Za to były:
Kosmiczne ciasteczka
Trufle
LSD w kroplach
haszysz
Marihunen
DMT
podtlenek azotu
Przydaleko.... no ale wspomnień się nie traci.
Punkt na mapie zaznaczony na przyszłość hehe.
Cóż, od dwóch tygodni łamię sobie głowę, jak opisać to co przeżyliśmy nad jeziorem Idanha-a-Nova, ale nie bardzo jestem w stanie znaleźć na to słowa i obmyślić konspekt. Myślałem, że będzie dużo łatwiej, myślałem że to ot po prostu kolejny festiwal z muzyką do tańca, z tą małą różnicą, że odbywający się w kraju, w którym nikt nikogo nie ściga za posiadanie rozmaitych substancji. I faktycznie tak jest, choć te aspekty stanowią jedynie małą, malutką część tego, czym jest Boom, a całość… a całości nie jestem w stanie opisać z tego prostego powodu, że przez tydzień to zbyt mało, aby móc doświadczyć wszystkiego, co Boom ma do zaoferowania. Jakoś jednak postaram się zacząć zapisać przynajmniej tę cząstkę, którą poznaliśmy.
Poprzedniego dnia, wczesnym wieczorem, nim jeszcze na rozpalony do czerwoności Boomland spadnie przeszywające do szpiku kości nocne piętnaście stopni, kiedyśmy stali w kolejce do jednej z jadłodajni, dwa razy młodszy od nas Niemiec, z prześliczną rudą dziewczyną, poczęstował nas skrętem. Zawsze uczymy dzieci, że jeśli ktoś poczęstuje je narkotykami, należy podziękować pięknie, ponieważ narkotyki są drogie, podziękowaliśmy więc i my, nadmieniając przy tem, iż czujemy się nieco zestresowani, ponieważ nikt, jak do tej pory, nie zaproponował nam żadnych substancji na sprzedaż.
— Ale to żaden problem! — zaśmiał się młodzieniec — na kempingu Orisza, przy Funky Beach, w drugim rzędzie są Belgowie i Szwajcarzy, którzy sprzedają staf. Znajdziesz ich bez problemu.
Podbudowani tą wiedzą, dużo już spokojniejsi, jemy naszą pierwszą boomową kolację. Ilość fudstendów jest imponująca, choć w tym momencie nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, że prawie drugie tyle znajduje się rozrzuconych poza terenem „stołówki”, w różnych innych miejscach festiwalu. Jadłodajnie, swoją drogą, godne byłyby osobnego wpisu, w tym miejscu wspomnę tylko, że reprezentowany jest każdy kontynent i każde dietetyczne zboczenie, skosztujecie tu najpyszniejszego stritfudu z każdego zakątka świata, z założeniem oczywiście, że można to przygotować z rzeczy trudno psujących się w warunkach surrealnego upału, ponieważ na Boomie nie używa się elektrycznych lodówek, tylko skrzyń wypełnionych kostkami lodu, aby minimalizować zużycie energii. Dania podawane są na biodegradowalnych talerzach, z drewnianymi sztućcami, poza pizzą, która serwowana jest na dużych, białych kartkach.
Możecie myśleć, że jedzenie pizzy w miejscu, gdzie można kosztować za każdym razem czegoś nowego, czegoś czego nawet nie bardzo wiadomo, jak się wymawia, jest trochę januszowate, ale boomowa pizza ma tę niepowtarzalną zaletę, że jest dostępna bez (wszechobecnych) kolejek. Zastępy włoskich pizzerów uwijają się jak mrówki przy licznych piecach i po prostu co sekundę na ladzie ląduje jakiś placek i jeśli ci się podoba, to go bierzesz, a do lady dopycha się następny z masy kłębiących się ćpunów. Przyjmujący opłaty powrzaskują nawet od czasu do czasu: „żadnych kolejek! żadnych kolejek! tylko chaos!”
Ale dość dygresji. Minęła noc, w którą zmarzliśmy, ponieważ zapomniałem zamknąć lufcik w namiocie. Zmarznięty, obudziłem się o siódmej, dzięki czemu uniknąłem porannych kolejek do pryszniców i fabryk „czarnego złota” („twoje gówno jest na wagę złota, srając do kompostowych toalet pomagasz sadzić las!” – i tu kontakt jeśli chciałbyś po festiwalu uczestniczyć w tym radosnym wydarzeniu i zalesić trochę Portugalii przy użyciu złota, które wyprodukowałeś, Boom zapewnia wikt i opierunek). Sławojki czyszczone są kilka razy dzienne i najbardziej zadziwiającą ich właściwością jest to, że nie wydają z siebie absolutnie żadnej woni!
Pierwszy dzień festiwalu, tak jak poprzedni upłynął nam na zastanawianiu się jak przeżyć nie siedząc bezustannie w jeziorze. Chwilę po wyjściu z wody morderczy upał walił bezlitośnie, a my tułając się wzdłuż Alei Alberta Hofmanna, z lekkim przerażeniem rozglądaliśmy się, gdzie znajduje się najbliższe ujęcie wody, w którym możemy uzupełnić nasze wiecznie puste bidony. Szczęściem wypatrzeć było je łatwo, a to dzięki gromadzącym się przy nich grupkom spragnionych człowiekowatych. Tu wspomnę, że zwierzęco-plemienne zachowania dodawały Boomowi niepowtarzalnego uroku i nie chodzi mi tylko o kolektywny udział w pogańskich obrzędach, czczenie świętego ognia, chodzenie nago, czy parzenie się na widoku publicznym, ale o takie cudowne drobnostki, jak pohukiwanie – zaczynało się od tego, że gdzieś hen (albo i obok nas) ktoś zaczynał szczekać jak małpa, to szczekanie podchwytywały inne małpy, coraz dalej i dalej, aż niosło się, niczym dobra meksykańska fala, przez cały Boomland, który wybuchał tysiącem pohukiwań z coraz dalszych zakątków.
Tułając się w upale odkryliśmy cudowną strefę czilałtu przy wciąż niedziałającej Świątyni tańca – spory namiot oddzielony od otoczenia zraszaczami, wyposażony w meble z europalet i wygodne hamaki. Kiedy dysząc ciężko odpoczywaliśmy w nim, zajadając nasz południowy posiłek - pizzę z kartki, zrobiono krótki test soundsystemu, który ryknął powalającym, niebogłośnym i czystym dźwiękiem, bez żadnych przesterów (kurwa, nauczcie się tego w Polsce!). Rzecz jasna, dudnieniu basu odpowiedział ekstatyczny ryk człowiekowatych poukrywanych po wszystkich zakamarkach Boomlandu – ten łomot zapowiadał rychłe rozpoczęcie nabożeństw na najekstatycznej ze scen.
Po obiedzie postanowiliśmy zwiedzić kolejną plażę, a że brak zielska nie dawał mi spokoju, pozostawiłem na niej żonę i udałem się w samotną podróż do obozowiska Szwajcarów, czy może Belgów. Trzy kilometry w nieludzkim upale, będzie ciężko…
Stwierdziwszy, że najkrótsza droga do obozu Orisza wieść będzie jak najbliżej linii brzegowej jeziora, szedłem po zmieniających się plażach, to piaszczystych, to trawiastych, to kamienistych, lawirując pomiędzy osobnikami o rzadkich, niewyobrażalnych zainteresowaniach, gwarzącymi po hetycku, psychonautami tripującymi na jeszcze nie zsyntetyzowanych psychodelikach, absolutnie legalnymi dilerami z okresu czwartej wojny światowej, poborcami podatków od wrażliwości synestetycznej, osteopatami ducha, detektywami prowadzącymi śledztwa w sprawie przestępstw ujawnionych przez ślepych paranoidalnych graczy w Pokemona, doręczycielami fragmentarycznych zaproszeń do wspólnej zabawy spisanych hebefreniczną stenografią i zawierających obietnice nieziemskich rozkoszy, obywateli nieistniejących jeszcze państw hippisowskich, dealerów rozkosznych snów i wspomnień wypróbowanych na pobudzonych kwasem komórkach kory mózgowej i przehandlowanych za surowce woli, miłośników podtlenku azotu wypełniającego przejrzyste bursztyny marzeń.
Na kempingu Orisza znajduje się sklepik Szwjacarów, w labiryncie wąskich… ehm… Przepraszam, zagalopowałem się.
Stanąłem na skraju kempingu i podszedłem do pierwszego lepszego gościa.
— Wiesz może, czy ktoś sprzedaje tu trawę?
— O, stary, nie wiem, nie mam pojęcia, w ogóle nie palę, kiedyś paliłem za dużo, wolę nie wiedzieć, lepiej nie wiedzieć, bo już nie palę…
— OK, dzięki…
Następny był bardziej pomocny i wskazał nieokreślony kierunek w kłębowisku namiotów, które stały tak ciasno, że trudno byłoby wcisnąć szpilkę, a co dopiero przejść.
— Koleś z dredami — powiedział.
Posuwałem się więc delikatnie naprzód, starając się uniknąć potknięcia o linki i korzenie lub zostawienia śladu sandała na pałatce i powoli obracając głowę wypatrywałem, czy w zasięgu wzroku jest jakiś Murzyn. Wiecie, narkotyki plus dredy równa się Murzyn. No ale nie było nikogo. Kto by w taki upał siedział pośród namiotów, zamiast na plaży? Jednak w pewnym momencie dojrzałem niewielki prześwit. Paru młodzieńców siedziało wokół stolika i najwyraźniej odpoczywało po wczorajszej nocy.
— Cześć, słyszeliście może coś o Szwajcarach sprzedających tu gdzieś trawę? — zapytałem.
— To my! — odpowiedział, szczerząc się, chudziutki blondynek z dredami.
Po dobiciu targu (odmiana nazywała się pięknie – „LSD”) nieco się uspokoiłem, wiedząc, że w końcu będzie można spędzać ten festiwal, jak pambóg przykazał, czyli w stanie nieco odmienionym. I wierzcie mi, że to wszystko zmieniło!
Kiedy po południu wychodziliśmy z namiotu, porobieni porządną porcją z nowego waporyzatora, wszystko się wyprostowało, nie byliśmy już zagrożonymi udarem cieplnym i odwodnieniem małymi żuczkami, ale turystami, którzy przybyli do zaczarowanej, pełnej tajemniczej energii krainy. Chyba większość osób była cudownie wystylizowana, przebrana czasem w drogie szaty jak z baśni tysiąca i jednej nocy, czasem w rzeczy nieco bardziej wygodne i przewiewne, ale zawsze kolorowe. Dziewczęta o pięknych biustach paradowały półnago, nie pozostawiając nic wyobraźni, a te niepewne urody swych biustów, lub po prostu pragnące sprawić niespodziankę („pamiętaj zabrać prezerwatywy” – z poradnika „Living at Boom 2018”) w eleganckich staniczkach pod przezroczystymi wdziankami. W naszych tiszertach i szortach poczuliśmy się przez chwilę jak dresiarze na raucie.
— Gdybym wiedziała, że to będzie tak wyglądać, wzięłabym mój cyrkoniowy stanik — westchnęła żona, gdy z pagórka kempingowego schodziliśmy w dół, do zalanych miękkim światłem obniżającego się słońca lekko pofałdowanych terenów festiwalowych.
Wzdłuż alei Alberta Hofmanna, zaraz za placem stołówkowym, rozłożyły się kramy z hipisowską biżuterią, kosmicznymi ciasteczkami, dredami, świecącymi gadżetami, tatuażami z henny, dodatkami takimi jak paski i torebki, bongami i rozmaitymi innymi rzeczami, które nigdy, przenigdy by się nam nie przydały.
Porozrzucane daleko od siebie sceny i rejony nagle okazały się po prostu dzielnicami boomowego miasta, czy może miastami boomowej krainy, każde ze swoimi restauracjami, muzyką, miejscami do odpoczynku lub spędzania czasu z innymi. I z każdego miejsca było blisko do cudownie kojącej wody jeziora, w którym mieniły się pięknie odblaski coraz bardziej zniżającego się słońca.
Jak okiem sięgnąć plażę wypełniali ludzie zapatrzeni w kolorowy spektakl zachodu, przechodzący coraz bardziej w lekko gorejącą czerwień. Powietrze wypełniał zapach marihuany i syki balonów, z których schodził gaz rozweselający. Kiedy słońce znikło za koronami otaczających przeciwległy brzeg drzew, dookoła rozległy się oklaski i pohukiwania, które powtarzały się z kilkusekundowymi opóźnieniami na coraz dalszych plażach, kiedy i tam zachodziło słońce.
— Podoba mi się tu — powiedziała moja żona.
— Mi też.
— No bo — powiedziała moja żona — w zasadzie napisali tylko żeby do jeziora nie srać i nie szczać, nie wspominali nic, że nie wolno ejakulować…
I masa, masa innych rzeczy, i masa, masa rzeczy, których nie miałem szans zobaczyć. Tak więc cóż mi pozostaje do dodania…
Płakałem, kiedy wyjeżdżałem.
Dzień 1: https://www.youtube.com/watch?v=kti9CjhUDYk
Dzień 2: https://www.youtube.com/watch?v=AuHC8kq_dgQ
Dzień 3: https://www.youtube.com/watch?v=7X1bCoFxoqQ
Dzień 4: https://www.youtube.com/watch?v=GjgsdDuM22w
Dzień 5: https://www.youtube.com/watch?v=fShO_04zEsM
Dzień 6: https://www.youtube.com/watch?v=MovI853SlJE
Dzień 7: https://www.youtube.com/watch?v=8c7v1ORF2nY
Dzień 8: https://www.youtube.com/watch?v=RxNipLt6UnM
Niechybnie gdzieś mnie tam zobaczycie!
Opisała życie w Norwegii. "Narkotyki są tanie, a państwo opiekuńcze"
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii
Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie
Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany
Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.