nie rozkręcać, z jednej strony myśl wpadała a z drugiej ją

wypuszczałem, nie miałem ochoty na żadne kontemplowanie albo myślenie

po raz któryś z kolei o czymś co po tripie i tak przedstawia się błaho

i banalnie albo ukazuje którąś z "grzybowych pokornych prawd" o

których wiem już od dawna.


Znowu się położyłem i patrzałem w

niebo...jazda była już rozkręcona maksymalnie. Niebo nie było już

tylko głęboko niebieskie, wyglądało jak powierzchnia jakiejś planety

albo księżyca, całe było pagórkowate i trójwymiarowe w odcieniach

niebiesko-błękitnych, chmury zaczęły żyć - poruszać się, przesuwać i

wyginać, ciągły morphing...wszystko to działo się jakby na metr od

moich oczu, aż chciało się którąś chwycić ręką, pogłaskać i wypuścić.

Zamknąłem oczy i już na dobre odpłynąłem w CEVy. Słońce świeciło mi po

powiekach co wywołało pod powiekami burze kolorów, milionów

kolorów...kalejdoskopy i wiry tu i tam, wybiegające z różnych miejsc

stada kolorowych wypustek albo dywaników...zależnie w którą stronę

skierowałem oczy czy nawet poruszyłem głową, była też i kilkakrotnie

mi się ukazała blado brązowa sfera w środku której krążyły coś jakby

małe czarne elektrony wokół siebie a naokoło tej sfery tańczyły

kolory.


Niesamowite było to, że wiatr wiejący mi po twarzy wywoływał

zmiany w tym co widziałem...w rytm wiatru wizuale zmieniały się,

przesuwały, wirowały i w ogóle fajnie się to wszystko

zsynchronizowało. Później obrazy zaczęły się zmieniać, przed oczami

miałem coś jakby plazmy, brązowo-kawowo-czerwone...wszystko pęczniało

albo zapadało się lub jednocześnie jeden fragment pęczniał a drugi się

zapadał, potem przerodziło się to w coś jakby...hmm, jak to

nazwać...coś jakby węże (mógłbym powiedzieć że były to jakieś jelita

:), to coś było różowiutkie i bardzo śliskie, poplątane i ciągle

plątające się i także pęczniało, śluz był wszędzie ale nie sprawiało

to jakiegoś ohydnego wrażenia...wręcz przeciwnie. Poczułem jakbym był

położony w jakimś kiślu albo właśnie śluzie czy innym glucie i

zmieszany razem z tym wszystkim co mnie otaczało pływałem a raczej

unosiłem się w tym, było cieplutko i tak bardzo bardzo miło...tak

jakbym się znalazł w środku jakiegoś organizmu żywego który jest

stworzony tylko po to żeby mnie chronić
...z tego powodu tego dopadły

mnie straszne błogostany :) Ni wiem jak to sobie wytłumaczyć ale to

może tak jakby moja świadomość cofnęła się do momentu gdy jeszcze się

nie narodziłem ?!?


Nie wiem ile tak leżałem bo wtedy trochę czas mi

się zgubił całkowicie, wydaje mi się że przynajmniej ze dwie godziny.

Z kumplem sporadycznie zamieniałem jakieś słowo ale nie przerywałem

sobie wówczas mojego błogostanu, tak czy inaczej doszliśmy do wniosku

że to najbardziej idealny stan odpoczynku (no może poza snem) ze

wszystkiego co można było doświadczyć...idealne leniuchowanie,

leżeć...oglądać i leniuchować :)


W końcu wstałem, byłem trochę

skołowany no i jakby nie patrzeć dalej miałem niezłe

halo...przyglądałem się z góry każdemu szczegółowi mojego

miasta...wszystko było takie inne, poruszające się budynki a nawet

dostrzegłem chodzących ludzi którzy wyglądali jak małe pędzące

kolorowe mróweczki. Stopniowo wizualna psychodela zaczęła zanikać ale

stan ugrzybienia czuć było jeszcze bardzo mocno. Posiedzieliśmy

jeszcze trochę i doszliśmy do wniosku że zmywamy się a zachowujemy się

już na tyle normalnie, że spokojnie można iść do ludzi, jak się

okazało nie do końca tak było.


Zaraz po przyjściu na miasto dopadły

nas śmiechawki do tego goniliśmy jak walnięci przez całe miasto

szukając jakieś ławki żeby sobie usiąść i żadna nam nie pasowała :)

Dziwnie się szło po tej krainie, zaburzenia percepcji a asfalt na

chodnikach był cały pokryty asfaltowymi wzorkami czy wzorkowymi

wgłębieniami. Wylądowaliśmy w końcu na jakieś krzywej i niewygodnej

ławce i znowu dopadły nas śmiechawy, tym razem takie aż wyciskały nam

łzy :) Powodem do śmiechu było cokolwiek, byle słowo i od razu gra

szybkich skojarzeń, później pauza w pełnym spokoju i znowu śmiechawa z

byle powodu. Na małe uspokojenie potarganego żołądka wypiłem sobie

browara i bardzo mi pomógł (najlepsza jest i tak gorąca herbata

:)...wieczorem zaczęło mnie już puszczać...high zaczął zamieniać się

na lekkie zmęczenie, zmęczone oczy i nadwerężoną szczękę ;)


Posiedzieliśmy jeszcze i gadaliśmy o pierdołach i nie tylko

pierdołach. Fajnie się tak rozmawia tym bardziej że ogólnie czuje się

taki idealny wewnętrzny spokój a mózg jest jakby po resecie...czy

innym katharsis. Później przyszedł jeszcze nasz kumpel a szukał nas

już wcześniej, przyprowadził moja Panią która tradycyjnie była trochę

wystraszona moim stanem (zawsze przy takich akcjach boi się że sobie

coś wkręcę głupiego na jej temat, or something :) no a później już

nieźle zmęczony wylądowałem w domu. Generalnie więc bardzo udany

trip...chyba nawet jedna z lepszych grzybowych jazdeczek jakie

przeżyłem...chociaż ciężko to porównywać z niektórymi tripami tym

bardziej że każdy jednak jest inny a niektóre z założenia miały nie

być rozrywkowo-wizualne a np. bardziej przemyśleniowe. Tak czy inaczej

tym razem było w sam raz, nie za dużo ale i nie za mało, miejsce i

pogoda niesamowicie pozytywnie wpłynęły na resztę...Hmm, tak chyba

właśnie teraz lubię a czasy z przeginaniem z ilością wrzucanych

grzybów i niepotrzebnym kręceniem dziwnych klimatów mam już na pewno

za sobą. Taki tripik na pewno jeszcze powtórzę kiedyś...a póki co czas

się trochę zając rzeczywistością :)

Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media