Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 163 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Przejdź na dziką stronę
Wojciech Orliński

https://www.youtube.com/watch?v=0KaWSOlASWc
Lou Reed - Walk On The Wild Side (Lyrics in Description)

"Take a walk on the wild side" znaczy dosłownie "przespaceruj się po dzikiej stronie". Cóż to oznacza metaforycznie? Można się tylko domyślać.

Lou Reed zaczerpnął ten tytuł z powieści Nelsona Algrena wydanej w roku 1956. Nigdy nie opublikowano jej w Polsce, nie istnieje więc żaden kanoniczny przekład.

Powieść słynna jest głównie z cytatu zawierającego trzy życiowe prawdy: "Nigdy nie graj w karty z człowiekiem o ksywce Doktorek. Nigdy nie jadaj w lokalu o nazwie Jak u Mamy. Nigdy nie sypiaj z kobietą, która ma gorsze problemy niż twoje własne". Fabuła ilustruje przede wszystkim prawdziwość tej ostatniej rady. Główny bohater - prostoduszny analfabeta z rozbitej rodziny - zakochuje się w nowoorleańskiej prostytutce i wpada na pomysł, by ją "uratować". Co się, rzecz jasna, kończy tragicznie.

Powieść w roku 1962 sfilmował Edmund Dmytryk, a Elmer Bernstein napisał tytułową piosenkę w stylu gospel. W latach 60. cieszyła się nawet pewną popularnością - wykonywali ją m.in. Marvin Gaye, Nancy Sinatra i Dizzy Gillespie. Tekst piosenki stylizowany jest na mowę ulicznego kaznodziei: "Jeden dzień modlitwy i sześć nocy zabawy - szanse na trafienie do nieba masz jak sześć przeciw jednemu, kroczysz po dzikiej stronie z szatanem pod rękę, on odciągnie cię od ziemi obiecanej".

A więc jak widać - w 1956 i 1962 roku - "walk on the wild side" nie oznaczał wcale żadnego "spacerku". Była to raczej droga ku zagładzie. Jednak w różowych latach 70. zarówno minoderyjne twardzielstwo "powieści o półświatku", jak i pompatyczne kazania budziły już pewne rozbawienie.

Lou Reed, lider legendarnej grupy The Velvet Underground, przez pewien czas myślał o obróceniu "Walk on the Wild Side" w rockandrollowy ironiczny musical. Zarzucił ten projekt, ale zamiast niego napisał piosenkę o półświatku, który sam znał z pierwszej ręki: świecie gwiazd i gwiazdeczek z otoczenia Andy Warhola. Oto jej początek:

"Holly came from Miami, F.L.A.

Hitch-hiked her way across the USA

Plucked her eyebrows on the way

Shaved her legs and then he was a she

She says, Hey babe

Take a walk on the wild side"

Żaden ze mnie Monday Manniak, więc tłumaczę tę piosenkę najzwyczajniejszą w świecie prozą. Pierwsza jej zwrotka brzmi tak:

Holly przybyła z Miami na Florydzie

Przejechała stopem Stany w poprzek

Po drodze wyskubała sobie brwi

Ogoliła nogi i on stał się nią

A ona mówi: Hej, kochanie,

Przespaceruj się po dzikiej stronie.

Holly, a właściwie Holly Woodlawn - o której mówi pierwsza zwrotka najsłynniejszej piosenki Lou Reeda - przyszła na świat w Puerto Rico jako Haroldo Santiago Franceschi Rodriguez Danhakl. Imię "Holly" to oczywiście hołd dla Holly Golightly, bohaterki "Śniadania u Tiffany'ego", ucieleśniającej najrozmaitsze fantazje - od fantazji o Nowym Jorku po fantazje o idealnej kobiecości. Doskonale nadawało się dla transwestyty marzącego o Nowym Jorku.

Rodzina wysłała młodego Haroldo do szkoły w Miami, gdzie zawsze silna była społeczność hiszpańskojęzyczna. Nauka go nie interesowała i w lipcu 1962 roku, mając 16 lat, zabrał się z grupą kubańskich gejów do Nowego Jorku. Słusznie wydawał się im rajem dla wszelkich odmieńców. Jednak pieniądze skończyły się im już w Atlancie, więc dalszą podróż musieli odbywać autostopem.

Do Nowego Jorku Haroldo wkroczył już jako Holly. Tutaj poznał (poznała?) Andy Warhola na pokazie wyprodukowanego przez niego filmu "Tresh". Film nakręcony za 4000 dolarów (nawet przy ówczesnych cenach był to śmiesznie niski budżet) wyreżyserował Paul Morrissey (który również przyjeżdża na festiwal do Krakowa). Główne role w tym filmie grali Joe Dalessandro i Candy Darling, co nas prowadzi do następnych dwóch zwrotek piosenki.

"Candy came from out on the Island

In the backroom she was everybody's darlin'

But she never lost her head

Even when she was giving head

She says, Hey babe

Take a walk on the wild side"

Candy przyjechała skądś na Long Island,

Na zapleczu wszyscy mówiliśmy jej "kochanie"

Ale nigdy nie straciła głowy

Nawet kiedy robiła loda

Mówiła: Hej, kochanie

Przespaceruj się po dzikiej stronie.

Little Joe never once gave it away

Everybody had to pay and pay

A hustle here and a hustle there

New York City is the place where they say:

Hey babe

Take a walk on the wild side"

Little Joe nigdy nie odpuści

Każdy musi płacić i już

Numerek tu, numerek tam

Nowy Jork to miasto, w którym mówią:

Hej, kochanie

Przespaceruj się po dzikiej stronie

Druga zwrotka zawiera - no cóż, musimy to wreszcie powiedzieć - pierwszą wzmiankę o seksie oralnym w piosence dopuszczonej na antenie BBC. To chyba najbardziej wymowny przykład przemian obyczajowych, jakie dokonały się w świecie około roku 1970.

W 1967 roku BBC zabraniało puszczania piosenki "I Am The Walrus" Beatlesów, bo znalazło się w niej obsceniczne słowo "knickers" ("majtki"). W 1972 roku zwrot "robić loda" był już OK, nie wolno było tylko upominać się o prawa Irlandczyków (w tym samym roku, w którym Lou Reed nagrał swój przebój, BBC zakazało emisji piosenki "Give Ireland Back to the Irish" grupy The Wings, która była reakcją Paula McCartneya na masakrę w Derry).

Owego loda robi w tej piosence Candy Darling, kolejny transwestyta z otoczenia Warhola. Przyszła na świat jako James Lawrence Slattery. Candy rzeczywiście pochodziła z Long Island, ale wbrew treści piosenki niestety najwyraźniej straciła głowę.

To była pierwsza bohaterka piosenki, która odeszła z tego świata. W 1974 roku Candy niespodziewanie zasłabła. W szpitalu okazało się, że ma zaawansowaną białaczkę. Mogła być skutkiem nieodpowiedzialnych terapii hormonalnych, które Candy stosowała na sobie, by wyglądać i brzmieć bardziej kobieco. Przed śmiercią powiedziała, że jej największym marzeniem jest, by wiadomość o jej śmierci trafiła na pierwszą stronę "New York Timesa". To marzenie się spełniło.

Joe Dalessandro nie był natomiast nigdy sutenerem, jak to sugeruje druga zwrotka. Nie był też mały, ksywka "Little Joe" pochodziła od tatuażu na jego ramieniu. Dalessandro był natomiast zachwyconym swoją urodą narcyzem. Uwielbiał lansować siebie jako ubermaczo. Dlatego w filmach Morrisseya grał najchętniej sutenerów lub bandziorów.

Zdjęcie jego obcisłych dżinsów - ze zbliżeniem na wydatną wypukłość (nietypowo umieszczoną w prawej nogawce, wzorem idola beat generation Davida Cassidy) - znalazło się na okładce płyty "Sticky Fingers" grupy Rolling Stones z roku 1971. Dziś Dalessandro wycofał się ze sceny artystycznej - prowadzi pensjonat w Hollywood. Unika dziennikarzy, fanów i festiwali.

Zdjęcie obcisłych dżinsów Dallessandro zdobi okładkę płyty Rolling Stonesów ''Sticky Fingers''

A co dzieje się w trzeciej zwrotce? Oto ona:

"Sugar Plum Fairy came and hit the streets

Lookin for soul food and a place to eat

Went to the Apollo

You should have seen him go go go

They said, hey sugar, take a walk

on the wild side"

Cukrowa Wróżka przyszła i od razu wyszła na miasto

Szukając murzyńskich dań i miejsca do ich schrupania

Poszła to teatru Apollo

Żałuj, że nie widziałeś, jak poszła w tango

Mówiła: Hej, kochanie

Przespaceruj się po dzikiej stronie


"Sugar Plum Fairy" po polsku należałoby przełożyć jako "Cukrowa Wróżka". To aluzja do "Tańca Cukrowej Wróżki" z baletu Piotra Czajkowskiego "Dziadek do orzechów". W tym wypadku jest to jednak przydomek kolejnego aktora z kręgu Warhola, który wystąpił w jednym z jego pierwszych filmów, "My Hustler" (1965).

Tekst piosenki sugeruje, że Campbell szczególnie chętnie poszukiwał ciemnoskórych partnerów - "soul food" to określenie kuchni afroamerykańskiej, typu kurczak w miodzie. "Apollo" zaś to oczywiście nazwa Apollo Theater, kulturalnego centrum Harlemu.

Czwarta zwrotka brzmi tak:

"Jackie is just speeding away

Thought she was James Dean for a day

Then I guess she had to crash

Valium would have helped that dash

She said, hey babe,

Take a walk on the wild side"

Jackie właśnie kompletnie odleciała

Przez chwilę myślała, że jest Jamesem Deanem

To się musiało skończyć zejściem

Pewnie przydałoby jej się relanium

Mówiła: Hej, kochanie

Przespaceruj się po dzikiej stronie



Jackie Curtis, bohater/ka ostatniej zwrotki, również występował/a m.in. w filmach Morri-sseya ("Flesh", "Women in Revolt"). Używam tutaj dwóch form, bo John Holden junior (prawdziwe nazwisko) nieprzypadkowo wybrał sobie taki dwuznaczny pseudonim.

To był chyba najtęższy intelekt z Fabryki Warhola. Nie tylko występował w filmach i na scenie, ale pisał także dramaty i scenariusze. W pierwszej obsadzie jego sztuki "Glamour, Glory and Gold" wystąpił nawet młody Robert De Niro.

Jako transwestyta był dość nietypowy - równie chętnie przebierał się za kobietę jak za mężczyznę. Jako kobieta ubierał się z przesadną elegancją, mógł się kojarzyć jednocześnie z wiktoriańską damą i z dziwką z saloonu dla kowbojów (jego styl inspirował współczesne gwiazdy burleski, jak fetowana niedawno w Polsce Ditta von Teese). Miał też męskie wcielenie - przerysowanego sobowtóra Jamesa Deana.

Przebieranie się mężczyzny za mężczyznę pozornie nie ma sensu, ale John Holden junior zapewne najlepiej rozumiał całą wieloznaczność hasła "Walk on the Wild Side". Mamy jakieś wyobrażenia ideału męskiej urody (James Dean, Robert De Niro, klasyczne "ciacho" rozsadzające obcisłe dżinsy jak na okładce płyty Rolling Stones). Mamy też wyobrażenia ideału urody kobiecej (Audrey Hepburn, Joan Crawford, Gloria Swanson - typowe inspiracje transwestytów). Ale transwestytę interesuje nie tyle samo przekroczenie granic płci, co raczej poszukiwanie i wcielanie tego ostatecznego ideału - który równie dobrze może być męski, jak i kobiecy.

Większość z nas, tak zwanych normalnych ludzi, woli raczej kupić bilet w kinie i oglądać, jak dla nas swoje poszukiwania prowadzą przysłowiowe "artystki z variétés". Bohaterowie piosenki Lou Reeda jednak wyruszyli w te poszukiwania po dzikiej stronie naprawdę. Nie bojąc się tego, że Szatan odciągnie ich od Ziemi Obiecanej.

Holly Woodlawn i Joe Dalessandro żyją do dziś. Candy Darling, jak już pisałem, zmarła na białaczkę. Joe Campbell zmarł na AIDS.

Co się zaś tyczy Jackie, to Lou Reed trafnie zwraca uwagę na jej/jego szkodliwy zwyczaj zatracania się w narkotykach ("speeding away" odnosi się niestety do amfetaminowego kopa) i prób leczenia wszystkich problemów innym środkiem, czyli valium (znanym też jako diazepam lub relanium). Jackie Curtis zmarł na przedawkowanie narkotyków w 1985 roku.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Pigułka przytomności
Sławomir Zagórski

Popularny lek na bezsenność na kilka godzin budzi pacjentów pogrążonych w śpiączce. O pierwszych próbach ich leczenia opowiada dr Ralf Clauss

Sławomir Zagórski: Kilka miesięcy temu świat obiegła sensacyjna wiadomość - pigułka nasenna jest w stanie wybudzić niektórych pacjentów ze śpiączki. Jak doszło do tego odkrycia?

Dr Ralf Clauss*: Jak wiele odkryć - nie tylko zresztą w medycynie - stało się to za sprawą przypadku. W jednym z domów opieki w Republice Południowej Afryki leżał 31-letni Louis. Pacjent ten w wieku 28 lat uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu, po którym zapadł w śpiączkę. Nie reagował na sygnały z otoczenia. Lekarze uznali, że nigdy nie będzie mówić.

Louis głośno pojękiwał, bywał nadmiernie pobudzony i dlatego jego rodzinny lekarz dr Wally Nel postanowił podać mu lek nasenny - zolpidem. Efekt był nieoczekiwany. Pacjent, zamiast się uspokoić, po raz pierwszy od trzech lat przemówił. Jego słowa brzmiały: "Cześć, mamo!".

Widział Pan to na własne oczy?

Nie. Zdarzenie, o którym opowiadam, miało miejsce prawie siedem lat temu. Wracałem właśnie do RPA, bo tam wtedy mieszkałem, i dowiedziałem się o wszystkim w samolocie, z gazety. Natychmiast skontaktowałem się z dr. Nelem i tak zaczęła się nasza trwająca do dziś współpraca. Od tego czasu udało nam się zebrać więcej danych na temat działania zolpidemu na osoby zarówno w śpiączce, jak i lżej chorych na skutek niedotlenienia, po urazie czy udarze mózgu.

Czy lek na trwałe wybudził Louisa ze śpiączki?

Zolpidem działa najdłużej przez cztery godziny. Po tym czasie mężczyzna zapadał w sen, ale po podaniu kolejnej pigułki znów przytomniał. Dr Nel uznał, że bezpiecznie będzie dawać mu lekarstwo dwa razy dziennie.

Za każdym razem powtarzał się ten sam schemat. Oczy Louisa jaśniały, twarz nabierała kolorów, zmniejszało się napięcie mięśni, wracała koordynacja ruchów do tego stopnia, że mógł sam wkładać jedzenie do ust, rozmawiał z otoczeniem, rozpoznawał ludzi po głosie, był w stanie wykonywać proste działania matematyczne.

Louis bierze lek do dziś. Nie sprawdziły się obawy, że po jakimś czasie zolpidem przestanie działać. Przeciwnie, efekt leku utrzymuje się dłużej niż na początku, a stan podstawowy chorego - tj. między dawkami - jest lepszy niż przed rozpoczęciem leczenia.

Louis to jedyny pacjent, który obudził się po zolpidemie?

Takich chorych jest więcej. Choćby 29-letni George z Houston w stanie Teksas (USA). George przeżył ciężki wypadek i był w śpiączce przez pięć lat. Nocami tak jęczał, że opiekujący się nim rodzice nie mogli spać. Któregoś dnia dostał ambien (odpowiednik zolpidemu). - Nagle zrobiła się cisza - opowiadała mi matka George'a. - Poszłam do jego pokoju i spytałam: "Hej, George, co z tobą?". A on na to: "O co chodzi?". Przez resztę nocy rodzice rejestrowali zachowanie syna na wideo. Po raz pierwszy od wypadku był przytomny, komunikatywny, rozmawiał. Od tego czasu, tj. od czterech lat, George zażywa lek trzy razy dziennie.

Zolpidem pomógł też innym chorym, np. po udarze, a także niektórym osobom dotkniętym genetyczną chorobą - ataksją rdzeniowo-móżdżkową. Próbowano nim leczyć trzyletnie dziecko z trudem odratowane z utonięcia. Tym razem postęp był mało uchwytny klinicznie, jednak matka twierdzi, że dziecko po leku ma wyraźnie żywsze oczy.

Efekt zolpidemu w tym przypadku czy też w leczeniu chorych pogrążonych w śpiączce jest więc raczej niewielki. Tymczasem ludzie chcieliby, żeby chory ożył, wstał z łóżka, wrócił choćby do względnej formy.

No cóż, może to rzeczywiście mało, ale niech pan pomyśli o radości matek Louisa czy George'a. Na osobie zdrowej może to nie robi takiego wrażenia, ale dla nich fakt, że odzyskały kontakt słowny z synami, to prawdziwe szczęście.

Na jakiej zasadzie nasenna pigułka budzi mózg?

Nie rozumiemy tego zjawiska do końca, ale mamy hipotezę. W wyniku niedotlenienia, urazu czy udaru część tkanki mózgowej ginie. Bezpowrotnie. Tych obszarów w żaden sposób - przynajmniej za pomocą dostępnych dziś metod - ożywić się nie da. Sądzimy natomiast, że w pobliżu każdego uszkodzenia znajduje się rejon mózgu, który śpi. I właśnie ten rejon daje się obudzić.

Naszym zdaniem zolpidem oddziałuje na receptory, które w uśpionych partiach mózgu zmieniają kształt. Sprawiają, że wracają do poprzedniej formy i w efekcie mózg się budzi.

Dlaczego właśnie zolpidem daje takie efekty? Inne leki nasenne też coś takiego potrafią?

Wydaje się, że nie. Zolpidem ma nieco inną strukturę i działanie niż popularne leki z grupy tzw. benzodiazepin. Ale zolpidem też jest lekiem popularnym. W Stanach zażywają go miliony mających kłopoty ze snem ludzi. To bardzo bezpieczny lek.

Na ile ważne jest, kiedy zaczyna się terapię? Czy zolpidem powinno podać się jak najszybciej np. po udarze?

Wręcz przeciwnie. Mózg musi mieć czas, żeby się przygotować na przyjęcie leku i dlatego nie ma sensu go stosować przed upływem pół roku od wypadku czy udaru. Natomiast sądzimy, że na terapię nie jest za późno nawet po wielu latach. U jednego pacjenta zaobserwowaliśmy poprawę, choć minęło 13 lat od wypadku.

Niedawno pisaliśmy o Terrym Wallisie, który samodzielnie obudził się ze śpiączki po 19 latach. Jemu też pomógłby zolpidem?

Nie mam pojęcia. Nikt z osób opiekujących się Wallisem nie zwracał się do nas. Natomiast jego historia świadczy dobitnie o tym, jak wciąż niewiele wiemy o ludzkim mózgu.

Jak świat medyczny reaguje na doniesienia o pacjentach wybudzonych ze śpiączki?

Nieufnie. Z pewnością dlatego, że wszystkie dotychczasowe dane to kazuistyka, czyli pojedyncze przypadki. A współczesna medycyna wymaga dobrze udokumentowanych, kontrolowanych badań. I takie już rozpoczęliśmy. Toczy się właśnie druga faza badań klinicznych, do której zakwalifikowaliśmy blisko 30 pacjentów. Ostatecznych wyników spodziewamy się w przyszłym roku.

Krytycy twierdzą, że to, co opisujecie, nie jest wybudzaniem ludzi ze śpiączki, lecz ich naturalnym zdrowieniem. Oni wcale nie byli w trwałym stanie wegetatywnym i obudziliby się równie dobrze bez leku.

To dlaczego Louis z RPA po każdej dawce zolpidemu przytomnieje, a gdy działanie leku mija, ponownie "odpływa"?

Mimo pewnej niechęci medycznego establishmentu nie narzeka Pan chyba na brak zainteresowania ze strony mediów?

Od pięciu lat pracuję w Wlk. Brytanii. Na wiosnę ukazała się nasza praca w "NeuroRehabilitation" opisująca losy kolejnych pacjentów leczonych zolpidemem. Doniósł o tym brytyjski dziennik "The Guardian". Już nazajutrz miałem na karku kilku reporterów. Dostaję dość dużo listów z całego świata z prośbą o pomoc. Jeden z nich przyszedł właśnie z Polski i dlatego tu przyjechałem.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
LSD pomaga leczyć alkoholizm
sand, Nature

536 alkoholikom podawano LSD lub placebo. 59 proc. leczonych halucynogenem rzuciło nałóg, podczas gdy z drugiej grupy udało się to tylko 38 proc. Norwescy naukowcy przekopali dokumentacje 6 eksperymentów medycznych z przełomu lat 60. i 70. i otrzymali zaskakujące wyniki

Neurolożka Teri Krebs i psycholog Pal-Orjan Johansen z Norweskiego Uniwersytetu Nauk i Technologii przeanalizowali badania robione zanim LSD powszechnie uznane zostało za narkotyk dyskotekowy i zdyskredytowane jako lek. Bo pół wieku temu testowano ten środek właśnie jako lek, m.in. do leczenia alkoholizmu.

Krebs i Johansen porównali wyniki 6 badań, w których ogółem wzięło udział 536 osób mających problem z alkoholowym uzależnieniem.

Jedna dawka LSD pozwalała pacjentom skończyć z nadużywaniem alkoholu na co najmniej 6 miesięcy. Czy chorzy w miejsce alkoholu uzależniali się od halucynogenu? Krebs twierdzi, że nie: - Narkotyki takie jak heroina czy właśnie alkohol sprawiają, że zapominasz o swoim problemie, oddalasz się od niego. LSD nie ma takiego działania. Wręcz przeciwnie. Widzisz swój problem ostrzej i potrafisz przyjrzeć mu się z nieco innej perspektywy, szukać rozwiązania. Tak zostało to opisane przez lekarzy prowadzących tamte eksperymenty. LSD czasem nawet zwiększa niepokój, ale pacjenci, którym je podano, znajdowali w sobie więcej motywacji do leczenia.

Dlaczego więc lekarze porzucili LSD pół wieku temu, skoro zapowiadało się tak obiecująco? Krebs uważa, że najprawdopodobniej jedni eksperymentatorzy nie wiedzieli o drugich. Pojedyncze badania miały zbyt mało uczestników, by móc wysnuć poważne wnioski statystyczne. Prawdopodobnie nie doceniono wtedy tamtych eksperymentów. Dopiero ich zestawienie pozwala uzyskać szerszy obraz, mający statystyczne znaczenia i wysnuć wniosek: tak, LSD pomagało leczyć alkoholizm.

https://www.youtube.com/watch?v=HtooVcEoLlw
LSD for alcoholism (BBC World News TV Interview)

Badacze zastrzegają jednak, że żaden środek chemiczny nie jest cudowną pigułką, a żeby dziś zacząć stosować LSD do leczenia należałoby przeprowadzić jeszcze dużo dodatkowych badań. - Pamiętajmy, że przez ostatnie 50 lat bardzo rozwinęliśmy pomoc psychologiczną uzależnionym - mówi Ken Checinski, cytowany przez "Nature" psychiatra zajmujący się uzależnieniami.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
CIA włamuje się do mózgów
Robert Stefanicki

Gdyby nie załamanie pewnego biochemika, eksperymenty nad kontrolą umysłu prowadzone od połowy zeszłego wieku przez amerykański wywiad być może nigdy nie wyszłyby na jaw


[ external image ]
Dr Frank Olson ostatni weekend przed śmiercią spędził na imprezie integracyjnej w Deep Creek Lodge. To tam podano mu LSD. Wrócił niespokojny. - Popełniłem straszny błąd - powiedział żonie. Nie zdążył wyjaśnić jaki

Dwudziestego dziewiątego listopada 1953 r. o drugiej nad ranem Frank Olson https://en.wikipedia.org/wiki/Frank_Olson wypadł z okna pokoju na dziesiątym piętrze hotelu Statler w centrum Manhattanu. W tej historii to chyba jedyny fakt od początku niebudzący wątpliwości.

Olson był biochemikiem, pracował w Fort Detrick https://en.wikipedia.org/wiki/Fort_Detrick w stanie Maryland - wojskowym ośrodku badań nad bronią biologiczną. Pracował też dla CIA, ale to ujawniono wiele lat później.

Wersja 1.: zły sen

- Miał wypadek - mówi jeden z mężczyzn, którzy rano przyszli powiadomić rodzinę. - Nie wiemy, czy wypadł, czy wyskoczył. W każdym razie był to wypadek.

Na podstawie strzępków informacji żona denata Alice próbuje zrozumieć, co się stało: Frank miał zły sen. Obudził się i półprzytomny chciał iść do łazienki, ale pomylił kierunki i wyszedł przez okno.

Ta wersja obowiązuje przez 22 lata. Do dnia, w którym "Washington Post" opublikował artykuł pt. "Prawda o samobójstwie". Padło w nim takie oto stwierdzenie: Cywilny pracownik wojska nieświadomie zażył LSD, a stało się to w ramach prób z narkotykami prowadzonych przez Centralną Agencję Wywiadowczą. I w niecały tydzień później wyskoczył z dziesiątego piętra budynku.

Data publikacji - 11 czerwca 1975 r. - nie była przypadkowa. Dzień wcześniej swój raport na ten temat ujawniła senacka komisja Rockefellera powołana po aferze Watergate. https://pl.wikipedia.org/wiki/Afera_Watergate Komisja miała zbadać nieprawidłowości w CIA.

Wersja 2.: eksperyment


Jak pisał "Washington Post", LSD podano mu podczas spotkania z agentami CIA pracującymi nad projektem badawczym. W jego ramach testowano narkotyki zmieniające stan umysłu na niczego niepodejrzewających Amerykanach... Ten człowiek nie był świadomy, że dostał LSD, dowiedział się o tym dopiero 20 minut po podaniu środka. Wystąpiły poważne skutki uboczne. Pod eskortą CIA wysłano go do Nowego Jorku na leczenie psychiatryczne. Kilka dni później wyskoczył z okna hotelu i zginął.

Narkotyki - jak wynika z raportu komisji Rockefellera - podawano ludziom od 1953 do 1963 r. Siedmiu więźniów w federalnym zakładzie karnym w Kentucky trzymano pod wpływem LSD przez 77 dni z rzędu. W Nowym Jorku CIA założyła burdel, gdzie halucynogenny narkotyk dodawano do drinków klientów. Praktyk tych zaprzestano, kiedy odkrył je inspektor nadzorujący pracę CIA.

Nazwisko Franka Olsona w raporcie nie pada, ale nie ma wątpliwości, że chodzi właśnie o niego.

Rząd idzie z rodziną ofiary na ugodę: wypłaca niebagatelne odszkodowanie 750 tys. dolarów. Prezydent Gerald Ford przyjmuje Olsonów w Gabinecie Owalnym i obiecuje ujawnienie wszystkich szczegółów.

Oto one: Frank Olson padł ofiarą programu o kryptonimie MK-Ultra. https://en.wikipedia.org/wiki/Project_MKUltra CIA wpuściło mu halucynogen do kieliszka z likierem, żeby zaobserwować, jak sobie poradzi. Czy oprze się namowom do ujawnienia tajemnic? Czy LSD będzie można używać jako serum prawdy podczas przesłuchań?

Jon Ronson https://en.wikipedia.org/wiki/Jon_Ronson w książce ''Człowiek, który gapił się na kozy'' (WAB 2010) pisze, że był jeszcze jeden motyw. Oficerowie CIA naoglądali się thrillerów i zamarzyło się im stworzenie armii naćpanych zabójców o wypranych umysłach.

Lecz Olson zabił tylko sam siebie.

https://www.youtube.com/watch?v=JtUM6xz9MyA
Zwiastun filmu "Człowiek, który gapił się na kozy", opartego na książce Jona Ronsona

Czarny Magik

Człowiekiem, który dodał narkotyk do kieliszka Franka Olsona, był jego kolega po fachu Sidney Gottlieb. https://en.wikipedia.org/wiki/Sidney_Gottlieb Ten doktor chemii, buddysta i miłośnik tańców folkowych dołączył do Agencji w 1951 r. i wkrótce stanął na czele projektu MK-Ultra. Zyskał przydomek "Czarny Magik" vel "Brudny Sztukmistrz" (Dirty Trickster).

[ external image ]
John Mulholland, w latach 30. i 40. słynny amerykański magik, który w 1953 r. przekwalifikował się na nauczyciela szpiegów. Jego uczniem był m.in. Sidney Gottlieb, który dodał narkotyk do kieliszka Olsona, fot. Barnaba CondE Nast Archive/Corbis

Jego nauczycielem był John Mulholland, https://en.wikipedia.org/wiki/John_Mulh ... agician%29 który w latach 30. i 40. był najbardziej znanym amerykańskim magikiem i redaktorem naczelnym magazynu "Sphinks" poświęconego tematyce paranormalnej. W 1953 r. Mulholland nagle porzucił posadę - po latach się okazało, że nie z powodów zdrowotnych, jak twierdził, lecz by zająć się szkoleniem szpiegów. Praca dla kraju nie była mu zresztą obca: podczas drugiej wojny światowej napisał księgę zaklęć dla żołnierzy na froncie. Zgodnie z instrukcjami Mulhollanda Sidney Gottlieb próbował podrzucić Fidelowi Castro zatrute cygara. Próbował też zabić pierwszego demokratycznie wybranego premiera Konga Patrice'a Lumumbę poprzez nałożenie trucizny na jego szczoteczkę do zębów. Ostatecznie Lumumbę zabił kto inny, a Castro przeżył tę i kilkaset innych prób zamachów na swoje życie.

CIA chodziło jednak o coś więcej niż tylko o opanowanie sztuczek. Jej agenci poczęli werbować najlepszych hipnotyzerów i jasnowidzów. Pierwszym szefem amerykańskich "szpiegów psychotronicznych" został właśnie Gottlieb.

Ludzie papugi


Żeby zrozumieć, jakim cudem wywiad USA wziął się za magię i telepatię, trzeba sobie przypomnieć, co działo się na początku lat 50. Na świecie trwała zimna wojna, a w Korei wojna tradycyjna i niezwykle krwawa. Amerykanie uważali, że walczą o przetrwanie z siłami zła i wcale nie byli przekonani, czy wygrywają. Amerykańscy żołnierze wykrwawiali się w Korei, a komuniści opanowywali kolejne kraje.

W lutym 1953 r. na czele CIA stanął Allen W. Dulles. https://en.wikipedia.org/wiki/Allen_Dulles To on otworzył front wojny psychologicznej - a może nie tyle go otworzył, co ruszył do walki na nim przekonany, że Sowieci zostawili na tym polu Amerykanów daleko w tyle. Bo czy w inny sposób można wytłumaczyć niewytłumaczalne postępy komunizmu?

10 kwietnia 1953 r. w przemówieniu na uniwersytecie Princeton Dulles ogłasza: - Wojna psychologiczna to największe pole zimnej wojny i musimy zrobić wszystko, żeby tę wojnę wygrać... Celem [wojny mózgów] jest sprawienie, by umysł przestał reagować zgodnie z wolną wolą, lecz reagował na impulsy narzucone mu z zewnątrz.

Sowieckie eksperymenty, wyjaśnia Dulles, idą w dwóch kierunkach: - Po pierwsze, idzie o masową indoktrynację setek milionów ludzi, tak by reagowali pokornie na rozkazy swych panów. To tworzy wrażenie wielkiej jedności w państwie sowieckim.

[ external image ]
Hotel Pennsylvania w 1953 r. nazywał się Statler. Tragiczny upadek Franka Olsona z dziesiątego piętra po wielu latach pozwolił odsłonić kulisy operacji MK-Ultra. fot. Philip Gendreau Bettmann/CORBIS

- Po drugie, chodzi o zmiany w umysłach wybranych jednostek, tak by nie były one zdolne wyrażać własnych myśli. Ludzie papugi są uwarunkowani w ten sposób, by tylko odtwarzać myśli zaszczepione w ich umysłach z zewnątrz. W efekcie mózg staje się gramofonem odtwarzającym płytę założoną przez zewnętrznego geniusza, nad którym nie ma kontroli...

Obawy Amerykanów znajdowały odzwierciedlenie w kulturze masowej, przede wszystkim w thrillerach politycznych, takich jak "Mandżurski kandydat" Richarda Condona z 1959 r. Bohater, amerykański oficer, zostaje porwany w Korei przez komunistów i przechodzi pranie mózgu. Wraca do ojczyzny, zachowuje się normalnie, ale kiedy widzi kartę klucz (królową karo), staje się zdalnie sterowanym zabójcą.

Swoją teorię Allen Dulles wysnuł m.in. z relacji jeńców wracających z Korei. W przemówieniu przywołał też dysydentów z Europy Wschodniej, którzy na procesach przyznają się do wszystkiego, czego chcą śledczy. Dulles zauważa, że od aresztowania do przyznania się mija co najmniej pół roku - a gdyby w grę wchodziły tylko tortury, można by to osiągnąć szybciej. To musi być efekt prania mózgu - konkluduje.

Szef CIA przytacza nawet konkretny przypadek: Bułgara Michała Szipkowa, pracownika ambasady USA, który w 1949 r. został aresztowany przez komunistów. Szipkow zdołał uciec prześladowcom i opowiedzieć Amerykanom, co się z nim działo: śledczy nie są zainteresowani tym, co mówisz; wygląda, jakby ich celem było wyłącznie złamanie cię, pozbawienie godności - cytował Szipkowa Dulles.

Metody stosowane przez sowieckich oprawców to m.in. pozbawianie snu, wymuszanie długotrwałego pozostawania w niewygodnych pozycjach, rażenie światłem... Pół wieku później amerykańscy wojskowi wprowadzą je w Guantanamo, Bagram czy Abu Ghraib, ale w 1953 r. Dulles ubolewa: Nie mamy królików doświadczalnych, na których moglibyśmy wypróbować te techniki. A Sowieci mają więźniów politycznych, obozy pracy przymusowej i cały naród traktowany niczym więźniowie.

''Karczoch''

Dulles kłamał, gdy twierdził, że nie miał królików doświadczalnych. Miał ich od pięciu lat, kiedy to powstał program "zagranicznych przesłuchań" pojmanych radzieckich szpiegów, byłych nazistów oraz własnych agentów podejrzewanych o prowadzenie podwójnej gry. Program stał się priorytetowy w 1950 r., kiedy wybuchła wojna koreańska.

Agencja założyła tajne więzienia - jedno w Niemczech, drugie w Japonii, trzecie, największe, w strefie Kanału Panamskiego. W tamtejszej bazie marynarki biuro bezpieczeństwa CIA wyremontowało areszt, gdzie zwykle przetrzymywano pijanych lub agresywnych marynarzy.

Agencja przeprowadzała tam eksperymenty, bezwzględnie przesłuchując podejrzanych przy wykorzystaniu technik na pograniczu tortur, wpływania na umysł za pomocą narkotyków i prania mózgu - pisze w ''Historii CIA'' Tim Weiner.

W końcu lata, gdy temperatura w Panamie sięgała prawie czterdziestu stopni Celsjusza, dwaj rosyjscy emigranci przewiezieni do strefy Kanału Panamskiego z Niemiec zostali naszpikowani narkotykami i brutalnie przesłuchani. Wraz z czterema podejrzanymi agentami z Korei Północnej, w podobny sposób potraktowanymi w bazie wojskowej przejętej przez CIA w Japonii, stali się pierwszymi znanymi ludzkimi królikami doświadczalnymi programu o kryptonimie ''Artichoke'' (''Karczoch'').

To tutaj, nie w programie MK-Ultra, leży klucz do rozwiązania zagadki śmierci Franka Olsona.

Francuskie szaleństwo


"Karczoch" powstał w sierpniu 1951 r. na polecenie dyrektora CIA Waltera Bedella Smitha. Kryptonim wzięto (raczej bez sensu) od nowojorskiego gangstera Cirro Terranovy zwanego "Królem Karczochów". Faktyczne nowy program był kontynuacją istniejącego od 1949 r. projektu "Bluebird".

Tu z kolei królikami doświadczalnymi byli amerykańscy jeńcy wracający z wojny w Korei. Umieszczano ich w wojskowych szpitalach i prowadzono eksperymenty behawioralne, m.in. z użyciem nowych leków i metod przesłuchań, jak hipnoza. Chodziło o zbadanie, czy da się wykryć, kiedy przesłuchiwany kłamie.

Latem 1951 r. wywiad zaczyna eksperymenty z LSD, meskaliną, pejotlem i mieszankami odurzających substancji chemicznych. Także poza granicami USA. Zdaniem byłego biochemika z Fort Detrick żaden z eksperymentów nie przyniósł pożądanych rezultatów. "Pożądanych" nie znaczy, że żadnych...

16 sierpnia 1951 r. we francuskiej gminie Pont-Saint-Esprit dochodzi do dziwnych wydarzeń. Prawie 700 mieszkańców popada w szaleństwo: doznają halucynacji, atakują się wzajemnie lub popełniają samobójstwa. Jedenastolatka próbuje udusić własną babcię, mężczyzna krzyczący "jestem samolotem!" łamie sobie nogi, skacząc z czwartego piętra. Siedem osób traci życie, ponad 50 trafia do szpitali - zarówno z powodu urazów fizycznych, jak i psychicznych.

Incydent zbadała szwajcarska firma farmaceutyczna Sandoz. Ustalono, że szaleństwo zostało wywołane przez zatrucie chleba z miejscowej piekarni sporyszem, halucynogennym pasożytem. Firma Sandoz nie ujawniła, że zajmowała się produkcją LSD na zlecenie amerykańskiego wywiadu.

Po ponad 50 latach pojawiły się nowe dokumenty. Jedna z notatek opisuje rozmowę pomiędzy pracownikiem Sandoz a agentem CIA - mówią oni, że halucynacji nie spowodował pasożyt, lecz "D", czyli Dietyloamid w LSD.

W dokumencie Białego Domu wysłanym do komisji Rockefellera przytoczono listę nazwisk francuskich obywateli, którzy potajemnie pracowali dla CIA i mieli brać udział w zatruciu chleba narkotykiem. Według tego samego dokumentu w latach 1953-65 LSD podano blisko 6 tys. amerykańskich żołnierzy.

Armia zahipnotyzowanych


"Karczoch" rozrasta się o dziesiątki nowych wątków i można podejrzewać, że sami jego twórcy przestają pojmować, czego szukają.

We wrześniu 1953 r. dyrektor projektu Morse Allen proponuje, by do eksperymentów użyć skazanych żołnierzy - w zamian za skrócenie wyroków. Eksperymenty przeprowadzane są w trzech więzieniach federalnych, poprawczaku w New Jersey, dwóch szpitalach publicznych oraz w ośrodku odwykowym w Kentucky. Od stycznia 1954 r. CIA wysyła "karczochowe" zespoły do Europy, Japonii i Azji Południowo-Wschodniej.

Wbrew statutowi Agencji, który zakazuje działań operacyjnych na terenie USA, CIA stara się dotrzeć do obcokrajowców sympatyzujących z komunistami i tworzy w tym celu szereg fałszywych organizacji lewicowych. Zaleca się podejrzanych "wyselekcjonować, monitorować, indoktrynować i ostatecznie hipnotyzować".

Celem jest stworzenie armii zahipnotyzowanych agentów, którzy bezwiednie będą wykonywać instrukcje CIA. Jakie? Zachowała się notatka jednego z pracowników projektu, który proponuje: Weźmy się za opracowanie najskuteczniejszej techniki zamachów, jak cesarzowa Agrypina...

Nic nie wiadomo, by sprawy zaszły aż tak daleko. Chociaż... Oto fragment notatki z 1965 r. napisanej przez Morse'a Allena: W przekonaniu [nazwisko zaczernione] Martin Luther King tak czy inaczej musi zostać usunięty z przywództwa ruchu murzyńskiego - przez kogoś z wewnątrz, nie z zewnątrz. [Zaczernione] uważa, że jeśli King zostanie usunięty lub zamordowany, powstałą próżnię powinien wypełnić czysty lider murzyński.

King zginął w 1968 r. z ręki białego przeciwnika równouprawnienia.

https://www.youtube.com/watch?v=MfazYTBOTg0
Film o Martinie Lutherze Kingu

Straszny błąd Olsona

CIA kłamała co do okoliczności zgonu Franka Olsona. Tak wynika ze śledztwa przeprowadzonego przez jego syna Erica, który wyjaśnieniu zagadki śmierci ojca poświęcił właściwie całe swoje życie. Ujawnienie w 1975 r. informacji na temat projektu MK-Ultra miało na celu przykrycie znacznie poważniejszego programu "Karczoch". Operacji tej Agencja nadała kryptonim "Dormouse".

CIA nie poinformowała wdowy, że Frank Olson pracował przy "Karczochu". Zajmował się testowaniem nowatorskich metod tortur.

Ważną częścią tego projektu było wypracowanie skutecznych metod przesłuchiwania. Odtajniony dokument z kwietnia 1952 r. mówi, że rutynowo stosowano heroinę, gdyż może być użyteczna, biorąc pod uwagę stres, jakim jest odcięcie uzależnionego od narkotyku. Do tego potrzebny był chemik.

[ external image ]
Fot. Bettmann/CORBIS, Rodzina Olsonów w Gabinecie Owalnym 21 lipca 1975 r. Od lewej: dzieci Franka Nils i Lisa, wdowa Alice, prezydent Gerald Ford i Eric. Prezydent obiecał Olsonom wyjaśnienie tajemniczej śmierci Franka, ale informacje otrzymane od CIA były tylko półprawdą

Zdaniem brytyjskiego dziennikarza Gordona Thomasa podczas podróży do Europy latem 1953 r. Olson odwiedził ośrodki badawcze niedaleko Frankfurtu, gdzie CIA testowała serum prawdy. Potem, w Londynie, zwierzył się Williamowi Sargantowi, https://en.wikipedia.org/wiki/William_Sargant psychiatrze, który doradzał brytyjskiemu wywiadowi w sprawach technik prania mózgu. Powiedział, że był świadkiem czegoś strasznego - prawdopodobnie śmierci jednego z przesłuchiwanych. Sargant doniósł przełożonym o wyrzutach sumienia Amerykanina.

Tę wersję potwierdza w rozmowie z Ronsonem kolega z pracy Franka Olsona Norman Cournoyer. Któregoś dnia Frank zapytał go, czy zna jakiegoś dobrego dziennikarza, z którym można by pogadać...

Alice Olson zapamiętała, że w ostatni weekend życia Frank był bardzo zdenerwowany. Oznajmił jej, że popełnił straszny błąd - chciał rzucić pracę.

Zdaniem Cournoyera podanie Olsonowi LSD nie było nieudanym eksperymentem - miało go skłonić do mówienia. A to, co powiedział, nie spodobało się Sidneyowi Gottliebowi i innym obecnym tam członkom programu MK-Ultra. To był ów "straszny błąd".

Rano Olson złożył rezygnację, ale koledzy przekonali go, by pojechał na konsultację do psychologa. Zamiast do lekarza zastępca Gottlieba zabrał go do Johna Mulhollanda, który prawdopodobnie go zahipnotyzował. Potem Olsona umieszczono na 10. piętrze hotelu.

Wersja 3: zabójstwo

[ external image ]

Syn Franka Eric Olson na konferencji prasowej 8 sierpnia 2002 r. Opowiedział wówczas o wynikach prywatnego śledztwa, które prowadził od lat. Podkreślał, że sprawa jego ojca dotyczy tego, co działo się w Ameryce w latach 50. i ma wpływ na aktualne wydarzenia
Trzy dni po publikacji raportu komisji Rockefellera do Alice Olson przyszedł list od Armonda Pastore'a, który feralnej nocy był zastępcą kierownika nocnej zmiany w hotelu Statler. Frank zmarł na jego rękach.

Pastore zapytał telefonistkę, czy z pokoju denata były prowadzone jakieś rozmowy. Tylko jedna - odparła - bardzo krótka. Chwilę po wypadnięciu Olsona przez okno jakiś mężczyzna powiedział: No cóż, już po nim. Głos z drugiej strony odparł: Szkoda.

Kiedy w 1994 r. zmarła Alice Olson, Eric postanowił ekshumować zwłoki ojca. Patolog znalazł w czaszce dziurę, która wedle jego opinii była skutkiem uderzenia kolbą pistoletu, a nie upadku.

W 1996 r. prokurator z Manhattanu otworzył śledztwo w sprawie zabójstwa Olsona, jednak nie znalazł dowodów na tyle mocnych, by wnieść oskarżenie.

Przejść przez ściany

Projekt "Karczoch" zakończył się w 1973 r., ale kontynuowano go w około 150 udokumentowanych programach, takich jak szukanie alternatyw dla LSD czy prace nad pistoletem mikrofalowym.

Zainteresowanie kontrolą umysłu przeszło z CIA na armię - konkretnie do utworzonego w 1977 r. INSCOM, https://en.wikipedia.org/wiki/United_St ... ty_Command czyli Dowództwa Wywiadu i Bezpieczeństwa Sił Lądowych.

W 1981 r. na czele INSCOM stanął generał Albert Stubblebine, https://en.wikipedia.org/wiki/Albert_Stubblebine który, jak opisuje w swojej książce Ronson: Z determinacją godną lepszej sprawy chciał przekształcić swoich 16 tys. żołnierzy w nową armię, armię, która potrafi zginać metal siłami umysłu, przechodzić przez ściany, dzięki czemu nigdy nie będzie przeżywać takiego chaosu i traumy wojny jak w Wietnamie.

Niemałe znaczenie miał fakt, że po wojnie wietnamskiej poważnie obcięto budżet wojska. Walka siłami umysłu nie jest kosztowna.

W Fort Bragg https://pl.wikipedia.org/wiki/Fort_Brag ... 82nocna%29 stworzono "kozie laboratorium", gdzie próbowano zabijać kozy wzrokiem. Bez powodzenia. W Fort Meade https://pl.wikipedia.org/wiki/Fort_Meade zorganizowano zespół szpiegów psychotronicznych złożony z żołnierzy mających rzekome zdolności parapsychiczne. Ich zadaniem było przewidywanie przyszłości i telepatyczne śledzenie wroga. W swych wizjach oglądali korytarze pałaców Saddama Husajna w Iraku, by za chwilę przenieść się do pokoju generała Noriegi w Panamie. O sukcesach nic nie wiadomo.

Istnienie szpiegów psychotronicznych wyszło na jaw za sprawą jednego z nich, majora Eda Damesa, który w 1995 r. zaczął ujawniać tajemnice w mediach. Dames był albo świrem, albo cwaniakiem liczącym, że zostanie gwiazdą mediów (co mu się udało). Prawdopodobnie i tym, i tym.

Miał okropne wizje katastroficzne. Przepowiadał, że spod ziemi wyjdą ciężarni Marsjanie. Oś ziemska się zachwieje i wzburzy oceany. Grzyby z kosmosu zniszczą plony. Prezydenta Clintona trafi piorun na polu golfowym... Nie przepowiedział tylko, że zażenowana jego występami armia oficjalnie odtajni i zamknie jednostkę.

Psychowojna z terrorem


Sidney Gottlieb powiedział Ericowi Olsonowi, że nie może mu udostępnić akt, bo przechodząc na emeryturę, je zniszczył. Dlaczego? Z powodu "wrażliwości ekologicznej", która każe mu pozbywać się "nadmiaru papieru". Zresztą - dodał Gottlieb - te dokumenty nie miały znaczenia, bo wszystkie eksperymenty programu zakończyły się fiaskiem.

Przesadna skromność. Opracowane kilkadziesiąt lat wcześniej metody przesłuchań znalazły zastosowanie w "wojnie z terroryzmem". Odtajniony w lipcu 2012 r. raport inspektora generalnego amerykańskiego Departamentu Obrony mówi, że przesłuchiwanym przez wojsko w Guantanamo, Iraku i Afganistanie podawano silne leki psychotropowe oraz - dożylnie - immobilizatory farmakologiczne (anestetyki). Skazanemu za terroryzm Jose Padilli podano zaś serum prawdy. Rozmaite raporty wskazują, że wywiad i armia USA wciąż pracują nad substancjami zmieniającymi stan umysłu.

Front "wojny psychologicznej" po 60 latach pozostaje otwarty.



Zbiorowe szaleństwo Pont-Saint-Esprit było eksperymentem CIA?
tan

[ external image ]
Kadr z telewizji France24. Przedstawia gazetę z 1951 roku z tytułem "300 chorych" (Fot. France24)

[ external image ]
Okładka książki Albarelliego - miniatura

CIA rozprowadzało w żywności na terenie południowej Francji narkotyk LSD - twierdzi dziennikarz, który w swojej publikacji dowodzi, że to właśnie było przyczyną masowych halucynacji, jakich doznali mieszkańcy tego rejonu w 1951 r. Z powodu zbiorowego szaleństwa zginęło 7 osób, a 50 trafiło do szpitali. Francuski wywiad miał w tej sprawie zażądać wyjaśnień od CIA.

16 sierpnia 1951 roku w południowej Francji wystąpiło zjawisko, które później tłumaczono zatrutą żywnością. Setki mieszkańców rejonu i miasteczka Pont-Saint-Esprit doznawało halucynacji, pod wpływem których atakowali się wzajemnie, popełniali samobójstwo, lub popadali w choroby psychiczne. Tego dnia siedem osób zginęło, a ponad 50 trafiło do szpitali - zarówno z powodu urazów fizycznych, jak i psychicznych.

Jedenastolatka próbowała udusić własną babcię, mężczyzna krzyczący "jestem samolotem" połamał sobie nogi skacząc z czwartego piętra.

Przez 50 lat uważano, że dziwaczny "zatruty chleb" był przyczyną tamtego zjawiska, a winą obarczono lokalnego piekarza którego bagietki miały być zrobione ze skażonej mąki, zaatakowanej przez halucynogennego pasożyta zbóż - sporysz.

Jednak nowe dowody wskazują na Centralną Agencję Wywiadowczą, która miała rozprowadzać LSD w ramach eksperymentowania z kontrolowaniem ludzkiego umysłu. Incydent był wówczas badany przez szwajcarską firmę farmaceutyczną Sandoz, która - według nowych danych - była tą samą, która produkowała LSD na zlecenie amerykańskiego wywiadu.

W opublikowanej w grudniu książce amerykańskiego dziennikarza Hanka Albarelliego przytaczane są dokumenty, na które natknął się badając tajemnicze samobójstwo biochemika, który skoczył z 13-ego piętra dwa lata po tym, jak doszło do incydentu w Pont-Saint-Esprit. Jedna z notatek na które natrafił opisuje rozmowę pomiędzy pracownikiem firmy Sandoz, a agentem CIA podczas której pada sformułowanie "tajemnica Pont-Saint-Esprit". Mężczyźni mieli mówić, że halucynacji nie spowodowała pasożyt a Dietyloamid - czyli "D" w LSD.

Innym przytaczanym dowodem jest dokument Białego Domu, który w latach 70 wysłano do senackiej komisji Rockeffelera, badającej przypadki nadużyć CIA. W dokumencie przytoczono listę nazwisk francuskich obywateli, którzy potajemnie pracowali dla CIA i mieli brać udział w zatruciu chleba narkotykiem. Według tego samego dokumentu w latach 1953-65 w ramach ogromnego eksperymentu LSD podano też blisko sześciu tysiącom amerykańskich żołnierzy.

Po wojnie w Korei CIA prowadziła ogromne programy, w których badano możliwości kontroli ludzkiego umysłu; między innymi prowadzono eksperymenty na więźniach.

Według amerykańskich mediów po ujawnieniu roli CIA w całej sprawie francuski wywiad domaga się od Agencji wyjaśnień. Takie informacje podało też francuskie radio RFI i telewizja France24, oraz brytyjski "Daily Telegraph". Oficjalnie jednak Paryż zdementował, że taki kontakt miał miejsce.



MAGIA LSD

[ external image ]

Magiczne efekty zażycia LSD, czyli dietyloamidu kwasu D-lizergowego, odkrył w 1943 r. pracujący dla firmy farmaceutycznej Sandoz (dziś Novartis) szwajcarski chemik Albert Hofmann (na zdjęciu). Był to przypadek - szukał leku rozkurczowego.
Pewnego dnia Hofmann poczuł się dziwnie: położył się, a stan zmęczenia i przyjemnego odurzenia się wzmagał, towarzyszyły temu lekkie halucynacje. Wywnioskował, że któraś z substancji, które miał w laboratorium, musiała dostać się do jego organizmu. Podejrzenie padło na LSD.

Po trzech dniach postanowił przeprowadzić eksperyment na sobie. Tym razem nie było przyjemnie. "Demon opanował moją duszę - opisywał później. - Wszyscy ludzie, których widziałem, mieli na sobie straszne maski".

Hofmann kontynuował eksperymenty na sobie, później zaczęli robić to psychiatrzy, badacze świadomości, artyści oraz CIA. Na początku lat 60. LSD wydostała się z laboratoriów i odegrała ważną rolę w rewolucji dzieci kwiatów.

W 1963 r. wygasły patenty Sandoza chroniące LSD. Narkotyk zaczęła wytwarzać czechosłowacka firma Spofa. Czescy psychiatrzy udowodnili, że w wielu przypadkach może ono działać leczniczo. Jednak na przełomie lat 60. i 70. praktycznie wszędzie wycofano go z legalnego obrotu i zamknięto programy badawcze. Dopiero w 2007 r. władze szwajcarskie zezwoliły na eksperymentalne podawanie LSD pacjentom z zaawansowaną chorobą nowotworową.

LSD jest substancją wyjątkowo aktywną: zaledwie cząstka miligrama wystarczy, aby wywrócić nasze poczucie czasu i przestrzeni. Nie uzależnia, choć zdarzały się przypadki śmiertelnego przedawkowania i reminiscencje po tygodniach, a nawet miesiącach od zażycia.

Zgodnie z wynikami badań prof. Davida Nutta z Uniwersytetu w Bristolu LSD jest jedną z najmniej groźnych substancji psychoaktywnych - w jego klasyfikacji używek zajmuje miejsce 14. z dwudziestu, podczas gdy alkohol piąte.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Przejścia po przęśli
Agnieszka Krzemińska

Odurzamy się na różne sposoby od zawsze. Czym i jak, zależy od epoki i kultury. Dopóki służące temu środki tkwiły w sferze sacrum, problem szkodliwości narkotyków nie istniał.

W Turfanie, w północno-zachodnich Chinach, badacze odkryli w zeszłym roku grobowiec czterdziestolatka o europejskich rysach z VII w. p.n.e. To nie pierwsze takie znalezisko - już od jakiegoś czasu wiadomo, że Indoeuropejczycy mieszkali na terenie dzisiejszych Chin od przełomu III i II tysiąclecia p.n.e. Archeologów bardziej zdziwiło wyposażenie grobu - uprząż, łuk, harfa oraz prawie 800 g konopi (Cannabis sativa). Sucha i zasadowa gleba przyczyniła się do konserwacji ciała zmarłego oraz marihuany, która straciła co prawda zapach, ale zachowała zielony kolor. W laboratorium ustalono, że zioło miało wyjątkowo wysoką zawartość substancji psychoaktywnej zwanej tetra-hydrokannabinolem (THC). Niestety próby wyhodowania rośliny ze starożytnych nasion skończyły się porażką.

Wstępnie spreparowane konopie wykorzystywano z pewnością jako środek leczniczy, choć nie wiadomo, jak je zażywano. Na 500 dotychczas odsłoniętych grobów indoeuropejskich marihuanę znaleziono jedynie w dwóch. Jasnowłosy mężczyzna był zapewne czarownikiem lub szamanem, na co wskazywałaby również obecność harfy. Marihuana sprzed 2700 lat nie znalazła się w Chinach przez przypadek. Ojczyzną dziko rosnących konopi jest przecież Azja Środkowa. W Chinach uprawiano je już w IV tysiącleciu p.n.e. i wykorzystywano do produkcji sznurów i materiałów. Konopie nazywano "wielkim włóknem" lub "wielkim szaleństwem", a stosowano też jako środek znieczulający przed operacjami, dając do wypicia pacjentowi zmieszane z winem owoce.

Muchomor rytualny


Marihuana doskonale znana była również w Europie. W I tysiącleciu p.n.e. odurzali się nią Scytowie. Mówi o tym Herodot i świadczą pochodzące z VI w. p.n.e. kurhany z Pazyryku na Ałtaju, w których znaleziono mieszki z trawką i dwa zestawy do inhalacji. - Aby nie mieszać cennego dymu z dymem ogniska, zioło kładziono na rozpalone kamienie. Garnek z kamieniami stawiano w namiociku w kształcie tipi, do którego wsadzano głowę. Herodot wspomina, że odurzeni narkotykiem Scytowie ryczeli ze szczęścia - mówi archeolog dr Jerzy Bąbel. Choć obecność marihuany w Azji Środkowej wydaje się oczywista, to jej powiązanie z Indoeuropejczykami jest dużo ciekawsze. Archeologia zdaje się potwierdzać, że wędrowali oni po Eurazji nie tylko wraz ze swoją tradycją, religią i zwyczajami, ale i rytualnymi środkami odurzającymi.

W pradziejach raczej nie zażywano konopi czy jakichkolwiek innych roślin halucynogennych dla czystej przyjemności. Wszystkie te rośliny należały do sfery sacrum. Uważano je za święte, gdyż wierzono, że wywołane przez nie odmienne stany świadomości umożliwiają kontakt z bogami, duchami i zmarłymi. - Prawo do zażywania takich środków mieli zazwyczaj jedynie szamani i kapłani - mówi badacz szamanizmu i sztuki naskalnej dr Andrzej Rozwadowski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - W przypadku niektórych szamanów syberyjskich były to grzyby halucynogenne, często specjalnie przygotowane muchomory czerwone (A manita muscaria). Ale narkotyki częściej stosowano w Nowym Świecie z tej prostej przyczyny, że rośnie tam znacznie więcej (około 150) gatunków roślin psychoaktywnych. Ponieważ stosowanie tych roślin, często mocno toksycznych, było niebezpieczne i wymagało przygotowania, wszelkie rytuały, w których one się pojawiały, obejmowało tabu. Najlepszym przykładem jest tajemnicza wedyjska soma, przez zaratusztrian zwana haomą, której zażywanie było stałym elementem religijnego kultu w Azji Środkowej.

Soma na psyche

W licznych opisach pojawia się informacja, że po jej zażyciu miało się wrażenie nieśmiertelności, wyjścia duszy poza ciało, latania, spotkania z bogiem. Brak przekazów nie pozwala dokładnie stwierdzić, co było głównym składnikiem somy. Pojawiło się mnóstwo interpretacji. Jedni twierdzili, że były to grzyby, po które specjalnie wyprawiano się na północ, inni, że była to ruta stepowa (Peganum harmala). Na początku lat 80. w jednej z turkmeńskich świątyń z II tysiąclecia p.n.e. znaleziono naczynia z przęślą skrzypowatą (Ephedra equisetina), zawierającą podnoszącą ciśnienie efedrynę i naczynia z konopiami. - Pojawiły się głosy, że to przęśl stanowiła podstawę somy - mówi dr Bąbel. - Problem w tym, że po przęśli można poczuć się jak po kilku piwach, ale nie daje ona odlotu. Być może Indoeuropejczycy przemieszczając się na wschód i południe musieli znaleźć jakieś zamienniki dla mocniejszych narkotyków, jednym z nich była właśnie przęśl.

Dr Rozwadowski komentuje: - Jedna z nowszych hipotez mówiących, że pierwotną somą była ruta stepowa, sugeruje jednocześnie, że toksyczne działanie tej rośliny łagodzono dodając przęśl. Co ciekawe, znajdowana jest ona w grobach z II tysiąclecia p.n.e. osób o typie europoidalnym właśnie w Xinjiangu. Tutaj, na terenie zachodnich Chin, przęśl była zatem elementem rytuałów pogrzebowych znacznie wcześniej aniżeli konopie. Bardzo prawdopodobne, że i tę tradycję wprowadzili tam Indoeuropejczycy. Ale spór o somę trwa nadal.

W życiu homo sapiens rośliny halucynogenne były obecne od zawsze, ponieważ szukający pożywienia człowiek próbował wszystkiego. Metodą prób i błędów dochodził do tego, które z roślin są jadalne, które trujące, a które wpływają na świadomość. Podczas gdy w Europie i Azji dominowały grzyby halucynogenne i konopie, w Nowym Świecie wykorzystywano kokę, pejotl czy jahe (yaje). - Wskazówki dotyczące używania w pradziejach środków psychoaktywnych można znaleźć w sztuce naskalnej, choć należy zachować ostrożność, bo czasem niektóre wizerunki zbyt łatwo interpretowane są jako wykonane pod wpływem narkotyków - zauważa dr Rozwadowski. - Jest jeszcze inny sposób argumentowania,że w pradziejowej sztuce mamy do czynienia z dziełami powstałymi po zażyciu narkotyków. Wszyscy ludzie zażywający halucynogeny mają podobne wizje narkotyczne. W książce "Prahistoria sztuki" prof. Jerzy Gąssowski wspomina o tzw. fosfenach (graficznych motywach jawiących się w polu widzenia, będących reakcjami układu wzrokowego na procesy zachodzące w mózgu w stanach zmienionej świadomości), które są wywołane m.in. zażywaniem narkotyków. Linie faliste, rzędy punktów, kręgi, słońca, gwiazdy, spirale, trójkąty czy romby - te uniwersalne wzory są obecne w sztuce naskalnej od tysięcy lat we wszystkich zakątkach świata.

Mak jak lek

Ale nawet jeśli wszystko zaczęło się od grzybów, to neolityczną Europę zdominował w pewnym momencie inny narkotyk, nie specjalnie halucynogenny - wyrabiane z maku lekarskiego (Papaver somniferum) opium. - Najstarsze, liczące 7 tys. lat, makówki znaleziono w Hiszpanii w jaskini los Murciélagos w Almerii, trochę młodsze są ziarna maku znalezione w Szwajcarii, Francji, Niemczech - tłumaczy dr Bąbel. - Produkcja opium wiązała się z neolityzacją, gdyż wymagała osiadłego stylu życia (pola makówek trzeba było pilnować). Archeolodzy oprócz maku znajdują tzw. flasze z kryzą - małe naczynka w kształcie odwróconych makówek. Badania laboratoryjne egipskich naczynek tego typu wykazały, że przechowywano w nich opium. U nas flasze z kryzą występują od połowy IV tysiąclecia p.n.e. w tzw. kulturze pucharów lejkowatych.

Opium zażywano doustnie lub palono w specjalnych glinianych fajkach. Niewykluczone, że znajdowane w grobowcach gliniane łyżeczki służyły do podgrzewania soku makowego, by zgęstniał. Mak wykorzystywano przede wszystkim jako środek nasenny i łagodzący ból, który w dużych dawkach mógł nawet powodować śmierć. - Opium w kulturach starożytnych wiąże się silnie z kobiecym aspektem religii - kultem wielkiej matki, płodności i przodków - mówi dr Bąbel. - Zażycie opium powodujące zanikanie bólu umożliwiało łagodne przejście poprzez sen w zaświaty.

W basenie Morza Śródziemnego jednym z ważniejszych miejsc produkcji opium był Cypr. Wskazują na to zarówno osady na ściankach naczynek, w których znaleziono pozostałości alkaloidów, jak i teksty egipskie wspominające, że to właśnie stamtąd sprowadzano narkotyk. O obecności opium w kulturze antycznej świadczy również mitologia. U Greków i Rzymian mak był symbolem bogini Demeter oraz licznych bogów snu i zapomnienia (m.in. Morfeusza czy Hypnosa), makówki rosły nad Styksem. Sok makowy stosowali również Sumerowie, Asyryjczycy, Kreteńczycy, Egipcjanie, potwierdzają to figurki bogiń z makówkami na głowie oraz teksty. Podczas gdy w neolicie wywołujące senność i otępienie opium stosowane było najprawdopodobniej w rytuałach związanych ze śmiercią, w antyku traktowano je jako silne i niebezpieczne lekarstwo. Ponieważ opium nie powoduje wizji, nie nadawało się do praktyk szamańskich, wychodzenia z ciała. Do tego Europejczycy wykorzystywali grzyby i konopie.

Szał w etosie


Według zajmującego się badaniem historii używek dr. Jerzego Bąbla wzrost popularności konopi wiązał się z wielką rewolucją w połowie III tysiąclecia p.n.e. Miała wówczas miejsce pierwsza katastrofa ekologiczna związana ze zmianami klimatu i wyjałowieniem ogromnych terenów przez rolnictwo żarowe. - Rolnictwo i wielkie neolityczne osady upadły, w Europie Wschodniej i Środkowej pojawiły się stepy - mówi dr Bąbel. - Ludzie zaczęli ratować się, przechodząc na pasterstwo, ale ta zmiana systemu gospodarczego wiązała się ze zmianami społecznymi, kulturowymi i religijnymi. Przetrwanie zależało od mężczyzn-pasterzy i wojowników chroniących stad bydła, w religii głównym bóstwem stali się również waleczni bogowie - hinduski Indra, skandynawski Thor czy Zeus w swej pierwotnej postaci - wielka bogini matka odeszła w zapomnienie. Zmieniają się też rytualne używki. Już nie sen, wyciszenie i izolacja stają się celem, ale szał i narkotyczne wizje.

W etosie wojowników pojawiły się używki, które miały łagodzić stały stres związany z wieczną rywalizacją o pozycję, walką i zagrożeniem życia, cenne stały się podnoszące adrenalinę i zmniejszające poczucie lęku dopalacze. Najlepszą rośliną okazały się konopie - nie miały one aż tak silnego działania halucynogennego jak grzyby i nie były aż tak niebezpieczne, w dodatku nie wymagały osadnictwa, gdyż rosły dziko i to najczęściej tam, gdzie przebywało bydło użyźniające ziemię swymi odchodami. Marihuana stała się podstawową substancją wykorzystywaną przez ludy pasterskie w różnego rodzaju kultach.

- Zażywanie marihuany przez Scytów w trakcie pogrzebów miało umożliwić towarzyszenie zmarłemu w zaświatach i w spotkaniach z bogami, natomiast "szał wikingów" miał uodpornić ich przed walką i dodać kurażu - tłumaczy dr Bąbel. - Z etosem wojownika łączyło się też picie rozweselającego i jednoczącego społeczność wojów alkoholu. Ale popularność alkoholu jest niezmienna od momentu, kiedy człowiek nauczył się wytwarzać piwo, miód i wino. Alkohol przeważnie nie był objęty sacrum, był łatwiej dostępny, a jego nadużycie nie było aż tak groźne. Nie ma żadnych wątpliwości, że w starożytnym Egipcie, Rzymie czy Grecji więcej było alkoholików niż narkomanów.

Wizje pod kontrolą

Narkotyki to dziś temat niewygodny. Kojarzy się z zaćpanymi ludźmi oblegającymi dworce i parki miejskie, z mafią, przestępczością, dyskusją o legalizacji tzw. narkotyków miękkich. Spór o nie przeniósł się również do nauki. Jedni badacze w ogóle nie zauważają obecności substancji psychoaktywnych w pradziejach i starożytności, inni znowu wszędzie się ich doszukują. W sporze tym niektórzy zapominają o najważniejszym - przedtem rośliny, które dają wrażenie przejścia do innego świata i pozwalają zobaczyć niewidzialne, łączono z bogami i duchami, przez co uważane były za święte. Problem narkomanii pojawił się dopiero z desakralizacją halucynogenów. - Narkotyk był jak komunikant w Kościele katolickim - mówi dr Bąbel. - Nie wyobrażamy sobie, by ktoś, komu się chce pić, podchodził w czasie mszy do księdza i wypijał wino mszalne. Nikt nie miał też prawa wchodzić bezkarnie do świata duchów, to było niebezpieczne, więc obłożono to ścisłą kontrolą, mającą uzasadnienie kultowe i religijne.

Rośliny halucynogenne nie były też tak uzależniające jak dzisiejsze wypreparowane laboratoryjnie i ulepszane chemicznie substancje narkotyczne. Pierwotnie zażywanie narkotyków miało więcej nieprzyjemnych skutków ubocznych. Nie brano też narkotyków z pobudek czysto hedonistycznych. - Żaden szaman nigdy nie używał narkotyków dla przyjemności - mówi dr Rozwadowski. - To stosunkowo niedawno, szukając dodatkowych wrażeń, ludzie sięgnęli po stare techniki i przerobili je na własną modłę. Niektórzy twierdzą, że stojący ponad prawem władcy starożytni - Kleopatra, Neron, Hadrian czy Marek Antoniusz - nadużywali opium. Włoski historyk starożytny i farmakolog Paulo Nencini twierdzi, że starożytni nie zażywali masowo opium nie tylko ze względu na jego świetnie znane negatywne efekty. Opium zobojętniało, co kłóciło się z ich racjonalnym podejściem do życia. Ale nawet jeśli rzeczywiście istniały pojedyncze przypadki uzależnień, a opium było ogólnodostępne, to w antyku nigdy nie pojawił się problem narkomanii.

Narkotyki znikły wraz z chrześcijaństwem i zostały na nowo odkryte i przywiezione spoza Europy przez podróżników kontaktujących się ze społecznościami, które nadal zażywały je w celach kultowych. Ponowne odkrycie konopi, opium i innych halucynogenów, pozbawionych już swej ochronnej symboliczno-religijnej otoczki, nie wyszło nam na dobre.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Co robi Alicja w krainie grzybów?
Aleksandra Stanisławska

[ external image ]
Fot. 123RF

Scena, w której dziewczynka na przemian robi się mała i wielka, to opis wizji po zjedzeniu muchomora.

Aleksandra Stanisławska: W szkole zawsze przestrzegali: "Nie ruszaj muchomorów czerwonych, bo na nich mrą nawet muchy". Wiadomo jednak, że niektóre zwierzęta jadają muchomory bezkarnie. O co więc chodzi?

Dr Anna Muszewska, mykolog z Instytutu Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk: Muchomor czerwony cieszy się przesadnie złą sławą. Zabójcą jest muchomor sromotnikowy, bo zawiera toksyny niszczące naszą wątrobę. Natomiast muchomor czerwony, owszem, powoduje nudności i wymioty, ale do śmierci prowadzi niezwykle rzadko. Wywołuje natomiast wizje.

Podobne do tych, które uzyskuje się po grzybkach halucynogennych?

- Owszem. Na Syberii przez 3 tys. lat istniała tradycja spożywania muchomorów przez szamanów. Zjadali suszone owocniki, czyli kapelusze, zbierane w sierpniu, bo wtedy jest najwyższa koncentracja substancji aktywnych.

Zjadali je, mimo że wywołują ostre zatrucie żołądkowe?

- Rzeczywiście, dają bardzo nieprzyjemne objawy w postaci mdłości, bólu brzucha i wymiotów. Jednak wieloletnia praktyka pokazała, że te efekty są neutralizowane wtedy, gdy muchomor przefiltruje się przez organizm ssaka. To znaczy, że najbardziej zdeterminowani pijali... mocz osoby, która wcześniej taki grzyb zjadła. Na Syberii spożywano też siuśki renifera, który skądinąd gustuje w muchomorach czerwonych i nie reaguje na nie silnym zatruciem. Taki filtrat był wykorzystywany do ośmiu razy - to znaczy osiem kolejnych osób mogło korzystać z wizji i filtrować szkodliwe substancje z muchomora.

Co takiego w tych siuśkach tak dobrze się przechowuje, że może być aż osiem razy filtrowane i wciąż działa?

- Główna substancja aktywna w muchomorach to muscymol, który nie jest metabolizowany w organizmie. Tak naprawdę nie ma działania halucynogennego, a więc nie powoduje powstawania nowych obrazów. Odnosi się to do wszystkich substancji psychoaktywnych zawartych w grzybach. Działają one tak, że pozwalają zobaczyć w innym kontekście to, co nas otacza. Sprawiają, że inaczej jest odbierany czas, coś się zmniejsza lub zwiększa.

Czy to nie motywy z "Alicji w Krainie Czarów"?

- Rzeczywiście, scena, w której Alicja na przemian robi się mała i wielka, to opis wizji charakterystycznych dla działania muscymolu. Wśród bohemy artystycznej początku XX wieku takie substancje były dobrze znane. Przypuszcza się więc, że i Lewis Carroll mógł być ich użytkownikiem.

Wychodzi na to, że muchomor czerwony to niezwykle cenny grzyb.

- O tak! I to w dosłownym znaczeniu. Muchomory to grzyby mikoryzowe - żyją w symbiozie z drzewami lub krzewinkami. A Syberia nie wszędzie jest mocno zalesiona, dlatego na niektórych obszarach cena jednego kapelusza była równa cenie jednego renifera. A szaman w czasie sesji potrafił zjeść aż cztery owocniki.

Jednak to nie muchomory są najbardziej znane ze swoich właściwości psychoaktywnych, tylko grzybki psylocybinowe. Czy one też rosną w Polsce?

- Jak najbardziej, jest ich całe zatrzęsienie. Spośród ponad 25 rodzajów grzybów podobnych do Psilocybe w Polsce rośnie około dziesięciu rodzajów, czyli zbiorów gatunków. Najłatwiej znaleźć je na łące lub granicy lasu. W większości są saprotrofami, czyli żyją na martwej materii organicznej. A to oznacza, że chętnie korzystają z odchodów zwierzęcych, można je więc znaleźć na pastwiskach. Grzyby psylocybinowe w Polsce, w przeciwieństwie do tych ze strefy tropikalnej, nie mają jednak dużej zawartości substancji psychoaktywnych.

[ external image ]

Ale właściwie po co grzybom substancje wywołujące u nas inne stany świadomości?

- Kwas ibotenowy i psylocybina to związki syntetyzowane przez grzyby psylocybinowe w celu obrony. Te psychoaktywne toksyny udają neurotransmitery w organizmach ssaków, dzięki czemu wiążą się z receptorami serotoninowymi i pobudzają ich działanie. Z kolei muscymol zawarty w muchomorach łączy się z receptorami GABA - tymi samymi co alkohol. Z punktu widzenia grzybów ten system powinien działać na nas odstraszająco, ale tak się w większości przypadków nie dzieje. U nas wywołuje to uwolnienie serotoniny i dopaminy, substancji poprawiających nam nastrój. Tak to odbiera dwie trzecie ludzi, a około jednej trzeciej miewa po grzybach efekty paranoi, paniki, lęku i dyskomfortu. Tak więc tylko w około 30 proc. przypadków grzyby dopięły swego. Zapewne ludzie nie byli dla nich tą grupą, która miała być odstraszana.

To przed czym bronią się grzyby?

- Przed innymi grzybami. To są organizmy, które trawią zewnętrznie - nie mają żołądka jak my, tylko muszą wypuścić na zewnątrz enzymy trawienne i to, co dzięki nim rozłożą, chciałyby wciągnąć do środka. Ale wszyscy dookoła też tego pragną, bo jedzenie jest cenne. Tak więc grzyb konkuruje z innymi grzybami albo z bakteriami. To dlatego produkuje całą masę toksyn. Na przykład penicylina truje bakterie. Toksyny z muchomora sromotnikowego eliminują z jego otoczenia konkurencję w postaci innych grzybów.

A jak działa na nas psylocybina?

- Bardzo niewiele jej dostaje się do naszego krwiobiegu. To efekt działania enzymu o nazwie monooksydaza aminowa, który rozkłada w układzie pokarmowym wszystkie substancje podobne do serotoniny. Z jednej strony nas zabezpiecza, z drugiej - okrada z zewnętrznych źródeł serotoniny. To dlatego na przykład nie poprawia nam nastroju zjedzenie jednej kosteczki czekolady, tylko dopiero naprawdę duża jej ilość. Dotyczy to również grzybów psylocybinowych.

Ile trzeba by zjeść grzybków, żeby ich nasze własne enzymy nie zneutralizowały?

- Pewnie kilka owocników. Tutaj jednak czai się pułapka, bo taka ilość wywoła ostrą niestrawność podobną do tej, której doświadcza się po muchomorze czerwonym - zawarte w grzybach toksyny, takie jak amanityna i falloidyna, trują wątrobę. Jednak w przypadku grzybów psylocybinowych nieskuteczna jest nawet metoda picia moczu. Psylocybina nie jest na tyle stabilna, żeby zachowała się w takim procesie. Tak więc konsumenci stosują rozmaite metody, w tym gotują grzybki, co i tak nie chroni ich w pełni przed wymiotami i bólem brzucha.

Czy to, jak grzybki działają na naszą świadomość, może wynagrodzić te poświęcenia?

- Sama tego nie testowałam, efekty te jednak są podobno mocno przereklamowane. Wbrew popularnej nazwie "grzyby halucynogenne" nie ma tu mowy o halucynacjach, ale raczej o doznaniach estetycznych. Jeśli mamy przyjemny nastrój, to zwykle jest on wzmacniany. Jeśli jednak odczuwamy dyskomfort, to też jest wyolbrzymiany. Dla psylocybiny charakterystyczne jest, podobnie jak dla muchomora, zaburzenie poczucia czasu, który może zwalniać lub przyspieszać.

Dlaczego?

- Substancja ta oddziałuje przede wszystkim na te struktury kory mózgowej, które związane są z odczuwaniem czasu.

Istnieją też próby wykorzystywania jej w medycynie.

- Trwają badania nad wykorzystaniem jej w terapii zaburzeń kompulsywnych i zaburzeń pamięci. Problem w tym, że wojna z narkotykami toczona w latach 70. w Stanach Zjednoczonych zablokowała zaawansowane badania nad substancjami psychoaktywnymi pochodzącymi również z naturalnych źródeł. Dopiero jakieś dziesięć lat temu te badania znów się odrodziły, tym razem w bardziej kontrolowanych warunkach. Naukowcy poszukują sposobów wykorzystania tych substancji w terapii konkretnych zaburzeń. Istnieją dowody na to, że nawet LSD może leczyć niektóre ich rodzaje, a psylocybina jest sto razy od niego słabsza.

Skoro mowa o LSD, to czy ono też ma coś wspólnego z grzybami?

- LSD było pierwszą syntetycznie uzyskaną silnie działającą substancją o pochodzeniu naturalnym, grzybowym. Jej źródłem jest sporysz, czyli buławinka czerwona pasożytująca w kłosach zboża. Z zawartej w niej ergotaminy w 1938 roku szwajcarski chemik Albert Hofmann uzyskał LSD.

Sporysz to chyba silna trucizna?

- Owszem. Buławinka produkuje wiele różnych alkaloidów, które wywołują u ludzi choroby w dwóch wariantach: konwulsyjnym lub gangrenowym. Dawniej zdarzało się więc, że wszyscy mieszkańcy jakiejś wioski miewali koszmarne wizje albo doświadczali ran i obrzęków podobnych do gangreny, ze śmiertelnym skutkiem. Zatruciu sporyszem poświęcony jest XVI-wieczny tryptyk "Kuszenie św. Antoniego" Matthiasa Grünewalda, na których widać pokrytego wrzodami człowieka.

Ale sporysz to nie samo zło. W mniejszych stężeniach używany był dawniej jako środek poronny, ale też ułatwiający poród i hamujący krwawienie poporodowe. Istnieją obecnie leki ginekologiczne, które wykorzystują związki wyprowadzone z buławinki. Ze związków tych korzystają również farmaceutyki używane w leczeniu migrenowych bólów głowy. Jak widać, w przypadku grzybów nic nie jest oczywiste.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 157 / 7 / 0
@jan potocki

Dobrze, że jesteś na tym forum.
Uwaga! Użytkownik latajacypisuar nie jest już aktywny na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 732 / 57 / 0
Umiem wymusić okup, ściągnąć haracz, jebnąć ze łba.
Gwałty na zlecenie, bez zlecenia zresztą też.
amfetamina – produkcja, dystrybucja, masturbacja.
Brawurowa jazda samochodem Cinquecento.
  • 4022 / 356 / 949
A tu dla odmiany - coś o nas: https://hyperreal.info/info/nalogowi-uzytkownicy

:-)
Mądraś/mądryś? Weź coś upichć! - Kuchnia [H]yperreala
Z głębokości uzależnienia swego wołający lub wołającym być chcący pomocnym? - Hyperreal [H]elp
  • 732 / 57 / 0
Prawilnie, az poczułem dumę :D
Umiem wymusić okup, ściągnąć haracz, jebnąć ze łba.
Gwałty na zlecenie, bez zlecenia zresztą też.
amfetamina – produkcja, dystrybucja, masturbacja.
Brawurowa jazda samochodem Cinquecento.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 163 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.