Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 158 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Przyjemność seksualna działa jak morfina...

Orgazm przy okazji
Rozmawiała: Anna Zawadzka

[ external image ]
'Szał uniesień', Władysław Podkowiński, 1894 r. (Fot. Bridgeman Art Library/BE&W)

Żeby nie wiem jak się starał, kobieta sama musi do tego dojść. I musi faceta tego nauczyć. Powiedzieć, pokazać, poprowadzić jego rękę
O orgazmie z edukatorką seksualną dr Alicją Długołęcką i psycholożką Agnieszką Kramm rozmawia Anna Zawadzka


Pewien pan powiedział mi: Mężczyzna musi się rozładować. Kobietę wystarczy przytulić.


Alicja Długołęcka: Bzdura. Odmawianie kobiecie orgazmu to wymysł naszej kultury.

Już Hipokrates badał sprawę kobiecego orgazmu. Dominowała teoria, że do zapłodnienia potrzebne jest 'to coś'. Uważano, że i kobieta, i mężczyzna wydalają nasienie, a zatem orgazm obojga jest warunkiem poczęcia. Teoria dwunasienna była, jak widać, wybitnie dla kobiet korzystna.

Sprawy omal nie popsuł Arystoteles - stwierdził, że kobiety mogą zajść w ciążę i bez orgazmu. Skądinąd ciekawe, jak do tego doszedł... Ale jeszcze w XVIII w. 'lekarz młodej habsburskiej księżniczce zalecał łechtanie sromu, żeby zaszła w ciążę'. Ma to uzasadnienie naukowe. Orgazm nie jest warunkiem zapłodnienia, ale bardzo je ułatwia. Skurcze całego obszaru narządów rodnych powodują, że szybciej dochodzi do jajeczkowania. Starożytni lekarze mieli więc dobrą intuicję. W latach 70. XVIII w. doszło do pierwszego sztucznego zapłodnienia. Co prawda spaniela, ale teoria orgazmu niezbędnego dla zapłodnienia zachwiała się w posadach.

Katastrofa nastąpiła wraz z narodzinami seksuologii, czyli na przełomie XIX i XX w. Słynny naukowiec Kraft-Ebbing w 1896 r. przekonywał, że 'kobiety, które odebrały przykładne wykształcenie fizyczne i umysłowe, mają niewielkie potrzeby cielesne. Gdyby było inaczej, małżeństwo i rodzina stanowiłyby puste słowa'.

Kobiecie dobrze wychowanej nie wypada mieć orgazmu?

A.D.: Dokładnie. Ale była i druga teoria: że orgazm służy zdrowiu, choć wówczas nazywano go 'histerycznymi paroksyzmami'. Kobiety z wyższych sfer - te z niższych najczęściej w ogóle nie były leczone - uzdrawiano, wywołując u nich orgazmy.

I tu ciekawostka: w 1883 r. właśnie w tym celu wymyślono pierwszy wibrator. Zalecano go jako narzędzie masażu pozwalającego na rozładowanie nadmiaru energii i wydalenie toksycznych soków z organizmu, ale pod żadnym pozorem uzyskanie przyjemności seksualnej.

Orgazm mogła mieć albo histeryczka, albo nimfomanka?

A.D.: Zdarzało się, że kobiety uznane za nimfomanki leczono, wylewając im kwas siarkowy na łechtaczkę. Jestem świeżo po lekturze 'Wagina. Kobieca seksualność w historii kultury' Catherine Blackledge. Mówię tyle o historii, bo to z niej biorą się dzisiejsze przekonania. Na przykład takie, że kobieta normalna nie może cieszyć się ze swojego seksu, bo albo jest madonną, albo ladacznicą. Typowo polski schemat.

Tymczasem Hindusi mają przysłowie: 'Kobieta potrafi zjeść dwa razy więcej niż mężczyzna. Czterokroć góruje nad nim sprytem i ostrożnością. Sześciokroć zdecydowaniem i śmiałością. Ośmiokroć porywczością i rozkoszą w miłości'. Tak jest w też islamie i buddyzmie: kobiety uważane są za bardziej zmysłowe.

Gorzej, jeśli niektórzy dochodzą do wniosku, że kobieta nad swoją zmysłowością nie panuje. W 'Młocie na czarownice' z XV w. można przeczytać: 'Czarnoksięstwo bierze się z cielesnego popędu, który u kobiet jest nienasycony'.

Agnieszka Kramm: Z przekonania, że kobieca seksualność wyzwala w mężczyznach wszystko, co najgorsze, biorą się pomysły na wycinanie kobietom łechtaczek. Idąc dalej, kobieca seksualność jest grzeszna, sprowadza mężczyznę na manowce, należy więc ją wyciąć. Kobieta bez potrzeb jest słabsza i łatwiej nią kierować.

Po co kobiecie orgazm?

A.D.: Jeden powód już mamy: orgazm ułatwia zajście w ciążę. U samic ssaków często występuje wtedy zasysanie nasienia. Kobiece skurcze powodują podobny efekt. Drugi powód: ludzie, którzy często przeżywają orgazm żyją dłużej. Rzadziej zapadają na chorobę wieńcową. Przyjemna stymulacja pochwy i szyjki macicy znosi próg bólu o 75 proc. - to trzeci powód. Przyjemność seksualna działa jak morfina.

Jak mnie boli ząb, to powinnam zamiast pigułki wziąć orgazm?

A.D.: Na ból głowy seks działa na pewno. Poprawia krążenie, podnosi ciśnienie krwi. I wreszcie powód czwarty i najważniejszy: po przeżyciu orgazmu w mózgu wyzwala się oksytocyna - hormon przywiązania. Rośnie poczucie bliskości między partnerami. Zwiększają się szanse na trwałość związku.

Agnieszka Kramm: Dodałabym piąty: poczucie bycia normalną. To miecz obosieczny. Pisma kobiece trąbią o orgazmie. Z jednej strony przełamują tabu, edukują. Z drugiej wywierają na nas presję: musimy mieć pięć orgazmów w trzy sekundy. Inaczej coś z nami nie tak. Tymczasem realne życie wygląda zupełnie inaczej.

Prowadzę terapie indywidualne i grupowe głównie z kobietami z dużych miast. Z przerażeniem słucham historii, jak to on budzi ją o siódmej rano i mówi, że musi, więc ona otwiera oczy i czeka, aż on skończy, albo patrzy w telewizor, kiedy on 'robi swoje'.

Czy presja nie polega też na tym, że seks sprowadza się do osiągania orgazmu?

A.D.: Podręczniki seksuologiczne pisali dotąd głównie mężczyźni, w dodatku lekarze. Podchodzili do sprawy czysto technicznie: stymulacja, orgazm, odreagowanie.

Kiedy za temat wzięły się kobiety, pierwsze, co powiedziały, brzmiało: dajmy sobie spokój z orgazmem. Potraktujmy go jako coś przy okazji.

Są kobiety, które nie mają orgazmu przez wiele lat. Czy to się jakoś odbija na ich psychice?


A.D.: To zależy od temperamentu i potrzeb. Często matki nie mają orgazmów, gdy rodzą jedno dziecko po drugim. Bliskość z małymi dziećmi zaspokaja niektórym kobietom potrzebę fizycznej bliskości w ogóle.

A.K.: Trudno mi sobie wyobrazić, żeby długoletni brak orgazmu nie miał wpływu na psychikę kobiety. Oczywiście presja nigdy nie jest dobra. To rodzaj przymusu, a przymus blokuje. Ale jeśli przychodzi do mnie mężatka dwa lata po ślubie i mówi, że nie miała z mężem orgazmu, traktuję to jako sygnał. Zastanawiamy się, co się dzieje w jej związku.

Przyczyna tkwi w relacji albo w samej kobiecie?

A.D.: Albo w kulturze. Margaret Mead w 1948 roku pisała tak: aby kobieta mogła być seksualnie zaspokojona, muszą być spełnione trzy warunki. Musi żyć w kulturze, która uznaje kobiecy popęd za wartościowy. Nie żyjemy w takiej kulturze. Dwa: kultura musi umożliwić jej poznanie anatomii własnych narządów płciowych. Jak proponuję młodym dziewczynom trening masturbacyjny, to większość spada z krzesła.

Lusterko do ręki?

A.D.: Obejrzeć swoją waginę, oswoić się z nią, pozbyć się skojarzeń z pornografią - to pierwszy krok. Drugi to zbadanie, jak czuję swoje ciało. Co lubię, czego nie. Kolejny to nauczyć tego swojego partnera. Ale wróćmy do Mead. Trzeci warunek: kultura musi nauczyć kobietę umiejętności, które pozwolą jej przeżyć orgazm.

A.K.: A propos kultury. Brak orgazmu bywa rodzajem podświadomej odmowy. W naszym społeczeństwie kobietom nadal nie wypada odmawiać, więc często robią rzeczy, na które tak naprawdę nie mają ochoty. Najpierw musiały służyć, także seksualnie, a dziś muszą być seksualnie wyzwolone i chcieć seksu, by czuć się wartościowe i atrakcyjne. Brak orgazmu może być więc uwewnętrznionym sposobem mówienia 'nie'. Bo do wszystkiego można się zmusić, nawet do seksu, ale do orgazmu już nie.

A.D.: Dlatego świadomość nie wystarczy. Warto zrobić autoterapię. Pójść do psychologa. Może z partnerem.

Zdarza się, że on wręcz czeka, aż powiemy, w czym problem. Zbyt często zostawiamy go na pastwę domysłów. Wiele kobiet nadal uważa, że bardziej w porządku jest, kiedy mężczyzna dotyka ich sromu, zachwyca się nim, pieści, niż gdyby one same miały to robić.

W 'Monologach waginy' Eve Ensler jedna z bohaterek polubiła swoją waginę, dopiero kiedy spotkała faceta, który długo zachwycał się wyglądem jej sromu. Dziewczyny mają o sobie dobre zdanie z wyjątkiem 'tego' między nogami.

'Tamto' kojarzy się raczej z wykorzystaniem, pornografią, wyuzdaniem. Czują niechęć.


A.K.: Nazwijmy rzecz po imieniu: obrzydzenie. Na terapii kobiety często przyznają się do nienawiści wobec własnego ciała, a zwłaszcza waginy.

A.D.: Dla większości kobiet srom jest brzydki, śmierdzi, wygląda pokracznie.

Za to siusiak jest piękny!

A.D.: O nim się mówi: męskość. A o cipce? W języku staropolskim srom oznaczał 'wstyd'. Chłopiec wie, jak ma dwa-trzy lata, że ma ptaszka, i jest z tego dumny. Wyobrażacie sobie dziewczynkę, która wie, że ma pochwę, i się tym chwali? Albo wychowawczynię w przedszkolu, która by ją tego nauczyła?

Poza tym cała edukacja seksualna jest nastawiona na NIE - co zrobić, żeby nie zajść w ciążę, nie zachorować, nie zostać wykorzystaną itd. Uczymy o seksie, opierając się na lęku i czarnowidztwie. Jest też tak, że matki przenoszą na córki negatywny stosunek do swoich narządów płciowych i do kobiecości w ogóle.

Jak?

A.D.: Już w czasie czynności pielęgnacyjnych. Poza tym, że dziewczynki mają dbać o czystość, nie mówią córkom nic więcej.

Tymczasem są plemiona afrykańskie, w których matka, zanim córka wyjdzie za mąż, uczy ją masturbacji, opowiada o seksie. Żeby nie stała jej się krzywda i żeby była już rozbudzona, miała z seksu radość, bo tam dziewczynki wychodzą za mąż często po pierwszej miesiączce.

W naszym obszarze kulturowym taki przekaz międzypokoleniowy jest nie do pomyślenia.


A.K.: Żeby móc córce coś pozytywnego o seksie przekazać, matka musi sama mieć tę sferę poukładaną.

Tyle że matki rzadko uświadamiają sobie swój negatywny stosunek do seksu. Nie mówią córce: masz tam coś ohydnego. Ale dziewczynki wysysają to z mlekiem matek.

A.D.: Choćby przez to, że wstydliwie owijamy podpaskę, a jak córka zapyta: co to?, mówimy: nic. Matki, zabierajcie się za siebie.

Wróćmy do mężczyzn. Po co im orgazm?


A.D.: W innych kulturach nie ma rozdzielania na kobiecy i męski. Owszem, mówi się tam, że kobieta z orgazmu czerpie energię, mężczyzna się jej pozbywa. Ale przede wszystkim mówi się o jedności, harmonii, połączeniu pierwiastka żeńskiego z męskim. O spotkaniu i bliskości.

A.K.: Różnica tkwi w podejściu. Wśród mężczyzn dominuje jedno: ja orgazm muszę mieć.

A.D.: I to jest straszny stereotyp, który niszczy męską seksualność. Znowu odwołam się do kultur Wschodu. Tam mężczyzn uczy się technik kontrolowania wytrysku. Dzięki temu mogą oni przeżywać orgazm bez wytrysku i orgazm wielokrotny. To wymaga treningu. Otwartości. Współpracy. Komunikacji. A nasz stereotyp sprawia, że z mężczyzn robi się maszynki.

A.K.: Efekt: oni sami wierzą, że nimi są. Zgroza.

Czym się różni orgazm kobiecy od męskiego?


A.D.: Są cztery fazy podniecenia: narastająca, plateau, orgazm i okres refrakcji. U kobiety ostatnia faza przebiega szybko, za chwilę można mieć już następne orgazmy. Więcej - przy wielokrotnych orgazmach czas wymagany do osiągnięcia następnego jest coraz krótszy. U mężczyzny to niemożliwe. Jego organizm musi się zregenerować. Reszty bym nie różnicowała.

A waginalny, łechtaczkowy, analny?


A.D.: Orgazmów jest cała masa: łechtaczkowy, pochwowo--maciczny, wywoływany stymulacją punktu G, strefy AFE - górnej ściany pochwy, szyjki macicy, cewki moczowej, ud, sutków, warg, analny, wieloogniskowy, strefowy, wyobrażeniowy.

Mamy orgazmy, jak śpimy, a nawet za pomocą specjalnych medytacji. Ale z reguły przeżywamy koktajl orgazmiczny. Jak ludzie się kochają, to przecież dotykają się wszędzie. W rezultacie nie wiadomo, co dokładnie orgazm wywołało. A najważniejszy i tak jest mózg.

Myślałam, że centralna dla orgazmu jest łechtaczka.

A.D.: Jest najbardziej unerwiona. Zewnętrzną budowę ma podobną do członka: dwa ciała jamiste i żołądź. Istnieje po to, by dawać kobiecie rozkosz, ale o tym się nie mówi. I mówić nie wolno.

Kiedy kilka lat temu w książce do edukacji seksualnej dla piątoklasistów napisałam, że jest to mały narząd w kształcie guziczka i pełni bardzo ważną rolę w życiu seksualnym kobiety, podręcznik odrzucono. Zresztą napisałam błędnie, bo wcale nie jest mały. Po prostu znaczna część łechtaczki jest ukryta. Ale czemu się dziwić, że mamy problem z orgazmem, skoro nie można dziewczynkom powiedzieć, co to za skarb. I że on się do czegoś w życiu przydaje.

Pokutuje stereotyp, że orgazm waginalny jest dojrzalszy.

A.D.: Nie byłabym taką pesymistką. Ostatnio większy akcent kładzie się na łechtaczkę. Niepokojące jest co innego: koncentracja na stymulacji i przerzucenie odpowiedzialności za kobiecy orgazm na mężczyznę. Jak ona nie ma orgazmu, to znaczy, że on się kiepsko starał. Tymczasem, żeby nie wiem jak się starał, kobieta sama musi do tego dojść. I musi faceta tego nauczyć. Powiedzieć, pokazać gestem albo spojrzeniem, poprowadzić jego rękę. Dlatego tak ważny jest trening masturbacyjny.

Czy są kobiety, które masturbują się bez dotykania łechtaczki?


A.D.: Choćby kobiety niepełnosprawne po urazie rdzenia. Wśród nich powszechne jest zjawisko kompensacji: jeśli jedno miejsce jest pozbawione czucia, to inne ma go dwa razy więcej niż zwykle. Np. jeśli nie czuję łechtaczki, to piersi albo kark stają się główną strefą erogenną.

Waris Dirie, Somalijka, którą poddano rytualnej kliteroktomii - wycięciu łechtaczki i warg sromowych - pisze, że mimo szczęśliwego związku po wycięciu łechtaczki nigdy nie przeżyła orgazmu.


A.K.: Może to wina niemożności pokonania urazu psychicznego mimo najszczerszych chęci. Kastrowanie dziewczynek to potworny gwałt.

A.D.: Uraz potrafi zniszczyć życie seksualne. U kobiet, którym usunięto macicę z przyczyn nowotworowych, jest niepokojąco wysoki wskaźnik samobójstw. Teoretycznie one mogą uprawiać seks. Ale kiedy się z nimi rozmawia, mówią, że czują się niepełnowartościowe.

Na szczęście seksualność możemy odkrywać w każdym wieku. W książce Lou Paget 'Wielki orgazm' pewien mężczyzna zwierza się, że po latach odkrył, co jest dla jego żony pieszczotą najbardziej zachęcającą do seksu: kiedy ona przychodzi z pracy, on zdejmuje jej buty i masuje stopy. Nie dlatego, że ona ma tak unerwione stopy, ale dlatego, że czuje się ważna.
Nic nam z seksualnych eksperymentów nie przyjdzie, jeśli nie mamy otwartości na ciało swoje i partnera.

A.K.: I jeśli nie dajemy sobie prawa do realizacji własnych potrzeb. Wśród kobiet nadal bardzo silne jest przekonanie, że przede wszystkim mają sprawiać przyjemność innym.

Ale czy sprecyzowana ochota na orgazm nie powoduje, że stajemy się w seksie samolubni?

A.D.: Nie ma lepszego bodźca seksualnego niż nasza rozkosz. Jeżeli partner widzi, że sprawia nam przyjemność, sam jest bardziej pobudzony. Czasem kobieta ma orgazm pod wpływem orgazmu mężczyzny, bo tak ją to podnieca.

A.K.: Czasem samolubstwo jest lekarstwem. Moja potrzeba jest na pierwszym miejscu - tego niech uczą pisma kobiece.

A.D.: Ale pisma, które uchodzą za najbardziej wyzwolone - typu 'Cosmopolitan' - są w mojej opinii w równej mierze seksistowskie.

Piszą głównie o tym, jak zdobyć i zaspokoić mężczyznę.

Do tego stopnia, że mój własny orgazm ma służyć jego dobremu samopoczuciu. Są mężczyźni, którzy po każdym seksie pytają partnerkę: doszłaś?

A.D.: Dlatego dochodzi, ale do udawania. To rodzaj gwałtu na samej sobie.

Udawanie jest jak negatywny trening: uczymy partnera, żeby robił to, co nie sprawia nam przyjemności.

Są też kobiety, które czerpią poczucie wartości z tego, że potrafią zadowolić każdego mężczyznę....


A.D.:...owinąć sobie wszystkich wokół palca i wyrwać co bardziej wiernych mężów? Smutny scenariusz. Takim kobietom seks daje poczucie władzy. Tymczasem nie należy oczekiwać, że poprzez seks dostanę coś, czego mi brak na co dzień. Seks jest dla przyjemności, wszelkie dodatkowe oczekiwania go niszczą.

Czy mężczyźni boją się kobiet, które przejawiają w seksie dużo inicjatywy?

A.D.: To z kolei ideał pism dla mężczyzn. Seks za pieniądze jest smutny. Seks z kobietą, która sama tego chce i jest gotowa na wszystko - marzenie. Ale w naszej kulturze taka dziewczyna jest dobrą kandydatką na jedną noc. Na żonę już nie. Widać, że ma temperament, sama decyduje o sobie, wie, czego chce, i umie o tym powiedzieć. I najczęściej jest doświadczona.

Nikt nie chce mieć takiej żony?


A.K.: Bo drugą stroną medalu są mężczyźni, którzy mają problem z seksem. Wielu z nich nie chce 'brukać' swoich żon fantazjami. Żona jest od dzieci, domu i rodzinnego ogniska. To ta święta.

A.D.: A od orgazmu jest ladacznica. Żona, która wkłada członek do ust - taki wizerunek często nie mieści się w głowie męża. Język i atmosfera wokół seksu niszczą sprawę. Mężczyznom też trudno o seksie mówić. Brakuje choćby słownictwa. Partnerzy rzadko kiedy leżą koło siebie na golasa, a co dopiero rozmawiają o tym, co tam widzą.

Jakich błędów nie popełniać w trakcie rozmowy o seksie?

A.K.: Nie oskarżać. Mówić z delikatnością, bo sfera intymna dotyczy poczucia wartości i kobiet, i mężczyzn.

A.D.: Nie przerzucać odpowiedzialności na mężczyznę. Że powinien wiedzieć, a nie wie. Że jest niewrażliwy. Że nie zauważył, nie słuchał.

A.K.: Wprowadzić do relacji tę sferę otwartym tekstem. Powiedzieć sobie i partnerowi, że ona tworzy związek, ma równorzędną z innymi sprawami wartość, więc warto o niej tak samo dużo rozmawiać. Nie omijać tematu, bo im dłużej się nie mówi, tym trudniej zacząć.

Wielu mężczyzn mówi: ja nie chcę rozmawiać o seksie, bo zniknie cała magia. Kawa na ławę? Nie chcę tej sfery odzierać z intymności.

A.K.: To zrozumiałe, ale rozmowa o seksie działa wręcz odwrotnie. Bliskość rośnie, więc rośnie poczucie bezpieczeństwa. A tam, gdzie jest bezpiecznie, można się otworzyć.

Ale chyba nie można tego robić tuż po nieudanym seksie?

A.D.: A dlaczego by nie w trakcie? I co to znaczy 'nieudany'? Najprawdopodobniej ktoś kogoś psychicznie zgwałcił: albo ja się sama do czegoś zmusiłam, albo do czegoś zmusiłam partnera.

A jeśli jedna strona mówi: mnie się dziś seksu nie chce?


A.D.: To świetnie. To się dziś podrapiemy po plecach.

Myślałam, że to syndrom problemu w związku.


A.K.: Najważniejsze to dać sobie wolność do powiedzenia: nie mam ochoty. Ta wolność jest znakiem zaufania i bezpieczeństwa.

A.D.: Kobietom często się nie chce, bo kojarzą seks z wkładaniem członka do pochwy i orgazmem. Czasem na stosunek nie mamy ochoty, ale na przytulenie się, pieszczoty, a nawet miłość francuską, owszem. Jeszcze się może okazać, że i orgazm z tego będzie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Jak bimber podmywał PRL
Michał Matys

[ external image ]
Serwowanie bimbru chochlą przed warszawską Halą Mirowską - zdjęcie zrobione również w latach 70., gdy wielu bimbrowników zwalczanych wcześniej zajadle przez Władysława Gomułkę powracało ze wsi do miast (Fot. Zenon Zyburtowicz/FOTONOVA)

Kiedy w stanie wojennym władze wprowadziły kartki na wódkę, produkcja bimbru przybrała imponujące rozmiary, a w pierwszej połowie lat 80. działało ponad 150 tys. bimbrowni. Szacunki oficjalne mówiły, że 30 proc. alkoholu pochodzi z nielegalnego źródła. W rzeczywistości mogła to być nawet połowa, bo w PRL zwykle zaniżano niekorzystne statystyki.

Zmarły rok temu Zbigniew Messner, ekonomista, profesor oraz premier w latach 1985-88, zapewniał mnie, że w Polsce Ludowej brakowało cukru, ponieważ wykupywali go bimbrownicy. - Najlepszy bimber był z cukru, bo cukier był tani - tłumaczył. Gdy w połowie lat 70. gospodarka zaczęła się chwiać, władze wprowadziły kartki na cukier, który się stał w ten sposób pierwszym od wielu lat towarem reglamentowanym. Idąc tokiem rozumowania Messnera, można śmiało powiedzieć, że od cukru zaczął się upadek PRL, ergo przyczynił się do niego także bimber.

Zalety cukru

- W socjalizmie cukier miał podwójną naturę tak jak Doktor Jekyll i Mister Hyde. Spora część społeczeństwa uważała, że jest artykułem pierwszej potrzeby i jako taki winien być tani. Ale inna część traktowała go jako surowiec do produkcji bimbru - mówi prof. Wojciech Morawski ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

Monopol na produkcję wódki miały gorzelnie Polmosu (słowo to jest akronimem od Polski Monopol Spirytusowy), a dochody z jej sprzedaży stanowiły aż 10 proc. budżetu państwa. Chcąc je zwiększyć, władze podnosiły cenę alkoholu, choć bały się, że jeśli jednocześnie nie wzrośnie cena cukru, to bimbrownictwo stanie się jeszcze bardziej opłacalne i będzie się jeszcze szybciej rozwijać. W efekcie dochody Polmosu, zamiast wzrosnąć, spadną. Rozwiązaniem miało być wprowadzenie w lipcu 1976 r. kartek - miesięcznie na jedną można było wykupić 2 kg cukru, płacąc po 10,50 zł za kilogram. Cukier można też było kupić w większej ilości, ale wtedy płaciło się już 26 zł.

Manewr ten nie powstrzymał bimbrowników i gdy na początku lat 80. kryzys gospodarczy trwał już w najlepsze, domowa produkcja samogonu kwitła jak chyba nigdy wcześniej. - W sytuacji rozchwiania systemu monetarnego bimber przejmuje funkcję pieniądza. Jest podzielny na mniejsze części, łatwo można wydawać resztę, i jest zestandaryzowany, bo nie ma lepszego i gorszego bimbru. Można nim płacić i oceniać wartość różnych rzeczy - wyjaśnia prof. Morawski.

Siekiera, motyka, bimber, szklanka...

Nielegalne gorzelnictwo jest narodowym hobby, chyba najstarszym i najbardziej powszechnym - pisał w tygodniku "Polityka" prof. Jerzy Kochanowski specjalizujący się w najnowszej historii Polski. Monopol spirytusowy na ziemiach polskich wprowadzili zaborcy w XIX w., ale chłopi masowo go łamali, pędząc samogon ze zboża i ziemniaków. Produkcja ta przybrała największe rozmiary w zaborze rosyjskim, gdzie zapotrzebowanie na samogon wzrosło gwałtownie po wybuchu I wojny światowej, kiedy to car zarządził prohibicję.

Natomiast nazwa "bimber" pojawiła się dopiero podczas II wojny światowej - jak twierdzą językoznawcy, słowo to wywodzi się z żargonu kieszonkowców i oznaczało kradziony zegarek. Potem zaczęto tak nazywać nielegalnie pędzoną wódkę. Gdy Niemcy zabronili polskim firmom produkowania wódki, pędzenie samogonu stało się niemal czynem patriotycznym, o czym świadczy być może refren słynnej okupacyjnej piosenki:


Z miast do lasów i wsi


Komuniści postanowili rozprawić się z bimbrownikami już w 1944 r., gdy pod bokiem Armii Czerwonej tworzyli rząd w Lublinie. Za pędzenie wprowadzili karę więzienia, ale bimbrownicy (i nie tylko oni) specjalnie się tym nie przejęli. Prof. Kochanowski opisuje incydent z listopada 1945 r., kiedy to milicjanci i ubecy próbowali zamknąć restaurację przy ul. Litewskiej w Warszawie, w której gościom jawnie oferowano bimber. Z pomocą przyszli stacjonujący w pobliżu żołnierze. Doszło do awantury, z której wynikła strzelanina, pobicia, a w końcu rozbrojenia milicjantów przez kompletnie pijanych wojskowych.

W 1946 r. urzędnicy skarbowi donosili, że bimber można kupić w kawiarniach, sklepach, a także na straganach ulicznych, "i to zarówno w naczyniach zamkniętych, jak i do spożycia na miejscu". W tej sytuacji władze utworzyły specjalną komisję do karania bimbrowników, która zastąpiła sądy i - jak podaje Kochanowski - tylko w 1947 r. wysłała do obozów pracy 1016 osób.

Bimbrownicy wynieśli się więc z miast do wsi i lasów, a od 1959 r. musieli kryć się jeszcze staranniej, bo zaczęła obowiązywać ustawa przewidująca karę więzienia już za samo posiadanie bimbru lub aparatury do jego pędzenia. Ustawa ta obowiązywała aż do samego końca Polski Ludowej.

Cukier krzepi


Na początku lat 30. słynny pisarz i reportażysta Melchior Wańkowicz zatrudnił się w Związku Cukrowników i wymyślił jedno z najsłynniejszych polskich haseł reklamowych: "Cukier krzepi". Za te dwa słowa otrzymał 5 tys. zł, czyli więcej, niż wynosiło ówczesne miesięczne wynagrodzenie prezydenta Rzeczypospolitej. Wkrótce potem pojawiła się rozszerzona wersja sloganu (także przypisywana Wańkowiczowi): "Cukier krzepi, wódka lepiej". A rozpowszechniła się w końcu lat 60., kiedy to cukier stał się podstawowym surowcem do wytwarzania bimbru. Produkcja z cukru była prosta, nie wymagała wielkich ilości zboża czy ziemniaków i dzięki tej technologii bimbrownicy zaczęli wracać do miast.

Zawzięcie zwalczał ich rządzący Polską od 1956 do 1970 r. Władysław Gomułka, ale już jego następca Edward Gierek patrzył na nich przez palce. W dekadzie Gierka powstawało wiele nowych fabryk, do których przyjeżdżali pracować ludzie ze wsi traktujący bimbrownictwo jak rzecz absolutnie normalną i tradycyjną. To z nimi bimbrownictwo ostatecznie wróciło do miast.

W książce "Historia pijaństwa w czasach PRL" jej autor Krzysztof Kosiński szacuje, że pod koniec lat 70. aż 5 mln Polaków upijało się kilka razy w tygodniu. Rzeczywiście należeliśmy wówczas do najbardziej rozpitych narodów świata.

Najzabawniejsze Kroniki Filmowe PRL - Alkohol
https://www.youtube.com/watch?v=OUVGTu5OepE

Popularna stała się tzw. receptura grunwaldzka, nazwana tak od roku, w którym stoczona została zwycięska bitwa z Krzyżakami: kilogram cukru, cztery litry wody i 10 dekagramów drożdży. Czyli 1+4+10, co daje 1410.

Domową produkcję bimbru w miastach jako przyczynę znikającego ze sklepów cukru uwiecznił Stanisław Bareja w swej komedii z 1972 r. pt. "Poszukiwany, poszukiwana". Przebrany za gosposię Marysię Wojciech Pokora biega po sklepach i wykupuje cukier, a w końcu demaskuje swojego pracodawcę, rzekomego profesora, który w łazience pędzi bimber. Grany przez Mieczysława Czechowicza profesor tłumaczy Marysi: Ja pracuję nad doniosłym wynalazkiem. Chodzi o potwierdzenie procentu cukru w cukrze w zależności od podziemnego promieniowania na tym terenie. A dzięki mojemu wynalazkowi dojdzie do tego, że w ogóle nie trzeba będzie sadzić buraków na cukier. Tyle będzie cukru w cukrze!

Gdzie się podział cukier

Jednak czy bimbrownicy rzeczywiście masowo wykupywali cukier? Tej zagadki wyjaśnić dziś nie sposób. Niedobór cukru na rynku ludzie tłumaczyli sobie jeszcze na dwa inne sposoby. Hipoteza pierwsza głosiła, że to wina buraków cukrowych zawierających zbyt mało cukru. Ale kiedy poprosiłem o komentarz Mirosława Łakomego z zarządu spółki Kutnowska Hodowla Buraka Cukrowego, odparł, że winny był przede wszystkim przemysł cukrowniczy, a nie burak. Cukrownie w PRL nie nadążały z przerobem buraków, które leżąc tygodniami w punktach skupu, rzeczywiście traciły masę i biologiczną zawartość cukru.

Druga hipoteza była znacznie popularniejsza: po prostu cukier jak i wszystkie inne brakujące towary musieliśmy eksportować do ZSRR. - Cukier? Nie przypominam sobie - zaprzeczał jednak Messner, gdy go o to pytałem. - Jeżeli nawet eksportowaliśmy go do ZSRR, to na pewno nie w ilościach mogących zaważyć na rynku. To są mity.

W rzeczywistości znacznie większe ilości cukru władze PRL sprzedawały na Zachód, a na początku lat 70. eksport ten stał się nie- zwykle opłacalny. Tona cukru na światowych giełdach kosztowała wówczas ponad 1000 dol., czyli równowartość małego fiata 126p. No i jeszcze państwo otrzymywało wiecznie brakujące dewizy. Dlatego władze podejmowały decyzje o zwiększeniu eksportu, ale cukrownie nie były w stanie wyprodukować tyle cukru, by wystarczyło i na eksport, i dla Polaków. Mówiło się, że niedobory pokryje import z bratniej wówczas Kuby, ale ona również nie radziła sobie ze zwiększeniem produkcji i nie potrafiła zasypać cukrem z trzciny rynków państw socjalistycznych.

Podwyżka i obniżka


24 czerwca 1976 r. premier Piotr Jaroszewicz zapowiedział drastyczne podwyżki cen żywności, przede wszystkim cukru i mięsa, a już następnego dnia robotnicy wyszli na ulice: w Radomiu i Ursusie doszło do zamieszek, a w całej Polsce ludzie rzucili się do sklepów wykupować cukier. Władza dość brutalnie stłumiła protesty, ale już 25 czerwca Jaroszewicz odwołał podwyżki. Miesiąc później, 25 lipca 1976 r., zapadła decyzja o wprowadzeniu kartek na cukier i - jak wspominał Messner - nastąpił wzrost spożycia cukru. Kupowali go wszyscy. Każda emerytka, nawet jeśli nie potrzebowała akurat cukru, wolała wykupić kartkę i potem wstawić torebkę do szafki. Na zapas.

Gierek jeździł po kraju i tłumaczył się z wprowadzenia kartek na cukier. Telewizja Polska transmitowała spotkanie pierwszego sekretarza z robotnikami zakładów lotniczych w Mielcu, kiedy zapewniał, że reglamentacja jest konieczna, ale władze traktują ją jako zjawisko przejściowe.

Wbrew zapewnieniom pierwszego sekretarza na początku lat 80. jego następcy wprowadzili kartki na mięso, a zaraz potem na większość innych artykułów podstawowych. W latach 80. sklepy stały się areną bitew, m.in. o cukier, co dokumentują wpisy do książek skarg i zażaleń będących na wyposażeniu każdego sklepu w PRL. Oto przykładowa skarga z 1988 r.:

Chciałam kupić kilogram cukru i kawę, pokazując legitymację II grupy inwalidztwa. Pani ze stoiska cukierniczego nie chciała mnie obsłużyć poza kolejnością. Wreszcie, gdy mnie załatwiała, cały czas ubliżała, co spowodowało podburzenie stojących w kolejce ludzi. Na skutek jej zachowania jakiś wulgarny typ wyrwał mi kawę i wrzeszczał do ucha, że ma w d... moją legitymację inwalidzką. Stanisława Ostrowska.

Bimbrownicy z głuszy leśnej


"Dziennik telewizyjny" nie raz i nie dwa donosił o obławach na bimbrowników. Któregoś dnia ekipa "DTV" pojechała z milicjantami pod Warszawę, gdzie w okolicach linii kolejowej w kierunku Lublina stawały pociągi po to właśnie, by konduktorzy i pasażerowie mogli kupić bimber od miejscowych. W sąsiedztwie stacji kolejowej Sobolew w powiecie Garwolin leży wieś Milanów. W ciągu ostatnich lat wielu mieszkańców wsi ukarano za nielegalny wyrób alkoholu. Towarzyszymy dziś kolejnej akcji Milicji Obywatelskiej - relacjonował reporter po wzięciu na spytki mieszkającej przy torach gospodyni. Kobieta opowiedziała mu o pewnym człowieku, który nagabywał ją o alkohol.

- On mi mówi: "Niech mi pani przyniesie trzy litry bimbru...". A ja struchlałam.

- Kto zadawał pytanie?

- Kierownik pociągu! One stale się opóźniały, bo wysiadali i brali bimber.

- A kto koło torów sprzedaje ten bimber?

- Marciniak Wanda... - mówi gospodyni i zaraz zasłania ręką usta zawstydzona, że doniosła na sąsiadkę.

Następna sekwencja. Pies milicyjny wygrzebuje na polu buraków bańkę po mleku.

- Zobaczymy, co w niej jest - mówi milicjant i za chwilę triumfuje: - Bimber!

W latach 80. generał Wojciech Jaruzelski, abstynent absolutny, wydał bimbrownikom wojnę. W 1982 r. wszedł w życie słynny zakaz sprzedaży alkoholu przed godziną 13, który przetrwał aż do upadku PRL.

[ external image ]

Kampanie antybimbrownicze z lat 80. przypominały te z epoki Gomułki, ale w 1985 r. zaostrzono kary - za wytwarzanie większej ilości samogonu groziło więzienie bez zawieszenia. W stanie wojennym milicjanci wspierani przez wojskowe grupy operacyjne krążyli po wsiach i lasach w poszukiwaniu siedzib bimbrowników, a propaganda starała się nagłośnić ich sukcesy - spektakularne zatrzymania miały zniechęcić do pędzenia. Tu, wśród wiekowych buków i dębów, trzej panowie, zdecydowani przeciwnicy państwowego monopolu spirytusowego, aczkolwiek bynajmniej nie abstynenci, we własnym zakresie postanowili zaspokajać pragnienie. Milicja skonfiskowała niezbyt skomplikowaną aparaturę oraz system alarmowy w postaci sznurka, o który przewracać się mieli niezapowiedziani goście - relacjonował reporter "DTV".

Cała Polska pędzi


Na odcinku bimbrownictwa generał wskórał niewiele. Polacy wypijali tyle wódki, że Polmosy nie nadążały z produkcją, i jesienią 1981 r. władze wprowadziły na nią kartki, ale wycofały się z tego kroku już dwa lata później. Reglamentacja alkoholu spowodowała, że produkcja bimbru przybrała imponujące rozmiary - jak podaje prof. Kochanowski, w pierwszej połowie lat 80. w kraju działało ponad 150 tys. bimbrowni!

- Oficjalne szacunki mówiły, że 30 proc. alkoholu na rynku pochodzi z nielegalnego źródła, a w rzeczywistości mogła to być nawet połowa, bo w PRL zwykle zaniżano niekorzystne statystyki. Zależność była oczywista: im mniej cukru na rynku, tym więcej bimbru wyprodukowanego domowymi sposobami - mówi Krzysztof Bil-Jaruzelski, pomysłodawca Muzeum Bimbrownictwa powstałego w 2009 r. w Białymstoku. Muzeum to szybko zapełniło się kadziami i aparatami do destylacji, a niektóre przypominały bardziej wyposażenie fabryk niż urządzenia do domowego użytku. Większość pracowała w białostockich lasach jeszcze wiele lat po upadku komunizmu. - Ci, którzy pędzili bimber, byli pionierami wolności gospodarczej i konkurencji w Polsce - uważa Bil-Jaruzelski. - A nasze muzeum to nie tylko atrakcja dla turystów, ale także miejsce nostalgicznych spotkań - dodaje Bil-Jaruzelski.

Bimber pędzili również opozycjoniści. - Jeszcze z czasów wojennych pozostał stereotyp, że prawdziwy konspirator, po pierwsze, konspiruje, a po drugie, pędzi bimber. Pamiętam z lat 80. ludzi, którzy starali się sprostać takiemu wizerunkowi - śmieje się Wojciech Morawski.

Zmarły w 2012 r. bard "Solidarności" Przemysław Gintrowski śpiewał:

Gdy tak siedzimy nad bimbrem,
Ojczyzna nam umiera.
Piją w celach koledzy,
wolno się kręci powielacz.
Drukujemy ulotki o tym,
że jeszcze żyjemy,
Grozi nam za to wyrok 10 lat
więzienia.
Gdzieś niedaleko patrol jednego
z nas zatrzymał,
Pijemy jego zdrowie, w więzieniu
to mu się przyda.

Gintrowski też pędził. Zwykle przy brydżu. Potrzeba do niego czterech osób, ale w pewnym momencie jedna musi wyłożyć karty na stół i wyłączyć się z gry. - Mówi się, że to jest "dziadek", ale u nas miał on jedno zadanie: szedł do kuchni i dopatrywał tego, co tam bulgotało. A pędził się właśnie bimberek, który piliśmy w czasie gry - opowiadał Gintrowski.

Łza Korycińska i Duch Puszczy

Wbrew obawom władz zniesienie kartek na cukier 1 listopada 1985 r. nie wywołało gwałtownego wzrostu produkcji bimbru. Jak mówił na konferencji prasowej Messner, wówczas wicepremier ds. gospodarczych, rząd bardzo się bał, że ludzie rzucą się na cukier, ale zwiększone zakupy okazały się zjawiskiem sporadycznym. Messner, który na tej samej konferencji zapowiedział odejście od reglamentacji mięsa, kilka dni później został premierem.

- Gdyby nie sprawy gospodarcze i braki na sklepowych półkach, m.in. cukru, nie byłoby przynajmniej części protestów, które przyczyniły się potem do zmian - uważa Krzysztof Bil-Jaruzelski.

Bimbrownicy przetrwali Polskę Ludową. Jak mówi twórca Muzeum Bimbrownictwa, na Białostocczyźnie panuje moda na alkohole produkowane domowym sposobem. Na Podlasiu to bardzo szanowane trunki, a do najlepszych należą Łza Korycińska oraz alkohole z okolic Gródka, Michałowa i wsi Turośl. Można dyskretnie poprosić o ich skosztowanie. Koneserzy twierdzą, że to mistrzostwo świata - twierdzi Bil-Jaruzelski.

Sławę zyskał też Duch Puszczy, samogon pędzony w Puszczy Knyszyńskiej. Pojawił się nawet pomysł, aby zgłosić go do konkursu Podlaska Marka Roku. Tak się naturalnie nie stało, bo w III RP pędzenie samogonu pozostaje przestępstwem i bimbrownicy nadal muszą się kryć.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Wino znaczy wino tanie
Paweł Smoleński

[ external image ]
Według internetowego Wikisłownika "jabol" to "rzeczownik rodzaju męskozwierzęcego" i w tym sformułowaniu coś jest na rzeczy. Na cześć alpagi domorośli poeci układali liczne wierszowanki w rodzaju: "Chcesz mieć dzieci ładne, zdrowe/ kup im wino owocowe" albo: "Nic tak życia... (Wojciech Kryński / FORUM)

W PRL-u nazywały się pospolicie: Wino, Myśliwskie, Rycerskie, Zamkowe, Żubr, Okęcie. Za niepodległości nazwy stały się znacznie bardziej wyrafinowane, na przykład Kapitol, Texas, Arizona, Szeryf, Apacz, Szalony Koń, Szalony Janosik, Menello (z dopiskiem na etykiecie: "bianco"), Odlot, Kosmos, Komandos (strong), Chateau de Patyk czy Chateau de Jabol.

Niech to będzie kolejna miejska legenda, ale daję głowę, że zdarzyła się naprawdę. Nie wiem, ile w niej było przypadku, a ile prawdziwej wiedzy i wyczucia smaku (choć dzisiaj nie mam żadnej pewności, czy można nazwać to wiedzą, a zwłaszcza smakiem). Działo się to u schyłku epoki Edwarda Gierka, gdy na stołach koneserów szlachetnych trunków królowała niełatwa do zdobycia tunezyjska gellala lub fatima, niekiedy bułgarski cabernet albo rumuńskie cotnari, a kiedy ktoś upolował w delikatesach węgierski egri bikaver, mógł powiedzieć, że złapał Dionizosa, greckiego boga wina, za nogi (kupno greckiego wina raczej nie wchodziło wówczas w grę). Nic więc dziwnego, że młódź późnolicealna i akademicka, choć dalece nie tylko ona, w desperacji, ale też z przyjemnością, chwytała za wyroby rodzime i owocowe (tak przynajmniej stało na etykietach).

W owych więc czasach mój znajomy, dzisiaj człek szacowny i na odpowiedzialnym stanowisku, poprosił, by do kilku osobnych szklanek nalano mu owocowego trunku z różnych butelek. Oczywiście nie patrzył, co mu nalewano. Kiedy zaś w szklankach pojawił się płyn w kolorze ciemnych sików, znajomy jak wytrawny kiper brał do ust łyk, wykrzywiał wargi w ryjek, cmokał i mlaskał, a potem wydawał werdykt: "Okęcie, marzec tego roku", "Okęcie, czerwiec". Domorosły sommelier polskich win owocowych nie pomylił się ani razu, choć nie wiem, czy kiedykolwiek powtórzył swą sztukę. A że nie wypluwał smakowanego trunku, skończyło się tak, jak się skończyć musiało.

Alpaga, bełt, sikacz, żur

Nazywało się to alpaga i zostało uwiecznione w licznych piosenkach, np. "Autobiografii" Perfectu (Alpagi łyk i dyskusje po świt,/ niecierpliwy w nas ciskał się duch ). Ale też mówiło się o tym bełt (grupa Kombi śpiewała: Bełta parzący smak, oczu błysk, gniewu błysk ). Albo jabol (to zespół Big Cyc: Jacek i Agatka poznali się w szkole,/ ona była dobra z matmy, a on pił jabole ). Jedna z popularnych do dziś kapel rockowych nazwała się z angielska Acid Drinkers, a przecież "acid", czyli po polsku "kwas" albo też "kwach", to w slangu nic innego jak alpaga. Jeżeli jednak ktoś określał to mianem "żuru", to też było dobrze. Podobnie gdy stosował nazwy: "patykiem pisane", "czar pegeeru", "czar sołtysa", "jabcok", "siara", "wino marki wino" czy "wińsko".

Produkowało się toto najczęściej z jabłek, stąd kolor od słomkowego po niemal brunatny. Choć do przerobu na tanie wino (a raczej na napój alkoholowy winopodobny) nadawało się prawdopodobnie wszystko, to w pewnej mazurskiej spółdzielni spożywczej natknąłem się na "wino truskawkowe, wiosenne, bardzo słodkie", akurat ciemnoróżowej barwy. Zawartość alkoholu bywała wielce dowolna: od 8 do prawie 20 proc. (od czasu do czasu władza ludowa próbowała odgórnie zmniejszyć ilość alkoholu w alpagach do 16-17 proc.).

Tanim winem owocowym napełniano szklane butelki koloru zielonego, brązowego bądź przezroczyste, kapslowano (we wczesnym PRL-u metalowe kapsle były deficytowym artykułem importowanym) lub zatykano plastikowym korkiem, który wydłubywało się scyzorykiem albo odbijało. Odbijanie oznaczało wprawne uderzenie w dno butelki, ale tak, by jej przypadkiem nie zbić (podobno w latach 50. producenci używali jeszcze prawdziwego korka).

Cechowała ten wyrób również lokalność. W każdym zakątku Polski - prócz tanich win z największych krajowych przetwórni owoców - dostępne były produkty miejscowe, a więc w pewnym sensie ekskluzywne, bo nieosiągalne gdzie indziej. Lokalni artyści projektowali też etykiety, które prawdziwego rozmachu twórczego nabrały jednak dopiero za niepodległości.

Nie wypić, lecz obalić

Internet przypisuje posłowi Stefanowi Niesiołowskiemu takie oto peerelowskie wspomnienie: Jeśli ktoś nie pił taniego wina, to dla mnie jest podejrzany. Bo albo był wychowany w jakimś obrzydliwym luksusie, albo nigdy nie był młody .

Bo w czasach PRL-u dla wielu młodych tanie wino owocowe okazywało się pierwszym alkoholem wypitym w życiu - o piwo często nie było łatwo, podobnie jak np. papier toaletowy, zazwyczaj trudno osiągalny w sklepach i zdobywany w punktach skupu szkła i papieru po dostarczeniu makulatury lub pustych butelek, również po tanim winie.

[ external image ]

Smak był paskudny, a i miejsca degustacji tego trunku najczęściej równie podłe: skwerek, krzaki w parku lub nad miejscową rzeczką, za budką strażnika na parkingu, boisko szkolne. Nierzadko takie miejsca nazywano najpiękniejszymi na świecie - w Warszawie po stronie praskiej pod mostem Łazienkowskim o jednym z nich mówiło się "przylądek Kennedy'ego", ale zupełnie nie wiem, czy chodziło o odlot po wypiciu taniego wina (z prawdziwego przylądka w USA startują rakiety kosmiczne), czy tak po prostu owo miejsce nad Wisłą zostało nazwane.

Win owocowych się nie piło, lecz się je "waliło", "robiło", "ćwiczyło", "obalało", "łoiło" lub "zaprawiało". Często konsumpcję poprzedzała tzw. zrzutka, polegająca na tym, że każdy z uczestników wykładał parę złotych. Łojenie alpagi było liczone w grzdylach stanowiących mniej więcej taką samą miarę jak łyk. Żeby bełtem podzielić się po równo, można było odliczać, najczęściej do trzech, lub - sam słyszałem - mówić rytmicznie "Zdrowaś, Mario". Alpagę waliło się z gwinta albo z partytury, to znaczy prosto z butelki.

Stan uzyskany po wypiciu nazywało się "byciem zaprawionym", "nawaleniem" czy "uj...niem". Można było dodać, że jest się uj...ym jak szpadel, a nawalonym jak stodoła lub jak messerschmitt. Picie alpagi skutkowało nieodłącznym kacem, prawdopodobnie nieporównywalnym z żadnym innym zatruciem alkoholowym. Pijący bełta, zdaje się, nie przejmowali się tym wcale.

Skąd ten smak?

Legenda tanich win owocowych narodziła się wraz z Polską Ludową, choć i przed wojną były one produkowane. W 1947 r. nawet Stefan Kisielewski witał z nadzieją wina owocowe - pisze w "Historii pijaństwa w czasach PRL" Krzysztof Kosiński. I przywołuje słowa słynnego publicysty: Ludzie, pijcie wina krajowe! Od pół roku piję tylko krajowe wina i jestem zachwycony, a nierzadko - wstawiony . Kosiński dodaje jednak zaraz: Zapał dość szybko jednak minął. "Zmieniłem zdanie" - przyznawał samokrytycznie Kisiel, który po uraczeniu się winami "Amarant górski" i " Kruszwica" musiał skonstatować, że "zamroczenie i ból głowy bije tu wszelkie rekordy".

Wina owocowe zawdzięczały swój okropny smak oraz zapach, jak głosiła wieść gminna, dodawanej w procesie produkcji siarce (stąd nazwa "siara"), a ściślej - dwutlenku siarki, używanego powszechnie w przemyśle winiarskim i służącego do stabilizacji owocowego moszczu, zatrzymania procesu fermentacji lub czyszczenia aparatury. Spore ilości dwutlenku siarki pojawiają się w winach (zwłaszcza słodkich) także z renomowanych winnic, np. produkujących tokaj lub wina mozelskie.

[ external image ]

Może więc smak i smród siarki były w polskich winach wszechobecne ze względu na jakość owoców przeznaczonych do przeróbki? Na tanie wino nadawało się bowiem każde, nawet najbardziej zgniłe, zapleśniałe jabłko. A przecież z jabłek, o ile dobrze się je wyselekcjonuje, można wytwarzać trunki szlachetne, np. francuski calvados. Paskudny smak taniego wina to sekret technologii. Pewien internauta, który zapewnia, że pracował niegdyś przy produkcji tanich win, pisze: Owoce w absolutnie dowolnym rodzaju trzymać w skrzynkach trzy dni przy dobrym słońcu, aż zaczną lekko gnić i obficie pokryją się owadami Zawartość skrzynek wrzucić do prasy i jak najdokładniej wycisnąć, a otrzymany płyn przepuścić przez filtr. Nektar musi być klarowny. Na każdy litr dodać 1 gram pirosiarczynu potasu. Teraz trzeba nagrzać nektar do ok. 65 stopni i ostudzić. Gdy temperatura spadnie do ok. 45 stopni, wlać obliczoną ilość spirytusu, tak aby jego stężenie wynosiło np. 15 proc. objętościowych. W tym momencie powstaje wino. Jeszcze ciepłe wlewamy do butelek i kapslujemy . Nie wiem, czy to prawda, ale brzmi wystarczająco obrzydliwie, by było prawdziwe.

Wszelkie smakowe wynalazki, np. wino czekoladowe, bananowe, ananasowe czy miętowe, to już zdobycz pierwszych lat III RP.

Za komuny i niepodległości

W PRL-u nazywały się pospolicie: Wino, Myśliwskie, Rycerskie, Zamkowe, Żubr, Okęcie itp. Do najbardziej wymyślnych nazw należał z pewnością Wigraszek dostępny w regionie augustowskim i na Mazurach. Nazwy poetyczne pojawiły się później. Na przykład wino Dobre (od powiedzenia: "Tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie"), Byk (było ich kilkadziesiąt rodzajów) i Skurczy-Byk, Strzał Mocny, Expert, Belzebub, Bachus, Komuna, Tur, Bolszewik czy Anna Karenina. Albo Całodobowe (od całodobowych sklepów z alkoholem), Kapitol, Texas, Arizona, Szeryf, Apacz, Szalony Koń, Szalony Janosik, Menello (z dopiskiem na etykiecie: "bianco"), Odlot, Kosmos, Komandos (strong), Chateau de Patyk i Chateau de Jabol (oba podpisane: "dobre na kaca"), Przeznaczenie, a nawet Platon. Jabola zwanego Mamrot, który, co oczywiste, pojawił się na rynku, walą na ławeczce przed sklepem bohaterowie serialu telewizyjnego "Ranczo". Dołóżmy jeszcze Kici-Kici, Go-Goo, Pokusę, Rozkosz, Atrakcję, Balet, Bagdad, Extazę (lub Ekstazę), Sex, Kuszące Wisienki, Cycatkę, Stellę, Violę, Czarną Perłę, Dwadcat Piat czy Nimfę - wszystkie obowiązkowo z biuściastymi, półnagimi blondynami na etykietach. Bogactwo nazewnictwa tanich win wydaje się niewyczerpane.

Za III RP na etykietach pojawiły się również nazwy slangowe. W południowej Polsce lokalną popularność zdobyły wina Alpaga Parkowa i Alpaga Bramowa. Na etykiecie jednej widzimy faceta leżącego na ławce w parku, na drugiej gościa podpierającego bramę.

Lobby alpagowców

Krzysztof Kosiński zauważa, że choć oficjalnie władza ludowa zwalczała pijaństwo (istniała Stała Komisja Rady Ministrów ds. Walki z Alkoholizmem), to jednak lobby proalkoholowe z reguły brało górę. Należały do niego spółdzielnie Społem i Samopomoc Chłopska, dyrekcje państwowych gospodarstw rolnych, w których działały tzw. gorzelnie rolnicze (30 proc. PGR-ów było rentownych tylko dzięki produkcji spirytusu), zarządzający handlem hurtowym i detalicznym oraz ajenci sklepów. W efekcie mimo kolejnych ustaw antyalkoholowych produkcja tanich win rosła, a od początku lat 60. XX w. dzięki zaleceniu Ministerstwa Handlu Wewnętrznego alpagi są dostępne w sklepach "ogólnospożywczych, cukierniczych i owocowo-warzywnych". A wszystko to na przekór ostrzeżeniom psychiatrów i psychoneurologów, że picie tanich win ma zgubne skutki zdrowotne i "jest dobrą zaprawą do picia wódki".

[ external image ]

W połowie lat 80. - pisze Kosiński - szacowano, że wydatki na alkohol przewyższały o 40 proc. wydatki na mięso, a o 60 proc. wydatki na ubranie. Innymi słowy, Polacy wydawali na alkohol pieniądze, których nie mogli przeznaczyć na inne cele z powodu "braku i niedoborów". Alkohol okazywał się więc specyficznym bezpiecznikiem antyinflacyjnym . A kilka akapitów wcześniej zauważa: Nietrudno sobie wyobrazić, że zaplanowanie budżetu, np. w połowie lat 80., bez uwzględniania zysków z monopolu spirytusowego byłoby niemożliwe, choć to właśnie w tym czasie propaganda nagłaśniała zaangażowanie administracji państwowej w zwalczanie pijaństwa. Niewątpliwie również wpływy ze sprzedaży alpagi odgrywały pewną rolę w rachubach PRL-owskich planistów.

La patik

Jabol trafił nawet na strony internetowe angielskojęzycznej Wikipedii. W 1971 r. Edward Stachura, autor kultowy i postrzegany jako wolny ptak PRL-u, pisał o jabolu w swej "Siekierezadzie". A chodziło mu o to, że przed wyjściem na wiejską zabawę nalewa do manierki prawdziwy bimber, bo - dawał głowę - w bufecie jeno będą wina cieniutkim patykiem pisane, la patik, jak my je nie wiadomo dlaczego z francuska nazywali . Działo się tak, by młodzież, skora do mocniejszych trunków, zbyt szybko się nie popiła. Tak alpaga w intencji władzy ludowej stała się narzędziem walki z pijaństwem.

W opowiadaniu "Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy" Jan Himilsbach pisał: W ciągu tych kilku dni, a często i całych tygodni, kiedy przychodzili tu codziennie od rana [do biura pośrednictwa pracy], zdążyli poznać się, a często nawet zaprzyjaźnić. Często rozmawiali o tym i owym, pili tanie i ohydne wino za dwadzieścia złotych butelka, popularnie nazywane czar pegieeru .

Wino owocowe prócz rockowych piosenek i literatury zawędrowało również w inne rejony kultury popularnej zarówno w PRL-u, jak i w III RP. W "Seksmisji" Juliusza Machulskiego bohaterowie znajdują w podziemnych korytarzach stary kalosz, a w nim butelkę po alpadze (na etykiecie napisane "Wino"), która przetrwała zagładę cywilizacji. Wniosek z tego - jak mówi Maks Paradys (Jerzy Stuhr) - "Hej! Nasi tu byli!".

W filmie "Skazany na bluesa", historii lidera zespołu Dżem Ryszarda Riedla, wyreżyserowanym przez Jana Kidawę-Błońskiego, oglądamy scenę, w której główny bohater bierze udział w zawodach obalania jabola na czas.

W słynnym dokumencie "Arizona" zrealizowanym przez Ewę Borzęcką w 1997 r. mieszkańcy wsi Zagórki pod Słupskiem, gdzie u progu III RP zlikwidowano PGR, zajmują się głównie piciem alpagi, tytułowej Arizony właśnie. Nie wydaje mi się jednak, by ten obyczaj spędzania wolnego czasu nastał we wsi wraz z niepodległością. Mniej więcej w tym samym czasie słyszałem opowieści robotników rolnych z upadłych PGR-ów, porzuconych gdzieś w Beskidzie Niskim lub w Bieszczadach, że tamtejsze tanie wino służyło u schyłku PRL-u i na początku III RP za walutę. Kiedy nie było pieniędzy na wypłaty, zarządcy płacili węglem na zimę, zgodą na zabicie świni lub owcy albo flaszkami alpagi.

Postscriptum

Według Muzeum Tanich Win w Polsce produkuje się ok. 2,5 mln butelek jabola miesięcznie. W początkach lat 90. XX w. alpagi produkowało ok. 200 przetwórni owocowych. W 2010 r. Najwyższa Izba Kontroli ustaliła, że co czwarta butelka taniego wina nie trzyma żadnych standardów. Od kilku lat spożycie bełtów podobno spada.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Między Kamerą a Trójkątem Bermudzkim
Paweł Smoleński

[ external image ]
Zdjęcie zrobione w 1963 r. w klubie Hybrydy, które stanowiły jeden z wierzchołków tzw. trójkąta bermudzkiego. Hybrydy, klub studencki, w praktyce były dostępne dla każdego. Powstały pod koniec lat 50. i działają do dziś. Pierwsza siedziba klubu mieściła się przy ul. Mokotowskiej 48, w kamienicy, gdzie mieszkał niegdyś słynny pisarz Józef Ignacy Kraszewski. W 1973 r. klub zawiesił działalność, którą wznowił w 1977 r. w nowym lokalu przy Kniewskiego 7/9 (dziś jest to z powrotem ul. Złota) (Fot. TADEUSZ ROLKE)

W czasach, o których tu piszemy, piło się dużo, i często na umór. Janusz Minkiewicz, wybitny satyryk oraz bywalec, na pytanie, ile pije, odpowiadał: łatwiej mi będzie powiedzieć, ile piję, kiedy nie piję. Otóż, kiedy nie piję, to piję pół litra.

Trzeba mieć świadomość, że wchodzimy za opłotki miejskiej legendy. Co w niej prawdziwe, co przesadzone, a co wymyślone dla draki? Sprawdzić to trudno, a i bez sensu, bo legenda musi być barwna, a nie od początku do końca prawdziwa. Legenda ta rodziła się w czasach, kiedy późnolistopadowy deszcz był bardziej dokuczliwy i paskudny niż dzisiaj, a ze zmokłych, dziurawych warszawskich ulic, z murów pokrytych liszajami skruszałego tynku wydobywał kolejne, jeszcze bardziej dołujące odcienie szarości, smutku i beznadziei. Czyli w latach 50. i 60., a umocniona została w dekadzie następnej.

Przecież dobrze wiadomo, że wówczas po "kalece" (albo "inwalidzie" - termin ten zależał od knajpy i odmiany slangu), czyli tatarze z wbitym jednym jajkiem, lub meduzie (galaretce wieprzowej, w późnym PRL-u zastąpionej, z braku świń, drobiową) skonsumowanych wieczorową porą i obowiązkowo popitych "lornetą" (dwie setki w tzw. literatkach) można było się porzygać, a nawet solidnie zatruć (z tego powodu z czasem do tatara nie dodawano jajka - bo salmonella na skorupkach albo inne świństwo). A i tamta wódka smakowała często paskudnie.

Ale legenda to rzecz święta. Pewnie każdy chciał się przyłączyć do jej bohaterów nieco bardziej wolnych, ale często tak samo pijanych jak te szaraczki z Marszałkowskiej, Targowej, Kasprzaka, Puławskiej.

Legenda przyciągała również tych ciut za młodych, by mogli się do niej choć na chwilę podłączyć naprawdę. Choć przecież byli jej naocznymi świadkami, a o początkach mogli (jeśli się trochę postarali) przeczytać w literaturze zakazanej. Warszawski SPATiF, Ściek czy SARP, a wcześniej Kameralna, nocna i dzienna, odwiedzana przez np. Marka Hłaskę, jawiły się im jako miejsca magiczne, lecz z przyczyny późnego urodzenia niedostępne.

Kameralna

Legendę - być może jako pierwszy - zaczął zapisywać Leopold Tyrmand, a po nim Marek Hłasko, wielki pisarz, którego bardzo bolały świat i socjalistyczna Polska, emigrant wyrzucony z księgarń PRL-u, a więc również dlatego niezwykle poczytny. W wielu domach były pożółkłe tomiki jego opowiadań, wydane po październikowym przełomie 1956 r., a w niewielu publikacje polskich oficyn emigracyjnych.

Pisał Hłasko: Kameralna była restauracją pomyślaną bezbłędnie i dzieliła się na trzy części: Kameralna dzienna pierwsza, Kameralna dzienna druga i Kameralna nocna. Odkrywczość tego pomysłu gastronomiczno-architektonicznego polegała na tym, że można było zacząć pijaństwo w Kameralnej drugiej dziennej już wcześnie rano; po czym można było przejść na obiad do Kameralnej pierwszej, bawić się kielichem do wieczora, kiedy to otwierano Kameralną nocną, i tam dopiero wyrobić się towarzysko i dramatycznie.

Do Kameralnej dziennej pierwszej i drugiej mógł wejść każdy łachudra; natomiast w Kameralnej nocnej obowiązywała pewna etykieta: otóż gość musiał mieć krawat i marynarkę. To nieważne zupełnie, że konsument mógł zostać akurat wyciągnięty po dwudziestu czterech godzinach ze śmietnika - musiał mieć tylko marynarkę i krawat.

Hłasko ukuł dla swojej prozy termin "prawdziwe zmyślenie" - było tak, jak pisał, a przynajmniej mogło tak być, chyba że było jeszcze gorzej. Tak więc działo się w Kameralnej nocnej a działo, i nieważne, że następnego dnia męczył kac, galopada ponurych myśli, a może nawet wyrzutów sumienia. Od czego w końcu były Kameralne dzienne i metoda klin klinem.

Nad moralnością publiczną i zachowaniem spokoju czuwali szatniarze oraz kierownik Sali. Pamiętam - pisze Hłasko - jak kiedyś po straszliwej bójce, którą już zlikwidowano i pozamiatano z parkietu zęby, kierownik nocnej wszedł i tragicznie wzniósłszy prawicę, zawołał: " Panowie! Ogólna buźka i spokój", po czym Sarmaci poczęli bawić się dalej. Jeśli któryś z Sarmatów wyróżniał się przesadną wesołością i trzeba było wzywać do niego milicję, otrzymywał zakaz wstępu do Kameralnej na czas ustalany kolegialnie przez kierownika Sali i szatniarzy. Ale była to kara straszliwa. (...)

Rokujący świetne nadzieje na przyszłość alkoholik, kolega Wojciech Frykowski, zirytował się pewnego dnia na zbyt opieszałego kelnera i aby mu dać znak do rozpoczęcia działalności, rzucił w niego ogórkiem, ponieważ jednak stopień rozbawienia kolegi Frykowskiego uniemożliwiał mu celność ciosu, ogórek trafił w barmana, poważnego starca w okularach, po czym odbił się od okularów i trafił w samotnego konsumenta trującego się przy barze, który nie czekając na wyjaśnienia, wymierzył barmanowi cios w czaszkę, co stało się hasłem do ogólnej bójki w myśl zasady WSZYSCY PRZECIWKO WSZYSTKIM. Akurat znajdowałem się w szatni, kiedy wbiegł barman.

- Trzy radiowozy z bananami! - krzyknął do szatniarza.

Szatniarz wbiegł na salę i przez chwilę taksował walczących fachowym spojrzeniem. Po czym wrócił do szatni.

- Dwa z bananami też będzie dosyć - oświadczył; następnie zaczął łączyć się z milicją.

"Radiowóz z bananami" był jednostką miary, którą personel Kameralnej mierzył poziom rozbawienia gości. Na małą awanturę wystarczał jeden. Hłasko pisze, że za jego czasów górnej granicy nie ustalono.

Pisze też, że najsympatyczniejszym szatniarzem był pan Miecio, chłop bardzo postawny i silny, który nigdy nie bił gości po głowach i szczękach, lecz tylko zgarniał ich do kupy - zupełnie jak oko radaru kondensujące tysiące mil morskich - i wyrzucał za drzwi z siłą tornada, tak że goście rozpłaszczali się na murze po przeciwległej stronie ulicy Foksal, wpierw Młodzieży Jugosłowiańskiej, a jeszcze przedtem Pierackiego. Inni szatniarze wyrzucali za gośćmi ich palta, kapelusze i laski, jak również inne atrybuty męskiej elegancji, życząc im przy tym dobrej nocy lub mówiąc: "Pan redaktor jest już zmęczony''.

W końcu pana Miecia też wyrzucono z Kamery, jak pieszczotliwie przezywano knajpę. Hłasko dowiedział się o tym w dniu pogrzebu Bolesława Bieruta.

Miło czytać tak smaczne kawałki o rozrywkowej stronie życia PRL-u lat 50. Opowieści o Kameralnej, tamtejszych grach i zabawach szły w miasto, więc nic dziwnego, że stanowiły kapitalną pożywkę dla balowników następnych dekad. Ale warto rozkoszować się nimi, czytając równolegle "Pętlę" tego samego Marka Hłaski, wedle której w 1958 r. Wojciech Jerzy Has zrobił przejmujący film o losie i końcu alkoholika. Zresztą sam Hłasko umarł najpewniej dlatego, że przesadził z koktajlem alkoholu i środków nasennych. Przypadkiem; jego przyjaciele nigdy nie uwierzyli w samobójstwo. Stało się to w niemieckim Wiesbaden w 1969 r. Miał 35 lat.

https://www.youtube.com/watch?v=6mT5dk8jouQ
Pętla 1957 PL cały film


Trójkąt bermudzki

Z Kamery było tylko o rzut kamieniem do "trójkąta bermudzkiego" położonego w rejonie ulicy Mokotowskiej. Jego wierzchołki to studencki, lecz w praktyce dostępny dla każdego klub Hybrydy, bar Przechodni, położony niemal vis-a-vis klubu, i lekarska poradnia chorób skórnych.

[ external image ]
Bramkarzem w Hybrydach był - pisze Janusz Głowacki - obecnie znany producent filmowy, który wpuszczał za dychę wszystkich: uczennice, badylarzy, cinkciarzy, aktorki, piosenkarzy, tajniaków i czternastoletnią Ewunię, która na pytanie ojca: " Czy ty aby, córeczko, za wcześnie nie zaczynasz?", odpowiedziała: " Tatusiu, ja już zaczynam wychodzić z obiegu"... Na zdjęciu Janusz Głowacki w 1969 r.

Bez problemu uchodził też za studenta pięćdziesięcioletni utracjusz, rotmistrz Andrzej Rzeszotarski, przepuszczający tajemniczego pochodzenia pieniądze i zajmujący pierwsze miejsce na nieoficjalnej wtedy liście najbogatszych Polaków. Za rotmistrzem snuł się jak cień eseista i aktor Adam Pawlikowski, nazywany Dudusiem, którego szlachetny profil, znany z filmu " Popiół i diament", przyciągał dziewczyny i uświetniał zabawy Rzeszotarskiego w jego wytapetowanym pięćsetkami mieszkaniu. Rotmistrz miał czerwonego długiego forda z odkrywanym dachem i olbrzymiego kierowcę o ksywce Cegła. Jak duch z lepszego świata przesuwał się tym fordem po Nowym Świecie, wzbudzając rozpaczliwą tęsknotę i zazdrość nas, studiujących nędzarzy.

W Hybrydach tańczono rock and rolla i twista, podrywano i pito, ale podobno tylko piwo i wino. Tam - opowiada Głowacki - rozpoczynał długą noc opętany jak gracz Dostojewskiego manią hazardu kapitan Służby Bezpieczeństwa, postrach pokerzystów, bo kiedy przegrywał, wyciągał rewolwer i zabierał się całkiem konkretnie do popełnienia samobójstwa. Natychmiast pocieszano go i wręczano przegraną kwotę. Nie trzeba było wiele wyobraźni, żeby przewidzieć, czym by się skończyło dla grających znalezienie w mieszkaniu ciała oficera służb specjalnych.

Bar Przechodni służył do tego, by nabrać wigoru przed tańcami w Hybrydach. Konsumowano w nim czystą wódkę i piwo na popitkę. Do przychodni skórnej trafiali zaś ci, którzy lekceważyli solidarnie wypisywane kopiowymi ołówkami spostrzeżenia o prowadzeniu się i aktualnym stanie zdrowia koleżanek ze studiów, młodziutkich gwiazdek teatru, filmu i estrady, a także panienek z miasta. Z tymi informacjami rozsądek nakazywał się zapoznać przed wyznaniem swojej wybrance miłości. Na przykład ostrzeżenie: "Paszcza - dodatnia" czy "Dolores - niepewna" powinno dawać do myślenia. Oczywiście wiadomo, że zawsze znajdą się ludzie głusi na wszystkie przestrogi, jakie daje nauka, zwłaszcza po wizycie w barze Przechodnim.

Za to w przychodni znikały podziały klasowe i zawierało się ciekawe znajomości. Obok młodych, zranionych w uczuciach romantyków, a także mężczyzn bez zasad i kobiet bez złudzeń z tak zwanej inteligencji stałymi gośćmi byli przedstawiciele środowisk robotniczych, którzy namowy przepracowanej lekarki zachęcającej do stosowania prezerwatyw zbywali argumentami ekonomicznymi: "Prezerwatywy kosztują, a wy leczycie za darmo".

W przychodni Głowacki poznał, jak pisze, Jana Himilsbacha, jeszcze przed debiutem literackim i aktorskim.

https://www.youtube.com/watch?v=YEOOXLRNPn8
Janusz Głowacki o Warszawie epoki Gomułki i Gierka

Rotmistrz Rzeszotarski zaś, co niejako było do przewidzenia, przepuścił w końcu wszystko, stracił protektorów z milicji i władz i koniec końców wyskoczył przez okno.

Co pito?

Wszystko - wódki gatunkowe i czyste, wina węgierskie, rumuńskie, bułgarskie, z egzotycznej Tunezji i Algierii oraz swojską owocową alpagę, zwaną również żurem, kwasem lub bełtem. Ci przy forsie - nawet francuzy, czyli brandy pośledniej raczej jakości, oraz inne trunki z tzw. eksportu wewnętrznego.

Głowacki pamięta, jak do drogerii na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko kościoła Świętej Anny, przyszli dwaj klerycy i poprosili o 12 wód brzozowych. Sprzedawczyni usłużnie postawiła buteleczki na ladzie i powiedziała: "O, widzę, że jakieś większe przyjęcie się szykuje".

Na fioletowy denaturat mówiło się "oślepek" i podobno dla większej pewności filtrowano go przez kawałek chleba. Zdarzała się politura, a nawet oczyszczona benzyna lotnicza, czyli składniki z koktajli opisanych przez Wieniedikta Jerofiejewa w arcydziele o pijaństwie pod tytułem "Moskwa - Pietuszki", niedostępnym w księgarniach, więc wydanym w drugim obiegu. Jerofiejew, pisarz wielki, stworzył raptem kilka książek i dramatów. Swojego pijaństwa nie przeżył. Miał 52 lata.

Kto pił?

Wszyscy, bez różnic środowiskowych, nie oglądając się na płeć, wykształcenie, zawód, miejsce pracy, stan cywilny i przynależność partyjną.

Ile pito?

Dużo. Janusz Minkiewicz, autor wiersza o Leninie w Poroninie, który wielu urodzonym i chodzącym do szkoły w PRL-u zatruwał dzieciństwo, ale też piekielnie inteligentny i wybitny satyryk oraz bywalec, na pytanie, ile pije, odpowiadał: "Łatwiej mi będzie powiedzieć, ile piję, kiedy nie piję. Otóż kiedy nie piję, to piję pół litra".

Gdzie pito?


Gdzie popadło. Popularny był tzw. szlak hańby, wiodący od winiarni U Fukiera na Rynku Starego Miasta do SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich, czyli Traktem Królewskim, przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, plac Trzech Krzyży. Szlak miał liczne wypustki: do Ścieku na Trębackiej, czyli klubu filmowców, znajdującego się w piwnicy i otwartego do trzeciej-czwartej nad ranem. Na Foksal, do Kamery. Pisarz Ireneusz Iredyński lubił Hotel Europejski. Kto inny wolał Bristol. Studenci przesiadywali w Harendzie, gdzie wpadali Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz. Nocą można było zahaczyć się w pobliskiej Staropolskiej.

Jak pito?


Na umór. Peerelowskie picie było często do dna, do zatracenia - wspominał Głowacki. - Tak się piło u Zdzisia Maklakiewicza, w tym mieszkaniu, które pokazuje palcem Chrystus dźwigający krzyż w kościele na Krakowskim Przedmieściu. Tam lądowało nad ranem kilkanaście osób. Prawie nikt nikogo nie znał, a już za chwilę zawierało się przyjaźnie do grobu i spotykało kobietę swojego życia. A rano - straszne przebudzenie. Pierwszy odruch to sprawdzanie, czy ma się zegarek i portfel. Dwa ruchy, pach, pach. Chwila ulgi i znów straszne pytanie: kim jest ta kobieta, która chrapie obok?

SPATiF


O SPATiF-ie Głowacki napisał tak: Dyskutowało się Heideggera i aktualny kurs dolara, szanse odzyskania niepodległości i napicia nierozcieńczonego jarzębiaku, zrobienia dobrego filmu i okradzenia bogatego Szweda przy barze. Przychodzili tu aktorzy i ladacznice, reżyserzy i prości alkoholicy, pisarze reżimowi i opozycyjni, za którymi sunęli tajniacy... Po paru setkach czystej do rozpoczynających karierę absolwentek szkoły teatralnej podchodzili kolejno młodzi reżyserzy, proponując im główne role.

- A jaki jest tytuł tego filmu? - pytały bardziej doświadczone i słysząc na przykład, że " Popiół i diament", odpowiadały: - A w tym to ja już sześć razy zagrałam.

(...) Do SPATiF-u zaglądał i Jerzy Turowicz, i młodziutki Marcin Król, Henryk Bereza, Paweł Hertz, i znakomity tłumacz Henryk Krzeczkowski. Jerzy Andrzejewski walczył tu z bardzo kiedyś wpływową krytyczką Alicją Lisiecką o duszę Krzysia Mętraka (umarł, gdy miał 48 lat, we wspomnieniach "pił, pisał i drukował za dużo, rozmieniał swój świetny talent na drobne"). Tutaj ze Zdzisiem Maklakiewiczem i Markiem Piwowskim wymyślaliśmy rozmowę o polskim filmie w " Rejsie". Nienagannie elegancki Antoni Słonimski opowiadał, jak było, a obok było, jak jest. Kiedyś weszła starsza kobieta ze śladami wielkiej urody. Wbiła wzrok w pana Antoniego. On zerwał się i zawołał: "Loda!", ona krzyknęła "Tosiek!". I to była Loda Halama, wielka gwiazda przedwojennych kabaretów. Spotkali się po wielu latach, bo pani Loda mieszkała na stałe w Londynie...

Elegancka część towarzystwa, czyli Antoni Słonimski, Paweł Hertz, Julian Stryjkowski czy Adam Ważyk, wychodziła koło jedenastej. A potem, jak by napisał Sergiusz Jesienin - alkoholu rozlewała się rzeka. Między stolikami zaczynał krążyć krytyk z " Trybuny Ludu" i w napadach dostojewszczyzny szlochał: "Boże, jaka ja jestem straszna świnia", i błagał, żeby mu ktoś napluł w twarz.

O SPATiF-ie Głowacki napisał tak: Dyskutowało się Heideggera i aktualny kurs dolara, szanse odzyskania niepodległości i napicia nierozcieńczonego jarzębiaku

Do szatni wynoszono i układano pod opieką Franka Króla aktualnych mistrzów olimpijskich. Tajniacy skarżyli się na niską jakość aparatury podsłuchowej, a miejscowy chochoł Zdzisio Maklakiewicz zaczynał swoje opowieści "o polskim bohaterze niedorzecznym" albo brzdąkał na pianinie i śpiewał: "Wczoraj szedłem po Warszawie. Gołąb nasrał mi na głowę. Ja, dlaczego zawsze ja? Warszawa milion mieszkańców ma". To był troszkę taki "Titanic", tyle że nie tonął i woda najwyżej do kostek.

Odrobinę też Bal u Senatora. Tyle że sami swoi i czasy łagodniejsze... Kiedyś grał trzyosobowy zespół. Tańczyli wszyscy, aktualny kierownik wydziału kultury KC Aleksander Syczewski i polujący na każdą możliwość wywołania bójki młodzi lirycy z pisma "Współczesność". Andrzej Brycht, przed ucieczką na Zachód ulubieniec władzy, i autorzy ostro cenzurowani. Tańczył marcowy reżyser Bohdan Poręba i pobity w Marcu przez tak zwany aktyw Stefan Kisielewski. Wschodzące gwiazdy reżyserii Janusz Kondratiuk i Janusz Zaorski oraz wszystkie kelnerki. Pisarz ideolog płk Zbigniew Załuski tańczył z godnością, bo wiedział, że przed knajpą czeka na niego czarna wołga i szofer w mundurze. A obok, wywracając się na stoliki, w zawiązanej na głowie chustce wywijał swoją "polkę-treblinkę" Janek Himilsbach.

Janusz Minkiewicz

W SPATiF-ie bywał Janusz Minkiewicz, przynależny z całą pewnością do "Warszawy nocnej". Debiutował przed wojną. Głowacki wspominał, że był mistrzem satyry i ulubionym uczniem Tuwima i Słonimskiego. Janusz Minkiewicz pił duszkiem jarzębiak i nigdy nie był pijany, przyglądał się, wolał słuchać, niż mówić. Czasem jednak się odzywał.

[ external image ]
Kiedy ktoś wychwalał "Kanał" Wajdy, Minkiewicz skrzywił się i wymamrotał: "Ja to widziałem w kolorze" - wspominał Głowacki. Na zdjęciu Janusz Minkiewicz (pierwszy z lewej) w SPATiF-ie, słynnym lokalu Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu w Alejach Ujazdowskich, w towarzystwie m.in. Olgi Axer, żony malarza i scenografa Ottona Axera..

Czyjeś patriotyczne deklamacje na temat ostatnich chwil Adolfa Hitlera z Alekiem Guinnessem skomentował ponuro: "Bardzo piękny film. Tak smutno się kończy". Kiedyś wszedłem do SPATiF-u z korespondentem "New York Timesa". Wszystkie stoliki były zajęte. Zapytałem Minkiewicza, czy możemy się przysiąść. Pokręcił przecząco głową: "Powiedz temu Amerykaninowi, że jak nie przyszli w 1945, to teraz niech spierdalają".

Podobno takiego miejsca jak SPATiF nie było nigdzie na świecie.

Bywalcy i wytrwali ze SPATiF-u przenosili się do Ścieku. Wówczas latem pod knajpą ustawiał się sznur polewaczek. Kurs na Trębacką - twierdzi Głowacki - kosztował sto złotych. Z polewaniem - pięć dych więcej.

Koszta

Ale też prof. Wiktor Osiatyński, który - jak sam przyznaje - kilkanaście lat spędził w SPATiF-ie i w Ścieku, opowiadał mi, że PRL-owskie (zresztą - każde) życie z gorzałą, nocne nasiadówki i wędrówki "szlakiem hańby" nie były wcale ani tak śmieszne, ani imponujące.

Po pierwsze - koszta. Te czysto fizyczne wyglądają tak, że połowa z nas już nie żyje. Mieszkałem kilka lat na osiedlu Groty, które w Ścieku nazywano trójkątem bermudzkim [to inny trójkąt niż ten, o którym pisze Głowacki]. Na jednym rogu mieszkał Jonasz Kofta, na drugim - Irek Iredyński, na trzecim - ja. Jak ktoś się tam zawieruszył, mógł tygodniami koczować, bo zawsze u kogoś można było się napić. Dwa stożki tego trójkąta już nie żyją. Mnie się udało, bo wyjechałem do Ameryki.

I dalej: Bardzo mało ludzi potrafiło pić codziennie i tworzyć. Te ściekowe spotkania były potwornie depresyjne, smutne i samotne. Szukaliśmy przezwyciężenia samotności i depresji, którą zapewne każdy z nas nosił w sobie, lecz tam ona pogłębiała się w dosyć pustych rozmowach. Prawie nie pamiętam twórczych dyskusji, głównie anegdoty, jak się upiliśmy albo jak ktoś się upił, te same historie powtarzane bez końca. Wesoła może być jakaś jedna anegdota, opowiedziana w innym towarzystwie. Lecz lata spędzone przy tych samych stolikach były - zapewniam - przerażające. Zresztą po to piliśmy, bo w inny sposób nie umieliśmy z tego przerażenia wyjść.

Wmawiano sobie, że pije się przez Ruskich i komunę. Albo - bo nie puścili tekstu, cenzura schlastała artykuł, jakiś partyjny kacyk od kultury odrzucił scenariusz, położył film na półkę. "Tylko wódka zapomnienie da" - jak śpiewał harmonista w "Pętli" Hasa. Głowacki mówił: "Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty - sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel zakapował - półtora, nasi przegrali z Ruskimi w nogę - trzydniówka".

Ludzie, również ci najzdolniejsi, najbardziej wybitni oraz najwrażliwsi, niszczyli - znów Janusz Głowacki - "swój świetny talent i zdrowie". W końcu odchodzili.

Wiktor Osiatyński: Byli ludzie, którzy wpadali do Ścieku raz w tygodniu, zjadali obiad, wypijali dwie wódki. Ale nie należeli do bywalców, a wśród bywalców więcej było rozpaczy niż radości życia. Zrazu nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przestałem tam chodzić, a gdy po 15 latach wszedłem do Ścieku, zobaczyłem tych samych bywalców przy tych samych stolikach, tak samo pijących, prowadzących tę samą rozmowę. Wtedy uświadomiłem sobie, że lata, które tam spędziłem, były w jakimś sensie stracone... Zrobiło mi się żal. Z bezradnej rozpaczy ściekowego pijaństwa zdawałem sobie sprawę już wtedy.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Marek Hłasko. Samotność króla Kameralnej
Marta Grzywacz

[ external image ]
''Książki warto pisać tylko wtedy, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu; pisanie jest rzeczą bardziej intymną od łóżka; przynajmniej dla mnie'' - napisał w "Pięknych dwudziestoletnich". Na zdjęciu Marek Hłasko przy swojej słynnej maszynie do pisania w... (Fot. archiwum Marka Hłaski/East News)

Marek Hłasko nie był brutalem i alkoholikiem, który rozkochiwał w sobie kobiety, ale miłym, wrażliwym, zdolnym chłopakiem, który pił, żeby odreagować życie. I to wcale nie on uwodził kobiety, lecz przeciwnie, to kobiety jego uwodziły. Z Andrzejem Czyżewskim rozmawia Marta Grzywacz

Tak przynajmniej twierdzi Andrzej Czyżewski, kuzyn pisarza i autor jego biografii zatytułowanej "Piękny dwudziestoletni".

Legenda Kamery

Pojawiał się około północy jak duch. Latem w szoferskiej skórze, zimą w szoferskim kożuchu. Wszyscy cisnęli się do baru, żeby zobaczyć, usłyszeć, otrzeć się. Przez niego w Kameralnej zawsze brakowało miejsc. Tylko najodważniejsi ośmielali się do niego odezwać, bo kto się głupio odezwał, dostawał w zęby. No i snoby, którym wszystko imponowało. - Widziałeś, jak mi Hłasko dał w zęby? (HENRYK GRYNBERG, "UCHODŹCY")

Marta Grzywacz: Pamięta pan Marka Hłaskę z czasów, kiedy brylował w warszawskiej Kamerze, czyli restauracji Kameralna?

Andrzej Czyżewski: Pamiętam, ale legenda Kameralnej nie jest w pełni prawdziwa, bo wynika z niej, że nic innego nie robił, tylko pił, podrywał dziewczyny i dawał w zęby. A to nieprawda. Przez te kilka lat, od debiutu w 1954 r. do wyjazdu z Polski w 1958 r., bardzo dużo pisał i męczył się przy tym okropnie, bo wcale łatwo mu nie szło. Wiem to, bo jego pierwsze opowiadania powstawały u mnie w domu, we Wrocławiu. To w tamtym okresie napisał "Pierwszy krok w chmurach", "Pętlę", "Ósmy dzień tygodnia", trzy scenariusze do filmów opartych na jego opowiadaniach i tworzył teksty publicystyczne dla tygodnika "Po Prostu". Podobnie było później za granicą. Od 1962 r. co roku wydawał książkę, a mówiło się o nim, że jako pisarz oderwany od ojczyzny nie potrafi tworzyć.

A może to pan chce go widzieć tylko jako twórcę, a nie jako człowieka, który żył mocno i szybko?

- Pisząc o nim książkę, zastałem czarną legendę Hłaski: alkoholik, chłopak z warszawskiego Marymontu, szofer, proletariusz. Postanowiłem to zweryfikować.

Przecież sam tak o sobie pisał.

- Bo bardzo lubił wprowadzać ludzi w błąd i cieszył się, że mu wierzą. Kiedy pojawił się u Jerzego Giedroycia w paryskiej "Kulturze", naopowiadał, że grożono mu poborem do wojska i przydziałem do okrętu podwodnego! Wierutne bzdury! Po pierwsze, przydział dostawało się na komisji poborowej, na której Marek nigdy nie stanął, a po drugie, człowieka niepewnego politycznie nikt by nie skierował do elitarnej jednostki. Moją przewagą nad innymi piszącymi o Hłasce jest to, że ja Marka znałem od dziecka, a podstawowe cechy charakteru ujawniają się już w dzieciństwie.

[ external image ]
Marek Hłasko z żoną, niemiecką aktorką Sonją Ziemann, którą poznał w 1957 r. podczas zdjęć do ekranizacji swojego opowiadania 'Ósmy dzień tygodnia'. Film - co było absolutnym ewenementem 12 lat po zakończeniu wojny - powstał w koprodukcji polsko-zachodnioniemieckiej, a główną rolę kobiecą zagrała Ziemann, której partnerował Zbigniew Cybulski. Reżyserem był Aleksander Ford. Kilka lat później Marek i Sonja zostali małżeństwem. 'Ósmy dzień tygodnia' nie spodobał się ówczesnym władzom PRL i przeleżał na półce 25 lat.

I ujawniły się. Biografię Hłaski zaczyna pan zabawną sceną. Ksiądz na chrzcie pyta dwuletniego już Mareczka: "Wyrzekasz się złego ducha?", a on na to: "Nie wyrzekam się!".


- To była piękna rodzinna legenda. Rodzina Hłasków była bardzo pobożna, więc można sobie wyobrazić, jaki był efekt! Ale to ówczesne zachowanie Marka nie było przejawem złego ducha czy buntowniczej natury, ale raczej tego, że on nie wierzył niczemu na słowo i sam musiał wszystko sprawdzić. Był zwyczajnym chłopcem, ciekawym wszystkiego, wesołym, wzbudzającym sympatię. Dotarłem jednak do źródeł IPN-owskich i wiem, skąd pochodziły informacje o jego pijaństwie i dawaniu w zęby.

Od kolegów, którzy z nim pili.

- Z częściowych fantazji tych kolegów. Mit alkoholizmu brał się też z relacji ludzi, którzy Marka wciągali w wódkę i jeszcze chcieli, żeby za nich płacił. A potem przyprawili mu gębę alkoholika. Jego żona Sonja Ziemann bardzo ładnie to zróżnicowała: Marek był pijakiem, ale nie alkoholikiem.

To jakaś różnica?


- Alkoholik to człowiek, który nie może funkcjonować bez alkoholu, a Marek, kiedy pisał, obywał się bez picia. Potem następowało odreagowanie. Jestem przeciwny spiskowej teorii dziejów, ale można przyjąć tezę, że w Kameralnej, od kiedy zaczął pisać, był celowo rozpijany. Po prostu esbecy chcieli mu zaszkodzić. Marek miał bardzo słabą głowę, a chciał uchodzić za silnego mężczyznę, który nie może pokazać, że nie umie pić. Przebywał w środowisku, gdzie się piło i gdzie się kobiety nazywało "dupami", i próbował się dostosować.

Ma pan na myśli środowisko szoferów z czasów, gdy pracował jako kierowca?


- Jakich szoferów! Homoseksualistów i alkoholików z ówczesnego Związku Literatów Polskich! Przecież Jerzy Andrzejewski, kiedy poznał Marka, to najpierw zaciągnął go do knajpy na wódkę. Wszystko się wtedy chrzciło wódką.

Zakochani mężczyźni

Ukochany, ukochany Marku mój (...), światło moje, radości moja i smutku. Wszystko, co mam, i wszystko, czego mi brak. (...) jesteś tym, co znalazłem, i jest tak, bo Cię kocham. (LIST WILHELMA MACHA DO MARKA HŁASKI, ROK 1955)

Hłasko trafił do Związku Literatów Polskich tuż po swoim debiucie - opowiadaniem "Baza sokołowska" - dzięki protekcji
.

- W to środowisko wciągnął go Stefan Łoś, prezes Związku Literatów we Wrocławiu, homoseksualista. Marek poznał go, kiedy mieszkał jeszcze we Wrocławiu z matką i ojczymem. Łoś najpierw zaproponował Markowi pracę gońca przy Światowym Kongresie Intelektualistów w 1948 r. Marek miał wtedy 14 lat, a potem się zaprzyjaźnili. Kiedy miał dosyć domu, to uciekał do Łosia, choć zdawał sobie sprawę, że ten interesuje się nim nie tylko jako współpracownikiem. Ale to Łoś pierwszy dostrzegł talent Marka i namawiał go, by zajął się pisaniem na serio, a potem skontaktował go z Igorem Newerlym. Tak Marek trafił do Związku Literatów, gdzie poznał Andrzejewskiego i Wilhelma Macha, którzy też byli homoseksualistami. Byłem zażenowany, czytając listy Andrzejewskiego i Macha do Marka.

Ale Hłasko sam pisał do Andrzejewskiego: "Nie mam droższego człowieka przed tobą". Czy on z nimi tylko grał...?


- Był wrażliwym chłopakiem. Kiedy ktoś jest przez matkę i ojczyma traktowany jak łobuz i nieuk, a nagle zostaje kolegą ludzi, których książki czytał w szkole, i ci ludzie piszą do niego listy miłosne, to 20-latkowi może się w głowie przewrócić. Odcinać się od tego arogancko nie wypadało, bo były to listy pisane także z czułością, więc Marek próbował od tego uciekać. W 1955 r. wyjechał z Warszawy na Kujawy, do rodziny matki, żeby pisać, ale nawet tam listy przychodziły co drugi dzień. Tłumaczył Andrzejewskiemu, że nie może odwzajemnić jego uczuć, a w przypadku Łosia demonstracyjnie wdawał się w romanse z dziewczynami, by pokazać, iż nie interesują go męskie zaloty. Zresztą, czy to jest aż takie ważne, czy spał z nimi, czy nie? Nie wiem, jak było, ale wiem, że starał się odciąć od tego warszawskiego środowiska. W 1958 r. skorzystał z zaproszenia Giedroycia i Instytutu Literackiego i uciekł aż do Maisons-Laffitte. Miał wtedy 24 lata i nie sądził, że już nie wróci do Polski.

https://www.youtube.com/watch?v=6bALYUQ2F-c
Z nimi żyłem, z nimi piłem, ich kochałem - Marek Hłasko

Bo to złe kobiety były

Myślę, że Marka dręczyły sprawy seksualne (...), miał homoseksualny podkład. Przypuszczam, że nie miał wielkiej skłonności do kobiet, stąd jego powodzenie, przez obojętność. Właściwie nienawidził kobiet; matkę, Sonję, inne, które znam, traktował en canaille. (ZYGMUNT HERTZ, LIST DO CZESŁAWA MIŁOSZA, MAISONS-LAFFITTE, 1966)

Jaki Hłasko był dla kobiet?


- Nie był takim ordynarnym chamem, jak się go przedstawia. Nie rozkochiwał w sobie kobiet i nie porzucał, a przede wszystkim nie "kosił bab jak ułan", co miał powiedzieć Władysław Tubielewicz, profesor hebraistyki na UW i anioł stróż Marka w Izraelu z ramienia bezpieki. To nie Marek biegał za kobietami, tylko one za nim, to one inicjowały związki, mimo że miały mężów i dzieci, a Marek był wolnym dwudziestolatkiem z tą piękną cechą dobrze wychowanego chłopaka, że z każdą dziewczyną, z którą poszedł do łóżka, chciał się żenić. Ale to one nie chciały.

Nie całkiem. Z małżeństwa z pierwszą swoją "poważną" narzeczoną Wandą sam zrezygnował.


- Napisał do matki list z prośbą o radę, miał 18 lat. A matka mu odpisała: Rób co chcesz, tylko pamiętaj, że żonę trzeba utrzymać, i Marek się wycofał. A potem pierwsza, która się zgodziła, to była Sonja Ziemann.

Agnieszka Osiecka pisze, że kiedy ona się zgodziła, to ją wystawił do wiatru. Był za granicą, nie pozwalali mu wrócić, a ona nie dostała paszportu. Pisała do niego, on nie odpisywał.

- Marek uważał, że to ona go wystawiła. Przecież Agnieszka romansowała wtedy z Witkiem Dąbrowskim i Andrzejem Jareckim.

Sam był w tym momencie związany uczuciowo z czterema kobietami jednocześnie: zachodnioniemiecką aktorką Sonją Ziemann, Agnieszką Osiecką, Esther Steinbach, stewardesą z Izraela, i Hanią Golde, znajomą z Kameralnej.

- I co w tym nadzwyczajnego u 20-letniego chłopaka? Kochał się w Hance, Hanka go nie chciała, z Agnieszką by mu pewnie nie wyszło, co przyznawała sama Agnieszka, mówiąc po latach, że to była zabawa w miłość. Sonja... A kto by nie uległ romansowi z piękną, europejską aktorką? Esther go fascynowała przez resztę życia. Z nią też chciał się żenić, ale nie zdążył. On się najmocniej kochał w kobietach, które go nie chciały. Te, które pchały mu się do łóżka albo straszyły, że się będą truły z jego powodu, nie interesowały go.

Sam twierdził, że jego jedyną miłością była Hania Golde.

- Hania, sporo starsza od niego, miała dwójkę dzieci. Jej przyjaciółka Kira Gałczyńska mówiła, że to była rzeczywiście wzajemna fascynacja. Z nią też Marek chciał się żenić, znalazł nawet przedszkole, do którego miały chodzić dzieci Hani, ale Kira twierdzi, że Hanka nie była na tyle szalona, żeby wiązać się z 22-letnim wówczas chłopakiem. W końcu ożenił się z Sonją, ale ich małżeństwo okazało się nieporozumieniem.

Bo ją zdradzał?


- Ona też nie była aniołem, ale moim zdaniem małżeństwo rozpadło się z innych powodów - prowadzili odmienny tryb życia, a każde potrzebowało partnera, który by go otaczał opieką, pozostając przy tym w cieniu. Marek lubił pracować przed południem, Sonja odwrotnie. Jej apogeum dnia to był spektakl, a potem kolacja, wino, spanie do południa, więc się prawie mijali. Ale ile tych kobiet było, kiedy Sonja znikała mu z oczu, któż to wie. Jeszcze w 1963 r. Marek dzwonił do mojego ojca i pytał go: "A wiesz, kto obok mnie leży w łóżku? Basia Kwiatkowska!". Czyli była już wtedy żona Romana Polańskiego. Ale może zmyślał.

https://www.youtube.com/watch?v=-WOX1W0-NLU
Agnieszka Osiecka opowiada o Marku Hłasce

Relacja Hłaski z matką też była specyficzna. Jako dwunastolatek pisał w pamiętniku: Auu! Auu! O, ja nieszczęśliwy. O, ja biedne, opuszczone dziecko! Moja mama pojechała do Warszawy i nie wraca, a ja nieszczęsny tęsknię okropnie. Dla mnie jeden dzień to tyle, co septylion lat. Z biegiem lat nic się nie zmieniło, słał do matki histeryczne listy, domagając się uwagi, szantażował ją albo oskarżał.

- To trudny problem. Nie chciałem w mojej książce krzywdzić ciotki, ale dotąd nie rozumiem, dlaczego kobieta 40-letnia, trochę pracująca, ale mająca pomoc domową i drugiego męża, nie umiała znaleźć czasu, żeby z synem w szkole podstawowej codziennie odrobić lekcje, a zamiast tego straszyła go domem dziecka, bo ją głowa bolała! Nie broniła też syna przed ojczymem, który miał niezdrowe zapędy wychowawcze i bardzo źle Marka traktował. Pisał do niego, że jest szmatą i chuliganem, co musiało zostawić ślady. Z jednej strony ciotka uważała, że strasznie kocha Marka, z drugiej nie potrafiła z nim wytrzymać. Myślę, że powodem była niechęć do pierwszego męża, a Marek był bardzo podobny do ojca. W rezultacie odsunął się od rodziny.

Mężczyzna fatalny

Marnuje sam siebie nie do życia. Najdziwniejsze jego powodzenie u kobiet. Tego nie rozumiem; brudas, aż śmierdzi, neurastenik, pijak okazyjny, awanturnik też okazyjny. Myślę, że rozwija pawi ogon czarów przez krótki okres czasu, nabierze na litość czy samotność. (ZYGMUNT HERTZ, LIST DO CZESŁAWA MIŁOSZA, ROK 1966)

Za co kobiety kochały Hłaskę?


- Był uroczym mężczyzną. Moja matka nie znosiła alkoholu i późnego wracania do domu i Marek, który mieszkał u nas przez jakiś czas, musiał się z tym liczyć. Ale któregoś wieczoru nie wraca i nie wraca. Matka wściekła, krzyczała, że go wyrzuci, a kiedy wreszcie wrócił o trzeciej nad ranem, tak ją zakręcił, że jeszcze kochanemu Mareczkowi śniadanie zrobiła. Każda kobieta w jego towarzystwie myślała, że jest tą jedyną. I każdej się wydawało, że go zmieni, wyrwie z objęć pijaństwa, uleczy. No i był też bardzo przystojny, porównywano go do Jamesa Deana. Sonja kiedyś powiedziała, że Marek jest do niego uderzająco podobny, tyle że Dean miał krótkie nogi.

I nie przeszkadzało im to, że Hłasko nie przebierał w słowach?

- Uchodził za ordynarnego i sam się do tej legendy trochę przyczyniał. Na przykład na jakimś zjeździe literatów ładna dziewczyna czytała swój bardzo słaby referat i Marek w końcu nie wytrzymał i rzucił: "Czy ona nie może po prostu zostać dziwką?".

[ external image ]
Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko w Kazimierzu Dolnym, rok 1957. Ojciec poetki nie znosił Hłaski i był przeciwny ich związkowi. ''Był proletariackim księciem, którego mi zazdrościły koleżanki. Twarz rozgrymaszonego bachora, figura cowboya, ręce Madonny. Wyższy był od naszego pokolenia o pół głowy. A ja przy nim jak mysz polna'' - pisała o narzeczonym Osiecka. Zaręczyli się tradycyjnie, z udziałem obu matek, ale ich związek się skończył, kiedy Hłasko wyjechał za granicę.

W taki też sposób ukazywał kobiety w powieściach i opowiadaniach.

Marek w gruncie rzeczy otrzymał staranne wychowanie, ale używał języka dosadnego, jeśli obracał się wśród ludzi, którzy takim językiem się posługiwali

- Nie sądzę, żeby tak myślał o wszystkich kobietach. Była to raczej kwestia języka. Marek w gruncie rzeczy otrzymał staranne wychowanie, ale używał języka dosadnego, jeśli obracał się wśród ludzi, którzy takim językiem się posługiwali. Więc tworzono kolejne anegdoty, jak ta o spotkaniu Marka i Sonji, kiedy Marek, widząc ją po raz pierwszy, miał zapytać: "Co ta k... tu robi?". A Sonja wspomina to tak: wszedł miły, nieśmiały chłopak i zapytał, czy może wziąć udział w konferencji. Prawda jest taka, że obracał się w towarzystwie ludzi, którzy mówili o kobietach ta d..., ta k... i rozmawiali w tym samym stylu. Taki był język środowisk kulturalnych Warszawy.

Czy Hłasko przywiązywał wagę do wyglądu?

- Na pewno nie był brudasem, jak mówił złośliwie Zygmunt Hertz [współtwórca paryskiej "Kultury"]. Był zawsze dobrze ubrany, co wiem, bo jego ubrania po śmierci trafiły do mnie i wszystkie były w znakomitym gatunku.

Obywatel świata

W Los Angeles nie umiał być sam. Wywoływał sceny, choćby waląc w zęby za nic. Policja, areszt - bardzo dobrze, bo więcej uwagi. I wciąż chciał przewodzić jak w Warszawie i Tel Awiwie. Mówił: idziemy, to trzeba było iść, mówił: pijemy, to trzeba było pić. Jego cierpka, mroczna, piekielna inteligencja przyciągała do niego artystów i kobiety. Ale nie na długo, bo po alkoholu czar pryskał. Stawał się agresywny, wręcz niebezpieczny. Wszyscy się powoli od Marka odsuwali, zatrzaskiwali drzwi przed pijakiem, awanturnikiem i łobuzem. Wszyscy, tylko nie Komeda. O każdej porze dnia i nocy drzwi Krzysia były dla Marka otwarte. (HENRYK GRYNBERG, "UCHODŹCY")

[ external image ]
Marek Hłasko (z lewej) i Krzysztof Komeda sfotografowani we wrześniu 1968 r.

W Stanach, do których wyjechał w 1966 r., czar Marka Hłaski jakby się gdzieś ulotnił, pisanie nie bardzo mu wychodziło, miał opinię awanturnika. Był też chyba osamotniony.


- W Stanach było mu ciężko. Pojechał tam na zaproszenie Romana Polańskiego i miał pisać scenariusze do filmów, ale nic z tej współpracy nie wyszło, bo on nie umiał pisać na zamówienie producenta. Trochę więc w tych Stanach "murzynował", ale tam właśnie powstała gorzka i odpychająca powieść "Palcie ryż każdego dnia". I może początkowo czuł się osamotniony, ale wkrótce zaczął się wokół niego tworzyć krąg znajomych, do których dołączył m.in. wielki jazzman i twórca muzyki do filmów Polańskiego Krzysztof Komeda-Trzciński. Bardzo się polubili, a kiedy Komeda zachorował, Marek się o to obwiniał.

Oficjalna wersja mówi, że na spacerze, po wódce, przekomarzali się i Hłasko klepnął Komedę, a ponieważ ważył ponad sto kilo, Komeda się przewrócił i uderzył w głowę.


- Jego żona Zosia Komeda ujawniła niesłychanie ważną rzecz, że Krzysztof po chorobie polio utykał i wystarczyło drobne potknięcie, żeby upadł. Mógł się więc sam przewrócić. Marek zatargał go do szpitala, gdzie powinni mu byli zrobić prześwietlenie, ale nie zrobili, a następnego dnia Krzysztof wyszedł do domu. Wypadek miał miejsce jesienią 1968 r., a w grudniu Komeda z Markiem Nizińskim pojechali na narty. I dopiero tam Krzysztof zaczął tracić przytomność. Okazało się, że ma krwiaka mózgu. Zosia musiała go zabrać do Polski, bo na leczenie w Stanach nie mieli już pieniędzy. Zmarł w kwietniu 1969 r. w Warszawie.

Śmierć Hłaski

Marek Hłasko, 35. Żył, pił i pisał. Ten polski pisarz żył w Warszawie, Berlinie, Londynie, Hollywood, Tel Awiwie, pracował w kibucu, protestował i rozrabiał. Ten zadziorny młody człowiek był jak buntownik w piekle tego życia, bezpaństwowiec. Pisanie - powiadał - jest tak wspaniałe jak chlanie. Kierował się tą maksymą. ("DER SPIEGEL", CZERWIEC 1969)

Marek Hłasko miał powiedzieć: Jak Krzyś pójdzie, to ja też pójdę.

- To jest opowiadanie Zosi Komedy. Niewykluczone, bo wiąże się z egzaltacją Marka. Prawda jest też taka, że Marek psychicznie i zdrowotnie nie czuł się dobrze. W "Sowie, córce piekarza" obsesyjnie powraca motyw bólu serca, łykania nitrogliceryny itd.

Zofia Hertz mówiła, że wiecznie próbował na sobie jakieś leki. Zofia Komeda, że spał w ubraniu przypominającym bieliznę kowboja, gdzie kalesony łączyły się z podkoszulkiem, w pokoju, którego okna zasłonięte były grubymi kocami, w duchocie i gorącu, bo bał się przeziębienia.

- Marek był hipochondrykiem i jak tylko zobaczył, że ktoś bierze tabletki, to chciał brać takie same, bo uważał, że musi się leczyć. I z jednej strony brał tabletki, a z drugiej prowadził tryb życia, który nazywam samobójstwem rozłożonym na raty. Nie spał, nie jadł regularnie, w liście do ciotki żartował, że jeśli coś go zabije, to własna kuchnia, a matkę prosił o jakąś dietę, bo bardzo utył.

Jaka jest pana wersja jego śmierci?

- Na pewno nie samobójstwo. Po okresie depresji, braku wiary w siebie i możliwości pisania znowu zaczął tworzyć. W Wiesbaden brał udział w zakończeniu filmu na podstawie swojej książki i zawarł umowę zobowiązującą go do napisania raz w roku opowiadania mogącego stanowić podstawę do opracowania scenariusza filmowego. Dostał 4 tys. marek zaliczki. W chwili śmierci miał przy sobie dużo pieniędzy, za które można byłoby kupić samochód, a w kieszeni bilet do Tel Awiwu i perspektywę spotkania z Esther, z którą chciał się ostatecznie związać po rozwodzie z Sonją. Nie umarł w nędznym hotelu, tylko w prywatnym mieszkaniu redaktora zachodnioniemieckiej telewizji ZDF Hansa Bobermina, którego poznał w Ejlacie. Nic nie wskazuje na to, że chciałby się w tym momencie rozstać z życiem.

Ktoś z jego znajomych powiedział, że Hłasko na tyle lubił grać, że gdyby miał w planach coś tak spektakularnego jak samobójstwo, to wszyscy by o tym wiedzieli.


- Tak, on lubił w ten sposób wywierać wrażenie na innych. Co jakiś czas groził samobójstwem. Jest piękna opowieść o dziewczynie z Izraela, której rzekomo wręczył na plaży rewolwer i kazał jej zastrzelić siebie, a potem jego.

Czyli przyczyną były alkohol i leki?

- Myślę, że tak. W 1969 r. czerwiec był cholernie upalny, a Marek przeżywał dużo napięć. Podpisuje ważną umowę, dostaje dużo pieniędzy, ma perspektywę związania się z ukochaną, jednego dnia udziela wywiadu, drugiego jedzie po wizę, trzeciego kupuje bilet i przychodzi piątek - dzień odprężenia. Wieczorem pije wino, każe sobie jeszcze puścić jakieś rosyjskie pieśni, a rano znajdują go nieżywego.

Może jego psychika była nadszarpnięta bardziej, niż można przypuszczać, bo przecież w latach 1963-65 spędził 242 dni w klinikach psychiatrycznych.

- Rzeczywiście przeżywał okresy załamania nerwowego i podejmował próby samobójcze, choć zawsze dbał o to, żeby być w porę wyratowanym, ale o ten jego stan można by obwinić Sonję, która nie potrafiła z nim postępować i żeby mieć święty spokój, zamykała go w szpitalu. Gdyby była kobietą gotową opiekować się nim i dbać o to, żeby pisał, to może wyglądałoby to zupełnie inaczej. A ona musiała się jeszcze zajmować swoim ciężko chorym dzieckiem, rodzicami, karierą.

Czyli miała być jego matką, a nie żoną?

- Sonja jest szczera i w swojej książce przytacza słowa pielęgniarki, która powiedziała, że jeśli będzie tak zaniedbywać męża, to go wywiezie w trumnie.

Przyczyną stanu Marka była też oczywiście niemoc twórcza, zazdrość o innych. Za swoją popularność zapłacił wysoką cenę emocjonalnej huśtawki. Umarł, mając 35 lat, a szczyt sławy osiągnął w wieku 24 lat. Kto sprosta tak wysoko postawionej poprzeczce? Stąd depresja, alkohol, nieumiejętność ułożenia sobie normalnego życia. Nadrzędnym celem Marka było pisanie i znalezienie kogoś, kto mu w tym będzie pomagał, a nie tak jak Sonja, sam wymagał opieki. Depresja samotności. Całe życie między ludźmi i straszliwie samotny.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Trzeźwych wspomnień nie mam
tekst Bożena Aksamit

[ external image ]
Fot. Archiwum Barbary Poźniak

Za co Jan Świderski pobił Jana Kotta. Kto wymyślił fikołki. Dlaczego wódkę pito z czajnika i kto się publicznie rozbierał. Wspomnienia z czterech SPATiF-ów m.in. Andrzeja Łapickiego, Jana Nowickiego, Edwarda Linde-Lubaszenki

Warszawa

- SPATiF był najpierw na Pankiewicza. A raczej Klub Aktora - wspomina Andrzej Łapicki - bo wtedy chyba jeszcze nie istniało Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu. Gdy w 1949 r. wróciłem do Warszawy, mieszkałem w hotelu Central w Alejach Jerozolimskich. Do Pankiewicza miałem blisko. To był nieduży lokal, na 40 osób. W środku gipsowa figura nagiej kobiety dzieliła go na dwie części - bankietową i ogólną. Pamiętam, że odbył się tam uroczysty obiad ku czci Bertolta Brechta. Leon Schiller przyjmował niemieckiego gościa. Czasami wpadało się tam na kawę i wódeczkę.

Potem lokal przeniesiono w Aleje Ujazdowskie 45. To tam na spotkaniu z aktorem Louisem Jouvetem najwięcej pytań zadawał po francusku sufler Nieszporek. To zadziwiło Jouveta: 'Jeśli macie takich wykształconych suflerów, to jacy są aktorzy?!'. Najważniejszą figurą był szatniarz pan Franio. Jan Świderski po złej recenzji obił kiedyś Jana Kotta. Pan Franio ich rozdzielił. Jak ktoś nie miał na zapłacenie rachunku, udzielał krótkoterminowych pożyczek. Miał wszystko - można było kupić u niego dewizy. No i wszystko o wszystkich wiedział. Na jego pogrzeb przyszły tłumy, w tym kwiat aktorstwa polskiego i grono jego dłużników. SPATiF to były trzy sale. Preferowałem główną. Wpadaliśmy tam z żoną na krótkie albo dłuższe kolacyjki. Druga była sala bufetowa. Tam swoje stoliki mieli satyrycy Janusz Minkiewicz i Józef Prutkowski. Prutkowski charakteryzował się tym, że pił rano. Zaczynał o jedenastej. Póki był trzeźwy, zdążył powiedzieć parę kalamburów [w marcu 1968 r., gdy do SPATiF-u wszedł oficer, wzniósł toast: "Za odżydzone wojsko polskie!"], a o pierwszej wynoszono go zupełnie pijanego.

[ external image ]

Minkiewicz był cichy i skromny. Ale jeśli ktoś mu się nie podobał, potrafił powiedzieć: "Proszę odejść". Zawsze miał jakąś panienkę, trzymał ją za ucho. Tak jak się w tramwaju trzyma strzemiączko, żeby nie upaść. To był jego charakterystyczny gest. Co wieczór po przedstawieniu podjeżdżał samochodem Bronek Pawlik. Bufetowa nalewała mu setę. On kładł 20 zł, wypijał setę i wychodził, licząc na to, że zanim dojedzie do domu, do którego miał 200 m, alkohol nie zadziała. Raz pomyliła mu się kolejność: bufetowa mu nie nalała, on położył 20 zł, zobaczył pusty kieliszek i wyszedł, myśląc, że już wypił. Dziwił się potem bardzo, że nawet w domu nic nie poczuł.

Kiedyś pewien wybitny aktor rzucił swoją przyjaciółkę. Przyjaciółka, też znana aktorka, upiła się i leżała pod stołem, co wcale nie było widokiem niezwykłym. Po prostu po niej nie deptano.

Wielokrotnie wpadałem do SPATiF-u z Tadziem Konwickim. Któregoś lata pojawiliśmy się jako słomiani wdowcy, bo żony z dziećmi wyjechały nad morze. Dzień był upalny, wódka była zimna, tylko z zakąską mieliśmy kłopot - trzy razy ją odsyłaliśmy (a obowiązywały wtedy: śledź, tatar i sałatka) - wszystko śmierdziało. Zdaje się, nie działała lodówka. W końcu wpadłem na genialny pomysł, żeby wziąć puszkę sardynek. Więc pod te sardynki, zdenerwowani, że nie ma porządnej zakąski, dosyć ostro popiliśmy.

Trzeźwych wspomnień ze SPATiF-u nie mam.


SPATiF to nie była tylko ćwiartka wódki w głównej sali. Także interesująca wymiana myśli. Czasem przychodzili pisarze - np. Brandysowie. W ogóle luminarze. Oczywiście wszystkie służby miały swoje stoliki. Cały przekrój PRL-u tam siedział. W niedzielę było bardzo rodzinnie. Przychodzili ci sami, którzy w sobotę dawali sobie w szyję. Po odespaniu nadciągali z dziećmi i żonami na niedzielny obiad. Kuchnia była przyzwoita i nie za droga. Specjalnym dniem był poniedziałek. W salce na górze odbywały się projekcje filmowe. Przedpremierowe albo filmów, które w ogóle nie szły na ekrany. A po filmie kolacyjka i alkoholowe rozwinięcie.

Atmosfera to także zasługa kierownika Włodzimierza Sidorowskiego [Jan Himilsbach złośliwie nazwał tak swą postać w "Rejsie", bo akurat miał zakaz wstępu do lokalu za rozróby]. Pochodził z dobrej rodziny. Był bardzo na miejscu, tylko niewyraźnie mówił. Kiedyś trzeźwego Sidorowskiego odwoził jakiś pijany aktor. Na placu Unii zatrzymał ich milicjant. Gdy Sidorowski odkręcił szybę, zawiał straszny chuch. Sidorowski chciał się wytłumaczyć i coś zabełkotał. Na to milicjant do aktora-kierowcy: "A wieź pan już stąd tego faceta". Milicjant sądził, że to kierowca jest trzeźwy.

Ponieważ trudno było wtedy o taksówkę, pod SPATiF-em czekały polewaczki, za 100 zł [polewaczki przelicytował kiedyś Bogusz Bilewski - podjechał pod lokal śmieciarą i zaprosił jej obsługę do środka]. Ja nigdy nie jechałem polewaczką. Do SPATiF-u walili wszyscy. Wiadomo było, że jak się wpadnie, to na pewno kogoś się spotka. Teraz środowisko jest rozproszone. Nie ma miejsca, gdzie by można opić premierę. Dawny SPATiF dotrwał do końca PRL-u i zginął razem z ustrojem. not. Jacek Szczerba

[ external image ]

Sopot Lata 50., 60. i 70. to złote czasy Teatru Wybrzeże.

Z Krakowa do Trójmiasta zjechali: Zbyszek Cybulski, Bogumił Kobiela, Kalina Jędrusik, Leszek Herdegen, a spektakle reżyserowali m.in. Konrad Swinarski i Andrzej Wajda. Razem z wakacyjnymi gośćmi z artystycznej Warszawy stanowili barwną klientelę sopockiego SPATiF-u na werandzie przy ul. Bohaterów Monte Cassino 54.

To tutaj Agnieszka Osiecka po raz pierwszy oglądała sztukę J.P. Sartre'a, a którejś jesieni aktorzy Teatru Kameralnego napisali słynny przebój "Kasztany". Krystynie Wodnickiej, autorce tekstu, za tantiemy z piosenki udało się kupić czerwonego fiata 126p. Lucyna Legut, aktorka i pisarka, która bywała w SPATiF-ie od lat 50., wspomina: 'Tańczono, gdzie się dało: na stołach, krzesłach, a nawet na szafie, z której tancerze często spadali na podłogę'. Na szafie sama nie tańczyła, ale na stole owszem. Pod koniec lat 60. klub podupadł, złote towarzystwo rozjechało się po Polsce. W końcu przekształcono go w bibliotekę, ale stali bywalcy nie zrezygnowali. Aktorzy i tak wpadali po spektaklach z własną wódką, a bibliotekarz wyciągał zza regałów kieliszki.

- Gdy oznajmiłem, że zamierzam rzucić aktorstwo i prowadzić SPATiF, wszyscy pukali się w czoło - opowiada Maciej Michalak. - Zaprzyjaźnieni ze mną profesorowie ASP i aktorzy w czynie społecznym zrobili meble i w 1974 r. klub znowu wystartował. Zapanowała żelazna zasada: mocno pijani wódki już nie dostawali, a ci, którzy nadużyli i mieli problem z chodzeniem, byli przez Michalaka sprowadzani po stromych schodach. 'Biesiadnicy zawsze mogli liczyć na schabowego, a po kilku latach jako pierwszy w Trójmieście wprowadziłem fikołki, czyli wódkę z sokiem pomarańczowym Dodoni' - wspomina Michalak.

[ external image ]

SPATiF dostał IV, najniższą, kategorię lokalu. Wódka kosztowała tu niewiele więcej niż w sklepie. Po 22 całe rzesze pukały w drewniane drzwi, bo klub działał do 24. - Były trzy dzwonki, ostatni za pięć dwunasta, potem wszyscy wychodziliśmy. Na 20 minut - tłumaczy Michalak. - Stali bywalcy wiedzieli, że znowu będzie otwarte. Zamykaliśmy się i imprezy trwały do rana. Kiedyś dobijał się pierwszy sekretarz partii w Sopocie, szatniarz nie chciał go wpuścić. Był namolny, więc wyszedłem i mówię: "Nie wejdzie pan bez legitymacji". Spojrzał błagalnie i poprosił: 'Tylko jedną małą whisky'. Michalak w czasie stanu wojennego wyjechał z Polski. Klub opanowali młodzi tancerze z Teatru Ekspresji Misiury, muzycy i malarze. Na topie była nagość. Rozbierali się i mężczyźni, i kobiety. Tancerz Krzysztof Dziemaszkiewicz spędził np. pół wieczoru nago, przycupnięty na pianinie niczym wielki ptak z cykorią w pupie. - Pojawili się fundatorzy nagród dla najlepszych striptizerów - wspomina scenarzysta Jerzy Kolasa, zarządzający przez kilka lat klubem. - Za pierwsze miejsce przyznawano milion starych złotych, za następne - wódkę. Lokal zamknięto po raz kolejny pod koniec lat 90. Groziła mu katastrofa budowlana.

Po remoncie klub jest znacznie większy. Nad ośmiometrowym barem wisi lustro. Popijając, można kontrolować sytuację na sali, nie odwracając głowy. Pianino stoi wciśnięte w kąt, bo muzykę puszcza didżej. Wprawdzie członków klubu do dziś obowiązują karty wstępu, jednak są egzekwowane w niedający się przewidzieć sposób. Bramkarz odmówił wstępu m.in. Maciejowi Nowakowi, byłemu dyrektorowi Teatru Wybrzeże.

Kraków

Krakowski SPATiF mieścił się przy placu Szczepańskim. Tuż przy budynku Starego Teatru. Dziś jest tu salon gier. - Kiedyś działy się tu wielkie rzeczy. Kto tu nie przychodził! Bińczycki, Trela, Dymny z młodziutką Anną, Jurek Skarżyński, liryczny król miejsca, a obok piękna Lidia, Hugo Krzyski... Tłoczyło się to, gadało, nie mogło się rozstać. Ptaki już śpiewały, a jeszcze chciało się coś opowiedzieć. To było miejsce szczególne, prawdopodobnie zrodzone z biedy i z ograniczonych możliwości. Sztuka zresztą też najlepiej udaje się w biedzie. A jeśli doda się do tego zniewolenie, to od razu powstają "Dziady" - diagnozuje Jan Nowicki.

Edward Linde-Lubaszenko (niektórzy mówią, że to właśnie on zostawił w krakowskim SPATiF-ie najwięcej pieniędzy i czasu) pamięta milicjanta, również stałego bywalca, który przychodził, odpinał pałkę i żartował: 'Oto bijące serce partii'. - Mnie SPATiF zastępował dom, klub, melinę. Uwodziłem tu i byłem uwodzony. To była instytucja. Nie do zastąpienia. Coś, co najlepiej określa tytuł książki Tyrmanda 'Życie towarzyskie i uczuciowe' - mówi Edward Linde-Lubaszenko. - Jedna z żon przyszła do mnie w tłusty czwartek, gdy zasiedziałem się w klubie. Spoliczkowała mnie na oczach wszystkich. Sala zamarła. Ja wstałem powoli i powiedziałem: 'No i proszę bardzo, kogo jeszcze żona kocha tak bardzo jak mnie?'. Niedługo jednak po tym incydencie rozstaliśmy się. SPATiF wygrał. Alkohol zamawiało się na butelki.

Jan Nowicki: - Byliśmy wściekle młodzi, bezkompromisowi i mieliśmy niesamowite zdrowie do picia wódki. Ale chodziło głównie o gadanie do rana o teatrze. Upicie się dla upicia to zajęcie dla hołoty. Jeśli zagrało się "Biesy" czy "Noc listopadową", to nie tylko miało się prawo napić, ale i obowiązek. Trudno zagrać znaczącą rolę, a potem wrócić do domu i prać skarpetki. Wówczas w Polsce, w Krakowie działy się ważne rzeczy. Pojawiły się całą ławą fenomenalne przedstawienia, nastąpiła eksplozja polskich talentów. Nie tylko zresztą w teatrze, nawet w piłce nożnej - po jedenastce Górskiego już nigdy tylu aniołów nie biegało naraz po boisku. Poza barwną codziennością odbywały się też wesela, pępkówki, bale (płaszcz rzucało się w kąt, z którego ciężko było potem go wygrzebać).

Linde-Lubaszenko: - O Jezu, jakie sylwestry były. Spędzało się tu całą noc lub wpadało po północy złożyć życzenia znajomym. Z reguły już od południa 31 grudnia piliśmy za Nowy Rok na ziemi - w Nowej Zelandii, Rosji itp. Ajentów krakowskiego SPATiF-u było kilku - Nowickiemu w pamięć zapadł przede wszystkim Franek Skibiński, otyły, przedwojenny restaurator. Wiedział, co i kiedy należy gościom podać. Od chłopów sprowadzał jedzenie, potrafił cielaka w bagażniku przetransportować. Ale był też mecenasem sztuki, obrazy zamawiał. Komitywa między nim a bywalcami była taka, że zostawiał im klucze do lokalu, by do rana balowali.

- Tuż przy wejściu stał stolik aktorów Starego Teatru. Gdy koledzy ze Słowackiego chcieli go zająć, Skibiński zabraniał i wskazywał na parkującego na placu Szczepańskim niebieskiego fiata: 'Góra i silnik jest dzięki napiwkom Bińczyckiego, reszta dzięki Nowickiemu'. My z Jurkiem graliśmy już filmach. Wyjeżdżaliśmy za granicę. Dzięki kretyńskiemu, zawyżonemu kursowi dolara mieliśmy pieniądze na wszystko, czyli na karty, wódkę i kwiaty dla dziewcząt - wzdycha Jan Nowicki. Z czasem miejsce obrosło taką legendą, że trzeba było wprowadzić karty wstępu. Przed wejściem kłębił się tłum tych, którzy wejściówek nie mieli. Niektórym udawało się zostać wprowadzonym. Niekiedy za pięćdziesiątkę przy barze.

Po 1989 r. wokół zaczęły pojawiać się inne lokale. Krakowski SPATiF umarł śmiercią naturalną. Bez spektakularnych pożegnań. Nowa ajentka, nie z Krakowa, wymarzyła sobie wnętrza w amerykańskim nowobogackim stylu. Po remoncie w klubie pojawiły się obce miejscu dekoracje. Ceny poszły w górę. Stali bywalcy nogami zagłosowali przeciwko. Teraz Linde-Lubaszenko najczęściej umawia się w domu. - Dziś ludzie w knajpach raczej załatwiają interesy bądź chcą się pokazać - ubolewa. Jan Nowicki końcówki SPATiF-u nie widział. - Nie lubię dogorywania. Nigdzie. Jestem szczurem, który ucieka z okrętu, który jeszcze płynie. SPATiF-y, ich rola i wdzięk przepadły, gdy odzyskaliśmy wolność. To były cudne wyspy, enklawy. "Loża" nie przejęła tej roli. W Krakowie wolę iść dziś do Vis-a-vis, tam została przynajmniej jakaś parszywość, zaszłość.

Łódź

Najważniejszą osobą rządzącą zza baru była ajentka pani Janeczka Zgodzińska. Kobieta korpulentna, acz elegancka, z klasą. To, jak na kogoś spojrzała i co do niego powiedziała, ustawiało człowieka w hierarchii. Ulubieńcom dawała na krechę, a jak ktoś podpadł, zapisywała jego nazwisko w zeszycie i przez kilka tygodni nie był wpuszczany do lokalu. Łódzki SPATiF miał swoje specjały. Aktor Michał Szewczyk najczulej wspomina 'wódkę czajnikówkę', podgrzewaną, żeby wzmocnić efekt procentów, i serwowaną wprost z czajnika. Do popijania wódki był robiony na miejscu kwas chlebowy podawany w szklanych butelkach. W każdej - jeden rodzynek, na którego wszyscy polowali. Do tego zapiekane kanapki z móżdżkiem, kanapki ze smalcem, bigos. Czasami przychodziło się i zamawiało byle co, ot, żeby tylko posiedzieć. A kelner oprócz tego stawiał na stole butelkę wódki i mówił: 'Niech sobie postoi, najwyżej goście nie wypiją'. Nigdy nie postała. Kelnerzy pan Zdzisio i pan Leszek mieli przedwojenny, knajacki sznyt.

Pani Janeczka narzekała, że do SPATiF-u wszyscy tylko pić przychodzą i kultury brakuje, więc żeby tę kulturę wprowadzić, kazała kelnerom w białych marynarkach chodzić i na podrabianych srebrnych tacach jedzenie i wódkę roznosić. - Pan Zdzisio - wspomina pisarz Andrzej Makowiecki - zawsze zawyżał rachunki. A gdy zwracało mu się uwagę, robił niewinną minę i pytał: 'Wie szanowny pan, czym różni się pogoda od kelnera? Pogoda nie zawsze dopisuje'.

SPATiF mieścił się w przepięknej kamienicy z 1912 r. na ulicy Kościuszki (restauracja SPATiF jest tam do dziś). Przed wejściem zawsze były tłumy. Selekcjonerami byli Dec i Decowa, małżeństwo aktorskie. Prawo miał wejść artysta (z legitymacją) i dwie osoby towarzyszące, za które artysta odpowiadał osobiście. Wpuszczano też tak zwane osoby zaprzyjaźnione z lokalem. Piękne i stylowo ubrane dziewczyny nie potrzebowały legitymacji. To było miejsce bohemy.

Tam odbywały się najlepsze sylwestry.

Marek Janiak wspomina, jak smarowali korki od szampana masłem i czyj korek przykleił się do sufitu, ten wygrywał. - Siedziało się przy stolikach. Ale obłożenie było takie, że w ciągu wieczoru przy stoliku siedziało naraz kilka ekip - wspomina Szewczyk. Jak jedni szli do baru po wódkę, drudzy na chwilę przysiadali. Przy barze znajdowały się oddzielone od siebie tekturą obskurne kible. Przy nich najczęściej odbywały się bijatyki. Najczęściej o panienki. Na piętro prowadziły wielkie schody. To na ich widok pewien aktor z Krakowa, kompletnie pijany, rzekł: "Skończyła się zabawa, zaczęły się schody" - i się stoczył. Ale dwóm butelkom wódki, które znosił na dół za pazuchą, nic się nie stało.

To były czasy rozkwitu Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi, więc ściągał tu cały kwiat aktorstwa i słynni reżyserzy. Po planie wszyscy lecieli napić się do SPATiF-u i potańczyć. Na zakończenie zdjęć cała ekipa wraz z kaskaderami szła bankietować. Śpiewano zakazane pieśni, jak: 'Jedna bomba wodorowa i wrócimy znów do Lwowa'. Wszystkie popremierówki teatralne odbywały się również tam. Stałym bywalcem był Leon Niemczyk, zawsze elegancki i szarmancki. Pewnego razu podszedł z nożyczkami do jakiegoś aktora i obciął mu krawat. Natychmiast wyciągnął nowy, piękny jedwabny, przywieziony z NRD, i dał mu, mówiąc: 'W tym krawacie będziesz podobał mi się dużo bardziej'.

Niekoronowanym królem był pan Edzio Radulski, starszy pan elegancko ubrany, który przed wojną uczył się stepować u samego Freda Astaire'a. Właściwie żył w SPATiF-ie. Pieniądze miał z drugoplanowych ról. Jak ich zabrakło i nie miał na wódeczkę, to podchodził do stolika i pytał: 'Zastepować wam?'. Kiedy był chory, pani Janeczka wysyłała mu obiady do domu. Bywali często Frykowska, Skolimowski z Czyżewską. W lokalu zawsze był też stary Ludwik Benoit, któremu wszyscy mówili, żeby sobie wreszcie wstawił zęby, a on odmawiał, mówiąc, że jakby je wprawił, to co prawda miałby zęby, ale straciłby styl. Kiedyś pijanego Benoit zgarnęła milicja pod lokalem i kazali się wylegitymować. 'Jak nazwisko?' - pytają."Benuła" - mówi Benoit. 'Aleś się pan upił - mówią - w dowodzie jest Benoit'. I o mały włos go nie przymknęli. Kiedy w lokalu pojawił się premier Rakowski i domagał się whisky, wzbudził powszechny popłoch. Przemycało się również kilku cinkciarzy, najelegantszych w mieście, którzy lubili pokazać się w środowisku, a i środowisko ich ceniło, bo byli przydatni. Bywała też prywatna inicjatywa, ale dominowali artyści.

- Życie SPATiF-u skończyło się wraz ze śmiercią Wytwórni Filmów Fabularnych - mówi Michał Szewczyk. - Gdyby dziś artysta tam zjadł i wypił wódkę, to zadłużyłby się po czwarte pokolenie - narzeka Makowiecki. - Przepiękne, pałacowe wnętrza świecą pustkami i wyją o gości. Ostrzegana przez mamę, by nie chodzić do SPATiF-u ze względu na panującą tam degrengoladę, Urszula Raczkowska chadzała tam regularnie. Pewnego wieczoru orkiestra zagrała 'Tango Milonga' Mieczysława Fogga i do tańca poprosił ją filmowiec z ekipy, która właśnie skończyła zdjęcia do "Podróży za jeden uśmiech", Andrzej Reiter. Tak poznali się moi rodzice, którzy opowiedzieli mi o SPATiF-ie, knajpie, której zawdzięczają najlepszą w życiu zabawę. A ja - życie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Ukraina.Władze mówią nie upijaniu niedźwiedzi w restauracjach
PAP

Wadze Ukrainy wypowiadają wojnę właścicielom restauracji, którzy trzymają w swych lokalach niedźwiedzie, pozwalając gościom poić je wódką. Minister ochrony środowiska Mykoła Złoczewski zapowiedział w środę, że zwierzęta te będą odbierane i umieszczane w rezerwacie.

"Jak długo można tolerować znęcanie się nad zwierzętami w restauracjach, w których pijane towarzystwo zmusza niedźwiedzie do picia wódki, doskonale się przy tym bawiąc?" - pytał minister na konferencji prasowej w Kijowie.

Według Złoczewskiego na Ukrainie jest obecnie około 80 niedźwiedzi, trzymanych w klatkach ku uciesze gości restauracji, hoteli i barów przydrożnych.

Minister oświadczył, że do grudnia wszystkie takie zwierzęta trafią do rezerwatu, który powstaje obecnie w Karpatach.(PAP)




Już nie wódka. Polacy pokochali whisky
PAP

[ external image ]

Polska jest w czołówce krajów, gdzie import whisky rośnie najszybciej. W 2016 r. trafiło do nas według szacunków Scotch Whisky Association aż 11 mln 0,7-litrowych butelek tego trunku - o 20 proc. więcej niż rok wcześniej - pisze "Rzeczpospolita".

"W efekcie zajęliśmy drugie miejsce, ex aequo z Japonią, wśród 20 największych rynków eksportowych szkockiej, gdzie jej import rósł najszybciej. Pierwsza pozycja, z dynamiką sięgającą 41 proc., przypadła Indiom. W tym czasie łączny eksport szkockiej whisky poszedł w górę o 3 proc., do 533 mln butelek" - informuje dziennik.

Rosnąca popularność szkockiej nad Wisłą oznacza, że stajemy się coraz ważniejszym rynkiem dla jej producentów. W pierwszej połowie 2016 r. import szkockiej do Polski zwiększył się o 4 proc., do 21,4 mln funtów. Dało nam to 18. pozycję na świecie. "W tym samym czasie łączna wartość eksportu szkockiej zmalała o 1 proc., do 1,7 mld funtów" - zauważa "Rzeczpospolita".

"Producenci i dystrybutorzy whisky nie obawiają się, że dalszą ekspansję szkockiej zahamuje Brexit" - zaznacza dziennik. Dan Mobley, dyrektor ds. korporacyjnych na region Europy w grupie Diageo, przypomniał w swej wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej", że import napojów spirytusowych do Unii Europejskiej obłożony jest zerową stawką celą. Co więcej, whisky stanowi znaczącą część brytyjskiego eksportu żywności i napojów.

"Można więc spodziewać się, że tamtejszy rząd będzie nadal wspierał branżę, głównie w promocji szkockiej na świecie" - podsumowuje "Rzeczpospolita".



Muzeum Polskiej Wódki w budowie. Na razie wystawa o trunku
japan

[ external image ]
W tym budynku powstanie Muzeum Polskiej Wódki w Warszawie

Na warszawskiej Pradze-Północ trwają prace nad stworzeniem Muzeum Polskiej Wódki. Nowa instytucja powstaje w dawnej Warszawskiej Wytwórni Wódek "Koneser". Nim pierwsi koneserzy wódki i jej historii zajrzą do wnętrz, twórcy muzeum zapraszają do obejrzenia plenerowej wystawy przy ul. Ząbkowskiej.

[ external image ]

Co łączy polską wódkę z premierowym lotem naddźwiękowego samolotu Concorde? Jaki ma związek z historycznym występem zespołu Rolling Stones w Warszawie w 1967 roku? Tego i innych ciekawostek na temat naszego narodowego trunku będzie można dowiedzieć się odwiedzając wystawę przy ul. Ząbkowskiej od 15 lipca do 30 września. - Polska wódka ma już ponad 600 lat tradycji wytwarzania na naszych ziemiach. Poprzez wystawę chcemy pokazać wycinek jej barwnej historii, pełnej anegdot i ciekawostek - mówi Andrzej Szumowski, prezes Stowarzyszenia Polska Wódka, które patronuje powstającemu muzeum.

[ external image ]

Muzeum Polskiej Wódki powstaje w Warszawie

Muzeum Polskiej Wódki powstaje z inicjatywy Stowarzyszenia Polska Wódka. Otwarcie zaplanowane jest pod koniec 2017 roku. Na siedzibę wybrano zabytkowy budynek rektyfikacji w dawnej Wytwórni Wódek "Koneser" na warszawskiej Pradze. Koncepcję architektoniczną stworzył Mirosław Nizio z NIZO DESIGN INTERNATIONAL, zaś logotyp zaprojektował znany grafik, Andrzej Pągowski.

[ external image ]

Celem pierwszej w Polsce i na świecie instytucji kultury poświęconej polskiej wódce jest "popularyzacja historii i unikalnego charakteru naszego narodowego trunku". Dzięki wykorzystaniu najnowszych multimedialnych rozwiązań w odnowionych, zabytkowych wnętrzach, udostępniona zostanie ekspozycja prezentująca w nowoczesnej formie ponad 600-letnią tradycję polskiej "aqua vitae".

[ external image ]




Jak Dmitrij Mendelejew wódkę ważył
Wacław Radziwinowicz

Przy wejściu do muzeum Władimir Szabalin wyjaśnia, że bilet za 30 rubli daje prawo do zwiedzenia ekspozycji, słuchania przewodnika oraz dwóch 40-gramowych kieliszków wybranej przez gościa wódki, zakąski z żytniego chleba i kiszonego ogórka

Pewnie trafiają do was alkoholicy. Dwa razy po 40 gramów im wystarcza? - pytam.

- Kupują od razu po kilka, kilkanaście biletów. Na całym świecie nie ma innego takiego miejsca, gdzie można wybierać aż z 800 gatunków wódki. Dosyć często pojawia się więc u nas "człowiek-wycieczka" - wyjaśnia dyrektor Muzeum-Biblioteki Rosyjskiej Wódki w Ugliczu.

Nie będzie Polak..

Muzeum w 38-tysięcznym, bardzo schludnym i zadbanym miasteczku nad górną Wołgą (110 km od Jarosławia) to echo sporu, do którego doszło ponoć między PRL a ZSRR, a dokładnie między Polmosem a Sojuzpłodoimportem odpowiadającym w Związku Radzieckim za handel wyrobami spożywczymi na rynkach międzynarodowych.

Jak pisze historyk Wiliam Pochlebkin w swej książce "Historia wódki rosyjskiej", 24 lata temu działające na Zachodzie firmy-spadkobiercy carskich wytwórców alkoholi (m.in. Pierre Smirnoff) zażądały odebrania radzieckiemu przemysłowi spirytusowemu prawa do używania towarowej nazwy "wódka". Według potomków białych emigrantów bolszewicy sami pozbawili Kraj Rad tego prawa, kiedy w grudniu 1917 roku wydali zakaz produkcji mocnych napojów alkoholowych.

Z emigrantami Moskwa poradzi- ła sobie łatwo. Ale zaraz za białą kontrrewolucją "nóż w plecy radzieckiemu przemysłowi spirytusowemu wbił" - jak pisze Pochlebkin - "pan sojusznik" z Polmosu. Polacy - według historyka - mieli zażądać wyłączności na towarową nazwę "wódka", dowodząc, że ten napój powstał najpierw w naszym kraju.

Moskwa przyjęła zakusy Polaków jak świętokradztwo. Do pracy zabrali się historycy. Udowodnili, że w naszym kraju wódka pojawiła się dopiero około roku 1540, a w Rosji - prawie sto lat wcześniej. Na podstawie tych dowodów - jak pisze Pochlebkin - "arbitraż międzynarodowy" w roku 1982 wydał werdykt: "Only vodka from Russia is genuine Russian vodka" ("Tylko wódka z Rosji jest prawdziwą wódką rosyjską"). Ta zapisana po angielsku i po rosyjsku sentencja wisi na poczesnym miejscu muzeum w Ugliczu, nad "podium honorowym", na którym stoją butelki uznawanych aktualnie za najlepsze rosyjskich wódek.

Rosjanie uzurpują


Co ciekawe, polscy specjaliści, których pytaliśmy o przyczyny i przebieg wódczanego sporu między PRL a ZSRR, jakiemu poświęcona jest część ekspozycji w Ugliczu, nic na ten temat nie wiedzą.

Prof. Ryszard Skubisz, wybitny polski znawca prawa o znakach towarowych, choć - jak zapewnia - śledzi i zna wszystkie ważniejsze spory dotyczące znaków towarowych Polmosów, o tym opisywanym przez rosyjskiego historyka nigdy nie słyszał. - Każdy, kto zna sowieckie realia, wie, że peerelowskie przedsiębiorstwo nie odważyłoby się zadzierać ze Związkiem Radzieckim. Wydaje się tym bardziej nieprawdopodobne, że zażądanie wyłączności na towarową nazwę "wódka" jest pozbawione podstaw prawnych - komentuje Skubisz. Uzasadnia to tym, że nazwa "wódka" jest słowem rodzajowym, a takich wyrazów w ogóle nie można nigdzie zastrzec.

- To tak jakby ktoś próbował sobie zastrzec nazwę "woda" - przekonuje profesor. Jak zauważa, cytowany werdykt tajemniczego arbitrażu dotyczy jedynie wódki rosyjskiej, a nie wódki w ogóle. - Wynika z niego tylko tyle, że prawdziwa rosyjska wódka produkowana jest tylko w Rosji, a nie w innych krajach - mówi Skubisz.

Tymczasem Henryk Tomasik, szef warszawskiego Polmosu, oburza się na nierzetelność rosyjskich historyków: - Wódka ma nazwę polską. Ona najpierw była pędzona w Polsce, a dopiero później w Rosji. Dowodzą tego opracowania historyków z Polskiej Akademii Nauk, które sporządzili na zlecenie Polmosów w 1975 roku. Rosjanie uzurpują sobie prawa do wódki, bo pędzono ją głównie na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.

Tomasik zdziwił się, że rosyjska firma powołuje się na werdykt "arbitrażu międzynarodowego". - Owszem, toczyła się u nas dyskusja o pochodzeniu wódki, ale nikt w Polmosach nie słyszał, by była ona rozpatrywana przez jakiś trybunał. Sprawdzałem też w naszych archiwach, z żadną oficjalną skargą Polmos do Związku Radzieckiego nie występował - zapewnia.

Lach wąsaty i okrutny

W Ugliczu mają do nas pretensje nie tylko o wódkę. 15 maja 1591 roku w ogrodzie tutejszego pałacu, w okolicznościach, o które historycy spierają się do dziś, zginął Dmitrij, syn zmarłego siedem lat wcześniej cara Iwana IV Groźnego, ostatni z dynastii Rurykowiczów. To wydarzenie było początkiem okresu smuty (zamętu), w którym Polacy usiłowali wprowadzić na moskiewski tron samozwańców podających się za cudem ocalonego Dmitrija. Uglicz Polacy zdobywali krwawo kilka razy w latach 1608-12. Na rycinach w miejscowym muzeum historycznym Lach to istota zakuta w pancerz, zbrojna, mordująca niewinnych i obowiązkowo sumiaście wąsata. W przewodnikach można przeczytać, że "interwenci" splądrowali i zniszczyli miasto oraz zabili prawie wszystkich mieszkańców. - I gwałcili - dodawały do listy oskarżeń pilnujące ekspozycji kobiety, kiedy zorientowały się, że jestem Polakiem. - Wybaczcie nam! - prosiłem, akurat była "niedziela wybaczenia", dzień, kiedy w Rosji zwykło się odpuszczać bliźnim wszystkie winy. - Wybaczamy - odpowiadały ze śmiechem.

Piotr wielce pijący

Wódka swą pozycję w życiu Rosjan - jak uczą w muzeum w Ugliczu - zawdzięcza głowom nie tylko mocnym, ale także koronowanym i najtęższym umysłom. Pojawiła się - jak twierdzą historycy rosyjscy - już w połowie XV wieku (być może technologię jej produkcji opracowali mnisi z klasztoru Czudowego na Kremlu), ale swą dzisiejszą nazwę zyskała dopiero półtora stulecia temu. Wcześniej w Rosji nazywano ją "winem zbożowym".

Do spożywania "wina zbożowego" w nadmiernych ilościach tyleż nakłonił, co przymusił rodaków car Piotr I. On na swe ulubione zajęcia, takie jak budowa floty, przeganianie Szwedów znad Zatoki Fińskiej i budowanie na tamtejszych błotach Sankt Petersburga, stale potrzebo-wał ogromnych pieniędzy, które dał mu carski monopol na spirytualia. Piotr I wydał kilka ukazów, które przyczyniły się do rozkwitu pijaństwa. Zabronił wyganiania z kabaków (carskie karczmy, gdzie "wino zbożowe" sprzedawano tylko na "wiadra" - 12 litrów) pijanych chłopów, póki nie przepili wszystkiego "poza krzyżykiem na piersi". Żonom, które ośmielały się zabierać pijanych mężów z szynków, groził odcięciem ręki. Historia zna przynajmniej jeden wypadek wykonania takiego wyroku na żonie.

Monarcha nie tylko zarabiał na "winie zbożowym". Płacił nim także robotnikom budującym nową stoli- cę i swym wojakom. Żołnierz Piotra I codziennie otrzymywał około 1,5 litra "wina zbożowego". Zawierało ono wtedy wprawdzie tylko około 18 proc. alkoholu, ale 1,5-litrowa porcja to i tak bardzo dużo.

Car świecił także osobistym przykładem. Kroniki świadczą, że on, chłop na schwał (różne źródła podają, że miał od 203 do 217 cm wzrostu), dziennie był w stanie wypić około siedmiu litrów "wina", a kilka razy w tygodniu upijał się do nieprzytomności. Ulubioną rozrywką dworu carskiego było częstowanie przybywających z zagranicy posłów mocnymi trunkami z "kielicha wielkiego orła". Uciechę gospodarzom sprawiało to, że żaden z zagranicznych gości nie radził sobie z zawartością 1,5-litrowego pucharu. To ponoć te zabawy zrodziły używane do dziś przysłowie: "Co Ruskiemu dobrze, to Niemcowi śmierć".

Katarzyna wyrafinowana


Wyrafinowany smak swojej wódki Rosjanie zawdzięczają carycy Niemce Katarzynie II. Ona złamała zasadę monopolu państwowego, zezwalając szlachcie i arystokracji na pędzenie swojego "wina zbożowego". Przedstawiciel jednego z najwyżej stojących rodów arystokratycznych mógł produkować tysiąc, drobny szlachcic - 30 wiader rocznie, czyli litr dziennie.

Właściciele majątków starali się, by działka, na którą zezwalała im monarchini, była jak najwyższej jakości. Za czasów Katarzyny II rozwinęła się bardzo technologia rafinacji, filtrowania (w niektórych majątkach "zbożowe wino" przepuszczano przez filtry z dziewięciu rodzajów węgla drzewnego), wymrażania trunku na silnym rosyjskim mrozie.

Efekty były tak znakomite, że caryca do swych pełnych wszelkiej mądrości listów do Woltera, Diderota czy d'Alemberta i innych znakomitości epoki dołączała butelkę wódki. Uradowany takim właśnie prezentem szwedzki przyrodnik Karol Linneusz odwdzięczył się traktacikiem opiewającym czystość i lecznicze własności trunku z Rosji.

Doskonaleniem "wina zbożowego" zajmował się wielki rosyjski przyrodnik i filozof Michaił Łomonosow. Legenda głosi jednak, że za wiele uwagi poświęcał zajęciom praktycznym, przez co nie rozwinął teorii produkcji. Z tego też powodu zmarł przedwcześnie.

Za ojca rosyjskiego trunku uchodzi wielki chemik Dmitrij Mendelejew (autor okresowej tablicy pierwiastków), który w roku 1884 otrzymał oficjalny patent na recepturę wódki. To on ostatecznie orzekł, że wódka musi zawierać 40 proc. alkoholu. Pierwszy też zauważył, że łącząc litr wody z litrem spirytusu, otrzymujemy nie dwa litry płynu, lecz mniej, bo spirytus przy mieszaniu z wodą się kurczy. Tworząc formułę prawidłowej wódki, Mendelejew dowiódł, że po to, by otrzymać napój 40-procentowy, nie należy mierzyć objętości jego komponentów, lecz ważyć je. Litr prawdziwej wódki powinien więc - według niekwestionowanego do dziś przepisu genialnego chemika - przy temperaturze plus 15 stopni ważyć 953 gramy.

Inny uczony Nikołaj Zieliński wiele pracy włożył w ulepszanie filtrów oczyszczających spirytus. Okazały się na tyle doskonałe, że Zieliński wedle opracowanej dla wytwórni wódek technologii skonstruował do dziś stosowany pochłaniacz do maski przeciwgazowej. Ci, którzy przepuszczają denaturat przez pochłaniacz w nadziei uzyskania czystego trunku, nie odkrywają więc niczego nowego.

Najlepsza rosyjska z niemieckiego źródła

Zapoznawszy się z historią ukazów i wynalazków, aparaturą do pędzenia, wymrażania, kapslowania, gość muzeum w Ugliczu słyszy od przewodnika definicję prawdziwej rosyjskiej wódki: "Napój 40-proc. powstały ze zmieszania spirytusu żytniego z nie gotowaną wodą - najlepiej ze strumieni w sercu Rosji, w zalesionym górnym dorzeczu rzek Moskwy i Wołgi". To ostatnie akurat nie bardzo się zgadza. Na najwyższym miejscu muzealnego "podium honorowego" dla najlepszych rosyjskich wódek stoi butelka trunku produkowanego w Królewcu na wodzie z ujęcia zbudowanego jeszcze przez Niemców.

Zwiedzający muzeum, kiedy już nałykają się wiedzy teoretycznej, przechodzą do "biblioteki". Tu na półkach stoją wyroby 800 wytwórni z całego kraju - od słynącego nalewkami na tajgowych korzeniach Balsamu Ussuryjskiego z Ussuryjska przy granicy z Chinami na Dalekim Wschodzie po wytwórnię wódek z sąsiadującego z Polską obwodu kaliningradzkiego.

Posiadacz jednego biletu wybrać może tylko dwie czterdziestki. Żeby ogarnąć całość, stawiam na Ussuryjsk i Kaliningrad. Żeby pokonać dystans między ustami a brzegiem czterdziestek, muszę jeszcze odpowiedzieć na podchwytliwe - jak się okazuje - pytanie.

- Jak należy pić rosyjską wódkę?

- Oczywiście zamrożoną i haustem (tu mówią "załpom", czyli "salwą"). Można jeszcze "z łokcia", czyli z pełnej szklanki postawionej na łokciu, żeby ręka się nie cofnęła - odpowiadam Szabalinowi.

Szef muzeum ocenia, że moja wiedza na temat "picia po rosyjsku" zatrzymała się na prymitywnym poziomie pijackiej epoki Piotra I. A trzeba korzystać z doświadczeń czasów oświeconej Katarzyny II.

- Więc w żadnym wypadku nie mrozić. Mądry Mendelejew litr swej idealnej wódki nie bez powodu ważył w temperaturze plus 15 stopni - Szabalin powołuje się na autorytet genialnego chemika. - I żadnego picia duszkiem. Powolutku, maleńkimi łyczkami...

- W ten sposób dużo nie wypijesz... - próbuję oponować.

- W dobrych domach w Rosji nie piło się dużo. 150 gramów i dosyć. Wielu wielkich lekarzy taką ilość uważało za normę. Tak uczył pić nasz Piotr Smirnow - Szabalin nazywa "naszym" dostawcę dworu carskiego, którego imię nosi znana marka wódki, bo założyciel sławnej wódczanej firmy urodził się w tych stronach i to z Uglicza jeszcze jako chłop pańszczyźniany wyruszył na podbój Moskwy. "Nasz" Smirnow ma swój kącik w muzeum, a wyroby z jego imieniem na etykietkach - swą półkę w "bibliotece".

Tradycja z czasów oświeconej Katarzyny II zabrania zapijać wódki. - Zakąsić najlepiej najpierw żytnim chlebem - Szabalin podsuwa mi smaczne cienkie kromki chleba specjalnie tu przywożonego z Jarosławia. - A potem kwaszonym, w żadnym wypadku nie marynowanym ogórkiem - dodaje, częstując ogórkiem też niczego sobie.

Do muzeum w Ugliczu latem zaglądają przede wszystkim zagraniczni bogaci turyści podróżujący wielkimi statkami po Wołdze. Zimą czasem przychodzi tu młodzież szkolna. Tej publiczności trunków tu nie serwują, pokazują natomiast zakonserwowane w formalinie mózg i wątrobę alkoholika.

- Mamy nadzieję, że w przyszłości dzięki temu nie będą się upijać - tłumaczy sens wizyt młodzieży w muzeum wódki Szabalin.

Pomnik wódki


Uglicz nie chce poprzestać na muzeum-bibliotece. Wkrótce będzie tu również pomnik wódki.

Nad projektem monumentu pracuje już sławny rzeźbiarz rosyjski Ernst Nieizwiestnyj mieszkający w Nowym Jorku. Kiedy władze obwodu jarosławskiego zapytały go, czy podejmie się tej pracy, odpowiedział listownie: "Pochlebia mi, że okazaliście mi Państwo zaufanie, proponując mi zajęcie się tak delikatnym i tak tradycyjnie ważnym dla duszy i ciała państwa rosyjskiego zagadnieniem".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Kto zabił Amy - dokument o najsmutniejszej dziewczynie na świecie
Robert Sankowski, 2015 r.

[ external image ]
Amy Winehouse, 2007 r. (Fot. Matt Dunham AP)

Krótka kariera Amy Winehouse to w sumie bardzo banalna historia. Naprawdę wyjątkowe były jej talent i charyzma, a kto ma co do tego wątpliwości, pozbędzie się ich po tym filmie. Oskarżycielskim.

Wchodzący na ekrany polskich kin dokument Asifa Kapadii "Amy" (premiera 7 sierpnia, ale można oglądać go wcześniej na pokazach specjalnych) porządnie opowiada historię wzlotu i upadku jednej z największych wokalistek XXI wieku. Ale przede wszystkim stawia zarzuty popkulturze, w której żyjemy.

*

"Była sobie dziewczyna/ najsmutniejsza dziewczyna na świecie/ we włosach nosiła spinki i treski/ i inne śmieci/ żywiła się tłuczonym szkłem/ gasiła pety na otwartym sercu/ w oczach nosiła mroczne sekrety/ najsmutniejsza dziewczyna/ co wieczór skacze w mrok". To nie jest tłumaczenie tekstu Winehouse, tak śpiewa o niej Maria Peszek na swojej ostatniej studyjnej płycie. W wywiadach Peszek tłumaczyła, że Winehouse jest patronką tych wszystkich, którzy "boleśnie odstają". Gdy coś takiego mówi artystka, która urodziła się dekadę wcześniej niż Amy, staje się jasne, że mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko z generacyjną identyfikacją.

Dwie płyty, wszystkie pokolenia


Gdy umarła w lipcu 2011 r., gitarzysta The Rolling Stones Ronnie Wood zadedykował jej specjalny odcinek swojego radiowego programu. Hołd Winehouse oddawali weterani, ale też jej rówieśnicy. Adele nigdy nie ukrywała, że jej zdaniem to właśnie Amy otworzyła jej drzwi do amerykańskiego rynku. Lady Gaga ujęła to bardziej precyzyjne: - Ona utorowała drogę na listy przebojów wszystkim wokalistkom niekonwencjonalnym, nieprzystającym do wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać dziewczyna na scenie.

[ external image ]

Parę miesięcy przed jej śmiercią, gdy już nie występowała i nie nagrywała, nowojorski tabloid "Daily News" napisał wprost, że to jej nieobecność, tak bardzo odczuwana przez fanów i całą branżę, sprawiła, że tę lukę na rynku zaczęły wypełniać zastępy wzorujących się na jej dokonaniach wokalistek. - Amy była Kurtem Cobainem tych wszystkich dziewczyn - podsumował to w magazynie "Spin" Charles Aaron. Chodziło mu o efekt marketingowy sukcesu Winehouse, ale też o wymiar emocjonalny, związany najpierw z rozgrywającym się na oczach milionów upadkiem gwiazdy, a w końcu z relacjonowanym przez media nieomal na żywo tragicznym końcem jej życia.

Bez tego ponadpokoleniowego uznania i niezwykle rozległych kontekstów, które uruchamia krótka w gruncie rzeczy kariera Amy - za jej życia ukazały się przecież ledwie dwie jej płyty - łatwo uznać jej losy za jeszcze jedną realizację archetypowego scenariusza, który od dekad realizują rozmaici bohaterowie popkulturowej wyobraźni. Mamy tu wszystkie kluczowe elementy tego mitu. Jest dzieciństwo, w którym muzyka jest ucieczką od kłopotów, jest talent wsparty uporem i determinacją w dążeniu do realizacji celu, jest nagły sukces, dzięki któremu nastoletnie marzenia konfrontowane są z showbiznesową Realpolitik, są gigantyczne nakłady płyt i uwielbienie fanów, ale jest też cena, którą trzeba zapłacić za błyskawiczny lot w górę - artystyczna niepewność, toksyczny związek, używki, które wydają się z początku dobrą ucieczką, a stają się śmiertelną pułapką.

Antidotum w stylu retro


Urodzona w 1983 r. w Londynie Amy Jade Winehouse dorastała w rodzinie z muzycznymi tradycjami. Bracia jej matki grali w jazzowych zespołach, babka była wokalistką, jej ojciec amatorsko śpiewał przeboje Franka Sinatry. To ukształtowało zainteresowania i gust małej Amy - gdy jako dziewięciolatka trafiła do prywatnej szkoły artystycznej, jej największą fascynacją był jazz. Przewinęła się przez kilka placówek edukacyjnych zajmujących się kształceniem przyszłych artystów estradowych. Wśród nich była słynna BRIT School, którą ukończyły również m.in. Adele, Katie Melua czy Kate Nash.

Nigdzie nie zagrzała dłużej miejsca. Według legendy wylatywała z kolejnych szkół za rozmaite przewinienia, ale jej dawni nauczyciele tego nie potwierdzają. Bardziej niż buntowniczką wojującą ze szkolnymi regułami czy wchodzącą w konflikty z rówieśnikami była niespokojnym duchem, który wciąż potrzebował nowych wyzwań. Nie po raz ostatni otoczenie próbowało tłumaczyć to trudną domową sytuacją - rozwodem rodziców u progu jej nastoletniości.

*

Sukces przyszedł w sposób zupełnie niewymuszony. Kilkunastoletnia Winehouse kupiła gitarę, zaczęła pisać piosenki i śpiewać w londyńskich klubach. Miała zaledwie 19 lat, gdy podpisała pierwszy kontrakt z agencją menedżerską Simona Fullera, guru brytyjskiego show-biznesu, człowieka odpowiedzialnego za wymyślenie Spice Girls i telewizyjnego programu "Idol". Paradoksalnie szefowie firmy Island dostrzegli w niej materiał na gwiazdę, która dla publiczności byłaby świetnym antidotum na nadpodaż plastikowych wokalistek produkowanych przez kolejne talent-show.

Wydany w 2003 r. debiutancki album "Frank" potwierdził tę diagnozę. Płyta kapitalnie łącząca jazz z r'n'b i popem pokryła się platyną i zapewniła Amy prestiżową nagrodę Ivora Novello, przyznawaną co roku za najlepszą brytyjską piosenkę.

Prawdziwym przełomem był jednak nagrany trzy lata później longplay "Back To Black". Winehouse odeszła na nim od swoich jazzowych korzeni, postawiła na bardziej popową estetykę, wzbogaciła swoje brzmienie o elementy reggae oraz odwołania do muzyki lat 50. i 60. - od klimatu nagrań dziewczęcych grup z Motown po nawiązania do stylu doo-wop. To właśnie wykreowane wspólnie z błyskotliwym producentem Markiem Ronsonem brzmienie retro, fantastycznie współgrające z jej ekstrawaganckim, również czerpiącym pełnymi garściami z lat 60. image'em, stało się znakiem rozpoznawczym nowej Winehouse. "Tears Dry On Their Own", "You Know I'm No Good" i "Rehab" - to były przeboje, które wystrzeliły Amy do pierwszej ligi. Na całym świecie "Back To Black" kupiło 20 mln ludzi. Zwieńczeniem popularności były cztery statuetki Grammy.

Klub 27

Równolegle do tego sukcesu artystycznego jej życie prywatne było pasmem katastrof. Już jako nastolatka wyprowadziła się z domu i zamieszkała w Camden, londyńskiej dzielnicy klubów. Uwielbiała nocne życie, szybko uzależniła się od alkoholu i narkotyków. Wdała się w burzliwy związek z pracującym przy produkcji wideoklipów Blakiem Fielderem-Civilem, z którym ostatecznie wzięła ślub w 2007 r. Podobno to on wciągnął ją w zażywanie heroiny.

Od tego momentu całe życie Amy to tragifarsa ze złego tabloidowego snu. Z jednej strony - nowa królowa sceny, z drugiej - nieustannie nawalona, ścigana przez paparazzich, wystraszona dziewczyna, która zamiast pisać piosenki i grać koncerty, wciąż ostro idzie w tango, stając się pożywką dla spragnionych kolorowych gazet. Jeszcze chwilę temu branża uznała ją za atrakcyjną alternatywę dla sztampowych gwiazdek popu, teraz zaspokajała inne odwieczne zapotrzebowanie sceny muzycznej - na upadłą gwiazdę. Tabloidy zdawały milionom czytelników relację na żywo z powolnego samounicestwiania się, które fundowała sobie ta utalentowana dziewczyna.

Używki zrobiły swoje - pojawiły się problemy zdrowotne, Amy zaczęła tracić swój niezwykły głos; traciła też kilogramy, wywołując plotki o anoreksji i bulimii.

*

2011 miał być rokiem jej triumfalnego powrotu na scenę. Udało się jej ponoć trochę zdystansować od dawnych problemów, rozstała się z mężem, zafundowała sobie długie wakacje na Karaibach. Wszystko na nic. Gdy ruszyła w trasę po Europie, już podczas pierwszego koncertu na festiwalu w Serbii okazało się, że ani psychicznie, ani fizycznie nie jest gotowa na takie wyzwanie. Była w fatalnej formie wokalnej, zwlekała z rozpoczęciem koncertu, w końcu wypchnięta na scenę przez menedżera i ochroniarzy próbowała śpiewać, ale efekt był tak zły, że publiczność wygwizdała jej występ.

Przerwała trasę, wróciła do Londynu. Siedziała w swoim mieszkaniu, słuchała muzyki i oglądała telewizję. Po raz ostatni widziano ją 20 lipca w jednym z lokalnych klubów, do którego wpadła zobaczyć występ swojej chrześniaczki. Trzy dni później już nie żyła. Bezpośrednią przyczyną śmierci było niezamierzone przedawkowanie alkoholu - żyjąca ostatnio od odwyku do odwyku Winehouse wypiła porcję wódki, do jakiej była przyzwyczajona w czasach największych pijackich ciągów. Prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, że dla świeżo odtrutego organizmu taka porcja alkoholu będzie zabójcza.

Miała 27 lat, w tym samym wieku tragicznie umarli Robert Johnson, Hendrix, Joplin, Morrison, Cobain.

[ external image ]

Przypowieść pop

W swojej strukturze to smutna, ale jednocześnie na swój sposób bardzo banalna historia. I tak też opowiada ją Asif Kapadia. Prowadzi widza przez kolejne rozdziały tej popkulturowej przypowieści, wypełniając je wspomnieniami znajomych, zdjęciami i filmami z prywatnych archiwów oraz całą masą materiałów zrealizowanych przez polujące na popularną już Amy media. Takich scenariuszy rozpisujących gwiazdorską karierę na lata wzlotu i upadku jest przecież aż nadto. Ten jednak jest wyjątkowy tylko i wyłącznie z jednego powodu - samej bohaterki, jej osobowości, jej głosu i muzyki. Jeśli ktoś ma wciąż wątpliwości co do wyjątkowego talentu czy charyzmy Winehouse, pozbędzie się ich po tym dokumencie.

Amy rozsadza ramy tej porządnie opowiadanej historii, wyrasta poza kadr, jest większa niż ten film. Nie tylko wtedy, gdy śpiewa. Także gdy po prostu jest. Gdy kokietuje kamerę jeszcze jako nastolatka, gdy podglądamy ją, jak czaruje szefów wytwórni Island, śpiewając im jedynie z towarzyszeniem gitary na pierwszym przesłuchaniu, które zadecydowało o podpisaniu kontraktu, gdy podpuszcza jakąś niezbyt bystrą dziennikarkę, która usilnie chce ją porównać do Dido, gdy pozuje do zdjęć ze swoim ukochanym, gdy po nagraniu wyjątkowo mrocznego tekstu do "Back To Black" jednym autoironicznym żarcikiem rozbija przyciężkawy klimat, który nagle zapanował w studiu.

Jest w tym filmie jedna scena, która zdaje się mówić o niej więcej niż tysiąc słów. Ze względu na kłopoty z narkotykami Amy nie otrzymała w 2008 r. amerykańskiej wizy. Zamiast więc tak jak wszystkie gwiazdy czekać na ogłoszenie werdyktu Grammy na gali w Los Angeles, musiała się zadowolić przekazem telewizyjnym i małą uroczystością zaaranżowaną w Londynie. Gdy przyszła kolej na jej kategorię, na scenę wyszedł weteran jazzu Tony Bennett. Jeden z największych idoli Amy, z którym zresztą chwilę później przyszło jej nagrać duet.

Teraz jednak to wszystko dopiero przed nią. Dziewczyna zapomina na chwilę o kamerze, patrzy na telebim z mieszaniną uwielbienia i rozpaczy, że nie ma jej tam, obok jej mistrza. - Tato, to Tony Bennett! - mówi do siedzącego pod sceną ojca i przez moment przypomina małą dziewczynkę, która odpakowała gwiazdkowy prezent i trzyma w rękach wymarzoną zabawkę. Ten absolutny brak pozy, niewystudiowane emocje, które ujawniają się w tej przestylizowanej na co dzień dziewczynie - to jest właśnie cała prawda o Amy.

Urodzona ze starą duszą

Brytyjczycy reklamowali ten film jako jej wyjątkowo intymny portret. Jeśli ta intymność gdzieś jest, to właśnie w takich wyjątkowych scenach. Także w jej tekstach, na które Kapadia kładzie duży akcent i które konfrontuje z prywatnym życiem wokalistki. Zresztą ta największa być może zagadka Winehouse pozostaje akurat nierozwiązana: skąd w tej młodej dziewczynie tyle dojrzałości, autorefleksji, bólu? Kuszą różne interpretacje, ale wypowiadający się w filmie przyjaciele i znajomi Amy ucinają te spekulacje. Dziewczyna wprawdzie mocno przeżyła rozstanie rodziców, ale poza tym nie dotknęła jej żadna inna dziecięca trauma. - Ona po prostu urodziła się z duszą starej kobiety - mówi jeden z przyjaciół. To być może najlepszy komentarz do popisów wokalnych nastoletniej jeszcze Amy śpiewającej z emocjami godnymi zmęczonej życiem Billie Holiday.

*

Winehouse rzeczywiście wydaje się przybyszem z innej epoki. Odległej od medialnego cyrku, który kręci się coraz szybciej i zużywa gwiazdy w coraz większym tempie. Umarła ledwie kilka lat temu, ale wydaje się, że minęły całe wieki. Być może zniknęłaby ze sceny tak czy inaczej - przecież jej marzeniem było po prostu śpiewanie jazzu, a wielką karierę zrobiła niejako przy okazji. Czy wciąż wzbudzałaby zainteresowanie w świecie, którym rządzą portale społecznościowe? Czy aby podtrzymać popularność, wrzucałaby co chwila jakiś wpis na konto na Twitterze? Dziś, gdy z cyfrowych mediów wylewają się kolejne zastępy wykreowanych przez nie gwiazdek, pamięć o Winehouse zdaje się powoli zacierać. Może nawet za chwilę, mimo tych wszystkich znakomitych piosenek, które nagrała, gdyby nie film Kapadii, zapomnielibyśmy o niej na dobre?

Amy nie pasuje do współczesnego świata, którym rządzą ironia, internetowy hejt i bezceremonialna beka. Rzeczywiście, tak jak mówi Peszek, wydaje się boleśnie odstawać. Należy do tego typu wokalistów, którzy zamiast tylko odgrywać swoją rolę na scenie, całkowicie w nią wchodzą i spalają się coraz bardziej z każdym kolejnym występem. Jest w tym jakaś niedzisiejsza wiarygodność, ale też absurdalna autodestrukcja. To nie przypadek, że Kapadia wcześniej nakręcił dokument o innym bohaterze naszych czasów, również wyrastającym poza rzeczywistość, w której funkcjonował, i również zmarłym tragicznie - brazylijskim kierowcy Formuły 1 Ayrtonie Sennie. Tyle że on dosłownie rzucał wyzwanie śmierci. Odsłonięta do granic ekshibicjonizmu w swojej muzyce i niezdarnym poszukiwaniu prawdziwego uczucia poza sceną Winehouse jest krucha jak wafelek.

Bez postaci pozytywnych


"Amy" to także oskarżenie rzucone pod adresem tych wszystkich, którzy ją zawiedli. Bo w tej historii wokół niej nie ma jednoznacznie pozytywnych postaci. Może poza matką, jednak dość bezradną, pierwszym menedżerem, który wciąż powtarza, że "mógł zrobić więcej i ma z tego powodu wyrzuty sumienia" (to jego prośby, aby dziewczyna zaczęła się leczyć, zainspirowały Amy do napisania "Rehab"), i przyjaciółkami z czasów szkolnych. To było jednak za mało, gdy zawiedli najważniejsi. Nie ma co wymieniać menedżerów, choć konstatacja, że show-biznes wciąż ubezwłasnowolnia swoje gwiazdy, tak jakbyśmy nadal tkwili w latach 60., jest dość zatrważająca. Bardziej przygnębia jednak ojciec, w którego wokalistka była wpatrzona jak w obrazek, a który w filmie Kapadii wypada co najmniej dwuznacznie, zwłaszcza gdy ładuje się córce z butami w jej prywatne życie podczas wakacji na Karaibach, przywożąc ze sobą ekipę telewizyjną kręcącą z nim reality show. A także Blake Fielder--Civil, facet, którego pokochała, a którego film przedstawia jako egotycznego, pozbawionego skrupułów sukinsyna.

Tyle o postaciach obecnych na ekranie. Ale w strukturze filmu Kapadii jest coś, co tę listę winowajców każe poszerzyć.

To obraz złożony w ogromnej części z prywatnych materiałów i medialnych doniesień. Wczesna Amy nie jest jeszcze gwiazdą, ale i tak filmują ją wszyscy. Za sprawą komórek i nagranych nimi filmików dowiadujemy się, jak wyglądały urodziny jej koleżanki, co mówiła w taksówce w drodze na koncert, na zbliżeniu oglądamy pryszcze na jej twarzy. Gdy eksploduje jej popularność, do permanentnej inwigilacji, którą umożliwia współczesna technologia, przyłączy się armia zawodowych paparazzich. Nawet gdyby nie miała autodestrukcyjnych skłonności i bez całego tego pociągu do używek i toksycznych facetów, ta dziewczyna miałaby prawo się załamać.

Niech pierwszy rzuci kamieniem

Czy można ją było uratować? To pytanie wraca w dokumencie jak bumerang. Co tak naprawdę ją zabiło? Własne demony i słabości? Najbliżsi, którzy zawiedli? Bezwzględny mechanizm show-biznesu? A może coś jeszcze? Zapatrzona w diwy jazzu, takie jak Sarah Vaughan czy Dinah Washington, rzeczywiście nie pasowała do świata tabloidów komentujących w chamski sposób każdy jej krok oraz bezczelnych, pozbawionych jakiejkolwiek empatii komentarzy internetowych. "Narkomanka! Pijaczka! Zdzira! Zaćpała się, kretynka, wcale mi jej nie żal" - nie trzeba się było naszukać, żeby w sieci znaleźć takie wpisy. Skąd my to znamy? Agresja w internecie: jedni, korzystając ze względnej anonimowości w sieci, wyżywają się na forach. Inni z wypiekami na twarzy chłoną wiadomości z tabloidów i plotkarskich portali, napędzając ich koniunkturę - przecież należy im się, tym celebrytom, w końcu sami chcieli być na świeczniku...

- Chciałem odwrócić lustro i sprawić, aby w tym filmie przejrzeli się widzowie i cała nasza tabloidowa kultura - mówi Kapadia. Ten zamiar odczytał muzyczny magazyn "New Musical Express", dając jednemu z artykułów o tym filmie prowokujący tytuł: "Dlaczego to my wszyscy jesteśmy winni jej śmierci".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Miles Davis. Bokserski odwyk mistrza trąbki
Rafał Kazimierczak

[ external image ]
Rok 1971, Newman's Gym w San Francisco. Miles Davis przedpołudniami boksował, a wieczorami grał koncerty. Nikt nie miał prawa zakłócać mu treningu. To, że pozwolił zrobić sobie zdjęcia w ringu Jimowi Marshallowi, stanowiło wyjątkową sytuację. (FOT. BARON WOLMAN)

Na początku lat 50. ubiegłego wieku dwudziestoparoletni Miles Davis znalazł się na dnie. Wiecznie zaćpanego geniusza trąbki właściciele klubów jazzowych i krytycy traktowali jak śmiecia. Gdyby nie boks, pewnie nie dociągnąłby do trzydziestki.

Na pierwszym miejscu zawsze były muzyka, trąbka i komponowanie, a zaraz potem - boks. Tak mówią wszyscy, którzy znali Davisa na tyle dobrze, by zechciał z nimi o tym rozmawiać. Niektórzy mieli nawet okazję zmierzyć się z trębaczem na pięści, np. Hermeto Pascoal, brazylijski kompozytor i multiinstrumentalista, któremu Davis zaproponował kiedyś sparing. - Zdjąłem kapelusz i okulary, więc wzrok rozlał mi się na wszystkie strony, bo bez szkieł widziałem bardzo słabo. Miles nie miał pojęcia, gdzie patrzę, a ja się skoncentrowałem i... bum - walnąłem go prosto w twarz, tak mocno, że prawie złamałem sobie rękę - wspominał Brazylijczyk. Pascoal złamał żelazną zasadę obowiązującą podczas sparingów z Davisem, który zawsze prosił, by nie zadawać mu ciosów w usta, bo wieczorem gra koncert. Ale nie obraził się na Brazylijczyka, tylko zaczął go nazywać Szalonym Albinosem.

Uzależnieni

- Boks jest podobny do muzyki - uzależnia. I bokserzy, i muzycy to indywidualiści, jednych i drugich czekają wyrzeczenia i niekoniecznie spełnienie - mówił Davis w 1970 r. Danowi Morgensternowi z magazynu "Down Beat". Ćwiczył wtedy w Gleason's Gym, słynnej sali treningowej na nowojorskim Bronksie, w której wychowało się wielu mistrzów pięści. Przed koncertami Miles szukał samotności i ciszy, by móc się skoncentrować - tak jak bokser szykujący się do walki, który przed wyjściem z szatni rozmawia najwyżej sam ze sobą. Nie jadł, odmawiał seksu, chciał być głodny i niezaspokojony. I tak jak pięściarz przed walką mocno i starannie zawiązywał sznurówki butów. Gotowy do grania jak bokser do pojedynku czuł, że jest na swoim miejscu. W 1970 r. Miles Davis prowadził bardzo higieniczny tryb życia i - jak opowiadał jego basista Dave Holland - miał trenera bokserskiego, który podróżował z zespołem. Salę treningową trębacz odwiedzał codziennie, był po czterdziestce, w najlepszym wieku dla muzyka, i jak zapamiętał Holland, grał nieprawdopodobnie.

Gdy pod koniec lat 60. menedżer bokserski Bill Cayton postanowił zrobić film dokumentalny o Jacku Johnsonie, słynnym czempionie z początku XX w., spytał Davisa, czy skomponuje muzykę. Muzyk zareagował entuzjastycznie, zaczął czytać o Johnsonie wszystko, co mu wpadło w ręce, czytał też dużo o historii boksu, oglądał filmy i słynne walki. Zachowanie Davisa zaczęło przypominać obsesję, a obok łóżka trębacza zawsze znajdowała się fotografia Johnsona. - Mógł o nim rozmawiać godzinami, interesował go każdy szczegół z jego życia, zadawał setki pytań, dlaczego padł taki, a nie inny cios - wspominał Cayton.

Urodzony w 1878 r. Johnson, zwany Olbrzymem z Galveston, został pierwszym czarnym mistrzem świata wagi ciężkiej i przez ponad trzy dekady uchodził za "najbardziej znanego Afroamerykanina na świecie". Rezultatem obsesji Davisa jest nagrany w 1970 r. znakomity album "Jack Johnson", znany też pod tytułem "A Tribute To Jack Johnson". Ta muzyka to zresztą hołd nie tylko dla Johnsona, ale i innych pięściarzy. Na zakończenie płyty słuchacze słyszą cytat: Jestem Jack Johnson, mistrz świata wagi ciężkiej. Jestem czarny, o czym nigdy nie pozwolili mi zapomnieć. W porządku, jestem czarny. Nigdy nie dam im o tym zapomnieć".

Bokser to był ktoś!

Miles Davis dorastał w czasach, kiedy idolem czarnoskórych Amerykanów był Joe Louis, który 1937 r. pokonał Jamesa Braddocka, stając się drugim po Johnsonie czarnym mistrzem świata wagi ciężkiej. Davis miał wtedy 11 lat, a gdy w 1951 r. skończył 25, Louis stanął do ostatniej walki w karierze i przegrał ze swoim przyjacielem Rockym Marciano. - Joe był osobowością. Zawsze grzeczny, zawsze miał czas dla kibiców, dla dzieciaków. Ale żył szybko, lubił hazard, inwestował. Niestety, nie zawsze szczęśliwie - opowiadał o Louisie Lou Duva, słynny promotor bokserski i trener. - Wpakował się w tarapaty finansowe i błagał Rocky'ego, by ten z nim walczył, bo potrzebował pieniędzy. Rocky nie chciał, ale w końcu uległ. Wygrał, starając się nie zrobić 37-letniemu Louisowi krzywdy, choć miał gigantyczną przewagę. Wszedłem do ich szatni po walce, siedzieli obok siebie i płakali jak dzieci. Tacy mistrzowie. Nigdy tego nie zapomnę - opowiadał Duva.

Davis, będąc już znanym i uwielbianym jazzmanem, przyznawał, że lubi, gdy jakiś czarnoskóry chłopak, widząc go, mówi: "Wow, zobaczcie, to Miles Davis". Dlaczego? Bo podobnie niegdyś mówiono na widok Joe Louisa.

Bokserzy zawsze mu imponowali, za młodu zaprzyjaźnił się z pięściarzem Johnnym Brattonem, zwanym też Honey Boy Brattonem, swoim rówieśnikiem, który ubierał się w pstrokate ciuchy, włosy zawsze smarował brylantyną i jeździł kabrioletem. Miles był pod wielkim wrażeniem, kiedy policja najpierw zatrzymała Honey Boya Brattona za prędkość, a potem puściła, gdy okazało się, że to on właśnie siedzi za kierownicą. Bokser to naprawdę był ktoś! Honey Boy źle skończył, został bezdomnym, mieszkał w samochodzie, trafił do psychiatryka, ale strojem podobno zadziwiał do swej śmierci w 1993 r.

Być jak Sugar Ray


Miles chciał być wielbiony jak Louis i sławny jak Sugar Ray Robinson - zawodowy mistrz świata w wadze półśredniej i pięciokrotny mistrz świata w wadze średniej, pięściarz uznawany przez wielu fachowców za najlepszego w historii, jeśli nie brać pod uwagę podziału na kategorie wagowe. To właśnie podziw i zapatrzenie w Sugara pomogło trębaczowi uporać się z nałogiem heroinowym. W 1951 r. i następnym znalazł się na dnie. Tak wspominał tamten czas: Otaczała mnie gęsta mgła, byłem ciągle na haju i rajfurzyłem kobiety, żeby skołować forsę na narkotyki, miałem całą stajnię ulicznych dziwek. Traktowałem je jak każdego normalnego człowieka, otaczałem szacunkiem, one dawały mi kasę na moje odloty. Uważały mnie za przystojniaka i pierwszy raz w życiu przyszło mi do głowy, że może tak jest w rzeczywistości. Ale nawet forsa, którą mi dawały, nie wystarczała, ciągle było mi mało .

W końcu Davis zdał sobie sprawę, że jeśli nie wyrwie się z nałogu, to umrze, i postanowił pokonać heroinę, trenując boks. Znał Bobby'ego McQuillena, świetnego zawodnika, który rzucił boks, gdy zabił w ringu rywala, i zabrał się do trenowania innych . Kiedy na początku 1952 r. Miles zapytał McQuillena, czy zgodzi się go trenować, ten odparł, że się zastanowi. Niedługo potem jazzman wybrał się na galę bokserską do Madison Square Garden, gdzie spotkał McQuillena. Bobby spojrzał na mnie z wielkim niesmakiem i powiedział, że nie ma zamiaru trenować ćpuna. Ja mu na to, że nie mam żadnego nałogu, a stoję przed nim naszprycowany jak sk...n, na większym haju to trudno już chyba być. Odpowiedział, że go nie nabiorę. Na koniec dodał, że mam wyjść z szatni i porządnie wziąć się za siebie. Nikt wcześniej ze mną tak nie gadał - wspominał Davis w autobiografii.

Wylądował w Detroit, a potem ktoś rozpuścił taką historię: do słynnego klubu jazzowego Baker's Keyboard Lounge wchodzi Miles Davis, kuśtykając, zniszczony narkotykami, z trąbką w papierowej torbie. Przepycha się do sceny, wchodzi i zaczyna grać "My Funny Valentine". Inny wielki trębacz Clifford Brown nakazuje innym, by przerwali grać swój kawałek, żal mu Milesa. Ten kończy numer, bez słowa opuszcza scenę i odchodzi w deszcz...To bzdura, którą Davis wiele razy prostował, tłumacząc, że nigdy nie przerwałby występu Brownowi i perkusiście Maxowi Roachowi. Przenigdy też nie nosiłby trąbki w zmiętej papierowej torbie, bo instrument traktował jak świętość. Duma nie pozwoliłaby mu pokazać się Roachowi w takim stanie. W rzeczywistości to słynny perkusista poprosił, by gościnnie z nimi zagrał.

Jednak z Davisem działo się naprawdę źle, w Detroit kupował parszywy towar, tak cienki, że gdy go brał, jedynym doznaniem było ukłucie igły. W końcu poczuł, że nie ma już ochoty na kolejne dziury. Rzuciłem nałóg dzięki Sugar Rayowi . Nie dość, że świetnie walczył, to jeszcze miał klasę i zachował k...ską czystość. Na zdjęciach w gazetach wyglądał jak członek śmietanki towarzyskiej, wysiadał z limuzyn z pięknymi kobietami, odpicowany, ale podczas treningu żadna baba nie wisiała mu u ramion, a na ring wchodził bez śladu uśmiechu, zachowywał powagę. Uznałem, że skoro stać go na taką dyscyplinę, to mnie też, postanowiłem: "Też taki będę". Dzięki Rayowi uwierzyłem, że dam radę znów stawić czoło Nowemu Jorkowi. Pomógł mi przetrwać sporo ciężkich dni.

Trębacz z umysłem pięściarza


Do Nowego Jorku wrócił po pięciu miesiącach, w lutym 1954 r., i przekonał McQuillena, że jest na tyle czysty, by mógł pouczyć się boksu. Trenowali ostro. Bobby chodził ze mną na mecze i treningi do Gleason's albo do Silverman's. Sugar Ray często tam ćwiczył, a kiedy przychodził, wszyscy się zatrzymywali i gapili się tylko na niego. Bobby doskonale znał technikę odwinięcia, tak jak to nazwałem, czyli cios zadany przy jednoczesnym skręceniu bioder i nóg. Ten sposób dawał większą siłę - pisze Davis. Porównał swego nauczyciela do słynnego trenera Jacka Blackburna, który nauczył takiego uderzenia Joe Louisa. Często słyszałem, że mam umysł boksera. I może tak faktycznie jest. Sądzę, że należę do osób agresywnych w sprawach, które są dla mnie istotne, na przykład w muzyce, albo w innych rzeczach, które bardzo chcę zrobić. Posunę się nawet do walki fizycznej z byle powodu, jeśli będę podejrzewał, że ktoś czyni mi wbrew.

Treningom Sugar Raya czasami przyglądał się facet, na którego wołano "Żołnierz", ale Davis nigdy się nie dowiedział, jak naprawdę się nazywał. Robinson słuchał tylko jego i trenera. Kiedy schodził w przerwach do narożnika, "Żołnierz" wślizgiwał się za nim i coś mu szeptał na ucho, na co Ray kiwał głową . Nikt nie wiedział, co mu nagadał, ale potem wracał na ring i tak łoił skórę jakiemuś zasrańcowi, jakby tamten przystawiał się do jego żony. Uwielbiałem na niego patrzeć, ubóstwiałem go. Tamtego lata wyznałem mu, że to głównie za jego sprawą udało mi się rzucić heroinę, a on tylko się roześmiał. Często mówił ludziom, że ja jestem wspaniałym muzykiem, który chciał zostać bokserem .

Mieć swój styl

Gregory, syn Davisa, zaczął trenować boks, kiedy skończył 12 lat, a trenera naturalnie załatwił mu ojciec. Miejsca na słabości, marudzenie i grymasy nie było - każdego ranka o godz. 5 rano chłopiec biegał, potem pił herbatę i szedł do szkoły. Po lekcjach odwiedzał salę - trening, reżim, wyrzeczenia. Miles Davis wymiękł dopiero, kiedy zabawa zamieniła się w prawdziwą bitwę - nie mógł oglądać walk syna, bał się, że coś może mu się w ringu przydarzyć. Gregory złapał bakcyla i sportu nie rzucił - został najlepszym bokserem drużyny wojskowej, gdy podczas wojny w Wietnamie stacjonował w Niemczech.

Miles do boksu wracał chętnie i często, szukał w nim podobieństw do muzyki. Boks też ma różne style, Joe Louis miał swój styl, Ezzard Charles, Henry Armstrong, Johnny Bratton i Sugar Ray Robinson, podobnie jak później Muhammad Ali, Sugar Ray Leonard, Marvelous Marvin Hagler, Michael Spinks i Mike Tyson. Styl trzeba mieć we wszystkim, co się robi - w pisaniu, w muzyce, malowaniu, modzie, boksie, we wszystkim. Są style nowatorskie, zwinne, pełne wyobraźni i twórcze, są też inne. Styl Sugar Raya Robinsona miał wszystkie te dobre cechy, to był najbardziej precyzyjny pięściarz, jakiego w życiu widziałem - pisał. Wiedział też, że każdy bokser kiedyś straci tytuły - przez porażkę albo odchodząc na emeryturę. A w muzyce królem można zostać na zawsze.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Z Moskwy do Pietuszek z Wieniediktem Jerofiejewem
Tadeusz Sobolewski

"Moskwa-Pietuszki" była największym wyzwaniem rzuconym radzieckiej bajce bez pokrycia. Kto chce wczuć się w sytuację współczesnego Rosjanina, w jego poczucie bezradności i bezwładu, niech obejrzy ten film Pawła Pawlikowskiego - pisze Tadeusz Sobolewski.

Jak wszystkie dokumenty Pawlikowskiego, ten skomponowany jest właściwie jak fabuła. W pierwszej scenie mężczyzna przy stoliku, niby przypadkiem złowiony kamerą na dworcu Kurskim, zaczyna mówić tekstem Jerofiejewa: "Wypiłem cały flakon 'Srebrzystej konwalii', siedzę i płaczę. Dlaczego płaczę? Bo przypomniałem sobie mamę. 'Mama' - mówię i płaczę (...) Wziąłem flakon 'Białego bzu' i wypiłem. I co myślicie? Łzy mi obeschły, napadł mnie idiotyczny śmiech, mamę od razu zapomniałem". Ta pijacka alchemia, podana z całym bogactwem jerofiejewskiej ironii i rozpaczy, przeszła do filmu, łącznie z wywodem, że "'Srebrzysta konwalia' to nie jest to samo, co 'Biały bez', w sensie moralnym, nie mówiąc już o bukietach".

Tak zaczyna się podróż Pawlikowskiego do Pietuszek szlakiem książki stawianej w jednym rzędzie z dziełami Gogola. Została napisana "podczas robót przy układaniu kabla w Szeremietiewie jesienią 69 roku". Jak mówi autor, pierwsze wydanie tego "poematu" (podtytuł był aluzją do "Martwych dusz") "rozeszło się szybko, jako że było w jednym egzemplarzu". W Rosji ukazał się dopiero po pieriestrojce.

Pawlikowski znalazł Jerofiejewa w moskiewskim bloku. Wszechwładna dozorczyni wygłasza do kamery opinię o Wieniczce, który jej zdaniem nie zasługuje na miano pisarza, po czym wpuszcza filmowców na górę. I oto mamy przed sobą Jerofiejewa - w dniu jego ostatnich urodzin, 28 października 1989 r. Mieszkanko pełne gości, gwar, śpiewy przy pianinie. On milczy. W ZSRR żył bez dokumentów, teraz miał krótki moment triumfu. W teatrze na Małej Bronnej publiczność oklaskuje go, żywego klasyka. Ma raka krtani. Jest po tracheotomii. Żona opowiada, jak się poznali: znalazła go na schodach. Kompani, z którymi pił, zostawili go tam. "Więc go wzięłam".

.Ojca Wieniczki wcześnie zabrali do łagru. Matka porzuciła dzieci. Wychowanek domu dziecka na półwyspie Kola miał szczęście. Trafił na wybitnych nauczycieli-zesłańców, wstąpił w 1955 r. na Uniwersytet Łomonosowa (wyrzucono go, gdy na zajęciach z przysposobienia wojskowego porównał wykładowcę do Goeringa). Pawlikowski cytuje filmowy folder w sovkolorze o tym "pałacu nauki": jest to typowa radziecka bajka, iluzja podawana jako lek na codzienną rozpacz.

"Więcej picia, mniej zakąski. To najlepsze lekarstwo na zadufanie w sobie i powierzchowny ateizm (...) Ja wierzę w to, że On jest dobrocią. On mnie poprowadzi od cierpień ku światłu. Z Moskwy do Pietuszek. Poprzez męczarnie na dworcu Kurskim, poprzez oczyszczenie w Kuczynie i marzenia w Kupawnie do światła i do Pietuszek. Durch Leiden - Licht!".

Sklep z wódką. Tłum mężczyzn przed nim w filmie z 1990 r. taki sam jak w 1969. Obejmują się po bratersku, jak w kościele. "O, nicości! Och, te godziny największej niemocy i hańby w życiu mego narodu, te godziny od świtu do otwarcia sklepów... Idź, Wieniczka. Idź". Wzniosły i groteskowy monolog "Moskwy-Pietuszek" jest podróżą przez rosyjską literaturę, a kolejne stacje kolejowe są jak droga na Golgotę.

Pawlikowski w swoim filmie powtarza tę drogę. Monstrualny obraz pijanej Rosji nasyca tragizmem. Cytując tekst Jerofiejewa, przerzuca go na filmowanych ludzi, tak jakby Wieniczka wcielał się w meneli pijących ze słoika, śpiących na dworcu. Pisał, "żeby ich pocieszyć, a trochę zasmucić". Ten pesymistyczno-chrześcijański ton, charakterystyczny dla kina Pawlikowskiego, w jakiś sposób łączy film o Rosji z "Idą".

Kiedy po raz pierwszy w PRL-u czytaliśmy Jerofiejewa, delektowaliśmy się jego receptami na koktajle ("denaturat, piwo ciemne, oczyszczona politura..."), traktowaliśmy ten tekst jak monstrualną groteskę. Dziś czyta się go inaczej. Ma rację Brodski, kiedy mówi w filmie, że to łatwizna śmiać się z radzieckiej rzeczywistości - jest ona zbyt absurdalna. Film sprzyja tragicznemu odczytaniu ucieczki Jerofiejewa przez pijaństwo. Pił, nie tracąc jasności umysłu. Jak mówi w filmie znający go psychiatra, był uwrażliwiony na wszystko, co zwykli ludzie przestawali odczuwać: na lęk przed śmiercią, przed przemijaniem, przed dojrzałością, przed wszelką zmianą".

Być może właśnie zagrożenie ze strony Rosji, paradoksalnie, pozwala lepiej rozumieć nie tylko pasażera pociągu do Pietuszek, ale również szaleńca z bronią w ręku, brawurą pokrywającego rozpacz? Czy nie ma zjadliwej aktualności w słowach Jerofiejewa, pisanych po inwazji na Czechosłowację? "Dlaczego my nikogo na świecie ani trochę nie obchodzimy? Dlaczego nie prą na nas oddziały regularnego wojska? Czy nic o Norwegii nie słychać? Jesteśmy z nią w stanie wojny czy nie jesteśmy? My z nią wojujemy, a ona z nami nie chce...
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 158 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.