Witam, nie jestem pewien co do działu, to mój pierwszy post, proszę o wyrozumiałość. Mam niecale 22 lata (piszę to drapiąc się z zakłopotania po głowie), od 4 lat zazywalem prawie wszystko co w rączki wpadlo, nie waliłem nigdy w żyłę, ale opioidy obce mi nie są pod wieloma postaciami, jednakże nie o tym. Od mniej więcej 2 lat zażywam regularnie
amfetaminę, ostatnie półtora praktycznie dzień w dzień, moją najdłuższą przerwą było 3 tygodnie, wtedy jechalem na opioidach i halucynogenach i było to mniej więcej rok temu. Zwykle zażywałem żeby zwiększyć wydajność w pracy, mam dobry sort, zejście odczuwalne jest tylko w postaci apatii i ogolniego wkur.. na wszystko wokół przez 5 dni, no ale jak to
feta - spanie to nie lada wyczyn. Zacząłem sie zaopatrzać w benzo, od
rolki, przez alpre, po clony. Czytałem na forach że miksowanie mija sie z celem, choć nie w moim przypadku, więc począwszy od 0,5mg
alpry na dzień, teraz jestem na 6mg clona, wciągam dużo (zdalem sobie sprawę ze w 11 dni obróciłem uncję sortu ktorego 1 kreska kiedyś robiła mnie na 4h, a gram miałem na co najmniej 2-3 dni pracy), lubię sie wystrzelić (zacząłem od
mefedronu i zawsze oczekiwałem podobnej euforii) i często przesadzam więc reguluje sie benzo i z brania na sen zacząłem po prostu brać na przemian bo po prostu było mi po tym mega przyjemnie, porownywalnie do mefki, oczywiście do czasu... Próbowałem rzucić chociaż fetę, ale niestety jestem calkiem sam, mieszkam w UK, mamy pandemię i jedyna osoba jaką widuje to moj diler i każde "tym razem sie uda" konczy sie na spędzeniu 3-5 dni w łóżku spiąc bo takie dawki benzo bez
fety mnie gniotą i juz mi sie odechciewa rzucać bo nie mam ku temu powodu, własne zdrowie mnie nie motywuje, a zmuła sprawia iż boje sie że zapadne w letarg i nie będę w stanie wrócić do roboty po tym wszystkim. Na ten moment juz wiem ze prawdopodobnie nie zostało mi wiele czasu bo moi przyjaciele mówią że odkąd zostałem odciety od rzeczywistości to zaczynam się "rozpływac" i nawet sam to widzę, niedawna zrywka z panną na pewno nie pomogła, bo w pewnym momencie zacząłem sie niszczyć na siłę (miłość ślepa jest), także czuje jak każdy organ po kolei sie odzywa, mimo ze przejrzałem na oczy i znów zacząłem jeść i zażywać regularnie witaminy i minerały tak jak to było wcześniej. Pisząc to chyba czuje odruch desperacji, jakbym podciął sobie żyły i nagle zaczął widzieć wszystkie plusy życia więc próbuje w ostatniej chwili tamować krwawienie i sam nie wiem czy szukam pomocy czy chce sie po prostu wyżalić, a może też i dać przestrogę innym na przyszłość bo wiele małolatów robi to samo co ja i mimo ze sam stary nie jestem to nie chce wiedzieć co będzie z nimi potem. Myślicie ze jest jeszcze szansa żeby mnie odratować? Sam sobie nie poradzę, to pewne, odwyk odpada, nie ma kto mnie dopilnować bo jux probowalem a nie mogę iść na zamknięty bo rachunki sie nie spłacą same. Odczuwam bóle w klatce promieniujące do lewej ręki, drgania mięśni, ucisk w watrobie, kłucie w nerkach, nosa nawet nie wymieniam i meritum sprawy jest dylemat czy po prostu nie skreślić siebie samego (samobójstwo), skoro to zaszło tak daleko, w dodatku w tych latach zycia w których powinienem sie spełniać czy dać
amfie dokończyć dzieła? Nie widzę żadnej innej drogi, wiem ze sobie nie poradzę, wsparcie przyjaciół przez telefon to nie to samo co ktoś obok a ja już po prostu się męczę i wwiercam sobie w łeb że to juz koniec i lepiej to popierdolic i skoczyć z klifu do oceanu. Może Wy macie jakieś pomysły, moje sie wyczerpały, bo pokładałem nadzieję w dziewczynie która miała tu przyjechać ale zamknęli loty ze względu na pandemie, 12h przed jej samolotem, później zaczęliśmy sie kłócić no i przeminęło z
futrem, już wątpię ze cokolwiek mnie uratuje, choć nienawidzę się poddawać, dlatego jeszcze napisze ten post zanim podejme pochopnie decyzję o "eutanazji", zniosę każda krytyke bo sam uważam sie za skończonego idiotę nie przewidującego konsekwencji swoich czynów, mimo że paradoksalnie wcale nie jestem głupi. Ktoś, coś? Cokolwiek...? Z góry dziękuję, a szczyli przestrzegam. ;)