Śmierć stała się zjawiskiem odsuwanym, im dalej, tym lepiej. Jako ewolucjonista mam kłopot, kiedy mnie pytają, czy to lepiej, czy gorzej. Miałem ostatnio wykład o zjawiskach korzystnych dla gatunku, ale nieakceptowanych przez kulturę. Wymieniłem więc eugenikę, poligamię i eutanazję.
Zmarł prof. Jerzy Vetulani, krakowski neurobiolog, wszechstronny naukowiec i popularyzator nauki, jeden z najczęściej cytowanych polskich uczonych z dziedziny nauk biomedycznych. Zajmował się psychoneurologią – to znaczy badał, jak leki i inne substancje chemiczne wpływają na funkcje psychiczne. Był zwolennikiem legalizacji
marihuany i depenalizacji narkotyków dla osób pełnoletnich, występował w Piwnicy pod Baranami i mówionym magazynie „Gadający Pies”. Wiele razy barwnie nam opowiadał o swoim życiu, pasjach i nauce. Postanowiliśmy przypomnieć jego mądre słowa; powiedzą o nim więcej niż sucha sylwetka, a przy okazji – sporo o człowieku i świecie.
Co by powiedział sobie młodemu?
– Gdybyś się powiesił, z pewnością ominęłoby cię mnóstwo kłopotów, ale życie niesie ze sobą tyle fantastycznych rzeczy, że jednak warto się go trzymać. Mama od razu po moim urodzeniu powiedziała mi, a jak dorosłem, powtórzyła: „Obyś był dobry i szczęśliwy”. Mogę to tylko powtórzyć.
Bunt
– Mój rodzinny
DOM był porządny, antykomunistyczny, katolicki. Janka nazywaliśmy rycerzykiem Niepokalanej, chodził na wycieczki z Karolem Wojtyłą. A ja byłem buntownikiem. Kiedy miałem 12 lat, na złość tacie w 1948 roku zapisałem się do Związku Młodzieży Polskiej. Przez kilka lat byłem wiernym komunistą i to była bardzo dobra nauczka.
Aż do śmierci brata byłem czarną owcą w rodzinie. Starzy rodzice byli zdruzgotani moim trybem życia. Wyglądało to tak: na godz. 8 stawiałem się do pracy w Instytucie Farmakologii, wracałem ok. 15 i kładłem się spać, budziłem się o 20 i szedłem do Piwnicy, skąd wracałem nad ranem. Za dnia życie młodego uczonego, w nocy – artysty.
Piwnica pod Baranami
– Piwnica ma w tej chwili 10 czy 15 ojców i tyleż matek, a każdy ma troszkę inną wersję jej początków. Ja więc opowiem swoją. Wszystko zaczęło się od moich urodzin, na których spotkali się późniejsi założyciele Piwnicy: Joanna Olczakówna i Piotr Skrzynecki. Z Joanną byłem wtedy od dawna zaprzyjaźniony, bo obracałem się w towarzystwie młodych ludzi, aktorów, krytyków, poetów, którzy spotykali się w jej domu na tzw. Śmietniku w Związku Literatów przy Krupniczej. A Piotra Skrzyneckiego poznałem – trudno dziś uwierzyć – jako mojego dowódcę nocnej warty na studium wojskowym.
W Piwnicy głównie się śmiałem i piłem. Kiedyś jednak Piotr wyjechał na kilka miesięcy do Paryża. Oczywiście, on był duszą kabaretu i bez niego nic się nie mogło tam dziać. Ale Piwnica miała jeszcze drugą część – rewię piosenek śpiewanych przez aktorów. Poproszono mnie, żebym poprowadził ją zamiast Piotra. Robiłem to inaczej – on był miły, a ja raczej wzorowałem się na tradycji Zielonego Balonika, z obrażaniem publiczności etc.
Zdolność tworzenia i odczuwania przyjemności ze sztuki to unikalna cecha gatunku Homo sapiens. Nasze człowieczeństwo najpewniej rozwinęło się właśnie dzięki sztuce. Sztuka pomogła mi odkryć to, co lubię i w czym jestem najbardziej biegły, czyli talent do wykładania.
Tragedia
– Od Piwnicy odszedłem, gdy mój brat Janek utonął w wypadku kajakowym na Dunajcu w 1965 roku. Nagle musiałem wrócić jak syn marnotrawny i stać się pociechą dla matki i ojca. Zastanawiałem się, w jaki sposób mogę pocieszyć rodziców, i zdecydowałem, że ochrzczę mojego syna. Pomyślą, że to Janek z nieba tak na mnie wpłynął, więc jego śmierć nie poszła na marne. Kiedy ochrzciłem jednego syna, to idąc za ciosem, ochrzciłem też drugiego. Porządny uczony powinien mieć dwoje dzieci, jedno ochrzcić, a drugie trzymać jako grupę kontrolną, ale co tam.
Przekora
– Od dziecka byłem przekorny. W dorosłym życiu dobrze jest wyrobić sobie taką pozycję, żeby być postrzeganym przez swoje środowisko jako osoba niezależna, mająca własne zdanie. To jest możliwe wtedy, kiedy stoją za tym jakieś osiągnięcia. Sam w pracy bardzo dobrze czułem się na pozycji błazna.
W młodości spodobało mi się powiedzenie pewnej irlandzkiej posłanki: „Jeśli człowiek nie mówi tego, co myśli, to po co myśleć”. Bywałem bardzo agresywny podczas dyskusji naukowych, lubiłem nakłuwać baloniki zarozumialstwa. Dużo czytałem i zawsze udowadniałem swoją wyższość, wytykając innym niewiedzę i głupotę, bano się mnie na zebraniach. Teraz też mówię to, co myślę, ale staram się nikogo nie obrażać, nie krzywdzić.
Moralność
– Nie ma czegoś takiego jak „moralność uniwersalna”, choć wszyscy wiemy, że są rzeczy dobre i złe. To jednak, jaki czyn jak zaklasyfikujemy, zależy od kultury, w której się wychowaliśmy. Są badacze, którzy uważają, że mamy nieuświadomioną i niezależną od wychowania gramatykę moralną. Prof. Marc Hauser, psycholog i biolog ewolucyjny z Harvardu, uważa, że rodzice i nauczyciele nie uczą dzieci zasad właściwego zachowania od podstaw, ale kształtują to, co jest wrodzone. Jego zdaniem moralność nie jest ludzkim osiągnięciem, lecz jedynie schedą po naszych zwierzęcych przodkach. Moralne zachowania pomagały grupie działać spójniej i skuteczniej walczyć o przetrwanie.
Moja ukochana dewiza, wzięta od pisarza s.f. Isaaca Asimova, brzmi: „Niech zmysł moralny nie skłoni cię nigdy do niewłaściwej decyzji, zmysł moralny potrafi sprowadzić na manowce”. Władze muszą zniszczyć czyjś ukochany domek, żeby wybudować autostradę, żołnierz musi czasem strzelać w miejsce, gdzie są też cywile, prowadząc badania naukowe, muszę zabijać zwierzęta. W nauce trzeba powodować, żeby miernoty odpadały, a więc: „Jeśli widzisz, że któryś ze współpracowników nie bardzo się nadaje, nie oszczędzaj go, tylko szybko daj mu znaleźć swoją drogę życiową”. Oczywiście trzeba mieć wiedzę i wyczucie, żeby się nie pomylić.
Wiara
– Wiara naprawdę czyni cuda. We Włoszech robiono badania, z których wynikało, że głęboka wiara może uśmierzać ból. Dobry lekarz, który wie, że ma pacjenta wierzącego, to obojętnie, czy sam jest wierzący, czy nie, powinien to wykorzystać dla dobra pacjenta.
„Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić” – powiedział Wolter i wielu neurobiologów przyznaje mu rację. Religijność pojawiła się w toku ewolucji i jest korzystna dla gatunku ludzkiego. I mimo że jesteśmy przekonani, że to religia uczy nas, jak odróżniać dobro od zła, to raczej religia powstała jako próba racjonalizacji naszych przekonań moralnych. Mózg lubi uzasadniać nasze zachowania.
Napisałem kiedyś dla zeszytów karmelitańskich tekst pod tytułem „Łaska choroby” – o tym, że nasz papież miał łatwą drogę do świętości, ponieważ cierpiał na chorobę Parkinsona. Ta choroba zmniejsza wszelkie pokusy, bo uszkodzeniu ulegają receptory dopaminowe w mózgu. A dopamina pobudza nasz układ nagrody, dzięki czemu odczuwamy przyjemność. Kiedy napęd na przyjemności spada, to pokus jest mniej, jesteśmy przy tym sumienni, skrupulatni, religijni. Człowiek z chorobą Parkinsona jest fantastycznym kandydatem na męża, bo już mając lat 30, będzie poważny, sumienny, odpowiedzialny, będzie się zajmował domem. Bez szaleństw. I tak będzie żyć przez następne 40 lat, do czasu, kiedy rozwinie się choroba. No, może Pan Bóg będzie łaskawy i ześle wcześniej śmierć.
Biologia pozwala nam ujrzeć świat taki, jaki on jest.
Popularyzacja
– Najfajniejszą publicznością są dzieci. Mają bardzo żywe umysły i zadają najfantastyczniejsze pytania. Dlatego przychodzę i na Uniwersytet Dzieci, i do szkół podstawowych. Kiedyś w jednej mówiłem przez dwie godziny i nikt nie krzyczał, że był dzwonek na przerwę. Opowiadałem, że jest taka mutacja genetyczna obserwowana wśród Kurdów, która cofa ludzi do poziomu małp. Chorzy chodzą na czterech kończynach (i na sztywnych nogach), niewiele mówią, liczą najwyżej do czterech. Pokazałem oczywiście filmik. Dorośli przechodzą nad tym wszystkim do porządku dziennego. A dzieci pytają: „Panie profesorze, a czy oni dobrze chodzą po drzewach?”.
Empatia
– Nauczyłem się pocieszać ludzi w trudnych sytuacjach, np. kiedy ktoś bliski im umrze. Wiem, jak pobudzić neurony lustrzane, które umożliwiają nam dzielenie wrażeń i emocji z innymi – przez dotyk, objęcie. Kiedy przytulaniem pobudza się dużą powierzchnię skóry, to w przysadce mózgowej uwalniana jest oksytocyna – hormon powodujący m.in. uspokojenie, zaufanie, ukojenie, poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze gdy byłem kierownikiem zakładu i nie wiedziałem o oksytocynie, to się nauczyłem, że zmartwionych tragediami domowymi pracowników trzeba objąć i przytulać. Bez względu na płeć.
Mnóstwo kłopotów w świecie bierze się stąd, że ludzie nie potrafią rozdzielić emocjonalnej i racjonalnej strony konfliktów. I pogodzić ich ze sobą. Ja wiem, że jeśli jakieś zachowania wynikają z ludzkiej natury, to nie da się z nimi walczyć, można je tylko skanalizować.
Empatia i agresja – mimo że pozornie są bardzo odległe od siebie – mają w znacznej mierze podobne podłoże neurobiologiczne i często wzajemnie się przeplatają. Zresztą cały nasz system prawa bazuje na tym, że nadmierna empatia uruchamia ośrodki agresji. Jak widzę skrzywdzone dziecko, to natychmiast mam ochotę, żeby tego, kto skrzywdził, jeszcze bardziej skrzywdzić. Stąd się bierze tak wielka akceptacja kary śmierci.
Starość
– Starzejemy się dokładnie tak, jak żyjemy. Chodzi o to, żeby być osobą żywą i ciekawą świata. Trzeba wypracować sobie życzliwość dla innych ludzi. Kochanie świata ewokuje życzliwość innych i pozytywną energię. Jeżeli nie będzie pani aktywna w wieku 30 lat, to bardzo trudno będzie pani podjąć aktywność w wieku seniora.
Wojna ukształtowała nasze pokolenie, żyjemy długo i w nie najgorszym zdrowiu, bośmy się nie przejadali (byłem uczony, że kiełbasa jest do smaku, a nie do jedzenia). Głodówki i czerwone wino aktywują gen sir, zwany genem długowieczności, który produkuje sirtuiny. Dzięki temu nasze chromosomy zaczynają się mniej zużywać, a my wolniej się starzejemy. Do tego jeszcze kobiety, śpiew i taniec, czyli wysiłek fizyczny, a także – co ważne – wysiłek intelektualny.
marihuana
– Polacy nie rozumieją
marihuany. Jesteśmy narodem alkoholowym. Każdy naród ma swoje substancje uzależniające, my akurat procenty, i to nam w zupełności wystarcza. I wiele musi się w nas samych zmienić, żeby z tego przyzwyczajenia wyjść. Chińczycy od dawna używali konopi, także w medycynie. A my co? „Na frasunek dobry trunek”. Jak idę przez mój park Krakowski i przechodzę obok grupy młodych ludzi, od których czuć piwem, to obchodzę ich szerokim łukiem. Ale jak czuję
trawę, to śmiało wchodzę w środek i czasem zagaduję. Owszem, nadużywanie
marihuany powoduje kłopoty z pamięcią, koncentracją, ale to stan krótkotrwały. Nie mówię o skrajnych przypadkach, ale ich jest mało. Mniej niż po
alkoholu. Człowiek powinien czasem oderwać się od rzeczywistości, żeby jakoś sobie z nią radzić.
Marzenia
– Po sobie widzę, że wachlarz marzeń zmniejsza się z wiekiem, przykrawamy je na miarę swoich realnych możliwości. Pamiętam w połowie lat 50. rozmowę z redaktorem naczelnym „Przekroju” Marianem Eilem, który proponował mi pracę. „Wiem – mówi Eile – że pan chce zostać uczonym albo artystą, ale proszę pana, żeby dojść do czegoś w sztuce czy nauce, to trzeba być geniuszem. A u nas w dziennikarstwie wystarczy być bardzo dobrym”. „Panie redaktorze – odpowiedziałem – ja to wszystko rozumiem, ale ja jestem geniuszem”. Byłem szczeniakiem i oczywiście marzyłem wtedy o tym, żeby zmieniać świat, odkrywać wspaniałe rzeczy.
Teraz pewne granice są już nie do pokonania, ale wciąż zdarza mi się np. marzyć o tym, żeby dostać dodatkową potencję i władzę, kiedy widzę, jak wiele w tym kraju można by usprawnić. Chciałbym czasem móc, jak w jednym z opowiadań Asimova, sterować myślami innych.
To straszliwy paradoks, że z połączenia dwóch małych komórek bez kłopotu powstaje tak złożony organizm jak człowiek i kiedy wydaje się, że teraz już wystarczy naprawdę niewiele, by podtrzymać jego życie, to wszystko się psuje. Ten wspaniały twór natury się rozsypuje.
Słowa prof. Vetulaniego pochodzą z wywiadów Katarzyny Bielas, Piotra Cieślińskiego, Martyny Harland, Renaty Radłowskiej, Tomasza Ulanowskiego i Olgi Woźniak.
O czym tu gadać? Najwyżej o przyrodzie
Wychowałem się w domu, w którym ściany były wyłożone głównie książkami. Do dziś mam szafę obstalowaną przez dziadka – dokładnie na szerokość encyklopedii Brockhausa. Czytałem więc od małego, ale chętniej encyklopedie i pozycje popularnonaukowe niż powieści. No, było kilka wyjątków, np. „Lato leśnych ludzi” Rodziewiczówny. Bo to było trochę przyrodnicze, takie opowieści jeszcze trawiłem. Przyroda od zawsze wydawała mi się cudowną rzeczywistością, właściwie jedyną, o której warto opowiadać.
Dziadek umarł w 1908 r., nawet go nie znałem. Był nauczycielem gimnazjalnym w Sanoku, uczył filologii klasycznej, poza tym prowadził gimnastykę. Kiedyś wyszperałem w internecie zamówienia szkolne mojego dziadka na sprzęt dla drużyn Sokoła. Zawsze się zastanawiałem, skąd u mnie zainteresowanie szkołą, jej kształtem i w ogóle nauczaniem. A tu się okazuje, że ten nieznany mi dziadek wywarł aż taki wpływ na kształt mojego mózgu.
Ta jego szafa wciąż z nami była, bo moja mama wzięła ze sobą wszystkie meble, kiedy nas Niemcy wysiedlali. Mieliśmy dużo szczęścia – nasze mieszkanie zostało przeznaczone na urzędy, więc dostaliśmy 48 godzin i polecenie, żeby zostawić puste ściany. Z sąsiedzkiego domu, profesorskiego, lokatorzy musieli się wynosić w dwie godziny i mogli wynieść tylko tyle, ile w rękach.
Te przenosiny jakoś w nas pozostały. Nie mam własnego mieszkania, tylko uniwersyteckie, dzieci go nie odziedziczą. Syn wpadł więc na pomysł, żeby zbudować
DOM na planie tego właśnie mieszkania. Tak żeby się te wszystkie meble znowu tam pomieściły. Łącznie z szafą dziadka.
Ojciec mi zawsze powtarzał, że najważniejsza jest umiejętność słuchania. Stąd nie mam dzisiaj kłopotu z rozmawianiem z ludźmi na różnym poziomie, w różnym wieku – po prostu potrafię się postawić w sytuacji innej osoby.
Mimo to nie można powiedzieć, że zostałem przez ojca uformowany. Jestem przecież z pokolenia, które ojców nie miało. Mój walczył w Armii Polskiej we Francji, potem był internowany w Szwajcarii. Mama, panienka z dobrego domu, doktor filozofii, przyrodniczka, pracowała na nas ciężko przez sześć dni w tygodniu. Pamiętam, kiedy wstawała, myśmy ją z bratem popędzali: „Niech się mama nie spóźni, bo pójdzie mama do Libana”.
Liban to był przejściowy obóz przed obozem koncentracyjnym w Krakowie.
My wiedzieliśmy, co nam groziło w czasie wojny, już jako małe dzieci. Szliśmy kiedyś z mamą przez Planty, musiał być rok 1940, bo Niemcy jeszcze nie usunęli pomników. Pytam o jeden z nich. – To jest pomnik pana Grottgera – odpowiada mama.
– A czy on żyje?
Mama zaprzeczyła, ja na to: – Ale czy go zabiła bomba, czy został rozstrzelany?
Tylko takie znałem wtedy możliwości śmierci.
Dzieci nie są takie głupie, jak pedagodzy o tym myślą. Rozumieją bardzo dużo, może tylko widzą rzeczywistość bardziej wycinkowo.
Mama była tłumaczką w monopolu spirytusowym. To było szczęście, że miała pracę. A miała ją dlatego, że jako panna z dobrego domu miała do opieki i Fräulein, i mademoiselle, więc znała biegle oba języki. Poza tym miała doktorat. Kiedyś legitymuje ją dwóch Niemców, widzą – doktor filozofii, żartują: „Czy pani wie, co Goethe powiedział o filozofach?”. Na co mama im wyrecytowała prolog z „Fausta”. Oniemieli, puścili ją.
To wszystko pokazuje też, że dzisiejsze pojęcie o okupacji jest jak czarno-biały szablon. Wtedy była nie tylko walka, także życie i codzienność.
Urodziłem się w 1936 roku. Dlatego śmieszy mnie, kiedy mi ktoś dzisiaj mówi, że idą ciężkie czasy. Pamiętam, że latem 1944 roku jako ośmiolatek błagałem mamę, żeby mnie wzięła do Warszawy, bo chciałem być powstańcem. Moja żona z kolei jako dziecko wyjeżdżała na wakacje do Przeciszowa, czyli już do Reichu, i tam się rzucało jabłka czy cebulę do wagonów, które jechały do Auschwitz. Nikt nie miał wątpliwości, co się tam działo.
Pierwszym
alkoholem, jaki piłem, poczęstowali mnie partyzanci, chyba w Kasinie Wielkiej. To był bimber z miodem, bardzo smaczne, spałem potem długo.
Pamiętam, że jak jeździliśmy już po wojnie do Rabki na kolonie, tam ciągle się spotykało „leśnych”. Szliśmy na spacer do lasu, a oni po prostu tam siedzieli przy jakiejś polanie.
Ten wujek umarł w Auschwitz, tamtego aresztowali, nazwisko znajomego widziałem na liście rozstrzelanych. A w 1945 roku byłem o krok – no, może nie aż tak, ale 12 metrów – od śmierci, bo sąsiedni
DOM zniszczyła bomba. Wtedy to nie budziło grozy, było niestety codziennością.
Z tego powodu moje pokolenie ma do śmierci stosunek luźniejszy. Już dwa pokolenia później śmierć stała się zjawiskiem odsuwanym, im dalej, tym lepiej. I ja jako biolog i ewolucjonista mam potworny kłopot, kiedy mnie pytają, czy to lepiej, czy gorzej. Miałem ostatnio wykład o sekretach mózgu, trzeba było wybrać coś o zjawiskach korzystnych dla gatunku, ale nieakceptowanych przez kulturę. Wymieniłem więc: eugenikę, poligamię i eutanazję.
Szkoła?
O mało co by mnie pchnęła na złą drogę. W 1948 roku zaczął się werbunek do Związku Młodzieży Polskiej, od razu się zapisałem – na złość rodzicom. Przez jakiś rok w to wszystko wierzyłem. Na własnej skórze doświadczyłem, jak to działa – młody, nieprzystosowany umysł chwyta takie rzeczy i chłonie jak gąbka. Młodzi marzą przecież o sprawiedliwości, chcą dobra – jeśli im wmówić, że dobro to właśnie ta rewolucja, przerodzą się w Pol Pota szybko i skutecznie.
Fragmenty audycji „Wieczór – Aleksandra Pezda” w Radiu TOK FM