Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

moc natury w postaci sześciu roślin

moc natury w postaci sześciu roślin


Witam,





Raport ten będzie traktował o kilku mniej lub też bardziej dostępnych w Polsce roslinach o narkotycznym potencjale.





Substancje: Sceletium tortuosum, Heimia salicifolia, Salvia divinorum, Leonotis leonurus, Artemisia absinthium, Lactuca virosa.




Doświadczenie: Powyższe, a także duże doświadczenie z alkoholem, Cannabisem w różnych postaciach. Było także parę prób z Gałką. Wspomnę jeszcze o nikotynie oraz różnych ziołach, takich jak melisa, waleriana, chmiel.













Pierwszą opisaną przeze mnie rośliną będzie Sceletium tortuosum, powszechnie nazywana Kanną. Farmakologia tejże sympatycznej roślinki nie została do końca poznana, jednak uważa się że za jej psychoaktywne właściwości odpowiada głownie alkaloid zwany Mesembriną. Uważa sie także, iż roślina ta wykazuje działanie podobne do SSRI. Tyle tytułem wstępu.


Swoje pierwsze eksperymenty z kanna przeprowadziłem przy pomocy 3 gramów dobrze rozdrobnionego oraz sfermentowanego suszu. Po raz drugi, pół roku później miałem kolejny gram. Co ciekawe ten miast być gorzki (tak jak poprzednie) okazał się raczej słony.




Musicie wiedzieć, drodzy czytelnicy, że kannę można przyjmować na trzy rożne sposoby: donosowo, doustnie (żując) lub tez paląc ją. Wyprobowałem wszystkie trzy.





Palenie okazało się, w moim odczuciu, najmniej efektywne. Po spaleniu sporego nabicia odczułem przyjemne, choć raczej słabe rozluźnienie. Moje oczy zrobiły sie trochę ciężkie. To wszystko. Można powiedzieć że były to odczucia które może wywołać buch słabej trawki. Jednak nie dajcie sie oszukać takim stwierdzeniom - nie oddają one stanu faktycznego, bo to dwie różne rośliny.





Żucie okazało sie lepszym pomysłem. Nawet w bardzo małych dawkach (takich jak szczypta) uzyskałem przyjemne rozluźnienie mięśni, a także rozluźnienie bardziej psychiczne. To tak jakbym wyszedł właśnie z odprężającej kąpieli, lub też odbył przyjemną, choć moze traktującą o nieco błahych tematach, rozmowę.


W większych dawkach, na przykład po obtoczeniu gumy do żucia, uwidacznia się pobudzające działanie kanny. Jest to pobudzenie jedynie psychiczne, silniejsze od tego wywoływanego przez kofeinę Ma ono jednak siłą rzeczy wpływ na ciało. Poczuć można mentalny sygnał zachęcający do ekspresji ruchowej, jaka jest choćby taniec. Zachęcający, nie nakazujący.





Najsilniejsze efekty dało mi wciągnięcie Sceletium do nosa. Usypałem dwie ścieżki - każda z nich była długości jakiś 5-6 cm, szerokości 1-3 mm. Wciągnąłem je, każdą do osobnej dziurki. Nie było tak źle, niewiele gorzej niźli w wypadku tabaki. Jedynie potem zrobiło sie nieprzyjemnie, gdyż susz zaczął spływać mi do gardła.
Przejdźmy jednak do rzeczy. Jeden, jedyny raz, dzięki tej metodzie właśnie, udało mi sie odkryć pełen potencjał tejże ciekawej rośliny. Przez pierwsze kilka minut cieszyłem sie wspomnianym wcześniej rozluźnieniem oraz pobudzeniem. Pobudzenie to stopniowo narastało, z czego nie do końca zdawałem sobie sprawę. Tym razem myśli płynęły swobodnym, niczym nieograniczonym potokiem (nie były jednak chaotyczne i urywane jak w przypadku Cannabisu, nie pędziły w szaleńczym tempie), a stymulacja udzieliła się także memu ciału. Zacząłem chodzić po mieszkaniu, ruszając w rytm muzyki rękami. Mogłem oczywiście przestać, jednak robiłem to po części nieświadomie, a po części nawet chętnie. I wreszcie spłynęła na mnie euforia. Uderzyła nagle, niczym z zabójczą precyzją wycelowana strzała. Przez te parę chwil, kilkanaście pamiętnych sekund, roznosiła mnie energia, a z mych ust wydobywał się szczery śmiech. Podskakiwałem sie i turlałem, wciąż śmiejąc się, co sprawiało mi duża przyjemność. Stan ten umknął tak szybko jak uderzył, pozostawiając mnie jedynie ze wspomnieniem katharsis które właśnie przeżyłem. Przez kilka - kilkanaście minut towarzyszyły mi jeszcze typowe efekty, czyli przyjemne rozluźnienie i lekkie pobudzenie.





Musze wyprowadzić Was, drodzy czytelnicy, z błędu w który mogłem Was właśnie wprowadzić Należy nader wyraźnie zaznaczyć, iż kanna jest to roślina która lubi "kaprysić". Jest to chyba najlepsze określenie. Poza typowymi objawami, wspomnianymi na początku, stosunkowo rzadko zdarza sie by zadziałała intensywnie. Nawet działanie wciąganej częściej mieści sie w ramach tego o czym pisałem przy okazji metody żucia. Euforie, mimo wielu w sumie prób, udało mi sie doświadczyć tylko raz. Kanna jest subtelna, lecz przyjemna, nie spodziewajcie się po niej niczego powalającego. Dodam jeszcze, że w formie naparu przyjąłem ją tylko raz - bez efektu, mimo sporej ilości.











Nadszedł czas na Heimia salicifolia, czyli Sinicuichi. Spożywałem ją dwa razy, w formie naparu. Przygotowanego w sposób odbiegający raczej od tradycyjnego:





Za pierwszym razem wsypałem ok 5 gramów suszu do szklanki i zalałem go dopiero co zagotowaną wodą. Odczekałem kwadrans po czym wystawiłem przykrytą szklankę na słońce, gdzie stała dwie godziny. Tradycyjnie zalewa się chłodną wodą i wystawia na jakąś dobę.


Tak przyrządzona mikstura w smaku nie była znowu fatalna - posłodziłem, dodałem trochę cytryny i nie krzywiąc się zbytnio wypiłem gorzki napar w ciągu kilku minut.


Ułożyłem się wygodnie na posłaniu, wsłuchując się w dźwięki chilloutowiej muzyki płynącej z głośników. Po kilku chwilach ogarnęła mnie niemoc. Każdy mięsień mego ciała rozluźnił się, co spowodowało przyjemne uczucie ciepła. Myśli jakby rozleniwione, nic mi sie nie chce, wykonywanie nawet prostych ruchów staje sie niepotrzebnym wysiłkiem. Muzyka przyjemnie płynie, jednak nie jest w żaden sposób zniekształcona. Nie doświadczyłem także żadnych omamów słuchowych. Stan ten utrzymywał się kilkanaście minut. Potem pozostało tylko lekkie otępienie, oraz lekki ból łydek. Dobrze przeczytaliście - czułem się tak, jakbym miał zakwasy w mięśniach. Jednak szybko rozchodziłem to napięcie.





Następnego dnia do garnuszka wrzuciłem fusy pozostałe po poprzednim naparze, zalałem je wodą i ustawiłem mały ogień. Podgrzewałem mniej więcej 10 minut, po czym odcedziłem. Podobnie jak minionego dnia, woda nabrała żółtej barwy. Wsypałem do niej resztę suszu (czyli ok 5 g) i gotowałem przez kolejne 20 min. Następnie odcedziłem, ostudziłem i wypiłem. Tym razem smak był, mimo słodzenia, znacznie gorszy. Jednak musicie wiedzieć żem odporny na różnego rodzaju świństwa, to też humoru mi to nie zepsuło.




Tym razem także postanowiłem się położyć i rozluźnić. Jednak, dla odmiany, wyłączyłem komputer by nacieszyć się działaniem Sinicuichi w ciszy. Dawka była teoretycznie większa, dlatego moje rozczarowanie było jeszcze większe. Efekty były znacznie słabsze niż przy pierwszym podejściu. Jedynie dźwięki stały się jakby ostrzejsze, lecz mogło to być równie dobrze placebo. Tylko raz usłyszałem głośny, dziwny dźwięk. Był to dźwięk wbudowany w windows, domyślnie przypisany błędom krytycznym. Albo któryś z sąsiadów zbytnio rozkręcił głośniki, albo była to osławiona halucynacja dźwiękowa.


Tym razem skutki uboczne były znacznie silniejsze. Cały chyba dzień każdy mięsień mego ciała, w tym także te o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem, a nawet bym nie pomyślał, bolał i był dziwnie napięty. To tak jakbym dorobił się zakwasów w całym ciele. Wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. Dlatego każdemu kto chce obcować z Heimą polecam tradycyjną metodę a nie gotowanie.











Salvia divinorum - piękna nazwa, iście pasująca do tej magicznej rośliny. Mogłem sie nacieszyć połową grama standaryzowanego ekstraktu x5 oraz bliżej nie określoną ilością suszu. Niestety, okazałem się jeszcze niegotowy aby doświadczyć pełnej mocy Szałwii, jednak to co przeżyłem było warte swojej ceny i na dodatek całkiem pouczające. Paliłem kilka razy, w większych lub mniejszych ilościach. Opisze tutaj trzy kluczowe podróże. Każdy kto palił SD wie jak trudno jest dokonać takiego opisu.





Nareszcie! Odebrałem paczkę. Wszystko już przygotowane - porządna zapalniczka, fifka. Postanowiłem za pierwszym razem spróbować stosunkowo małej ilości. Jako że lufkę miałem niewielką, nieco mniejszą niż standard, włożyłem do cybuchu mały listek i dobiłem suszem. Będzie trochę ponad pół zwykłej fifki. Spaliłem prawie wszystko za jednym podejściem, jednak dla pewności dopaliłem popiół. Dym trzymałem długo. Zaznaczę, iż nigdy wcześniej tego nie paliłem.


Bardzo szybko odczułem pierwsze, typowe efekty - ręce zaczęły mi sie trząść, zlałem sie potem. Położyłem się spokojnie na łóżku, wsłuchując się w dźwięki cichej, chilloutowej muzyki. Przez kilka chwil miałem wyjątkowo dziwne uczucie - odniosłem takie wrażenie, jakby zaraz miał... przyjechać pociąg! Tak, jak głupio by to nie brzmiało tak sie czułem. Pamiętacie swoje niecierpliwe oczekiwanie przyjazdu pociągu, metra? To dokładnie to samo uczucie, jednak jakby głębsze, pochodzące gdzieś z podświadomości, odczuwane z "innej strony". Zmiany wizualne , przy otwartych oczach, były nieznaczne - podobne do tych po dużej dawce THC lub małej ilości gałki. Muzyka, z początku przyjemna, szybko z racji na swoją niezmienność zaczęła mi przeszkadzać. Do fizycznych efektów, poza trzęsącymi sie dłońmi, suchości w ustach oraz pocenia się należy dodać uczucie "wtopienia " sie w pościel. Całość trwała krótko - jakies 15 minut, w tym 5 minut plateau.





Następnym razem postanowiłem wyjść w plener, znam fajne miejsce w pobliskim lasku ;) Usiadłem sobie spokojnie wśród przyrody. Dzień ładny - ciepło lecz nie gorąco, słonecznie, ptaki śpiewają. Tym razem nabiłem do granic możliwości, spaliłem to w dwóch lub trzech dużych buchach. Nagle, podczas palenia, wstałem. Trochę sie trzęsę, cały się pocę. Mimo że jest ciepły dzień zrobiło mi się zimno. Gdy paliłem, z granicy mojej s wiadomości, gdzieś z niedostępnych normalnie czeluści mego JA popłynęły myśli. A były to myśli ulotne i dziwaczne. Już sekundy później nie pamiętałem właściwie jakie niosły za sobą przesłanie. Ale chodziło o jakiś... teleturniej. Może ptasi? Dlaczego ptasi? Ano dlatego, że ich śpiew nabrał jakby trochę sensu. Z jakiegoś dziwnego powodu wiedziałem co te ptaki mają sobie do przekazania. Te z jednego drzewa sprzeczały sie z tymi z drugiego, choć nie mam pojęcia o co. Nie zrozumcie mnie źle, nie słyszałem ani nie wiedziałem co one "mówią". Ale rozumiałem ogólny sens ich śpiewu. Zacząłem nawet mówić: "Tak, tak, masz rację". "Ale ty też wiesz swoje" itp. Ogólnie parę zdań bez sensu skierowanych do ptaków. Pod względem wizualnym było podobnie jak za pierwszym razem, jednak zniekształcenia były wyraźniejsze. Np. popatrzyłem na gałąź i ta gałąź nagle zaczęła być wyjątkowo podobna w swym kształcie do jakiegoś zwierzęcia. A poszczególne przedmioty stały sie nieco mniej trójwymiarowe. Tym razem stan ten utrzymywał sie trochę dłużej, później pozostała tylko suchość w ustach i uczucie podobne do tego, gdy schodzi z nas THC. No i pod względem psychicznym jest "inaczej". Dodam, ze poty i reszta nieprzyjemnych symptomów utrzymuje się krótko - tylko na samym początku.





Miejsce to samo. Tym razem dwa nabicia, każde w osobnej fifce. W tej drugiej, nieco większej, było trochę MJ. Więc trochę ponad 1,5 fifki 5x standaryzowanego ekstraktu SD. Pale, jedną fifkę po drugiej. Staram sie zrobić to jak najszybciej i jak najlepiej. Po spaleniu nagle wstaje i zdezorientowany zaczynam chodzić. Kilka kroków w tą stronę, kilka w tamtą - same nogi mnie niosą. Mógłbym, kosztem pewnego wysiłku mentalnego się zatrzymać, ale wcale mi na tym nie zależy. I tym razem ptaki ćwierkają, lecz mało mnie to obchodzi. Ogarniają mnie różne ulotne myśli, dryfujące na wielu poziomach świadomości jednocześnie. Szum liści na wietrze jest przejmujący. Wszystko dookoła jakby bardziej płaskie, mniej przestrzenne, a do tego jaśniejsze, liście zdają sie mieć lekka aureolkę światła. Zagłębiam się w las, chłonąc wzrokiem różne kształty, faktury i kolory.




W tym stanie nie ma miejsca na normalne, trzeźwe myślenie. Lecz nie jest to żaden potok bezsensownych przemyśleń. To jakby jakaś niewidzialna ręka chwyciła za kabelek którym przepływają nasze impulsy i zaczęła nim potrząsać, to chaotycznie, to wprowadzając w równomierne drgania, lub ta sama siła zaczęła zakrzywiać, rozciągać i łączyć z nowymi źródłami nasz strumień myśli. Myśli te mają różną, nieopisana formę. Mogą przyjmować postać muzyki, lecz muzyki tej wcale nie słyszymy. My ją odczuwamy, tam nie ma dźwięków lecz jest muzyka,co jest trudne do pojęcia. Dostęp do źródeł i poziomów świadomości o których wspomniałem najwyraźniejszy jest w chwili palenia, gdy Salvinorin zaczyna działać


Spoglądam na ziemie. Tam, na klepisku, widać cień korony pobliskiego drzewa. Liście falują na wietrze, więc ich cienie się ruszają, przeplatają, są żywe. Robi to zupełnie nowe wrażenie, gdyż wygląda to raczej tak, jakby cień był wyświetlany na niewidzialnej płaszczyźnie, równoległej do podłoża. Płaszczyzna ta jest idealnie płaska i przezroczysta, lecz jakimś cudem ją dostrzegam. Sam cień i światło są cudowne.




CEV mam raczej niewielkie, nic konkretnego, lecz czuje ze gdy zamykam oczy popadam w stan sprzyjający medytacji. Jednak chęć poznania ostatecznie zwycięża. Podróż najdłuższa ze wszystkich, efekty "po" najbardziej odczuwalne, lecz nie były nieprzyjemne (pewnie dzięki wpływowi THC)










Absynt - większość z Was zapewne słyszało nie raz o tym dekadenckim trunku, nazywanym zieloną wróżką. Nazwa ta,w moim odczuciu, nie jest do końca adekwatna. Wróżce było by bardziej do twarzy w żółtym kolorze.




To, co razem z kolegą zrobiłem, nazwał bym raczej piołunówką - przede wszystkim z racji tego iż trunek nie był destylowany. Receptura była prosta - spirytus pół na pół z wodą, duża ilość, odmierzonej na oko Artemisi absinthium (myślę ze jakieś 8 - 10 g na 300 ml za pierwszym razem, za drugim 6-8; może trochę więcej). Do tego sporo cukru, kilka ziarenek kolorowego pieprzu, odrobina imbiru i cynamonu, owoc jałowca oraz goździki. Aby wzmocnić działanie trunku dodaliśmy trochę mieszanki ziołowej zawierającej walerianę, a także chmiel i goryczkę żółtą. Piołun kupiliśmy w sklepie zielarskim, 50 gram za parę złotych. Wszystko macerowało się dwie doby.




W smaku okropieństwo. Powiedziałbym nawet ze popełniłem zbrodnie, niesłusznie karząc swe kubki smakowe tymże potwornie, przeraźliwie gorzkim trunkiem!




O efekty pytacie? Na pewno było inaczej niż zwykle po alkoholu. Mimo jego małej ilości poczułem wszystkie pozytywne jego właściwości. Nocne światła stały sie jakby bardziej żółte, a ich odbicia na żółtym płocie raziły żółtym światłem. Tak nam sie przynajmniej wydawało - na trzeźwo wszystko wygląda właściwie tak samo, jednak odbiera sie to nieco inaczej - normalnie. Cos nam kazało prowadzić filozoficzne dysputy, kulturalnym językiem przy pomocy wyszukanych słów. Efekt piołunu czy nie, trudno stwierdzić, ale było to niewątpliwie inne i ciekawe. Za drugim razem popadłem w iście dekadencki nastrój, jednak wtedy ilość alkoholu była większa za sprawą dodatkowego trunku (jednak nie tak znowu duża). Myślę że był to jednak głownie efekt placebo, wzmocniony przez działanie alkoholu. Jednak kto wie..?




Jeśli ktoś lubi robić różne nalewki lub eksperymentować to czemu nie. Jednak polecam wybrać opcje bardziej optymalną, czyli trunek dobry w smaku, a jeśli nie to chociaż zjadliwy (o ile trunek takowy być może).




Odniosłem wrażenie, iż piołun zmniejsza zamulające działanie alkoholu - do pewnego momętu, za drugim razem wogóle go nie odczuwałem.




Musze tutaj przestrzec przed zbyt częstym spożywaniem zbyt dużej ilości piołunu - nie jest to raczej zdrowe dla przewodu pokarmowego. Słyszałem także o przypadkach prawie śmiertelnych, gdy nierozważni ludzie pili koncentraty, bynajmniej nie służące do celów spożywczych.




Jeśli chcecie mieć smaczny absynt, to należy zmniejszyć ilość piołunu, a także macerować dłużej - minimum dwa tygodnie (wtedy przyprawy lepiej działają, a piołun traci nieco goryczy)













Leonotis leonurus - inaczej Wild Dagga. Ładna, ozdobna roślina. Pali sie jej czerwone kwiatostany. Miałem ich dokładnie gram. A to całkiem dużo, bo materiał jest lekki. Działa tylko palona, żucie i jedzenie nie wchodzi niestety w grę.




Odczucia? Dym dosyć przyjemny, na pewno lepszy od tego powstałego podczas spalania większości gatunków tytoniu. Zapach raczej neutralny. Niezależnie od spalonej ilości efekty były bardzo podobne - nieznaczne uspokojenie, po wypaleniu większej ilości zrobiłem sie nieco senny. I takie nieuchwytne uczucie, jakby sie właśnie spaliło trochę cannabisu. Jednak nie chodzi tutaj o efekty marihuany, lecz raczej odczucia estetyczne. Bardzo osobliwe i trudne do opisania. Dodam, ze tylko w tym w moim odczuciu Wild Dagga przypomina prawdziwa Dagge. Na pewno dobry dodatek do skrętów.













Lactuca virosa - Sałata Jadowita. Dosyć pospolity chwast, późniejszym latem pełno tego wszędzie rośnie. Ponoć było używane kiedyś jako substytut opium. Ja nie chciałem bawić sie w ekstrakcje, brudząc sobie przy okazji naczynia, więc ponacinałem zebrane łodygi i tak uzyskanym mleczkiem (było go niestety raczej niewiele) nasączyłem kilka kwiatostanów Wild Daggi. Po czym zapaliłem. Efektem był lekki stan rozmarzenia oraz odprężenia. Oczy zrobiły sie nieco ciężkie. Nie trwało to jednak długo. Chyba warto poprobować, skoro tak łatwo dostać tą roślinkę.









Poruszę tutaj jeszcze ważny i zapewne dla części z Was ważny problem. Chodzi o Substytut Ganji. Tak, tak jak filozofowie szukali pra-materii, a alchemicy kamienia filozoficznego, wielu psychonautów szuka legalnej rośliny, która w działaniu przypominała by Cannabis.


Jak na razie gałka w stosunkowo małych ilościach, w połączeniu z mocną kawą (ale nie jakąś ogromną ilością syntetycznej kofeiny!) miała działanie najbardziej zbliżone do marihuany.


Jednak chodzi o susz, który można by, podobnie jak ganje, palić. Wypróbowałem większość czołowych pretendentów do miana substytutu i dochodzę do wniosku ze żaden z nich nie spełnia tej roli


Nie traćcie jednak nadziei! Myślę że całkiem udane było by połączenie małej (!!!) ilości ekstraktu 5x, lub średniej ilości suszu SD, kanny oraz Wild Daggi. Salvia dlatego, gdyż w małych ilościach jej działanie bardzo przypominało mi efekty psychodeliczne marihuany z okresu, gdy zaczynałem palić i paliłem mało. Nie chodzi tu o konkretne efekty takie jak zaburzenia wizualne (choć i te w małych ilościach były całkiem podobne), lecz o cos bardziej nieuchwytnego, co mimo swej ulotności od razu przypomniało mi tamte czasy i tamte doznania. O kannie i WD pisałem wcześniej - dodały by one namiastkę chillout\'owego działania marihuany. Dwóch ostatnich musiało by być oczywiście sporo. Myślę ze dopiero taka mieszanka zbliżyła by sie do MJ, na tyle by móc zastanawiać sie nad nazwaniem jej substytutem. Do mieszanki można oczywiście dodawać inne ciekawe roślinki. Ale, tak reasumując, nic MJ nie zastąpi - jest ona unikalna, podobnie jak wiele innych roślin.











Nadmienię jeszcze, iż próbowałem zarówno kanny jak i WD zmieszanych z cannabisem. Oczywiście odbywało się to w Amsterdamie, jak najbardziej legalnie ;) Była to jednak kilku dniowa impreza, a ja byłem nieco zmęczony, piłem także (choć wtedy gry mieszałem te roślinki niewiele). Były to tez jednorazowe próby, dlatego trudno mi cos konkretnego i pewnego Wam powiedzieć. Jednak może te skromne spostrzeżenia okażą sie dla kogoś cenne.




Odniosłem wrażenie, ze wciągnięcie i żucie (na raz) średniej ilości kanny zintensyfikowało trip po marihuanie. Weed zdominował ów trip prawie zupełnie, jednak był on inny niż zwykle i chyba trochę intensywniejszy. Kanna mnie nie pobudziła, jedynie wzmocniła działanie MJ


W wypadki WD jeszcze mniej mogę powiedzieć - wydaje mi sie ze trip był bardziej zamulony, nastąpiła synergia usypiających i odprężających działań dwóch roślin. Jednak byłem przy tej okazji nieco zmęczony, wiec niekoniecznie mój stan wywołał ten miks.





Jah Bless!


...
Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media