Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

1szy trip na dxm [450mg] / narkotyczne oświecenie poza ciałem

detale

Substancja wiodąca:
Natura:
Apteka:
Dawkowanie:
450mg DXM, 6mg/kg + ~1g THC (susz) + 3 mocne piwa (ok. 7,8%) i ok 250ml taniego wina ~10%.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Set: Neutralne nastawienie, lekkie podekscytowanie, kompletny brak świadomości o potencjale DXM (absolutnie nie spodziewałem się takich efektów). Właściwie to może byłem trochę sceptyczny.
Setting: Zupełnie niekontrolowany i nieplanowany. Początkowo na zewnątrz w osiedlowym skwerze, potem w swoim mieszkaniu. 3ech psychonautów (Jamnik, Torbiel & Acocharlie) na tej samej dawce DXM, (J & T z dużym doświadczeniem, A 1x czy 2 probowal i ja pod względem DXM i dysocjantów w ogóle dziewiczy umysł) + grupka znajomych na alko i THC do momentu wejścia Aco za wyjątkiem kolegi Crewniaka - tylko on był w stanie z nami wytrzymać.
Wiek:
20 lat
Doświadczenie:
Chronologicznie: (Z przodu rok w którym 1szy raz spróbowałem danej substancji, po pauzie częstotliwość spożywania. Urodziłem się w Marcu 90tego roku.)
01' Tytoń - tylko w joint'ach.
02' Alkohol - od 05' kilka razy w tygodniu - czasem częściej, czasem rzadziej.
07' Marihuana (THC) - od początku 10' w miarę możliwości codziennie, kilka razy dziennie. Wcześniej okazjonalnie.
08' Grzyby halucynogenne (w moim przypadku łysiczki lancetowate) - jadłem ok 5x. Przeważnie ok. 60 suszonych na trip, ale zdarzyło się i 70 świeżych.
09' LSD-25 - mam za sobą 3 tripy. 1szy na Hoffmanie - fenomenalny lot.
09' Amfetamina - sporadycznie się zdarza, ale nie wciągnęła mnie tak jak ja ją.
09' Kodeina - 1x się zdarzyło - nie zdążyłem wyrobić receptorów.
Oprócz tego łykałem kilka razy różne, niezidentyfikowane pigułki, oraz w kryzysowych sytuacjach popalałem desperacko "mieszanki ziołowe" - ohyda.

1szy trip na dxm [450mg] / narkotyczne oświecenie poza ciałem

Uprzedzam, że mam tendencję do rozciągliwości i jest to mój 1szy TR.
Jeśli chcesz przeczytać sam opis tripu, zjedź niżej - do 19stego akapitu. 

 

 

 

Na wstępie pragnę wspomnieć iż na mój stan w dzień zarzucenia "Aco" po raz 1szy, składało się wiele zdarzeń i ogólnie był on  dość złożony, natomiast nastawienie do "Acodinu" miałem sceptyczne (nie wierzyłem, że może tak mną wstrząsnąć). Poza tym muszę  przyznać że po raz pierwszy w życiu w mojej niedługiej jeszcze, choć coraz bardziej intensywnej przygodzie z środkami psychoaktywnymi,  popełniłem tyle błędów i nie przestrzegałem fundamentalnych  zasad dla dobrego tripu. 

 

 

 

O "Acodinie" słyszałem kilka razy, od różnych osób, różne rzeczy, ale nigdy nikt mnie nim nie zachęcił na tyle, żeby spróbować. Opisy tripów przez  znajomych były ograniczone do ogólnego „było spoko”, a opinie które słyszałem opierały się na lotach nie przekraczających  2giego plateau z tego co mi opisywano. Znałem też historyjki o jazdach w stylu: "wychodził ze mnie obcy" itp. O istnieniu poszczególnych plateau w ogóle dowiedziałem się dzień po tripie z  Internetu i nie wiedziałem o możliwości wystąpienia mocniejszych efektów niż te z 2giego plateau. Co więcej, nie sądziłem że  "Acodin" może wywołać tak mocne halucynacje i doznania w ogóle. Do tej pory z apteki zażyłem jedynie 100mg "Thiocodinu", ale nie  wiele poczułem (wiem że dla efektów należy wyrobić receptory, a poza tym Kodeina to zupełnie coś innego). Zdaję sobie  sprawę, że to co opiszę świadczy o mojej bezmyślności w dzień zażywania DXM, ale wszystko co zrobiłem, zrobiłem świadomie i  niczego nie żałuję. 

 

 

 

Postanowiłem napisać poniższy TR ponieważ nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego. Choć swoje wcześniejsze spotkania z  psychodelikami uważam, za niesamowite i warte opowiedzenia, nie czułem potrzeby się nimi dzielić. Tym razem pomyślałem że  kogoś może zainteresować mój przypadek, zwłaszcza że moja podróż była naprawdę długa i odległa jak na tak małą, przyjętą  przeze mnie dawkę. Można to ująć za pomocą pewnej metafory. Powiedzmy, że szukałem szklanki pełnej tych doznań, aby módz się nimi napoić. DXM sprawiło, że wpadłem do tej szklanki jak śliwka w kompot. 

 

 

 

Zacznijmy od początku. 

 

 

 

Ostatni tydzień przed zdarzeniem, prawie cały czas siedziałem w domu, paliłem dużo trawy, słuchałem muzy, piłem browar, dużo  rozmyślałem, generalnie nie działo się nic szczególnego. Właśnie rozkręcały się najdłuższe i najmocniejsze wakacje mojego życia, po zakończeniu nauki w 4ro-letnim liceum profilowanym. Na weekendzie jakieś imprezy, a w tygodniu lenistwo i relaks do granic możliwości. Trochę byłem sfrustrowany bo  najbliższy mój przyjaciel i ja mieliśmy razem wyjechać do Holandii zarobić trochę kasy i rozsmakować się w tym co w holandii  najlepsze, ale niestety z powodu pewnych komplikacji mi się nie udało, a on pojechał beze mnie. Bez niego trochę się tu nudziłem, razem zawsze rozkminialiśmy coś twórczego, a w odosobnieniu jakoś czułem się pozbawiony natchnienia i energii. W dodatku miałem nie  wiele szmalu, a nie chciałem próżnować .Ciągle chodziły mi po głowie dragi. Szukałem intensywnych, mocnych wrażeń. Udało mi się upolować nawet 2x karton i było  przednio, jednak byłem nienasycony. Czegoś mi brakowało. Wiedziałem, że szukam czegoś nieco innego, czegoś więcej. 

 

Dzień  wcześniej widziałem się z J i powiedział: „Jutro z T wrzucamy Aco” i uśmiechnął się. Powiedziałem, żeby dali znać. Obudziłem  się w południe po całej nocy spędzonej przed kompem i wcześniej wieczorem przed powrotem do domu zjadłem jakąs małą zapiekankę na  gastro. Był to mój ostatni posiłek na jakieś 36h. Nie jadłem śniadania bo byłem mocno wkręcony w jakieś rozmkiny na kompie,  nawet już teraz nie pamiętam co to było. Ok. 15stej myślałem sobie że należało by coś wszamać ale upał odbierał mi apetyt i tak  do 17stej przesiedziałem cały dzień pijąc tylko wodę. 

 

Wpadł do mnie znudzony C bo nie miał co robić, miał jedynie ochotę na  piwko. Zwaliłem się z przed kompa na łóżko, jakiś pozbawiony energii i całkowicie rozleniwiony, a on zadzwonił do A i zapytał co ten  porabia. Okazało się, że A, J i T oraz wspomniani w settingu znajomi właśnie są w pobliżu i kupują piwo. Pozbierałem się  jakoś i już nie było czasu na żarcie, więc pochopnie pomyślałem: „a chuj najem się piwem” (czasem mi się zdarza że jestem  głupi i niemyślący…). Uderzyliśmy szybko pod sklep w którym była reszta i zakupiliśmy z C sześciopak. Całą ekipą udaliśmy  się na podmiejską miejscówkę w zaroślach (z dala od psich patroli) sączyć browar, palić baty i gadać o czymkolwiek. Tak  zleciały 3 godziny na piciu i jaraniu i zaczęło się ściemniać. Tak się złożyło, że dałem się namówić na kilka kolejek jakiegoś najtańszego wińska co w połączeniu z browarami sprawiło, że byłem lekko wstawiony. Baka się skończyła więc zrobiliśmy zrzutę i pobiegłem do ziomka po jeszcze 2  paczki. Trafił nam się wyborny stuff więc nastrój miałem równie wyborny. W sklepie zakupiłem jakąś czekoladę, żeby chociaż  trochę się podładowac i ruszyliśmy wszyscy w inne miejsce. Usadowiliśmy się przy trzepaku w skwerku osiedlowym, przy mało ruchliwym skrzyżowaniu. 

 

Osłonięci bujną miejską roślinnością (żywopłoty, drzewka, krzewy), spaliliśmy po baciku i  napomknąłem T i J o "Acodinie". Wyrazili sporą chęć zażycia "Aco", ale nikomu nie chciało się iść do apteki. Było już po 22,  więc  została jedna jedyna otwarta 24/7. Jeden z niepijących znajomych zaoferował, że nas podwiezie. 

 

W samochodzie wszyscy się  wymigiwali od zakupienia 4rech paczek (A także wyraził chęć zrobienia zeza) bo już tam kupowali i takie tam  brednie, więc w końcu sam poszedłem dokonać zakupu. Stałem chwilę w kolejce i kiedy znalazłem się przy okienku, grzecznie  zapytałem o Acodin w tabletkach. Poprosiłem 4 opakowania. Aptekarka zapytała, kto tak kaszle. Otworzyłem usta i wydobył się  z nich jakiś dźwięk mający być początkiem tłumaczenia, ale ona natychmiast mi przerwała mówiąc, że wie po co mi to i ma  tylko obowiązek mi powiedzieć, że jest to szkodliwe. Poczułem się... średnio, zwłaszcza że Acodin miałem za używkę niższej  półki, mało wartościową i właściwie nie spodziewałem się po nim niczego nadzwyczajnego, a napewno nie tego co się ze mną  stało po jego zażyciu. W dodatku trzeba pożreć tyle tych tabsów, nic nie jadłem, wypiłem parę browarów i ok. pół taniego  wina, ale generalnie to zlałem. Podziękowałem, zapłaciłem, zgarnąłem dexa, pożegnałem się i wyszedłem. Spod apteki udaliśmy  się prosto do sklepu nocnego po coś do przepicia. 

 

Pod sklepem spotkałem znajomego i zajęliśmy się z nim szybkim szkliwem w  ciemnym zakamarku. Chwilę to zajęło więc A, aż po mnie przyszedł łykając kolejno tabletki. Zaskoczyło mnie, że na mnie nie czekają z szamaniem pigułek i udałem się do  samochodu. 

 

W drodze powrotnej w zielony skwer nerwowo wyciskałem na lekko wilgotną dłoń 30 tabsów. Zdziwiłem się, że tak tego dużo i zapakowałem je wszystkie do gęby. Było dość ciężko. Rozpaczliwie szukałem czegoś do popicia i okazało się, że nie wiele napoju zostało. Popiłem kilkoma ostatnimi łykami ale czułem, że nie wszystkie tabletki dobrze przeszły mi przez gardło (w tamtej  chwili nie wiedziałem jak najlepiej łykać tabsy,  myślałem że wrzucając wszystkie na raz, efekt będzie mocniejszy. Tak jakby  pusty żołądź, tłuste baty i kilka piwsk + winiacz, to nie były wystarczające czynniki służące wzmocnieniu doświadczenia). 

 

Chwilę po  dotarciu na miejsce poszedł lolek i przestałem zwracać uwagę na drapiące gardło tabsiki. Minęło ok. 30 min i zostaliśmy w  5ciu. Cała reszta znajomych się rozeszła. J jako pierwszy raportował jakieś symptomy ujebania. Potem T i A z J położyli się na trawie i śmiali się jak głupki, a  ja z C miałem jakieś inne rozkminy. Nie czułem w ogóle jeszcze działania DXM (ani nawet nie znałem jeszcze wtedy tego  pięknego skrótu). Było jakoś 15 po 23ciej kiedy znowu zacząłem czuć autentyczną obecność tabsów w przełyku. Nie wiem czy to  możliwe, żeby tkwiły tam przez ponad pół godziny, ale zdecydowałem, że muszę jeszcze wrócić do sklepu po coś do picia bo  wkurwiało mnie to drapanie. 

 

C poszedł ze mną dobrać jeszcze sobie kilka piw. Lekko byłem już zamroczony tym paleniem i  browarami i średnio pamiętam całą podróż do sklepu ale wiem, że nic szczególnego się jeszcze nie działo. Gdy zacząłem  chłeptać jakiś napój poczułem ulgę w gardle i problem z zalegającymi pixami jak gdyby spłyną w otchłań mojego organizmu i  tam się rozpuścił. Jak wracaliśmy, w pobliżu skwerku pod knajpą spotkaliśmy innych znajomych i chwilę z nimi postaliśmy.  Zacząłem powolutku coś odczuwać ale ciężkie to było do zidentyfikowania. 

 

Wróciliśmy na miejsce, po drodze napotykając T i J.  Opowiedzieli mi i C, że A się zrzygał i leży w aucie T. Podszedłem do samochodu i zobaczyłem jak A leży na tylnim siedzeniu  macha rękami i coś krzyczy słuchając muzy z telefonu bodajże. Wróciłem do reszty. Kolejny bacik i wreszcie coś się  przełamało. Wewnątrz, jakieś 10 cm nad pępkiem odczuwałem niezwykłą, prmieniującą kulę energii, elektryzującą moje całe  ciało. Zaczynało się robić ciekawie i sprawiało mi to wszystko dużą przyjemność. Jakoś o ~23:30 porządnie mi się rozkręciło,  podczas gdy J, T i A mieli już jazdę od prawie godziny. 

 

 

 

Od tego czasu moja pamięć była już mocno podziurawiona. Pamiętam, że  na początku nie mogłem wytrzymać z radości i szczęścia jakie odczuwałem przez to wibrujące źródło energii w moim ciele. Aż  mięśnie ściągały mój tłów w dół tak, że ciągle byłem pochylony jak bym wręcz umierał ze śmiechu. Mięśnie na twarzy i szyi były  mocno znieczulone. Czułem, że miałem szczękościsk. Gadałem z kolesiami już coraz mniej wyraźnie, oni też nie najlepiej  radzili sobie z mową i motoryką, ale było jeszcze do przyjęcia. Nagle otworzyłem oczy i byłem w zupełnie innym miejscu,  jakieś 15m od tego w którym byłem zanim się zorientowałem, że już mnie tam nie ma. Razem z T i J weszliśmy w między wysokie  iglaki na zielonym, trawiastym placu przed jakimś małym blokiem, cały czas w obrębie jednego podwórka i w ogóle tego nie pamiętałem. C chyba też gdzieś się koło  nas kręcił i zjawił się też A. Pomyślałem… wrócę tam gdzie stałem, nie będę się kiwał ludziom pod oknami, ale okazało się że  normalne poruszanie się to coś czego nie umiałem już ogarnąć. Włączył się całkowity robo-walking i robo-talking. Byłem  trochę przerażony intensywnością działania tych tabsów, ale jednocześnie bardzo zafascynowany jego mocą i rodzajem  oddziaływania na mózg. Nigdy nic nie ograniczyło moich ruchów w taki sposób. Te wrażenia mógłbym przyrównać do porażenia  prądem. Cały drgałem i musiałem na nowo uczyć się chodzić. Równowaga całkowicie była zaburzona podobnie jak wizja. Mięśnie szyi i karku  były tak napięte, że wpływało to na mój głos, był zupełnie odmieniony. Potem obraz zaczął błyskać. Wydawało mi się jakby mój  umysł ścierał rzeczywistość na tarce, albo kroił ją na plasterki nożem do sera … jak ser. Nagle ponownie znalazłem się w  innym miejscu i absolutnie nie ma w mojej pamięci żadnych zapisów związanych z tym jak się tam znalazłem. Czułem się coraz  bardziej rozstrojony. Chcąc się przemieścić wybierałem sobie np. najbliższe drzewo jako 'checkpoint', ale po 2uch krokach  zupełnie zapominałem gdzie jestem i co robię, dokąd idę i po co. Rozglądałem się jak bym się dopiero obudził i działo się tak coraz  częściej, a J i T się tylko ze mnie śmiali i zaraz im też się zapominało gdzie są i dlaczego. Uświadomiłem sobie że jestem  totalnie upierdolony i średnio nad tym panuję, więc zacząłem się trochę bardziej skupiać. Jak spojrzałem na T to w tym  stroboskopowym pociętym dziwnie, jakby-animowanym obrazie dostrzegłem że ma tak potwornie zapuchniętą mordę, że prawie nie  widać na jego głowie ludzkiej twarzy. Oczy miał jak 2ie małe pizdeczki za to wokół, napompowane cielsko wyglądało jakby  miało eksplodować. To musiała być reakcja alergiczna, bo każdy to widział, tak że trzeba wykluczyć w tym miejscu możliwość  halucynacji. Pomyśleliśmy z C, J i T, że można by zapalić blanta, ale nikt nie wyrażał chęci na zrolowanie go. Podjąłem  próbę, ale było naprawdę ciężko. Ciągle zapominałem co robię, co już zrobiłem i co jeszcze mam zrobić. Wyjąłem bletki,  poprosiłem kogoś o tytoń. Przypomniało mi się, że potrzebny będzie filter. Patrzę, a w miejscu w którym skręcałem, gotowe  były już 3... Zrobiłem 3 filtry i nawet tego nie zapamiętałem - to szalone jak dex wpływa na pamięć. Jakoś ledwie,  ale udało mi się go sklecić, choć wyglądał marnie to sklepał bezlitośnie. Mimo tego jednak trochę bardziej można było się  odnaleźć w sytuacji. Podszedłem do auta w którym siedział pijany i spalony C i spalony, pijany i zdexszony A. W aucie jakoś  dziwnie jebało więc pomyślałem, że już nie będę się tam zbliżał. A zaczął mnie wołać i wychodzić z auta. Pytałem o co mu  chodzi, a on gadał coś kompletnie niezrozumiałego. Wyglądał jak by był całkowicie naćpany. Ledwo wychylił się z auta i zaczął  się wydzierać, wrzeszczeć coś kompletnie bez ładu i składu, a było już po 12stej w nocy. Uciszyłem go i odszedłem kawałek.  Czułem od niego kpmpletną dysharmonię i nieład. Czułem, że źle na mnie oddziaływał. Widać było, że ma srogi wyjeb i sobie z nim nie radzi.  Wysiadł z auta i zachowywał się jak jakiś obłąkany szaman/prorok/chuj-wie-kto. Nie wiem kompletnie co mógł mieć w głowie, ale  to na pewno był totalny chaos. Z J i T udaliśmy się na przystanek autobusowy niedaleko miejsca w którym byliśmy do tej pory.  Posiedzieliśmy chwilę ale przyszedł A i zaczął znowu ryć mi beret. Tak mi krzywo wkręcał, że jak patrzyłem na niego to się o  siebie martwiłem (w końcu szliśmy łeb w łeb z przyswajanymi substancjami). J też nie dzierżył najlepiej wkrętów A, który  ciągle się drapał i wyglądał bardzo kiepsko. Ciągle coś mamrał i nerwowo się drapał - wprowadzał panikę. Spuchnięty T siedział i miał na wszystko wyjebane - jak zawsze po dragach - nie  wazne jakich - był w niebo wzięty. Namówiłem J, żeby się ze mną przeszedł tam gdzie wszystko się zaczęło, czyli w zarośla w  których siedzieliśmy na początku ok. 17stej. A protestował, mówił że powinniśmy zostać razem, ale powoli miałem go dość.  Chciałem wyluzować bo faza była na prawdę mocna. Udaliśmy się zobaczyć jak tam C w aucie. Zdrzemło mu się, ale obudziliśmy go bo zanosiło się na to,  że będziemy się zbierać do domów. T miał zgarnąć A na chatę do siebie bo A sam za chuja by sobie nie dał rady, a ja miałem  zapewnić nocleg J. C też się wbił bo miał bliżej do mnie jak do siebie. Wziąłem kilka głębszych wdechów i było mi trochę  normalniej. Najbardziej iskrzące spięcia w dyni powoli zanikały i mogłem w miarę prosto iść pozorując lekko najebanego,  spokojnie wracającego do domu obywatela. Powoli pełzając dotarliśmy do mnie. 

 

W mieszkaniu spał brat i nie chciałem go budzić  więc kazałem J i C być cicho. Wbiliśmy do mojego pokoju. J i C położyli się na łóżku a ja siadłem przed kompem, na fotelu.  Wszystko zdawało się uspokajać i jedyne co miałem jeszcze mocno nadwyrężone działaniem DXM to wizja. Zdesynchronizowane oczy  odbierały obraz rzeczywistości w mocno zniekształcony sposób i nie wiele tak naprawdę dało się zauważyć. Przy otwartych  oczach widziałem np. C siedzącego na kanapie podczas gdy w rzeczywistości leżał na łóżku. Na niczym konkretnym nie mogłem  skupić wzroku.

 

 

 

TUTAJ zaczyna się prawdziwa korba na pełnej kurwie. 

 

Biorąc pod uwagę intensywność przeżyć spodziewałbym się  po sobie ochoty na jakąś łagodną nutę. Najlepiej pewnie zadziałał by dla relaksu „Bohren & der Club of Gore” z płyty „Sunset  Mission”, albo coś w tym stylu, ale nie. Cała aura wieczoru i wrażeń nasunęła mi potrzebę włączenia zupełnie innej muzyki. Nie wiedziałem jeszcze  jak muzyka brzmi po DXM ale bez jakiegokolwiek zastanowienia wiedziałem co chcę w stanie (jak myślałem) zaczynającej się  post-fazy posłuchać. Słuchałem na grzybach i po LSD, ciekaw byłem brzmienia muzyki po dexie. Zapytałem J, który jeszcze nie  spał czy chce posłuchać naprawdę mocno tripowej i sowicie pojebanej nuty (słucha głównie elektroniki i jest raczej  spokojnym, łagodnym człowiekiem, ale bardzo otwartym na każde brzmienia i świadomym muzycznie). Zgodził się. Kilka kliknięć  myszką i rozjebałem swoje pokopane dexem ciało na wygodnym tronie na przeciwko komputera. Odchyliłem się do tyłu a nogi  oparłem na łóżku obok biurka. Byłem na wprost głośników. Mały, stary, ale jary zestaw 2.1. Głośność ustawiłem nisko bo nie  chciałem nikogo budzić ani C przeszkadzać we śnie. W głośnikach zaczęły pojawiać się pierwsze drgania dźwięków narastających  nikczemnie i niepokojąco. 

 

„Antigama”, utwór „Psicobambola” ze splitu z „Deformed” pod tytułem „Roots of Chaos”. Kto wie o co  chodzi, pewnie poniekąd spodziewa się tego co zaraz zostanie napisane. W momencie kiedy już myślałem, że mój lot się  skończył i tylko pobrzmiewa lekko w głowie obijając się o czaszkę od wewnątrz jak ćma latająca wokół żarówki, zamknąłem oczy  aby oddać się brzmieniu muzyki. Wraz z zanikaniem wizji na wskutek przysłaniania szklistych gałek ocznych ciężkimi  powiekami, w miejsce ciemności widzianej przez zamknięte oczy wlały się niezwykle prawdziwe obrazy, bardziej rzeczywiste niż  cokolwiek co w życiu miałem okazję widzieć lub sobie wyobrazić. Pomyślałem, że moja wyobraźnia osiągnęła stan absolutnej  perfekcji, gdyż kreowała z taką doskonałością że do teraz nie mogę wyjść z podziwu. Wtem dotarło do mojej świadomości, że  słyszę tak wybitnie, że to muzyka stymuluje moje wizje, bo były z nią idealnie zsynchronizowane. Doznałem najwyższej sonicznej ekstazy. Dźwięk był wszędzie, tak czysty, jakby dochodził z mojego wnętrza, a nie z głośników. Kiedy uderzyły chore  mechaniczne instrumenty i przeszył przestrzeń psychotyczny wokal wszystkie połączenia się zerwały. Zrobiło się bardzo  mrocznie i nikczemnie i wtem przepełniło mnie wrażenie nadzwyczajnej ekscytacji. Nie było mnie. Było wszystko. Zostałem  poszatkowany i zdematerializowany. Znalazłem się nagle ponad wszystkim. Czas się zapętlił. Muzyka, która nie była dla mnie  muzyką a wszystkim (bodźcem naświetlającym mi obraz rzeczywistości najprawdziwszej i całkowicie nagiej, obranej z wszelkich  różnic, będącą po prostu siecią istnień oddziaływujących na siebie), sprawiała wrażenie jak by ciągle oszukiwała mnie i  leciała w kółko, a nagle się zmieniała, zapętlała, powtarzała i znów zmieniała, raz gwałtownie, raz zupełnie łagodnie.  Wydawało mi się, że mijają całe godziny kiedy ja widziałem setki obrazów na sekundę. Wszystkie udawało mi się rejestrować,  ale było ich tak wiele, że w czasie potrzebnym do mrugnięcia okiem było już za mną tyle klatek, że mogłyby się złożyć na co  najmniej kilkuminutową scenę z filmu. Ogarniało mnie coraz dziwniejsze doznanie. 

 

Nagle poczułem, jakby całe moje wnętrze,  wszystko co powleczone jest skórą, było ciekło-gazową plazmą, o przezroczysto-tęczowym odcieniu, która jest lżejsza i cieplejsza od  powietrza. Ta subtelna, bezkrztałtna substancja, zaczęła się ulatniać. Powoli, tak jakby z ostatnim wydechem przez moje usta  i nozdrza wydostawała się na zewnątrz, ku górze. Czułem że wszystko czym jestem zawiera się w tej jedwabiście gęstej i  lekkiej postaci. Swobodnie i stopniowo opuszczałem swoje całkowicie nieruchome ciało z którym już się nieidentyfikowałem -  byłem tym co z niego odpadało. Z punktu widzenia alchemii to było coś, jakby wytrącać z ciała to co nim zawiaduje, całą świadomość komórkową, całą zdolność rejestrowania bodźców. Czułem jak wysuwam się z krawędzi paznokci, z całych palców, z kończyn i w końcu wydostaję się  prawie cały i jestem już gdzieś pod sufitem, a z masą gnatów i mięśni łączy mnie tylko cieniutka nić, coś jak żyłka  wędkarska. Wtedy momentalnie wywindowało mnie w górę. Siła z jaką poczułem się wyżucony ku górze, spowodowałaby w  ciele fizycznym takie cisnienie, że pękło by jak mydlana bańka, jednak z nim już nie wiele miałem wspólnego. Mijałem  niezliczone miejsca. Byłem wszędzie. Poruszałem się w tempie, którego prawa fizyki nie umiałyby określić. Wzleciałem w tak  odległe rejony , że czułem rosnące napięcie tak jakby nić łącząca mnie z moim fizycznym urzeczywistnieniem narażała się na  pęknięcie. Można by to przyrównać do naciągania pajęczyny. Ciśnienie było ogromne, ale przyjemne. Rollercoaster to przy tym mniej niż bułka z masłem. Ten (chyba) krótki moment wydawał się być wiecznością, a  towarzyszące mu odczucia i wrażenia nie mogą być opisane słowami. W stan wykroczenia poza zamykającą mnie materialną  strukturę organiczną, zaczęły się wdzierać jakieś dziwne sygnały. Jak by mi się kończyło paliwo na dalszą podróż. Coś jak bym  był na drodze jednokierunkowej. Po prostu malfunkcja, awaria, alarm. Zaczynało się robić groźnie kiedy nagle jakby tempo  delikatnie się zwolniło. W punkcie najwiękrzej odległości wszystko się zatrzymało. Stanęło w miejscu, a potem swobodnie  zapełniłem z powrotem swoje ciało, jednak w ostatniej chwili poczułem trochę jakbym spadł z wysokości 10-15cm na fotel na  którym siedziałem. Miałem wrażenie jakbym nigdy wcześniej nie miał ciała, jak bym poczuł je po raz pierwszy w życiu. Tak jak  bym nigdy wcześniej nie wiedział jak to jest mieć ciało. Złapałem olbrzymi oddech a serce uderzyło gwałtownie i zaczęło  chwilę galopować. 

 

Chyba przestałem oddychać na czas, w którym mnie nie było, a wróciłem akurat w momencie kiedy rozpoczęło  się zakończenie utworu - uspakajający przyjemny motyw, niezwykle głęboki, napełniający mnie zrozumieniem wobec tego co przed  chwilą przeżyłem. Radość z przebytej podróży uderzyła we mnie z taką siłą, że nie mogłem się pozbierać. Jęknąłem kilka razy  w ekstatycznych spazmach, a J dojebał krótkie acz treściwe: „Ja pierdolę…”. Pomyślałem, że chyba jak na 30 Acodinów, o  których myślałem że nie podniecą mnie bardziej niż poppers (spodziewałem się że najwyżej będą działały jak on, tylko ciągle  i nieco dłużej) to już zdecydowanie max. 

 

 

 

Wtedy w uszy z morderczą siłą wbiły się dźwięki „Organic Hallucinosis” od  „Decapitated”. Od tamtej pory nazwa tego albumu nabrała dla mnie pełnego wymiaru i pojąłem znaczenie organicznych  halucynacji. Momentalnie mnie wy-kurwa-pierdoliło w realia w jakie nigdy nie odważyłbym się nawet zaplątać myślami. Postaram  się opisać to jak najbardziej treściwie i zwięźle... 

 

Przebyłem podróż przez bio-mechaniczny kombinat zagłady. To było coś jak  samonapędzająca się, surowa, przerdzewiała robo-machineria zaprojektowana i zapoczątkowana przez człowieka, służąca do jego unicestwienia i  przetworzenia na surowiec potrzebny do jej napędzania. Nic dziwnego, że do takiej muzyki, takie wizje, ale ich realność, ich  autentyczność to coś czego tylko ja mogę być świadomy. Mam też jakąś ideologie i uzasadnienie co do tej wizji, sądzę, że  bardzo wiele symbolizuje, ale zachowam szczegóły dla siebie. Przełamałem wszelkie bariery dotyczące wyobraźni bo ja byłem  wszystkim. Czułem każdą rzecz, każdą cząstkę tego makabrycznego świata i byłem nią bo byłem wszędzie. Byłem całością i  wszystkim z osobna, każdą śróbką, każdym płatem stali, każdą kroplą krwi i każdym ciałem. Byłem całą tą zmechanizowaną  planetą. I to było takie całkowicie pozbawione wszelkich emocji, zamiast nich było wszystko. Każde odczucie na raz stanowiło  jakby coś spójnego i pozbawionego sprzeczności. Zamiast każdej poszczególnej rzeczy byłem ja i nie można było mówić o  czymkolwiek oprócz mnie. Nie było jednostek, była jedność. Byłem zerem, plusem i minusem na raz, jednocześnie! Nie będę dokładnie określał tego co widziałem wśród tej  masakrycznej maszynerii bo wydaje mi się, że dla niektórych mogły by być to męczące opisy. W każdym razie krew lała się  strumieniami i była paliwem dla tej rozpędzonej, bezdusznej nekro-technologii. Autentycznie widziałem wszystko osobno i wszystko  na raz jednocześnie - nawet teraz tródno mi sobie to uzmysłowić, a znacznie łatwiej (choć i tak tródno) sobie przypomnieć to  odczucie, te niesamowite wrażenia. Kiedy już przetrawiłem ten astralny spektakl, opuściłęm to miejsce pełne grozy i  brutalności. Wzleciałem wyżej, dużo wyżej. 

 

Znalazłem się w przestrzeni pełnej gwiazd, gdzieś w kosmosie i miałem wrażenie  jakbym wykraczał już poza wrzechświat. Tak jakby gwiazdy przestały być wszechobecne dookoła mnie ale jakby zaczęły skupiać  się w jednym kierunku. Prędkość czy szybkość nie są dobrymi określeniami na to w jaki sposób sie poruszałem w świecie  wyobraźni jak mniemam bo wtedy już byłem świadomy swego ciała, choć w zupełnie niezwyczajny sposób, to było tak jakby  pomyśleć, że gdzieś sie jest, i zanim sie skończy, już tam być. Ujżałem przed sobą wielką czarną kulistą sferę. Nie słyszałem  już muzyki, ani nie odbierałem bodźców zewnętrznych. Ogarniałą mnie totalna cisza. Ta sfera, jakby ropiejąca, ale nie w  plugawy, chory sposób, tylko zupełnie naturalny, jakby gotowałą się w środku i słychać było dochodzące z jej wnętrza trzaski,  napięcia, coś w rodzaju rozładowań atmosferycznych. Momentami sprawiałą wrażenie nieco przypominające lampę plazmową Tesli.  Podobne promienie elektromagnetyczne, sporadycznie przepełzały po powierzchni tego czegoś. Zbliżyłem się lekko do tej  sferycznej formy, której cała powierzchnia pokryta była czarnymi blokami - dokłądnie graniastosłupami foremnymi. Było ich  bardzo wiele i rozmieszczone były regularnie a jednak chaotycznie, strukturą przypominając nieco trójwymiarowy fraktal.  Ich ściany  boczne pokryte były jaskrawymi połączeniami jak na przykład na kartach pamięci od komputera, czy innych podzespołów. Wciąż  żyjąc jako wszystko i czując, wiedząc wszystko, leciałem nad powierzchnią tej okrągłej, najeżonej kańciastymi bryłąmi formy,  wzdłuż czegoś w rodzaju kanału, czy koryta. Obserwowałem ten pulsujący świat i wiedziałem, że on żyje. Ta lśniąca,  naelektryzowana, ciekło-krystaliczna czerń ciągle zdawałą się pulsować, wibrować, wrzeć. Potem jaskrawe połączenia zmieniały  kolory z seledynowego na neonowy niebieski lub czerwony, może obydwa. Na przemian przechodziły z jednego w drugi łącząc się  w dziwny sposób. Ciężko to nakreślić. Oddaliłem się od tego czymkolwiek to było (miałem odczucie, że wewnątrz tego czegoś  zamknięte są całe galaktyki, cały wszechświat. Wobec tego czułem się ekstremalnie mały, a jednak widziałem to z pespektywy czegoś jeszcze więkrzego niż to coś - to było uczucie nie do opisania). Dotarłem na kres wszystkiego. W punkt w którym prosta się zakrzywia.  Dotarłem na koniec będący początkiem kręgu wiecznego istnienia. Uświadomiłem sobie, że jestem czymś znacznie większym niż  cokolwiek co znane jest na naszej planecie ziemi i jedynie realizuję się w najdoskonalszej dla mnie formie aby doświadczyć  swojego istnienia. Nie potrafię lepiej tego określić, choć najdoskonalsze opisy tego nie wyrażą bo jest to nieopisane  szczęście i spełnienie. Nastąpiło zjednoczenie i przeniknięcie wszystkiego i poczułem się jak bym zmartwychwstał. Jak bym  wkroczył na nowy poziom świadomości. 

 

 

 

Płyta „Decapitated” dobiegła końca. Ledwie wstając, absolutnie nic nie widząc przy  otwartych oczach, jakoś posterowałem swoim absolutnie rozstrojonym ciałem i umiejscowiłem je, a w nim siebie na łóżku. Długo  nie mogłem zasnąć będąc pod ogromnym wrażeniem nocy. Nie mam pojęcia która mogła być godzina, ale byłem kompletnie  przeładowany i przetrzepany intensywnością doświadczenia. Byłem w psychosomatycznym szoku. Rano obudziłem się jak mój brat  wychodził do pracy. Czułem się totalnie rozjebany, ale wydawało mi się że to po prostu srogi kac. J i C się przebudzili.  Powiedziałem coś w stylu „Miazga, kurwa, lot życia, ja pierdole.” Dałem sobie tym do zrozumienia, że ledwie to  wypowiedziałem i brzmiałem jak bym miał konkretną delirę. Jakoś się podniosłem. Postawiłem nogi, których prawie nie czułem  na podłodze i wstałem. Niezwykle łatwo było się podnieść (chyba sporo schudłem przez ostatnią dobę) ale chodzić kompletnie  nie umiałem. Łaziłem niezdarnie jak pies, który wybudził się z narkozy po operacji czy coś w tym rodzaju. Obraz drgał. Wszystko było pocięte.  Szum w uszach, ogólnie kompletna awaria całej motoryki i wszelkich funkcji. Przestraszyłem się. Szypko spaliliśmy joya, ale  tak mnie dojebał, że od razu wylądowałem w łóżku. Potem jakoś ogarnąłem zupkę chińską. Coś tam wypiłem ale nie wiele. Nie  miałem wody ani mózgu, żeby poprosić kogoś o to, żeby skoczył po nią do sklepu bo nie miałem żadnych szans samemu tego  zrobić. Kumple (J i C) siedzieli u mnie do 16. Wpadł jeszcze Robal. Nie wiele z tego pamiętam. R co chwilę kręcił baty i je  paliliśmy. Możliwe, że to dysonans w mojej głowie, ale nie mogę sobie przypomnieć za wiele. Potem wszyscy poszli a ja  pomyślałem, że muszę leżeć bo nic innego nie potrafię i nie jestem w stanie zrobić. Przyszedł brat, udałem, że śpię bo nie  chciałem, żeby mnie zobaczył tak zajebanego o takiej porze (żeby sobie nie nawkręcał, że wpadam w ostre ćpanie, chlanie czy  inne chujostwo - wolę mieć wkoło siebie luz). Potem gdzieś wyszedł więc wstałem. Nie brałem kąpieli bo bałem się, że się  utopie. Ubrałem się i „poszedłem” do A, pogadać na temat tego co zaszło. 

 

Po drodze zjadłem ledwie (w zasadzie wprowadziłem  do otworu gębowego i nieudolnie jak dzieciak zmieliłem i przełknąłem jakąś bufetową zapiekankę. U A jeszcze raz zabakaliśmy  i wreszcie poczułem się nieco lepiej. Wróciłem do domu. 

 

Rano wstałem i dalej czułem się nienormalnie. Nawet daleko od normy,  było by bardziej trafnym określeniem. Musiałem iść do banku po szmal. 

 

Na mieście miałem ostre shizy i nie było lekko kiedy  wybierałem forsę z konta. Shizowałem się wśród ludzi, ciężko się mówiło i miałem obawy, że możliwe że trochę za mocno  pojebało mi we łbie, bo nie wracam do siebie już kolejny dzień. Paranoja. 

 

Znowu bat, potem kąpiel, jakaś jajeczniczka i  kakałko. Czułem się jak debil, bo mimo wspaniałego lotu nie byłem przekonany do końca do tej pokuty i męczeństwa w postaci  braku panowania nad swoim ciałem. To już był Piątek więc wpadło do mnie trochę znajomych. Jakoś już się ogarniałem ale dalej  były momenty jakby nawrotów różnych przepływów energii przez całe ciało. W zasadzie dopiero w niedzielę obudziłem się  trzeźwy. Tego poranka leżałem długo i myślałem nad tym wszystkim. Cały dzień byłem całkowicie oczyszczony. Mimo zjebanej  pogody mój nastrój sięgał zenitu. Wszystko zajęło swoje miejsce, wszystko było czyste, przejrzyste. 

 

Od tamtej pory muzyka brzmi lepiej,  wszystko lepiej smakuje. Dzisiaj czuję się inaczej niż tydzień temu. Wtedy nie wiedziałem tego co teraz wiem, nie   rozumiałem tego co teraz rozumiem. Poczytałem sporo o DXM, o różnych plateau, o dawkowaniu itd. Jestem wdzięczny tej  substancji, za to co ze mną zrobiła. Poszukiwałem OOBE i tak krystalicznych, szlachetnych OEV-ów i CEV-ów w LSD i grzybach  nie jednokrotnie, ale bezskuecznie. Często było blisko, ale nie dotarłem tam gdzie pozwolił mi dotrzeć DXM. Wnioskuję, że muszę być wrażliwy na  tą substancję, no i nie bez znaczenia był mój debilny S&S (zwłaszcza mam na myśli podkład pod DXM - pusty żołądek i zalanie  go alkocholem). Jedyne 6mg/kg to chyba przeciętnie za mało, żeby wywołać taką gehennę i z niej ponowne narodziny w nowej  świadomości. Nie mam sprecyzowanych planów co do DXM, ale nabrałem do tej substancji ogromny respekt. Ciężko mi uwierzyć, że  jest tak łatwo dostępny, a jednocześnie daje to perspektywy eksperymentów w przyszłości. Eksperymenty te, jeśli w ogóle będą  przeprowadzane, to na pewno w sporych odstępach czasowych i ze znacznie większą dozą zdrowego rozsądku. 

 

 

 

Na koniec pytanie do zaawansowanych dexiarzy: Czy to wina alkoholu i pustego żołądka że mnie tak grzmotnęło te 450mg, czy wrodzona  wrażliwość na tą substancję, a może wszystko na raz?

 

 

 

Pozdrawiam i dziękuję za uwagę.

 

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
20 lat
Set and setting: 
Set: Neutralne nastawienie, lekkie podekscytowanie, kompletny brak świadomości o potencjale DXM (absolutnie nie spodziewałem się takich efektów). Właściwie to może byłem trochę sceptyczny. Setting: Zupełnie niekontrolowany i nieplanowany. Początkowo na zewnątrz w osiedlowym skwerze, potem w swoim mieszkaniu. 3ech psychonautów (Jamnik, Torbiel & Acocharlie) na tej samej dawce DXM, (J & T z dużym doświadczeniem, A 1x czy 2 probowal i ja pod względem DXM i dysocjantów w ogóle dziewiczy umysł) + grupka znajomych na alko i THC do momentu wejścia Aco za wyjątkiem kolegi Crewniaka - tylko on był w stanie z nami wytrzymać.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Chronologicznie: (Z przodu rok w którym 1szy raz spróbowałem danej substancji, po pauzie częstotliwość spożywania. Urodziłem się w Marcu 90tego roku.) 01' Tytoń - tylko w joint'ach. 02' Alkohol - od 05' kilka razy w tygodniu - czasem częściej, czasem rzadziej. 07' Marihuana (THC) - od początku 10' w miarę możliwości codziennie, kilka razy dziennie. Wcześniej okazjonalnie. 08' Grzyby halucynogenne (w moim przypadku łysiczki lancetowate) - jadłem ok 5x. Przeważnie ok. 60 suszonych na trip, ale zdarzyło się i 70 świeżych. 09' LSD-25 - mam za sobą 3 tripy. 1szy na Hoffmanie - fenomenalny lot. 09' Amfetamina - sporadycznie się zdarza, ale nie wciągnęła mnie tak jak ja ją. 09' Kodeina - 1x się zdarzyło - nie zdążyłem wyrobić receptorów. Oprócz tego łykałem kilka razy różne, niezidentyfikowane pigułki, oraz w kryzysowych sytuacjach popalałem desperacko "mieszanki ziołowe" - ohyda.
Dawkowanie: 
450mg DXM, 6mg/kg + ~1g THC (susz) + 3 mocne piwa (ok. 7,8%) i ok 250ml taniego wina ~10%.

Odpowiedzi

MJ+dxm to dobry mix,ale nie radzę mieszać go z alkoholem,to w końcu leki.Możesz rzygać jak kot.
Spróbój przed tripem wypić sok/zjeść grejpfruta. ;)

Jeśli chodzi o rzyganie, to mam jakiś nadzwyczajny żołądek. Przez całe, życie mieszałem alkohole w najrozmaitszej kolejności (również tanie siaro-fruity) i nigdy nie zwymiotowałem. W zasadzie na żadnej 'fazie' nie miałem z tym problemów(nawet po zjedzeniu sporej ilości łysiczek prosto z polany), aż do tego roku bo jakiś miesiąc temu tak pancernie się zjarałem i upiłem szampanem za 5tkę, że w końcu zdarzył się ten pierwszy raz. Przekonałem się, że alko mocno wykrzywia efekty działania DXM. Oczywiście w przeciwieństwie do 1szego razu, przy następnym podejściu do tej substancji zjem jakiś posiłek, a jeśli alko to max jedno piwko. Pozdrawiam.

B come what u want 2 B come

Wizja w której ujrzałeś przez chwile ukryty mechanistyczny sposób funkcjonowania świata przypomina wizje, jakie doznawał pewien wielki Indian w powieści Kena Kesey "Lot nad kukułczym gniazdem". Z tym, że on miał zdiagnozowaną chorobę psychiczna, he, he...ale czyż nie o to chodzi w tych eksperymentach. Świetny opis.

Twój komentarz zmobilizował mnie do oglądnięcia tego genialnego filmu, ale jednocześnie straszliwie żałuję, że nie zabrałem się najpierw za książkę. Koniecznie muszę przeczytać. Od odpowiedniej dawki DXM do choroby psychicznej bywa niedaleko, ale właśnie istotą rzeczy było dla mnie się o nią otrzeć. Nie potrzebnie tak szybko wysłałem ten TR. Mogłem dać sobie parę dni jeszcze, wiele bym poprawił, trochę skrócił i dodał to co jeszcze zdołałem sobie przypomnieć, czy chociaż jakoś ubrać w słowa. Przyjdzie czas na kolejne eksperymenty, na podstawie których powstaną może kolejne, lepiej napisane TR-y. Dzięki.

B come what u want 2 B come

O KURWA...

B come what u want 2 B come

...Wystarczy przejść przez Piekło żeby stać się bogiem...

B come what u want 2 B come

odwaznie, wypić tyle alko + pusty żołądek + aco. Nieźle, zadziwił mnie rezultat, bo prognozowałem nieciekawie ;ppp  

WSZYSTKO co ludzkie nie jest mi obce

dzięki,fajnie się go czyta po 750mg;)

Ojjj, coś czuję, że to jeden z tych raportów, w których odnalazlem cząstkę siebie :D

Doskonale  rozumiem paradoksalność, zjednoczenie wszystkiego i powiązanie, o których piszesz :) Ten stan, kiedy wszystko jest wszystkim na raz, a jednocześnie jest niczym. Mnie Deks ostatnio tak sponiewieral, że nie do końca wiedziałem, czy istnieję, hehe.

Zazdroszczę tego wyjścia z ciała, mnie nigdy DXM o takowe nie przyprawił. U mnie bardziej faza przybiera formę takiej nerwowej kumulacji nieopisanego chaosu i szaleństwa, w którym wszystko się w chuj zaciera i robi wyraźne na raz. A najbardziej męczące są paradoksy właśnie. Chciałbym kiedyś zmienić obrót fazy i wejść w OOBE. Juz mam plan, może się uda.

 

Co do nadwrażliwości- pusty żołądek też wiele daje, a połączenie deksa z alkoholem i MJ to krok, na który bym osobiście się nie odważył, który jednakowoż miał pewnie spory wpływ na fazę.

 

Ale wydaje mi się, że też masz po prostu podatny umysł. Mnie zmiata już 5,6 mg/kg :D 

 

Z początku myślałem, że to będzie raport takiego osiedlowego eksperymentatora bez żadnych większych rozkmin, ale teraz widzę i czuję, że to ma głębie w chuj, a Ty zwykłym człowiekiem nie jesteś, bo wbijasz się na szczyt poznania niemożliwości :D Propsy za to przeżycie i styl pisania.

 

Pozdrawiam w chuj i samych ciekawych odkryć życzę ;)

 

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media