Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

"no właśnie" - czyli jak igrałam z wyższą inteligencją

detale

Substancja wiodąca:
Chemia:
Dawkowanie:
Około 30 mg, odmierzane objętościowo.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Trip planowany od jakiegoś czasu. Nastawienie pozytywne, otwartość na nowe doświadczenia. Pierwsza część tripa - podwarszawski las przy ładnej pogodzie, druga część - moje mieszkanie, obecność siostry i mamy, które wiedziały o moim stanie.
Wiek:
22 lat
Doświadczenie:
Alkohol (sporadycznie)
NEB (1 raz)
4-AcO-DMT (1 raz)
5-MeO-MiPT (1 raz)
MXP (1 raz, dawka dużo poniżej progowej)

"no właśnie" - czyli jak igrałam z wyższą inteligencją

Wydaje mi się, że powinnam to napisać w pierwszym raporcie, ale jakoś wtedy nie przyszło mi to do głowy. Dopiero przez ostatni tydzień zaczęłam myśleć o tym, co w jakimś większym czy mniejszym stopniu wpływa na moje oczekiwania wobec psychodelików i interpretację tych moich pierwszych doświadczeń.

Po pierwsze, posiadam naturalnie zdolność synestezji w dość ograniczonym stopniu, odczuwam litery i cyfry jako posiadające kolor, słysząc dźwięki, mój umysł wytwarza ich kształt i/lub kolor, czasem całe utwory odbieram jako złożone trójwymiarowe kompozycje. Zastanawiałam się, czy psychodeliki na to wpłyną, ale jak dotąd nie zaobserwowałam żadnego wzmocnienia tego efektu – może nie te substancje, może za małe dawki...
Po drugie kształcę się jako biochemik, dlatego traktuję to jako pewien rodzaj eksperymentu w warunkach częściowo kontrolowanych, intryguje mnie bardzo to przełożenie sygnałów chemicznych na konkretne odczuwane efekty. Przy tym interesuję się parapsychologią i dziedzinami pokrewnymi, traktując to na sposób w 85% „kwantowy” i 15% „ezoteryczny”, dlatego nie doszukuję się w psychodelicznych doświadczeniach kontaktu z bóstwami, demonami, duchami opiekuńczymi czy stanów buddyjskiego oświecenia. Nie wykluczam przy tym, że niektóre substancje, podobnie jak praktyki medytacyjne czy podobne techniki mogą faktycznie w jakimś stopniu poszerzyć „spektrum częstotliwości” sygnałów odbieranych przez mózg/umysł.
Po trzecie trenuję świadome śnienie, efekty mam takie sobie, ale już wyrobiłam odruch próby kontroli otoczenia za pomocą myśli, co w przypadku OEV-ów nie działa jak się zdążyłam przekonać.

Kiedy planowałam tego tripa, dowiedziałam się o stopniach intensywności doświadczenia psychodelicznego, nabrałam ochoty na dotarcie do trzeciego stopnia a przynajmniej zbliżenia się do niego. Nie byłam przy tym pewna, czy przy syntetycznych tryptaminach jest to wykonalne.

 

T: 13:44

Wyciągam ze skrytki półprzezroczystą rurkę, do której rano wsypałam 250 mg 4-HO-MET. Nie miałam możliwości dokładnego dawkowania, przy wiarygodności i dokładności mojej wagi, metoda odmierzania objętościowego okazała się bardziej precyzyjna. Celowałam w dawkę około 30 mg, na moje szczęście substancja miała gęstość zbliżoną do 4-AcO-DMT, przez co taki pomiar był wystarczająco dokładny.
Przesypałam swoją porcję do kieliszka, rozpuściłam i przez następne dwie minuty walczyłam z okropną goryczą. Robiłam to celowo, w myśl usłyszanej gdzieś zasady, że im smaczniejsza używka, tym łatwiej się uzależnić.
Przy poprzednich tripach zdążyłam się zorientować, że potrzebuję około godziny, żeby tryptamina mi weszła, dlatego przez następne 10 minut rozmyślałam o tym, że w ćpaniu najgorszy jest moment po zażyciu, kiedy oczekuje się pierwszych efektów. Dla uniknięcia tego nieprzyjemnego stresu, postanowiłam się czymś zająć. Wyniosłam śmieci, poszłam do osiedlowego sklepu... Miałam w tym sklepie chwilę strachu, że znienacka zacznie działać, teraz wcześniej, albo że już robią mi się „ćpuńskie oczy”... Wracając do bloku czułam jakiś dyskomfort, nie wiem czy ze stresu, czy po prostu bardzo lekki bodyload... Obawiałam się, że zacznie się tak jak z 4-AcO-DMT i dostanę „żyłościsku” - moje określenie na wazokonstrykcję, które wymyśliłam jakiś czas po pierwszym tripie – ale nic takiego się nie działo. Obeszłam blok, poczekałam na ewentualne efekty uboczne i ostatecznie skierowałam się w stronę mojego przyjemnego podwarszawskiego lasu.

T+0.40

Pierwsze efekty – faliste szczeliny w chodniku zrobiły się jeszcze bardziej faliste. Rozdwajały się. Wzrosła wrażliwość wzroku na bodźce na co dzień ignorowane przez świadomy umysł – jak lot owada na skraju pola widzenia, odblask słońca w czyimś ogrodzeniu. Odbijające się w kurzu w powietrzu światło słońca długo pozostawało w miejscu, nawet kiedy zmieniałam swoje położenie względem nich. Plamy światła na betonie zaczęły „odrywać się” od płaszczyzny w postaci żółtawych obłoków.
Weszłam do lasu. Z głównej drogi, stanowiącej sieć wypełnionych błotem kolein, skręciłam w jakąś ścieżkę między drzewami. Promienie słońca przedzierające się przez korony drzew tworzyły w powietrzu coś jak sieć płaszczyzn z mgły, nasuwających na myśl grafikę w niektórych grach komputerowych. Z zadowoleniem pomyślałam, że wchodzę w wirtualną rzeczywistość. Wilgotna ziemia pod butami wydała mi się nierealna, poczułam, że wkrótce może się zacząć na dobre.
W myślach oddaję się naturze, proszę o przewodnictwo w jej królestwie. Bądź co bądź, wkraczałam z otwartym umysłem na jej teren.
Dzwonię do mamy, wiedząc, że miała tego dnia dzwonić, a obawiałam się, że jak zadzwoni godzinę później, może nie dać się ze mną skomunikować po ludzku.

T+0.50

Pogłębiają się zmiany w odczuwaniu. Jeszcze nie typowo wizualnie, ale moja „integracja” z rzeczywistością lekko się zaburza. Czuję presję, że powinnam się spieszyć, znaleźć spokojne miejsce, w którym usiądę z zamiarem przeżycia jakiegoś szamańskiego stanu. Towarzyszy temu niepokój, zwłaszcza, kiedy stopniowo dochodzi deformacja dźwięków otoczenia. Na odgłosy lasu, samochodów jeżdżących przecinajacymi go drogami i podmiejskiego pociągu nakłada się brzęczenie i coś w rodzaju kreskówkowych odgłosów moczarów – chlupotanie, zdeformowane rechotanie żab. Coraz trudniej ocenić mi przestrzeń i odległość.
Zamierzam skręcić w boczną odnogę głównej drogi, błoto mnie zniechęca, zawracam, idę znów naprzód. Na tym etapie metocyna zaburza mi sam proces myślenia. Jednocześnie mogę sobie przetłumaczyć, że to moje postrzeganie świata jest odmienne, a rzeczywistość naprawdę się nie zmieniła i jednocześnie coraz bardziej odbieram to jako inny wymiar nałożony na nasz świat jak dwie karki papieru. W miarę nasilania się problemów z orientacją w terenie, mam coraz częstszy odruch „zaglądania pod kartkę tego innego wymiaru”, żeby przekonać się, gdzie naprawdę poszłam w „prawdziwym świecie”.
To pierwszy raz, kiedy psychodelik tak wpłynął na same procesy myślenia i kontrolę sytuacji, stąd ogarnął mnie niepokój i związany z tym dyskomfort. A cała „zabawa” dopiero się zaczynała...

T+1.10

Pierwsze zmiany wizualne. Sosny oddalone od mojej ścieżki wydawłay się kwistoczerowne. Samo widzenie pogorszyło się z powodu rozszerzenia źrenic, światło wydawało się intensywne i... zmienne. Najbardziej spektakularne zmiany zachodziły w podłożu, pokrytym suchymi liśćmi. Kiedy odwracałam wzrok, na skraju pola widzenia czaiły się ciemne plamy krwi-atramentu, nierówności terenu na przemian stawały się fraktalami z krzywej Kocha i obłymi, owłosionymi tworami. Czasmi między tymi jasnymi elementami czaiło się coś jeszcze, coś złowiesczego, co jakby czekało ukryte tuż pod powierzchnią.

T+1.20

Dochodzę do szlabanu zamykającego jedną z dróg przecinających las. Prostopadłą drogą przejeżdża para rowerzystów, na szczęście nie zwracają na mnie uwagi i odjeżdżają innym odgałęzieniem drogi. W tym momencie czuję znaczny dyskomfort, uczucie, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Pojawia się straszne niezdecydowanie, potrafię przechodzić kilkanaście metrów, zaraz próbuję się cofać. Czuję dyskomfort spowodowany obawą, że albo ktoś mnie zobaczy w tym stanie, albo zrobię coś nieprzewidzianego. Jednocześnie chcę czerpać ze stanu, w jakim jestem jak najwięcej i dręczę się myślą o drodze powrotnej na osiedle. W kulminacji nezdecydowania i uczucia, że myśl od drodze powrotnej zaraz zmiażdży mnie swoim ciężarem, wracam do samego początku lasu. Ścieżka, po której idę zdaje się nie mieć końca, zaczynam myśleć, że coś chce mnie zatrzymać w tym lesie.
To już nie jest „tryptaminowa podświadomość”, to jakaś wyższa inteligencja, pan i programista tego schizofrenicznego Matrixa, na którego łaskę właśnie się zdałam. Tak jak chciałam, albo raczej myślałam, że chciałam, wkroczyłam w jego świat.
Po pokonaniu nieskończonej ścieżki widok zabudowań przy drodze uspokaja mnie. Na chwilę. Bo kiedy znów poszłam w las, tym razem odbijając na skos w prawo od głównej drogi, znów pojawił się straszny dyskomfort. Umysł chyba automatycznie bronił się podczas rozbijania zwykłych szlaków myślowych i reagował tak jak na zagrożenie. Nie wiem właściwie, na czym to polegało, mogę się jedynie domyślać.
Czas też zdaje się trwać nieskończenie długo, czasami sprawdzam na telefonie godzinę i jestem zaskoczona. Umysł coraz częściej zawiesza się, w krótkich chwilach normalnych procesów myślowych rozważam powrót do mieszkania, na bezpieczny, znany teren. Ale wtedy przypominam sobie, że w moim pokoju nie będę miała takiej przestrzeni. A wrażenia wizualne coraz bardziej mi się podobają, fraktalne i włochate wzgórza, te prześlizgujące się plamy, lśniące czasem jak rtęć... W pewnym momencie zatrzymałam się przed niezbyt szerokim pniem sosny, wyzywającym wzrokiem wpatrywałam się w korę, która zdawała się metalicznie lśnić, przybierać obłe, a jednocześnie nieregularne kształty, nasuwające na myśl skomplikowne pancerze chrząszczy... Poczułam się jak rozbitek na planecie kosmicznych żuków, sama ta myśl rozbawiła mnie.
Skierowałam się znów ku skrajowi lasu, czułam jak ta wyższa inteligencja, na której terenie lekkomyślnie przebywałam przygląda mi się z rozbawieniem. W miarę jak praca mojego mózgu zmieniała się w abstrakcyjną sieczkę, coraz częściej docierało do mnie, że ten Matriksowy programista zwyczajnie igra ze mną, zabawia się mną. Samo to nie było nieprzyjemne, odebrałam to nawet jako pewien rodzaj prowokacji, mówiłam temu urojonemu bytowi, że właśnie mu udowodnię, że nie ma władzy zatrzymać mnie w tym lesie, że potrafię cofnąć się do pierwszego szlabanu... Potrafiłam, ale podczas wędrówki wielokrotnie moje myślenie stawało się takim poszatkowanym chaosem, że dla ulżenia sobie, koncentrowałam się najsilniej jak mogłam na patrzeniu gdziekolwiek, aby nie myśleć. Doszłam do wniosku, że gdybym wcześniej opanowała medytacyjną technikę oczyszczania umysłu z myśli, znacznie lepiej radziałbym sobie w takim stanie.
Jak mi się wydaje, najgorszy dyskomfort pochodził stąd, że racjonalna i rozsądna część umysłu próbowała przekonać mnie, że przebywanie w takim stanie postępującej utraty kontroli poza domem jest niebezpieczne. A próba przebicia się tych myśli przez ten stan wywoływała koszmarne niezdecydowanie. Co jakiś czas czułam jak panująca w Matriksowym lesie inteligencja zdecydowanie przypominała mi, że to nie ja jestem panią sytuacji, że może złamać moją wolę, kierować mną i moimi decyzjami. O dziwo, najczęściej przyznawanie temu racji dawało mi jakiś rodzaj perwersyjnej rozkoszy pomieszanej z rozbawieniem.
Oprócz tego miałam oczywiście takie tryptaminowe rozkminy dotyczące mojego życia, zmian, jakie powinnam wprowadzić, proponowane rozwiązania problemów lub odkrywanie kolejnych problemów, czy ich innych stron. Takie małe przebłyski trzeźwości, lekko zmącone przez nie zawsze adekwatne reakcje emocjonalne.

T+1.35

Jeszcze kilka razy przyglądałam się transformującej korze drzew. Zdobyłam się też na odwagę przyjrzenia się bliżej temu czemuś przyczajonymu pod oświetlonymi słońcem liśćmi pokrywajacymi ziemię. Zinterpretowałam to jako coś w rodzaju robaków rozkładu, ukrytych pod pozorami... Trudno to nazwać, nawet w tamtym stanie umysłu nie miałabym odpowiednich określeń.
Na chwilę zatrzymałam się, przypominając sobie, że przecież powinnam skontrolować moje ciało, czy nie pojawiły się jakieś fizyczne efekty, które zignorowałam. Cały czas czułam na dłoniach coś jakby wilgoć, ciągnące się pajęczyny, czasem coś jakby poruszało mi się po skórze... W takich warunkach nie poczułabym na przykład, że spada mi temeratura ciała. Oprócz tego czasem odczuwałam zimną pustkę w okolicach klatki piersiowej, albo przeciwnie, twarz i szyję miałam rozpalone. Ale po krótkiej obserwacji uspokoiłam się, było w porządku.
Poczułam się trochę jak uczestniczka wyprawy badawczej w jakimś obcym otoczeniu, jak w tych filmach sensacyjnych i science-fiction i podobnie jak bohaterowie poczułam przypływ odważnej ciekawości. Próbowałam dotykać tych pni drzew, przykucnęłam w którymś momencie wśród włochatych obłych kształtów na ziemi... Na krótką chwilę obraz otoczenia zmienił się, pod liśćmi leżały ogromne węże w piaskowe i czerwonawe pręgi, ich kłębowisko pokrywało całą powierzchnię, tak, że nie rozróżniałam poszczególnych osobników.
Znów sprawdziłam godzinę na telefonie. Najzabawniejsze jest to, że jako tapetę mam ustawiony jeden z obrazów Alexa Greya, ten przedstawiający malarza i w stanie metocynowego haju widziałam owego malarza w trójwymiarze. Przez chwilę rozważałam wysłanie SMS-a, ale wtedy zaobserwowałam dziwne zjawisko.
W moim umyśle słowa oddzieliły się od swoich znaczeń i wydały się bezsensowne, jakby rozbijały się, traciły sens i rację bytu. Nie mogłam myśleć ani interpretować, bo miałam w głowie bełkot powtarzających się sylab i urywków zdań, których sens bezskutecznie usiłowałam sobie przypomnieć. Nie potrafiłam niczego nazwać i określić.
Przeniosłam wzrok nieco dalej w prawo, kiedy obraz moich dłoni i telefonu zaczął się lekko zginać, zamiast tego przyjrzałam się kilku sosnom rosnącym w miejscu, gdzie las był nieco rzadszy. Drzewa zmieniły się w pierzasty fraktal-porost, poruszający włóknistymi piórami-gałęziami w górę i w dół, płynnym ruchem, jakby powietrze miało gęstość wody. To nie widok tak mnie zaskoczył, z normalnym rozumowaniem zaakceptowałabym to jako metocynową wizję, ale w tym momencie nastąpiła jednocześnie kulminacja rozbicia procesów myślowych. Rozpaczliwie generowałam w myślach jakieś sylaby, próbujące opisać to zjawisko. Nie twierdzę, że ta chwila była nieprzyjemna, podobnie jak inne przeżycia w tym lesie. Zwyczajnie nie byłam przyzwyczajona do takiego stanu.
Zdołałam wstać, kiedy nasilenie tej dezorientacji trochę osłabło.
Znów weszłam w rolę badaczki, znów podjęłam próbę powrotu, z której zrezygnowałam w połowie. Powiedziałam w myślach do tej wyższej inteligencji coś w stylu „Tak, ty dobrze wiesz, że jednak tu zostanę”, co znów sprawiło mi jakąś perwersyjną przyjemność. Po prostu przyjęłam reguły gry tego Matriksowego bytu i chciałam, żeby się ze mną bawił. Przynajmniej pomiędzy chwilami, kiedy znów słowa oddzielały się od znaczeń i w głowie robił się chaos tak wielki, że zaburzał koordynację i orientację w terenie. A kiedy te stany częściowo ustępowały, czułam znowu, że pan i programista przypomina mi, kto tu kontroluje sytuację. Pojawiały się wtedy w mojej głowie jedyne wyrażenia, które byłam w stanie zrozumieć: „No, właśnie”, i „Dlatego”.

T+1.50

Naprawdę wychodzę z lasu. Tuż przed opuszczeniem go nastąpiła druga kulminacja rozbicia myśli, najpierw pomyślałam, że może wkrótce zajdzie słońce, że jeśli jestem rozsądna i odpowiedzialna, powinnam wrócić, potem w głowie zakotłowały się słowa „dlaczego” i „dlatego” po czym próbowałam sobie przetłumaczyć, że słońce nadal wcześniej zachodzi, bo jest przecież marzec. A właściwie luty... A co to jest luty? Jak i dlaczego? Luty?!? Teraz? Co to znaczy, że jest teraz? Czas? Co to i jak działa?! Naprawdę powinnam wracać? DLACZEGO??
Jakoś dotarłam do osiedla, słońce nie zamierzało tak od razu zachodzić. Obeszłam blok, przespacerowałam się chodnikiem między trawnikami. Obawiałam się, że ktoś z pozostałych korzystających z pogody mieszkańców osiedla zauważy mój stan, bałam się też reakcji ich psów, bo słyszałam, że czasem zwierzęta wyczują, jak człowiek jest naćpany i reagują strachem lub agresją. Miałam szczęście, że pies sąsiadki z boku obok tylko mnie obwąchał. Zatrzymałam się na chwilę na skraju osiedla, popatrzyłam na słońce, potem na samochody i tyły sklepów. W myślach pojawiła się odpowiedź na większość moich wątpliwości, która brzmiała „WŁAŚNIE”.

T+2

Wchodzę do domu, siostra na szczęście nie zamknęła drzwi. Słyszę powitanie „Wrócił ćpun”.
Za dobrze się czuję, żeby coś zgryźliwego odpowiedzieć. Idę umyś ręce, po drodze podziwiam zielone i tęczowe pnącza porastające ściany, rzeźbione w trójwymiarowe totemiczne maski. Mieszkanie wydaje się baśniową chatką na drzewie, światło słoneczne wręcz idealnie wsącza się przez okna, żeby wydobyć ten plemienno-naturalno-hipisowki klimat. Idę do łazienki, zastygam nad umywalką podziwiając tańczące cienie na ścianach, z których wyrastają kolejne trówjwymiarowe twory. Coś seledynowe wpełza na ścianę od strony drzwi, na kafelkach w pulsującym rytmie pojawiają się i zacierają nieregularne geometryczne wzory. Odblaski światła i barwne punkty tańczą na krawędziach pola widzenia, czasami także przede mną.
Idę do mojego pokoju, teraz cudownie ożywionego, kładę się na łóżko wśród pędów wijących się na kocu. Kątem oka spoglądam na parapet, z przyjemnością obsrwuję jak ustawione na nim przedmioty stają się rysunkowe jak ilustracja w książce dla dzieci. Wyczułam już, że łatwiej interpretować wrażenia za pomoca emocji, nadal nie byłam zdolna do używania ludzkiego języka. Z trudem piszę tego SMSa, którego nie zdołałam napisać w lesie. Zauważam przy tym, że jakimś cudem nadal nie odczuwam negatywnych fizycznych efektów, zatem mogę mieć nadzieję, że już nie nastąpią.
Po jakimś nieokreślonym, dziwnie płynącym czasie, przechodzę do pokoju siostry, przyglądam jej się, mówiąc, że naprawdę dziwnie wygląda, kiedy jej twarz co jakiś czas otaczają cienie, zielone smugi światła czy trójwymiarowe fale deformacji. Ona proponuje mi wtedy, żebym rysowała jej portret. Podsunęła kartkę i ołówek, w dodatku kartkę o takiej fakturze, która w tym stanie powoduje pojawienie się jakby rzeźbionych w głąb geometrycznych struktur. Przyglądam się temu przez chwilę, siostra mnie ponagla, więc przystępuję do dzieła.
To, co dzieje się, kiedy zaczynam rysować, przypomina pewną aplikację z Androida do szkicowania. Rysuję kreskę, ona sama „rysuje się” dalej, wydłuża, pogrubia, cieniuje. Mówię ze śmiechem, że nie wiem, co narysowałam, a co pojawiło się samo. Po chwili porzucam niedokończony portret i idę zrobić herbatę. 

T+2.30 - T+5

Na tym etapie nie potrafiłam dłużej skoncentrować się na niczym, ale miałam wielką ochotę zbadać dokładniej to zjawisko samopowstających rysunków. W tym celu przeniosłam się do mojego pokoju z blokiem rysunkowym i ołówkiem, położyłam się na łóżku i w ciągu następnych kilku godzin z przerwami na nowo odkrywałam powstawanie nurtu abstrakcjonizmu w sztuce - link:
(http://rootmad.deviantart.com/art/T3-01-Quick-Sketch-515728876?ga_submit...).
Oprócz samorysujących się kresek odkryłam inne zjawisko, to, które właśnie przybliżyło mnie do abstrakcjonizmu. Mianowicie na krótki czas wpadałam w coś w rodzaju transu, w którym wiedziałam, co „powinnam” narysować, tworzyłam wówczas geometryczne, fraktalne lub inspirowane naturą wzory. Kiedy jednak choć na chwilę się rozproszyłam – a w tamtym momencie następowało to co kilka minut – trans urywał się i musiałam czekać na kolejny taki moment.
Ze śmiechem powiedziałam nawet, chyba do tej wyższej inteligencji z lasu „Nie przeszkadzaj mi, jak próbuję tworzyć”.
Przekonałam się przy tym, że nie warto próbować rysować to, co widzę, (a kusiło mnie w pewnych momentach), bo to równie bezsensowne i bezskuteczne, co szkicowanie z pleneru, kiedy nie jest się profesjonalnym rysownikiem, ponadto wizualne efekty były zbyt szybko zmienne, żeby nawet zdolny artysta zdążył je uchwycić. Zamiast tego postanowiłam polegać na tych małych transach, zwłaszcza, że samo rysowanie sprawiało mi wielką przyjamność. Kiedy robiłam przerwy, na herbatę, porozmawiać z siostrą, lub idąc do łazienki, po drodze podziwiała urojone życie, bujnie rozrastające się po mieszkaniu. Magiczne światliste rośliny akceptowałam bez zastrzeżeń, bardziej zastanawiały mnie te totemiczne maski pojawiające się i znikające na tapecie w przedpokoju.
Skąd taka akurat wizja? pytał naukowiec we mnie. Podświadome skojarzenia związane z literaturą, filmami, wyobrażeniami szamanizmu? Dziedzictwo zbiorowej podświadomości, przekazane przez pola morfogenetyczne?
Nie oczekiwałam od metocyny konkretnych efektów, byłam otwarta na poznawanie, nie próbowałam też porównywać jej z innymi tryptaminami – poza tym, że trochę spodziewałam się większego podobieństwa wrażeń do 4-AcO-DMT niż do 5-MeO-MiPT z powodu bliższego pokrewieństwa budowy cząsteczek.

T+5.30 - T+8

Mama wpada z wizytą. Wiedziała wcześniej w jakim jestem stanie, chociaż raczej nie spodziewała się, że twarz mam rozpaloną jak od gorączki i wielkie źrenice ćpuna. Tłumaczę, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i kontroluję sytuację... Taaaak, wiem, jak wiarygodnie to zabrzmiało. Kiedy mama wychodzi na miasto, wracam do rysowania, do mojego pokoju, w którym jest już nieco inaczej, odkąd słońce zaszło. Czasami, kiedy robię przerwę, wpatruję się w dywan, w którymś momencie przysżło mi do głowy zamknąć oczy. Widzę różowe tło, rozbite krzyształy w tunelu, jak w kalejdoskopie, rozszczepiające światło jak pryzmat w kolory tęczy. Ale nie porywa mnie to, znacznie bardziej ciągnie mnie to, co dzieje się z pokojem. I rysowanie.
Po jakimś czasie zdaję sobie sprawę, że ołówek chyba potrzebuje temperówki. Wstaję z łóżka, zaczynam jej szukać... i tu następuje wielkie zawieszenie mózgu. Co minutę zapominam, czego szukam, zaglądam do zupenie bezsensownych miejsc, siadam na podłodze bez ruchu, moje myśli odpływają we wszystkie możliwe kierunki, na chwilę przypominam sobie o temperówce, a potem znów snuje dziwne rozmyślania w oderwaniu od rzeczywistości. Przychodzi mi do głowy myśl, że marnuję czas, siedząc na podłodze jak niepełnosprawna intelektualnie... A zaraz potem „a co innego bym teraz zrobiła, jakbym nie zażyła metocyny? Siedziała w internecie?” Po czym znów szukam temperówki, bez skutku. W międzyczasie zadzwoniła babcia, ku swojemu zaskoczeniu rozmawiać mogłam normalnie, to jakoś naprostowało mój bieg myśli i nawet zdolność koncentracji wróciła. Może przez mobilizację, nie chciałam, żeby się wydało, ze znów ćpałam.Potem znów czas wrócił do swojej nieskończonej rozciągłości, znów się zawiesiłam. Z niecierpliwości wzięłam inny ołówek, chociaż uważałam, że ten najbardziej miękki jest najlepszy. Sformułowałam w tym czasie nowe prawo Murphy'ego: Kiedy jesteś naćpany, to, czego potrzebujesz, nigdy nie znajduje się pod ręką.Wkrótce przypomniałam sobie o czymś takim jak potrzeba jedzenia, a raczej ciało przypomniało mi, sygnalizując niedobór glukozy. Poza kanapkami z dżemem, ciastem i słodyczami, niewiele byłam w stanie jeść, normalnie nie miałam nawet mdłości, ale kiedy tylko zaglądałam do lodówki, mój układ pokarmowy reagował ostrzegawczymi skurczami na widok większości produktów.

T+8.30

Procesy myślenia wróciły do normy, efekty wizualne nieznacznie osłabły. I jestem w stanie normalnie rozmawiać. Teraz bardziej wyczuwalne są sygnały stymulowanych nerwów z wnętrza ciała, czasem czuję przepływ krwi przez żyłę, czasem fale zina lub ciepła na skórze albo lepkość na czubkach palców. Fizycznie jestem trochę zmęczona, próbuję wyczuć, czy nastąpił uboczny efekt pobudzenia jak przy 5-MeO-MiPT, ale z ulgą stwierdzam, że chyba nie. Zatem będę w stanie przespać noc.Robię kolejną herbatę, wypijam ją, siedząc w kuchni z mamą i rozmawiając. Kątem oka widzę, że cienie na białych drzwiach szafek poruszają się, mama pyta mnie, czy nadal coś tam widzę.
Jest przyjemnie, nawet zmęczenie jest przyjemne.
Po kąpieli, leżąc w łóżku, rozmyślam o tym, jak smutno byłoby po delegalizacji tej pięknej substancji. I jak bardzo niesprawiedliwe byłoby odebranie ludziom możliwości doświadczania takich przeżyć przy jednoczesnym przyzwoleniu na stosowanie używek szkodliwych i rzeczywiście niebezpiecznych, takich jak papierosy czy alkohol, będące przecież wielokrotnie przyczyną śmierci. Uspokaja mnie myśl o moim dużym zapasie tryptamin, bezpiecznie ukrytych w moim „magicznym pudełku”. Starczy mi na długo, bardzo długo...

 

Po wszystkim myślę, że w ten czy inny sposób uzyskałam to, czego właśnie chciałam. Marzyłam o tym, żeby było dość mocno i trip wymknął mi się spod kontroli i tak się stało, poza tym nie odczułam praktycznie skutków ubocznych. Zatem sytuacja idealna. Być może właśnie przypadkiem wyznaczyłam swoją optymalną dawkę tej tryptaminy. Bardziej racjonalna część umysłu ciągle powtarza mi, że przeżywanie takich stanów po raz pierwszy, w dodatku przy takim poziomie doświadczenia (właściwie jego braku), poza bezpiecznym miejscem, jest delikatnie mówiąc lekkomyślne, ale jednocześnie marzę o tym, żeby kiedyś to powtórzyć. Czy to już był trzeci poziom – nie wiem i raczej zbyt szybko się nie dowiem.

Tak sobie myślę, że ten opis nie oddaje w pełni tego, co chciałam opisać, czego trochę załuję. Ale chyba nie da się takich rzeczy opisać w sposób właściwy.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
22 lat
Set and setting: 
Trip planowany od jakiegoś czasu. Nastawienie pozytywne, otwartość na nowe doświadczenia. Pierwsza część tripa - podwarszawski las przy ładnej pogodzie, druga część - moje mieszkanie, obecność siostry i mamy, które wiedziały o moim stanie.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Alkohol (sporadycznie) NEB (1 raz) 4-AcO-DMT (1 raz) 5-MeO-MiPT (1 raz) MXP (1 raz, dawka dużo poniżej progowej)
chemia: 
Dawkowanie: 
Około 30 mg, odmierzane objętościowo.

Odpowiedzi

Bardzo podobał mi się Twój raport, tyle że jest jeden mankament tego dobrodziejstwa: Od kiedy go przeczytałem dwa tyg temu to tłuką mi się czasem po głowie "No właśnie" i "Dlatego" Na całe moje szczęście mój zeszłotygodniowy trip na 25c obył się bez "dlategowania" bo spędziłem większość czasu przed lustrem. Obawiam się jednak że wyskoczy mi to na planowanym DOC'u i 4-aco-dmt. Pzdr

Lubię kwachy

Dzięki. Nie wiedziałam, że to takie zaraźliwe ;-) Mnie przeszło po tripie i podczas następnego nie wróciło.  

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media