Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

psychoanalityczna reasumpcja podświadomości czyli bad trip i jego interpretacja

detale

Substancja wiodąca:
Chemia:
Dawkowanie:
180 ug lsd
Rodzaj przeżycia:

psychoanalityczna reasumpcja podświadomości czyli bad trip i jego interpretacja

 

Psychoanalityczna reasumpcja podświadomości czyli bad trip i jego interpretacja

 

Czas: noc z 13 na 14 lutego 2012 roku

Materiał: LSD 180 µg

Przebieg:

Start ~ 23:30

Wejście ~ 01:10

Koniec ~ 05:30

 

             Wykazałem się niezwykłą odwagą, a raczej niezwykłą głupotą, iż zdecydowałem się na przeprowadzenie tripu na kilka dni po dotkliwych przeżyciach osobistych związanych z rozstaniem się z dziewczyną oraz innymi komplikacjami personalnymi. Gdy podejmowałem decyzje o podjęciu podróży w mojej głowie nadal tkwiło wiele negatywnych i bolesnych odczuć związanych z moją sytuacją – do przewidzenia było, iż mój trip zostanie zdominowany przez te właśnie, dotkliwe i nieprzyjazne emocje, ale mimo to postanowiłem zaryzykować.

       Razem z kolegą przyjęliśmy po dawce dietyloamidu kwasu d-lizergowego i czekaliśmy na efekty umilając sobie czas rozmową. Od samego początku czułem lekki niepokój, bowiem gdzieś w podświadomości czułem, że zbliżają się przykre następstwa mojej decyzji, ale starałem się nie dopuszczać tych myśli do siebie. Po okresie około 45 min rozpoczęły się dobrze znane, plastyczne wibracje przestrzeni, lekkie rozmazywanie się konturów,  lekkość otoczenia i przyjemny szum w głowie. W Internecie oglądaliśmy obrazy Salvadora Daliego i innych surrealistów, czytaliśmy o artykuły o fraktalach, oglądaliśmy zdjęcia, słuchaliśmy muzyki i rozmawialiśmy o plemionach i wierzeniach pierwotnych. Po około półtorej godziny rozpoczęły się wizje: po zamknięciu oczu poczęły jawić mi się dobrze znane geometryczne wzory, pulsujące, żarzące się mozaiki o jaskrawych barwach układające się w tunele i spirale. Siedzieliśmy w fotelach przy komputerze. Otworzyłem oczy, puściłem utwór zespołu Dead Can Dance i zamknąłem je ponownie. Ta grupa tworzy muzykę etniczną – patetyczny głos Lisy Gerrard wypełnił moją głowę i powoli rozpuszczał się w przestrzeni. Po przywyknięciu do „ciemności” zamkniętych powiek i przejściu przez kolejne rozety wzorów pojawiła się przede mną afrykańska pustynia. Była bezchmurna noc o pełni księżyca – granatowy świat skąpany był w jego srebrnym świetle. Rozpościerała się przede mną olbrzymia, otwarta przestrzeń, a na widnokręgu majaczyły wydmy lub niskie góry. Noc była chłodna, sucha, ale ożywcza, a piasek miękki. Czułem unoszący się w powietrzu klimat grozy i tajemniczości, czułem jak smaga mnie zimny wiatr. Wkrótce poczęły jawić mi się obrazy grobowców, kamiennych ołtarzy ze lśniącymi na nich czaszkami; wszystko to sprawiało wrażenie odwieczności, jawiło mi się, jako coś sprzed powstania cywilizacji jako takiej. Od tego momentu zrozumiałem, że zaraz zacznie się dziać źle – dotarło do mnie, że nie ucieknę przed bad tripami i muszę stawić im czoła. Otworzyłem oczy i przeniosłem się razem z kumplem na łóżko: przykryliśmy się kołdrami i zapadliśmy z powrotem w swe wyobrażenia. Złe wizje pojawiły się natychmiast – wynaturzone, potworne postacie i zwierzęta, dużo łusek, szponów i zębów oraz projekcji botanicznych, takich jak winorośle i napęczniałe bulwy. Mój kompan szorował włosami o plakat wiszący na ścianie – wydawało mi się, że to suchy ent (żyjące drzewo) o spróchniałych, powykręcanych ramionach, który wyciąga po mnie ręce. O dziwo nie pojawiły się u mnie napady lęku ani drgawki – przechodziłem po prostu od jednych wizji do drugich. Czułem natłok negatywnych emocji związanych z moją decyzją – poczucie winy przygniatało mnie, miałem wrażenie, że jestem niegodziwym oszustem, a decyzja o rozstaniu to niewybaczalny błąd. Po pewnym czasie zmagania się z tymi potwornymi uczuciami pojawiło się przede mną blado błękitne źródło światła. Wzniosło się nade mną, pulsując szybko - miało długi ogon, niczym u komety, który przypominał welon lub szatę. Wiedziałem, czym jest to światło – było to uosobienie Chönyid bardo. To pojęcie buddyjskie oznacza niezwykłe świetliste bardo Dharmaty trwające w początkowym okresie "pośmiertnym", gdy po śmierci człowieka świadomość całkowicie opuściła ciało. Wiedziałem, że uosabia ono byt ostateczny, Boga Stwórcę, Źródło, Środkowe Słońce, promienistego ojca-matkę. Fazę. Zmaterializowaną moc kwasu. To była kwintesencja tropowania, moment, kiedy rozpada się całkowicie ludzkie ego, przestają obowiązywać pojęcia i kategorie ludzkiego postrzegania i świadomość zostaje strawiona przez ogień nieskończoności. Zdałem sobie sprawę, że jestem całkowicie na nie zdany – wiedziałem, że ma ono całkowitą władzę nad moją podróżą. Rozpocząłem rozmawiać z mym przewodnikiem a on odpowiadał mi za pomocą obrazów –  znał on oczywiście wszystkie me myśli. Przy nim nie bałem się, wiedziałem, że jeśli okażę mu szacunek nie grozi mi nic z jego strony. Wzniosłem swą głowę w górę i rozmawiałem z tym. Po krótkiej dyspucie posadzka pode mną rozstąpiła się i zacząłem spadać w dół.

            Wróciłem do krainy bad tripów. Pierwszym miejscem, które odwiedziłem był cmentarz dla zwierząt – paskudne miejsce pełne mgły, grobów i cokołów.  Niebo płonęło na fioletowo, a z prosektorium sączyły się jaskrawe kolory. Najpierw znosiłem wizje martwych zwierząt, ale szybko zostały one na długi czas zastąpione przez…. wizje kotów. Nie mam pojęcia dlaczego akurat one – lubię koty – ale wszędzie pojawiały się przerysowane, demoniczne łby tych zwierzaków, przypominające postacie z jakiś groteskowych kreskówek.

Koty o wielkich, wyłupiastych, jaskrawych oczach otaczały mnie ze wszystkich stron. Po chwili zdałem sobie sprawę, że w prosektorium jest dyskoteka – wielka, szalona, wypełniona naszprycowanymi kwasem kotami impreza. Ostro mnie to zryło. Począłem przenosić się do kolejnych miejsc: klubów, pół bitewnych, łąk, podziemi, a wszędzie tam były organizowane tańce wypełnione tymi stworzeniami. Były motywy plemienne, polowania, raz byłem łowcą, raz ofiarą, mnóstwo wizji związanych z zależnościami pomiędzy życiem i śmiercią i odwiecznymi prawami natury. Z czasem projekcje kotów stały się tak przesadnie przeklorowane, że zaczynałem się śmiać – dla przykładu, nie mogłem wytrzymać ze śmiechu, na widok kota, któremu eksplodują oczy i wylewa się z nich potok jadowicie zielony cyferek przypominających kod matrixa. Te wizje z czasem wydały mi się po prostu idiotyczne i kiczowate, co rozerwało mnie i pozwoliło przenieść się w nieco spokojniejsze miejsce i odetchnąć. Dotarłem do wieży, którą widywałem już wcześniej na kwasie – była to świetlista, jaskrawa, wysoka budowla przypominająca latarnię morską. Byłem bardzo ciekawy co jest w środku niej, gdyż nigdy wcześniej nie udało mi się otworzyć drzwi, które znajdowały się na jej szczycie. Tym razem prawie natychmiast znalazłem się przed nimi – pchnąłem je i zobaczyłem samego siebie, od tyłu. Wszedłem do środka i zdałem sobie sprawę, ze znajduję się w tym samym miejscu: owa wieża nie istniała tak naprawdę, zdawała się był tylko powłoką, elementem całego tripu, a „wchodzić” do jej wewnątrz można by w nieskończoność. Wypełniło mnie dziwne uczucie. Potem, przez pewien czas podziwiałem różne wizje przywodzące na myśl motywy z gier komputerowych i bajek: zabawę z teksturami i wymiarami, ferie wielobarwnych animacji, metamorfozy mechanicznych układów, przepływ energii, motywy plemienne, buddyjskie i związane z mitologiami – wszystko to skąpane w jadowitych barwach, bardzo żywe i psychodeliczne. Po tej przyjemnej przeprawie spotkałem na krótki moment jeszcze raz mojego przewodnika, światło, i ruszyłem dalej. Znalazłem się ponownie na pustyni – nocne, rozgwieżdżone niebo kontrastowało żółtym, dziennym piaskiem. W powietrzu unosiła się inwokacja do Allaha – widziałem błyszczące glify z Koranu, a na niebie płonęła złota zorza symbolizująca boską opatrzność. Czułem ciepło i bezpieczeństwo oraz niezwykłą moc tego miejsca i unoszących się w powietrzu głosów. Dobre wizje zniknęły na rzecz przykrych refleksji związanych z miłością: z niepowodzeniami na tle uczuciowym, kruchością relacji ludzkich, bólem rozstania, niemożnością zaspokojenia wymagań swojej wybranki i  tym podobnym  przemyśleniom. Czułem żal do samego siebie, miałem przed oczami wszystkie swoje wady i skazy, było mi źle, ze swoim wyglądem zewnętrznym i cechami charakteru. Po pewnym czasie trip zaczął słabnąć – do głosu zaczął dochodzić rozsądek, skojarzenia i przemyślenia stawały się coraz bardziej racjonalne. Zanikało równierz uczucie rozgoryczenia - doszedłe do wniosku, że nie jest tak źle, że jestem jeszcze młody, mam przed sobą różne możliwości i nie powinienem się aż tak załamywać. Na wyjściu miałem trochę jeszcze dziwnych,przykrych wizji związanych z dzieciństwem, ale trip zakończył się bardzo spokojnie i zasnąłem kilka godzin później bez problemów, czy nerwobóli.

 

Napisałem ten trip raport na kilka dni po wydarzeniu, ale publikuję go dopiero teraz, gdyż musiał sobie trochę przeleżeć. To ciekawe doświadczenie: przeczytać go sobie po kilku miesiącach i przypomnieć sobie, jak to wyglądało. Nie uważam tej sesji za coś złego, oczywiście trochę się bałem, ale uważam, że było to bardzo ciekawe studium mojej podświadomości. Niemal wszystkie wizje odnajdywały odzwierciedlenie w moim postępowaniu, a trip, chociaż dość ciężki, pozwolił mi na spojrzenie na różne rzeczy z innej perspektywy. Teraz już wszystko gra, mam dziewczynę i cała ta sytuacja wydaje mi się być trywialna i dziecinna, ale wtedy czułem, że jestem na prawdziwych rozdrożach. Polecam LSD każdemu, kto pragnie zajrzeć w najgłębsze poziomy swojej podświadomości i odbyć podróż do nieznanych (ale czy na pewno?) wymiarów.

Pokój.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Ocena: 
chemia: 
Dawkowanie: 
180 ug lsd
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media