Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

pcp crash-test

pcp crash-test






Dzień PRZED eksperymentem





Zaczęło się niewinnie. Głównbym zadaniem w dniu poprzedzającym ten autoeksperyment było potwierdzenie danych statystycznych, dotyczących miąższości piasku na Pustyni Błędowskiej. Na pokładzie zwiadowca [samochodu marki tiiiiiiiiiiiiiiii, o numerze rejestracyjnym tiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii] była czwórka tripowoczów. Zadanie zostało zakończone sukcesem, mimo iż w raporcie musieliśmy zaznaczyć, że z pustyni niewiele zostało. Miąższość piasku była w normie i nie wychodziła poza dopuszczone wartości.





Jakąś godzinę [może kilka minut mniej] po przyjęciu 1+1/4 dawki kwasu lizerginowego sądziliśmy, że zaczynamy się przeobrażać w cztery papióry. I czekając na pełną transformację dotarliśmy w końcu do strefy piasków. Czekaliśmy dalej...





...Zbyt długie oczekiwanie skłoniło nas do rozpalenia ogniska i wprowadzenia w ruch okrężny fajki pokoju. Nic nas nie poklepało? – zapytaliśmy się wszyscy nawzajem, patrząc po sobie. Po chwili doszliśmy do wniosku, że zrobiono nas w konia, i że te niby-kwasy to była tylko okładka mapy pociętej na małe kawałki. Problem tkwił nie w tym, że mapa była niedokładna i przestarzała, lecz w tym, że nawet nigdy nie leżała w pobliżu LSD. Z naszej apteczki wyjęliśmy po tabletce ze smerfowym licem po jednej stronie i rowkiem wyznaczającym linię połowy – po drugiej stronie pigułki. Żarty żartami, ale kwasy naprawdę kwasami nie były i dlatego zdecydowaliśmy się uprzyjemnić naszą pustynną burzę mózgów cukierkiem. Jego prawdziwy smak poczuł każdy z nas jakieś czterdzieści minut po spożyciu.





To, co działo się w drodze na pustynię oraz wszystkie wydarzenia, których byliśmy autorami [lub tylko uczestnikami] to jest materiał na zupełnie inną historię. Teraz moim zamiarem było jedynie przedstawienie w skrócie przeddnia eksperymentu z PCP.





Nikt nie miał problemów z zaśnięciem. Wszyscy po kolei oddali się w ramiona Morfeusza, a poranek następnego dnia przywitał nas piękną pogodą. Biorąc pod uwagę fakt, że zjedliśmy po dropsie, wyssaliśmy ile się dało z kawałka papieru, który miał być kwasem i zjaraliśmy prawie dwie sztuki jointów – możnaby się spodziewać zejścia na drugi dzień. Tymczasem [przynajmniej jeśli chodzi o mnie] nic poza ociąganiem się współtowarzyszy podróży i oddalaniem przez nich w czasie opuszczenia łóżek, nie unieprzyjemniało mi poranka. Żadnych obrażeń na ciele, zerowy ból głowy, poranna suchość w gębie unormowana – czyli po prostu dobrze.





Od wyjścia z łóżek do wieczora spaliliśmy nieco ziela i przemierzyliśmy kawałek Polski tak, że około 21 - 22 byliśmy w domu.










Dzień eksperymentu





Żałuję, że zdecydowałem się na ten autoeksperyment o godzinie 1:30 w nocy. Chodzi nawet nie tyle o porę, ale o fakt, że byłem już śpiący. Poza tym miałem za sobą krótką noc [bo spałem najmniej z naszej czwórki]. Natomiast moje posiłki tego dnia składały się z kilku kanapek w podróży, dania na ciepło zakupionego w podrzędnym przydrożnym barze, który chciał być fast-foodem i wyśmienitej, acz mało pożywnej kolacji składającej się z kawałka sernika i szklanki zimnego mleka. No ale cóż – skoro byłem na tyle głupi, żeby testować ten silny środek w takim stanie to nie mam prawa być teraz wściekły o to, że zadziałał na mnie tak, a nie inaczej. A zadziałał w dwie strony na raz, z czego tylko jedna była tą, w którą chciałem się przemieścić. Ale wszystko po kolei...





Od momentu połknięcia granulatu [który był równowartością 1 + 0,5 tabletki PCP] musiała minąć jedna godzina, żebym poczuł, że całkowicie zmieniło się moje postrzeganie rzeczywistości. Na szczęście do tego czasu zaparkowałem samochód i przemieściłem się wraz z Anią, Piotrkiem i Marcinem do wnętrza mojego mieszkania. [Na pustyni dzień wcześniej Marcina nie było; był inny Ktoś ;)].





Chronologia wydarzeń nie ma znaczenia. Mogłaby mieć znaczenie w przypadku, gdybym starał się znaleźć jakieś prawidłowości i obiektywny schemat zachowania organizmu poddanego działaniu PCP. Jednak to jest subiektywny raport.





Obserwując mnie pod działaniem PCP z perwspektywy trzeciej osoby, nietrudno było stwierdzić, że mam bad-tripa. No i faktycznie nie czułem się najlepiej. Na tyle niedobrze fizycznie, że chciało mi się rzygać, ale na tyle poprawnie psychicznie, żeby dbać o to, by nie wymiotować gdzie popadnie. Cały czas baczyłem na to aby mieć przy sobie zlew lub – w chwilach kiedy rzyganie stawało się jedynie niepohamowaną potrzebą spluwania co jakiś czas – garnek albo miskę. Hmmm… chyba tak naprawdę wymiotowałem tylko raz. Poza jednym skromnym pawiem po prostu przez większość tripa towarzyszyło mi uczucie zbliżającego się wymiotu. Mój własny przełyk mi przeszkadzał! To było okropne uczucie. Dziwny posmak w jamie gębowej, połączony ze ściśnięciem najbardziej oddalonego od ust fragmentu języka z górną częścią przełyku. No nieciekawie.





Gdy wszedłem do domu zapytałem czy nie ma w nim rodziców. Nie było to pytanie skierowane do konkretnego adresata. Po prostu odchyliłem głowę lekko do tyłu i rzuciłem pytanie w przedpokój, licząc na to, że ktoś zaraz odpowie. Moje pytanie było zupełnie niepotrzebne i nie zadałbym go gdybym miał trzeźwy umysł. Po pierwsze – dobrze wiedziałem, że rodzice wyjechali. A po drugie – zaraz po zamknięciu drzwi sprawdziłem czy przypadkiem w którymś pokoju nie czai się ukryty rodzic. Totalny brak zaufania do samego siebie, czy klasyczna paranoja? Dopiero po jakiejś godzinie lub półtorej przestałem pytać reszty czy jestem u siebie w domu. Dokładne pytanie brzmiało: „Jesteśmy u mnie w domu?”. No i skończyłem też zadręczanie samego siebie i innych pytaniem: „Ale na pewno nie ma rodziców?”. Nie wiem co to była za akcja. Martwiłem się o to, że ktoś zobaczy nas w takim stanie. Jednak przyznaję, że w każdym innym znanym mi stanie umysłu nie powtarzałbym w kółko tych samych, nie mających racji bytu pytań.





Słyszałem dźwięk, którego nie było. Jestem przekonany co do nierealności tego dźwięku. Słyszałem go, stojąc przed kuchnią, jednak nie wydobywał się ani z kuchni, ani z żadnego innego urządzenia stojącego w przedpokoju [bo w przedpokoju nie mam żadnych sprzętów]. A co to był za dźwięk? Był on krótki i cyklicznie powtarzający się w tempie 560 bpm. Można go porównać do pracującego agregatora lub lecącego helikoptera. Jednak dźwięk ten był bardzo surowy. Jego szorstkość była dla ucha czymś, czym dla języka polizanie styropianu. Jeśli miałbym umiejscowić ten dźwięk w przestrzeni to osadziłbym jego źródło kilka centymetrów za głową. Słyszałem go o tyle dobitniej, że słowa, które wypowiadałem brzmiały jak sztucznie zmodulowane, w rytm tego dźwięku. Obraz też drgał! Ale nie tak jak po zażyciu niektórych [tych bardziej psychodelicznych] dropsów. Były to – po raz kolejny użyję tego określenia – szorstkie – wibracje obrazu.





Cały czas szukałem dla siebie pozycji. Niestety żadna nie była wystarczająco komfortowa, a tym samym nie była warta tego, aby pozostać w niej dłużej. Najwygodniej było mi nad zlewem w łazience i na podłodze w pokoju [klęczałem przy łóżku, opierając o nie swoje ciało, co jakiś czas wznosząc się na rękach].





Przemieszczałem się z jednego pokoju do drugiego, z drugiego do kuchni i tak w kółko. Modyfikowałem jedynie kolejność przystanków, co jakiś czas zahaczając o łazienkę, lub o kibel. W tej pierwszej siadałem na wannie i korzystałem ze zlewu a w tym drugim pomieszczeniu działy się rzeczy, o których nie warto pisać [dla wścipskich: spluwałem do zlewu, robiłem siusiu, etc.]. Jedyne o czym wspomnę to bardzo silne i realistyczne złudzenie wzrokowe. Polegało ono na tym, że wnętrze muszli klozetowej nie było długości kilkudziesięciu centymetrów, tylko sprawiało wrażenie półtorametrowej rury. Linia poziomu wody byłą oddalona ode mnie o jakieś pół metra a to, co było pod wodą sprawiało wrażenie głębi, w której tylko co jakiś czas dostrzegałem brzegi rury odpływowej. Nie patrzyłem do wnętrza muszli zbyt długo. Nie zniżałem się przed sobą samym do tego stopnia, żeby wkręcać się w kibel! Po prostu zauważyłem, że sprawa jest taka, iż nie mogę liczyć na swój wzrok jeśli chodzi o wyczucie odległości. A to nie koniec jeśli chodzi o doznania wzrokowe.





Po około dwóch godzinach od zażycia granulatu zacząłem patrzeć głównie w dół. Poznawałem pomieszczenia, w których się znajdowałem po podłodze [w każdym pokoju jest inna]. Miałem ograniczony kąt widzenia. Opisać to można następująco: jeśli to, co widzimy na co dzień, możnaby zamknąć w obrazie na monitorze 19 calowym, to pole mojego widzenia było zmniejszone do 15 cali. Nie znaczy to, że widziałem dookoła czerń. Po prostu odnosiłem wrażenie, że nie widzę wszystkiego, co powinienem. A może inaczej – tak bardzo chciałem zobaczyć coś więcej, że uwierzyłem w to, że mój wzrok kuleje, podczas gdy wszystko było w normie? Nie wiem… w każdym razie nie było to uczucie przyjemne jak grzybowa halucynacja. Odbierałem je wręcz odwrotnie – jako bardzo uciążliwe i męczące do tego stopnia, że wpisałem je już na czarną listę narkotycznych doznań.





Po grzybkach przedmioty i podłoże falują i oddychają. Natomiast to, co widziałem po zażyciu PCP to był widok pocięty na kawałki, które w dodatku były pozamieniane miejscami jak w jakiejś układance.





Ania, która jest szczupłą dziewczyną wydawała mi się szeroka. Była rozciągnięta na boki, jakby ktoś bawił się za kulisami mojego wzroku tanim filmowym efektem do rozciągania obrazu. Mogłem wizerunek Ani zamknąć w trapezie, nawet narysować go w myślach i wyciąć z pola widzenia. Twarz Marcina też była jakaś dziwna… szersza? W ułamkach sekund obraz mi się rozłaził na boki i powracał do normalnego stanu. W ciągu całego tripa miałem kilka tego typu złudzeń wzrokowych.





Gdy chciałem sprawdzić coś na komputerze, to czułem że nie siadam na krześle, lecz raczej sadzam swoje ciało na nim.





W momencie gdy piszę te słowa jestem po przeprowadzeniu dwóch autoeksperymentów z PCP. Łącząc doświadczenia z obydwu i dodając do tego szczyptę imprezowej obserwacji osoby, która była pod działaniem PCP stwierdzam, że sposób chodzenia tak sfazowanego człowieka jest bardzo specyficzny, jakby mechaniczny. Moja pozycja do chodzenia przedstawiała się w ten sposób, że nogi miałem zgięte w kolanach [jak na snowboardzie] a nawet wysunięte lekko do przodu w stosunku do ciała [ale nie tak bardzo jak w przypadku dużego Eda z Cartoon Network]. Kroki stawiałem jakbym był olbrzymem, który nie zna żadnych przeszkód, ale nie wyglądało to wcale majestatycznie – raczej komicznie.





Teraz kolejna sprawa: sposób mówienia. Język plątał się podobnie jak po większej ilości alkoholu. Podobnie – nie tak samo! Jak ktoś widział „Fear and Loathing in Las Vegas”, film w polsce znany jako „Las Vegas Parano” to lepiej zrozumie o jaki sposób mówienia mi chodzi. Wystarczy przypomnieć sobie sfazowanego Raoul’a Duke’a [Johnnego Deepa]. Byłem świadom swej ułomności. Śmieszył mnie ten poplątany język, lecz jednocześnie wstydziłem się tego, że nie byłem w stanie skonstruować soczystej wypowiedzi.





Po którejś z kolejnych wizyt w miejscu, do którego nawet królowie chodzą na piechotę, po raz kolejny spróbowałem wdrapać się na łóżko w moim pokoju. Tym razem [w przeciwieństwie do poprzednich prób] udało mi się usadowić na nim tak, jak zwykle – czyt.: pozycja siedząca. Było to po około trzygodzinnej bad-tripowej wędrówce przez gąszcz silnych wrażeń. Chwilę potem spojrzałem przed siebie i od tego momentu byłem wreszcie zdolny do porozmawiania z każdym dookoła. Jak wielka była moja radość, że mogłem już nawet patrzeć na ściany, a nie tylko na podłogę w pokoju! Wyswobodziłem się z tego cieżkiego stanu dlatego, że intensywność działania PCP się zmniejszyła. Nawet w najgorszym momencie tego tripa wiedziałem, że czas działa na moją korzyść, i że muszę po prostu przeczekać. Przeczekać aż będę w stanie napić się kilka łyków wody czy herbaty, przeczekać aż będę w stanie w miarę normalnie funkcjonować. Czułem się do tego momentu tak źle, że nie miałem ochoty zapalić nawet najmniejszego bucha. Ania proponowała mi ściągnięcie usypiającej chmurki, jednak odmówiłem. A zazwyczaj nie odmawiam! Ja po prostu chciałem jak najprędzej zasnąć, a po ściągnięciu bucha miałbym w głowie milion takich myśli, które nie pozwalałyby mi tego uczynić szybko. Nie chciałem już żadnych myśli, nie chchiałem już żadnych faz. Dajcie mi zasnąć...










Dzień PO eksperymencie





Jeszcze z pół godziny po przebudzeniu mój sposób chodzenia był inny niż zwykle. Tylko tym razem chodziłem trochę bokiem, z wysuniętym do przodu prawym barkiem. Poza tym dokuczało mi do końca dnia zmęczenie fizyczne i psychiczne, niewyspanie i ogólne otępienie umysłu. Jednak tego dnia mogłem już rozmawiać z innymi jak człowiek.










To by było na tyle





Jakieś słowo na zakończenie? To nie opowiadanie, ani nowela, więc nie będzie błyskotliwego epilogu. Niech za podsumowanie tego raportu służy następująca myśl:





Zazwyczaj jak przychodzą do mnie goście to podejmuję ich co najmniej wodą do picia. Tamtej nocy nie byłem w stanie nawet pomyśleć o podaniu ciepłej herbatki trójce znajomych. To najlepszy dowód na to, że odrealnienie, które wywołało PCP było zbyt duże. Nie byłem, a raczej nie mogłem być sobą. Dlatego niechętnie zażyję PCP po raz kolejny. Jeśli jednak to nastąpi, to zmniejszę dawkę o połowę, żeby sprawdzić czy w mniejszej ilości da się pod wpływem tej substancji zrobić ze sobą coś pożytecznego. Tymczasem po dwóch autoeksperymentach stwierdzam, że PCP w takiej ilości nadaje się jedynie do spożytkowania podczas spaceru na łące pełnej wariatów.





+Aramis+






Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media