Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 197 z 207
  • 5435 / 1041 / 43
Palenie skorpionów - ekstremalna zabawa, której nie polecamy.
W Europie może się to wydawać szokujące i nieprawdopodobne, lecz w dalekiej południowej Azji "palenie skorpionów" niewielu dziwi. Palenie w sensie narkotycznego odurzania, bowiem jad tego pajęczaka ma silne działanie halucynogenne, a z czasem - niezwykle uzależniające.

http://facet.interia.pl/styl-zycia/news ... Id,2189729
>A komendant po tym gównie ląduje na Kolskiej.
  • 414 / 46 / 0
(...)"Dochodzimy w tym momencie do bardzo engimatycznej i niewyjaśnionej kwestii — użycia skorpionów w celach mistycznych bądź rekreacyjnych. Otóż znane są nieliczne doniesienia o paleniu sproszkowanych metasom lub gruczołów jadowych skorpionów. Konsultant ONZ, David Macdonald, w swojej książce „Drugs In Afghanistan: opium, Outlaws and Scorpion Tales" opisuje, jak to wielokrotnie spotykał się z opowieściami o psychoaktywnym zastosowaniu skorpionów. Prym wiodą w tym ludy tatarskie, zamieszkujące afgańską prowincję Bamian. Telsony (segmenty metasomy będące miejscem produkcji i przechowywania jadu) są odcinane żywym skorpionom, suszone, a następnie, po sproszkowaniu, mieszane z tytoniem i palone w postaci skrętów bądź z regionalnej odmiany fajki. Okaleczone zwierzęta przybija się do drzwi. Ta czynność ma przestrzec inne skorpiony przed zbliżaniem się do domu. Istnieje również hipoteza, że jest to również symbol demaskulinizacji, będący odzwierciedleniem usuwania genitaliów przez Tatarów pokonanym wrogom. Zażywanie jadu skorpiona ma sprowadzić na palącego jego siłę i potęgę. Afgańczycy rozróżniają również siłę jadu skorpionów. Nie wiemy, niestety, o jakich gatunkach dokładnie mowa, ale te o ciemnym ubarwieniu są uznawane za „mocniejsze" od jasnych. Ma to odzwierciedlenie w faktach zoogeograficznych — na tym terenie istotnie występuje kilka gatunków o ciemnym ubarwieniu należących do rodziny Buthidae, uznawanej za najbardziej niebezpieczną. Stan „po skorpionie" jest opisywany bardzo różnie; porównuje się go do działania mocnego haszyszu, ale również meksaliny i heroiny. Jeden z użytkowników opisuje, że po wypaleniu sproszkowanej metasomy doświadczył trwającej przez trzy dni sedacji, w czasie której ciężko mu było podnieść powieki. Inni relacjonują bardzo silne halucynacje, trwające również przy otwartych oczach. Podany jest również przykład doświadczonego hinduskiego mistyka (sadhus), który, aby osiągnąć zjednoczenie z wyższymi bytami, regularnie zażywał mieszankę marihuany, opium, bielunia oraz jadu skorpiona i węża.

Jad skorpionów jest traktowany również jako substytut dla konwencjonalnych narkotyków. Pewien mężczyzna, przebywając w więzieniach w kilku azjatyckich krajach, palił skorpiony, gdyż były to jedyne dostępne substancje psychoaktywne, a sama praktyka była „dość powszechna" wśród ogółu więźniów. W innym przypadku młody heroinista zgłosił się do szpitala w Kabulu razem ze skorpionem, którego trzymał na ramieniu. Skropion atakował chłopaka każdego dnia, wówczas on przyjmował środki przeciwbólowe, aby zniwelować efekty miejscowe. Obsługa centrum leczenia uzależnień opisała jego uzależnienie jako „psychiczne". Istnieje ponadto doniesienie stricte naukowe, opisujące sześćdziesięcioletniego mężczyznę, uzależnionego od trzydziestu pięciu lat od heroiny, który został przyjęty do szpitala w New Delhi, po tym jak okazało się, że od dłuższego czasu poszukuje skorpionów, następnie pozwala im się ukłuć, po czym puszcza je wolno. Osoba ta poinformowała, że nigdy nie miała żadnych halucyjnacji.

Zaskakującym sposobem na rzekome zwiększenie „mocy" skorpiona jest umieszczenie go w centrum okręgu z benzyny i podpalenie jej. Wierzy się, że skorpion popełnia wtedy „samobójstwo" kłując sam siebie, a tym samym wprowadza jad w całe ciało. Mit o „samobójstwie" jest bardzo rozpowszechniony, nawet wśród żołnierzy przebywających na bliskowschodnich misjach. Wziął się on stąd, że skorpion w otoczeniu płomieni gwałtownie się odwadnia, co powoduje jego skurczenie i ułożenie w takiej pozycji, że wydaje się, iż wbija on kolec w swój odwłok.
W przeszłości jad skorpionów w mistycznych rytuałach stosowali Aztekowie. Teotlacualli to masa powstająca ze zmieszania tytoniu, skorpionów, pająków, węży oraz powoju Rivea corymbosa. Szamani rozprowadzali tę miksturę po całym ciele, wpadając następnie w swoisty trans. Nie wiadomo, jakie działanie miały poszczególne składniki. Można podejrzewać jednak, że kluczowy był tutaj właśnie powój, z racji zawierania w swoim składzie LSA, czyli erginy, substancji, ogólnie mówiąc, podobnej w działaniu i budowie do znanego wszystkim LSD.

Czy z punktu widzenia biochemii i fizjologii jest w ogóle możliwe osiągnięcie jakiegokolwiek „stanu wyższej świadomości" poprzez użycie skorpionów? Wiadomo, że u pewnych gatunków występują alkaloidy beta-karbolinowe, będące inhibitorami monoaminooksydazy, czyli enzymu, który, obrazowo mówiąc, może blokować rozkład pewnych związków tak, że pozostają one w formie mogącej oddziaływać w sposób psychoaktywny. Wątpliwe jest jednak, że aktywność tego enzymu jest taka, że wystarczy on do tego, by spowodować, że to nasze endogenne (produkowane w ludzkim organizmie) związki dadzą nam jakiekolwiek przeżycia mistyczne. Jest jednak inny trop — neurotoksyczny charakter jadu. Przyjmowanie tych związków w formie palonej znacząco zmniejsza ich potencjał (są białkami, a więc cechują się termowrażliwością), jednak w jakimś stopniu mogą być przyswajane. Badania wykazały, że związki zawarte w jadzie skorpionów mogą odpowiadać za wzrost stężenia dopaminy i serotoniny.

Powyżej przedstawiłem najciekawsze, moim zdaniem, aspekty kulturowe skorpionów. Zachęcam jednak do zainteresowania się również biologią tych niezwykle interesujących zwierząt. Organizmy te, mimo swej ewolucyjnej prostoty, stanowią dla nas nieocenione źródło potencjalnych leków i innych substancji o dużym znaczeniu biologicznym."

Źródło - racjonalista.pl
5-HO-La La LaND
  • 52 / 4 / 0
Jazda po lekach
Wojciech Moskal

Na sen, na serce, na uspokojenie. Ale też dostępne na każdej stacji benzynowej - na zwykłe przeziębienie czy ból głowy. To leki, które mogą obniżyć koncentrację i spowolnić refleks, a przez to utrudnić lub uniemożliwić kierowanie samochodem
Nie wiemy dokładnie, ilu polskich kierowców prowadzi "pod wpływem leków". Nikt takich badań nie prowadził. Wiadomo jednak, że zaliczamy się do nacji, które lubią połykać różne pigułki. Najgorzej jest z tymi, którzy po raz pierwszy "łapią" chorobę, dostają receptę i zaczynają stosować całkiem nieznany sobie lek (chorzy przewlekle zazwyczaj znają działania uboczne swoich tabletek).

Zawodzą ulotki dołączane do leków. Trudno w nich szukać prostych, przejrzystych ostrzeżeń typu: "Po zażyciu tego leku nie kieruj samochodem przez następną dobę". Najczęściej dostajemy jedynie enigmatyczną informację, że dany środek "może zakłócać zdolność psychomotoryczną". Poza tym, jak mówią eksperci, prawie nikt tych ulotek nie czyta. - Niestety, rzadko się zdarza, by o niepożądanym działaniu leku informował lekarz, który przepisuje receptę, lub farmaceuta, który wydaje lek - mówi dr Jarosław Woroń z Katedry Farmakologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Istnieje, co prawda, prosty znak graficzny, który ostrzega, że środek może być ryzykowny dla kierowcy, ale prawo farmaceutyczne nie wymaga jego umieszczania na opakowaniu - zależy to tylko od dobrej woli producenta.

Na co uważać

Grupą leków najbardziej niebezpiecznych dla kierowców są te działające na centralny system nerwowy - a więc środki na depresję, psychozy, napady lęku czy bezsenność. Zdecydowana większość takich leków osłabia uwagę, czujność, refleks, koordynację i zaburza pole widzenia. W naszym kraju bardzo często stosuje się tu tzw. benzodiazepiny. Ich działanie polega z grubsza na "wyciszaniu" naszego mózgu. Problem w tym, że ta cisza utrzymuje się bardzo długo - w przypadku stosunkowo popularnego diazepamu jest to ok. 70 godzin, klorazepatu - aż 120. Gdy więc ktoś wycisza się tymi lekami, nie powinien siadać za kierownicą przez kilka następnych dni.

Wśród środków mogących zaburzać umiejętności kierowcy jest też wiele leków, które ciężko byłoby o to podejrzewać. Na przykład środki na nadciśnienie czy bóle kręgosłupa. Rozluźniając naczynia krwionośne i mięśnie, znacznie zmniejszają czas reakcji i mogą spowodować, że na pedał hamulca naciśniemy o ułamek sekundy za późno. Także po miejscowym znieczuleniu u dentysty lepiej zamówić taksówkę, bo ono też może znacznie osłabić nasz refleks.

Uważać trzeba też na dostępne na stacjach benzynowych popularne leki przeciwgorączkowe czy przeciwbólowe, np. na bazie paracetamolu. Ich odmiany z dopiskiem "Noc" reklamowane są jako dające bezbolesny i w miarę spokojny sen. - "Noc" oznacza, że do leku dodano środek blokujący tzw. receptory histaminowe, co może powodować zwiększoną senność, i to w dodatku utrzymującą się przez kilkadziesiąt godzin - tłumaczy dr Woroń. - Po zażyciu takiego leku nie powinno się kierować samochodem przez cały następny dzień.

Kolejna rzecz - alkohol. Oczywiście zaraz "po spożyciu" siadać za kółkiem nie wolno. A następnego dnia? Jeśli jednocześnie zażywamy leki, na pewno nie. alkohol bowiem znacznie wydłuża czas ich rozkładu w organizmie. Gdy więc do wspomnianego diazepamu "dolejemy" kilka piw lub dwie-trzy "setki", to będzie nas wyciszał nie 70, ale 140 godzin.

To karalne

Za jazdę pod wpływem leków można nawet stanąć przed sądem. - Nie szkodzi, że ktoś zażył lek dopuszczony do sprzedaży na terenie Polski, a więc legalny. Wódka też jest legalna - tłumaczy nadkomisarz Krzysztof Dymura z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. - W naszym prawie istnieje przepis zakazujący prowadzenia nie tylko pod wpływem alkoholu, ale też środków działających podobnie do niego i środków odurzających. Za kierowanie pod wpływem leków działających podobnie do alkoholu można stracić prawo jazdy na trzy lata. A jeżeli ich stężenie jest na tyle wysokie, że działają równie silnie jak np. narkotyk, to kierowca może stracić prawo jazdy na 10, a sam trafić do więzienia na dwa lata - ostrzega nadkomisarz Dymura.

Po kierowcy, który nie pomyślał, że po łyknięciu pigułki nie powinien siadać za kierownicą, "przejedzie się" również towarzystwo ubezpieczeniowe. W każdej polisie istnieje zapis o wypadku będącym skutkiem zażycia środków psychotropowych, umyślnego działania lub rażącej niedbałości. Ta ostatnia klauzula może również dotyczyć właśnie świadomego kierowania pod wpływem leków. Jeżeli istnieje na to dowód - np. wynik badania krwi dostarczony przez policję - kierowca nie dostanie odszkodowania.

Po tych lekach możesz mieć kłopot za kółkiem


Migrena: tryptany, np. sumatryptan, eletryptan

Depresja: trójpierścieniowe (amitryptylina, nortryptylina, klomipramina), mianseryna, mirtazapina, trazodon, wenlafaksyna, opipramol, tianeptyna, selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny (fluoksetyna, paroksetyna, citalopram, sertralina, fluwoksamina)

Bezsenność: estazolam, lormetazepam, zopiklon, zolpidem, zalepolon

Padaczka: leki mające działanie sedatywne, uspokajające (karbamazepina, fenytoina, prymidon)

Leki uspokajające i przeciwlękowe: benzodiazepiny (diazepam, lorazepam, alprazolam, temazepam, oksazepam, klorazepat, klonazepam), buspirion

Leki przeciwpsychotyczne: neuroleptyki klasyczne (np. promazyna, pernazyna, haloperidol, lewomepromazyna), neuroleptyki atypowe, np. olanzapina

Choroba Parkinsona: pramipeksol, ropinirol, lewodopa

Wymioty: metoklopramid, tietyloperazyna, leki stosowane też w chorobie lokomocyjnej (np. aviomarin)

Znieczulenie miejscowe: leki stosowane podczas zabiegów stomatologicznych oraz laryngologicznych

Ból: wydawane bez recepty leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe na bazie np. paracetamolu, z dopiskiem "Noc"

Ból kręgosłupa, dyskopatia: tetrazepam, baklofen, tyzanidyna, flupirtyna

Opioidowe leki przeciwbólowe: pochodne morfiny, kodeina, tramadol

Nieopioidowe leki przeciwbólowe: nefopam, preparaty złożone (np. pabialgin P)

Układ krążenia: leki na nadciśnienie tętnicze, chorobę niedokrwienną serca, arytmie, zaburzenia krążenia obwodowego, np. metylodopa, cynaryzyna

Zaburzenia krzepnięcia krwi: warfaryna

Oczy: atropina

Alergia: leki antyhistaminowe przenikające do ośrodkowego układu nerwowego - klemastyna, dimetinden, bromfeniramina, chlorfeniramina, feniramina, cetyryzyna, lewocetyryzyna, loratadyna (reakcja na nią może być u każdego inna); składniki o działaniu przeciwhistaminowym mogą się znajdować także w lekach stosowanych w leczeniu przeziębienia i grypy

Leki roślinne zawierające w swoim składzie: kozłek lekarski, melisę lekarską, męczennicę cielistą, chmiel zwyczajny - w zależności od zastosowanej dawki oraz wrażliwości danej osoby leki roślinne mogą powodować nadmierne uspokojenie i senność, która może niekorzystnie wpływać na zdolność do bezpiecznego prowadzenia pojazdów

Najpierw doda skrzydeł, a potem je podetnie

Napoje energetyzujące to niewątpliwie przebój ostatnich lat. Na imprezę, na egzamin, ale też na lepszą jazdę - we wszystkich tych przypadkach stosuje się je, wierząc w cudowne zwiększenie naszych sił witalnych. I to prawda - czujemy się po nich lepiej. Ta prawda ma jednak drugie dno, któremu na imię tauryna. Można ją znaleźć prawie we wszystkich dostępnych na rynku napojach energetyzujących. W pierwszej chwili powoduje ona, że w naszych komórkach dochodzi do prawdziwej mobilizacji składników energetycznych. - Efekt ten trwa jednak z reguły ledwie kilkadziesiąt minut. Potem, gdy składniki energetyczne się już wyczerpią, nasz metabolizm wpada w prawdziwe "doły" - wyjaśnia dr Jarosław Woroń. - Skutkiem może być głębokie zmęczenie i senność. Prawda jest taka, że zmęczenia na dłuższą metę nie da się oszukać.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Nastolatki poza siecią. Czy mogą jeszcze żyć offline? Polski eksperyment pokazuje skalę uzależnienia
Elżbieta Manthey


Setka nastolatków, trzy doby, żadnych mediów cyfrowych. Nie podczas wyprawy w stylu ekosurvival, ale w normalnym, codziennym życiu - w domu, szkole. Taki eksperyment przeprowadziła fundacja Dbam o Mój Z@sięg we współpracy z Uniwersytetem Gdańskim.
Badacze zakładali udział w eksperymencie 60 uczestników w wieku 12-18 lat. Zgłosiło się dwa razy więcej. Ostatecznie wyzwanie trzydniowego offline’u podjęły 102 osoby. Młodzi ludzie, którzy nie znają świata bez cyfrowych mediów, przez 72 godziny mieli sobie radzić bez nich. Odcięcie obejmowało wszystkie urządzenia. Dzieci mogły jedynie słuchać radia, ale nie przez internet, tylko w sposób tradycyjny - przez radioodbiornik. Młodzież odcięła się więc od tego, co jest dla niej tak oczywiste jak dla nieco starszego pokolenia prąd w domu czy bieżąca woda.

37,5 proc. uczniów nie wyobraża sobie życia codziennego bez używania telefonu komórkowego

- Głównym naszym celem było wygenerowanie pustki związanej z niemożliwością używania urządzeń mobilnych i mediów cyfrowych - opowiada o eksperymencie dr Maciej Dębski z fundacji Dbam o Mój Z@sięg, adiunkt na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego. - Wyszliśmy z założenia, że w takiej pustce pojawią się inne niż dotychczas spojrzenia na nowe media i technologie cyfrowe w życiu codziennym. Młodzi ludzie traktowali udział w eksperymencie jak sprawdzenie siebie („Chcę zobaczyć, czy dam radę”) i jak doświadczenie nieznanego („Chcę zobaczyć, jak to jest”). Musieli przez trzy dni normalnie funkcjonować w swojej domowej i szkolnej rzeczywistości. Poza tym uczestnicy prowadzili dziennik, w którym zapisywali wszystko, co robią, co czują, co myślą podczas tych trzech dni offline, oraz mieli do wykonania trzy zadania (oczywiście bez telefonu komórkowego i internetu): umówić się ze znajomym w mieście na spotkanie, porozmawiać z dziadkami o tym, jak to było kiedyś, kiedy nie korzystaliśmy z urządzeń mobilnych, i trzecie - wspólnie z klasą przygotować plakat.

W domu nuda

Pierwsze, czego doświadczyli uczestnicy po odcięciu od sieci, to nuda. W dziennikach pojawiły się zapiski: „nie wiem, co ze sobą zrobić”, „chyba oszaleję”, „nie mam pomysłu, co mogę robić”. Nic zaskakującego. Młodzież szybko jednak dostrzegła pozytywne skutki odłączenia: „wstałem wypoczęty jak nigdy”, „w końcu miałam czas na posprzątanie swojego pokoju”, „dokończyłem trzy książki, które kiedyś rozpocząłem”, „mam coraz więcej kreatywnych pomysłów i dużo czasu spędzam z najbliższymi”.

25,6 proc. uczniów przynajmniej raz dziennie robi sobie selfie, a 6 proc. robi je kilkadziesiąt razy dziennie

- Podczas eksperymentu rodzice i dzieci częściej szukali bezpośredniego fizycznego kontaktu ze sobą. W wywiadach pogłębionych jedna z mam powiedziała: „złapałam się na tym, że częściej przytulam swoje dziecko”. Było też więcej rodzinnych interakcji. Uczestniczki mówiły np., że poszły na spacer z mamą, że miały w końcu czas na babskie pogaduchy, na wspólną zabawę przy grach planszowych. Smutne jest to, że w tych wypowiedziach bardzo mało jest ojców. Najczęściej dzieci mówią o rodzicach bądź o mamie, a bardzo rzadko o ojcu. Jeżeli w zapiskach pojawia się ojciec, to najczęściej jest w pracy - mówi dr Maciej Dębski.

Pojawiały się też wpisy o tym, że najtrudniej jest wieczorem, kiedy jest się samemu w pokoju, rodzice są w domu, ale brakuje interakcji między dziećmi a nimi.

Zgubione kompetencje

Kiedy uczestnicy eksperymentu poszli do szkoły bez smartfonów i internetu, uderzyło ich to, jak inni nałogowo korzystają z urządzeń mobilnych i sieci. („W szkole wszyscy grali na komórkach. Ciężko było to znieść!!!”). Okazało się też, że wszystkie informacje szkolne są w sieci. Kiedy na przykład jakaś lekcja była odwołana, uczestnicy eksperymentu nie dowiadywali się o tym, bo informacja znajdowała się w internecie, a nie przyszło im do głowy wpaść wieczorem do kolegi i zapytać o bieżące informacje.

- To, że mamy zawsze przy sobie smartfony, telefony, możemy w każdej chwili szybko coś sprawdzić, mamy pod ręką wszelkie potrzebne informacje, w pewien sposób upośledza proste - wydawałoby - się kompetencje - zauważa dr Maciej Dębski. - Dzieci nie wiedziały na przykład, jak mogą obudzić się na czas, nie mając telefonu, miały problem z dotarciem na miejsce spotkania, nie umiały oszacować czasu potrzebnego na dojazd.

Z dziennika uczestniczki eksperymentu:

"Podjęłam tę trudną próbę i poszłam na przystanek sprawdzić autobus!!! Szok i niedowierzanie. Wygrzebałam babci budzik, by nie zaspać do szkoły. Długo zajęło mi nastawienie go i ogarnięcie. Nawet ma przycisk na światełko!!!".

To pokazuje, w jak wielu sprawach internet nas wyręcza, jak zatracamy umiejętność radzenia sobie w codziennych sprawach. Jak więc sobie poradzimy, jeśli nagle internet zniknie albo będzie miał awarię? A może: CZY sobie poradzimy?

- To nie jest tylko problem dzieciaków - podkreśla dr Dębski. - Byłem niedawno w Warszawie, przejechałem przystanek, na którym miałem wysiąść. Kiedy wysiadłem z autobusu, nastąpiło kilka sekund popłochu - jak znajdę drogę bez telefonu. Oczywiście po chwili się zorientowałem, jak znaleźć informacje, że mogę zapytać ludzi, sprawdzić rozkład jazdy. Ale chwilę to trwało. Podejrzewam, że gdyby to spotkało osobę młodą, która nie pamięta czasów bez internetu, to byłoby jej znacznie trudniej sobie poradzić i trwałoby to zapewne dużo dłużej. I nie wiadomo, czy okazałoby się skuteczne.

Z dziennika uczestnika eksperymentu:

"Trudno znaleźć dziecko, które nie potrafi obsługiwać komputera czy tabletu i TV. Ale żadne z nich nie potrafi robić na drutach (np. ubranek dla lalek), stworzyć sobie zabawki z patyków czy po prostu cieszyć się pięknym dniem. I to nie dotyczy tylko dzieci, ale także nastolatków i starszych osób. Niektórym ludziom naprawdę brakuje wyobraźni... ale najbardziej żal mi jest tych dzieci. Wolą grać w gry, oglądać TV, niż wyjść na dwór na świeże powietrze. Technologia odbiera im życie. Ja nie mówię, że technologia jest zła. Wszystko powstało dla ludzi. Tylko trzeba wiedzieć, jak tego rozsądnie używać".

O czym naprawdę jest ta historia


- Dziś jesteśmy po dwóch latach badań i widzimy, że to opowieść nie tylko o uzależnionych dzieciach, ale przede wszystkim o jakości relacji między dziećmi i rodzicami. I niestety często jest to opowieść smutna - mówi dr Maciej Dębski. - Eksperyment pokazał rodzicom, jak bardzo oni są wkręceni w nowe media.

- Nie myślałam, że jestem tak uzależniona - mówiła matka, która postanowiła dołączyć do swojej córki w eksperymencie i też zrezygnowała z mediów cyfrowych na trzy dni. - Nowe technologie zmieniają jakość relacji międzyludzkich. Nie mówię, że one są gorsze, lepsze, są po prostu inne

Jeśli dzieci nie mają odpowiedniego wsparcia, udzielonego przede wszystkim w domu przez najbliższych, polegającego na budowaniu bezpieczeństwa, bliskości, wypracowaniu wspólnych zasad, na rozmowie, wspólnym spędzaniu czasu, wtedy szukają tego wszystkiego gdzie indziej. To gdzie indziej jest najczęściej w sieci. Szukają tam tolerancji, przynależności, kontaktu - wszystkiego, czego nie dostają od rodziców.

Z dziennika uczestniczki eksperymentu:

"Do wszystkich czytających ten dziennik! Wy pewnie nie braliście udziału w eksperymencie i jesteście osobami dorosłymi! ODŁĄCZCIE SIĘ! 3 dni to wystarczający okres czasu, żeby dostrzec pewne rzeczy! Pewnie niektórzy z Was mają dzieci... nie pozwólcie, żeby technologia zniszczyła Wasz kontakt z nimi! Wszystko jest dla ludzi, ale powinniście dostrzec priorytety! Nie rozumiem dorosłych! Mają wąty do nas, MŁODZIEŻY, że jesteśmy uzależnieni, że za dużo czasu poświęcamy telefonom! Dorośli, gdy są w domu z własnymi dziećmi, siedzą na FB! Niektóre dzieci są uzależnione, bo patrzą na swoich rodziców! To wszystko dla mnie jest chore! Ludzie cały czas wytykają błędy innym! Ale nikt z nas nie jest idealny! I nigdy tak nie będzie! Nie sądziłam, że takie będą wnioski tego eksperymentu! Myślałam, że czymś ciężkim będzie wytrzymanie dla mnie tych 3 dni! Ale o wiele razy gorsze jest to, czego się dowiedziałam o nas - LUDZIACH!".

84,9 proc. młodzieży zna przynajmniej jedną osobę uzależnioną od korzystania z telefonu komórkowego


Chociaż wiele wpisów w dziennikach świadczy o tym, że to była trudna próba, żaden z uczestników nie wycofał się z eksperymentu. Wielu dziękowało badaczom za możliwość udziału w tym doświadczeniu, doceniało jego znaczenie dla siebie osobiście, dla swojego życia. Niektórzy deklarowali chęć ograniczenia używania urządzeń mobilnych po eksperymencie. Młodzi ludzie zobaczyli, jak dużo wolnego czasu i jak różnorodne możliwości jego spędzania zyskują, kiedy odłączają się od sieci.

Z dziennika uczestniczki eksperymentu:

"Rada dla młodzieży. Róbcie sobie takie przerwy. Bez niczego można sobie wszystko przemyśleć, jest czas na wszystko. Można sobie przemyśleć, co robi się źle, a co dobrze. Co chciałoby się naprawić, a co nie".

- Krok w kierunku rozsądnego używania urządzeń cyfrowych jest bardzo trudny do wykonania w pojedynkę. Szczególnie dla młodego człowieka. Angażować trzeba nie tylko rodzinę, ale też szkołę, a nawet lokalną społeczność. Jakiekolwiek działania profilaktyczne nie są możliwe bez choćby minimalnego zaangażowania rodziców i nauczycieli - podsumowuje dr Dębski. - Dlatego planujemy nową edycję eksperymentów społecznych, w które chcemy zaangażować całe klasy i rodziny, które będą chciały się odłączyć od sieci. A w najbliższym czasie - 1-3 grudnia - organizujemy konferencję „Mobilność w sieci - relacje, bezpieczeństwo, rozwój”, na której z różnymi ekspertami będziemy się zastanawiali nad sposobami profilaktyki i edukacji w kierunku rozsądnego korzystania z nowych technologii. Podczas konferencji przedstawiona zostanie całość wyników z dwuletnich badań.

Z dziennika uczestniczki eksperymentu:

"Chciałabym wierzyć, że kogoś to obchodzi, że świat to nie tylko kawy w kubku i iPhone’y".

Dzieci w sieci:

45,8 proc. młodzieży stara się mieć telefon zawsze przy sobie, również wtedy, kiedy kładzie się spać i kiedy wstaje z łóżka

32,7 proc. uczniów odczuwa niepokój, kiedy nie ma przy sobie telefonu bądź jest on rozładowany

19,4 proc. młodzieży podejmuje własne próby mające na celu ograniczenie korzystania z telefonu komórkowego

14,6 proc. młodzieży czuje się przeciążone informacjami medialnymi

50,4 proc. uczniów przyznaje, że kontaktuje się ze swoimi rodzicami za pomocą telefonu komórkowego i portali społecznościowych, przebywając z nimi jednocześnie w domu

35 proc. rodziców nigdy nie rozmawiało ze swoimi dziećmi na temat szkodliwości nadmiernego korzystania z telefonu komórkowego

15 proc. uczniów przychodziło na lekcje niewyspanych z powodu nadmiernego korzystania z telefonu/komputera/internetu w domu oraz z tego samego powodu nie wywiązywało się ze swoich obowiązków szkolnych

29,1 proc. uczniów przynajmniej raz dziennie umieszcza swoje zdjęcie w sieci

34,8 proc. uczniów przyjmuje do grona znajomych na portalu Facebook osoby, których W OGÓLE nie zna

54,9 proc. osób przyznaje, że przyjmuje do grona swoich znajomych na portalu Facebook osoby, które zna, ale których nigdy nie widziało na żywo

61,9 proc. młodzieży uważa, że uzależnienie od korzystania z telefonu komórkowego jest bardziej możliwe u osób, których rodzice są również uzależnieni
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Lekoman polski
Piotr Miączyński, Zbigniew Domaszewicz

Leki na odchudzanie to dobry interes. Człowiek, który zacznie je brać, będzie się przeczyszczał już do końca życia. Rozmowa ze Stanisławem Piechulą, farmaceutą i lobbystą

Polacy zażywają dużo leków?

- Dużo. Ale jeszcze więksi lekomani to Amerykanie, Brytyjczycy, Niemcy. Mało leków łykają kraje śródziemnomorskie, Chorwacja, Słowenia.

W Polsce sprzedaż leków niesamowicie nakręca telewizja. Każdy farmaceuta, który prowadzi aptekę, musi oglądać reklamy, bo następnego dnia przyjdą pacjenci i poproszą o "ten lek, co to wczoraj w telewizji pokazywali". Moja żona, z którą prowadzimy aptekę, jest z tym na bieżąco. Pracownicy informują się nawzajem, co wczoraj było reklamowane.

W telewizji trwają prawdziwe wojny między producentami leków, zwłaszcza przeciwbólowych. Jeśli pokazują aspirynę, to wzrasta sprzedaż aspiryny. W rewanżu od razu kampanię zaczyna Apap. I zaczyna się sprzedawać Apap. Więc teraz znowu musi się zareklamować aspiryna, aby część ludzi z Apapu przeszła z powrotem na aspirynę.

Ostatnio najwięcej widać reklam bajerów...

Bajerów?

- Środków spożywczych, dietetycznych, witamin. Bajery się dobrze sprzedają.

Dlaczego "bajery"? Nie działają?

- Czasami działają. Jak coś zawiera sole mineralne lub witaminy, to te sole mineralne rzeczywiście do organizmu dostarczy. Tylko po co?

Dla zdrowia?

- Jeśli ktoś się w miarę zdrowo i normalnie odżywia, to wszystkie witaminy ma zapewnione w pokarmie. Zresztą bajery rzadko mają status leków. Podam to na przykładzie. Kiedyś był jeden jedyny lek na stawy, i to był rzeczywiście lek. Był przebadany, miał wszystkie dopuszczenia.

Jak zaczęły wchodzić przepisy unijne, to niektóre substancje zaczęto rejestrować nie jako leki, tylko jako środki spożywcze. Bo tak jest łatwiej. Nie trzeba prowadzić kosztownych badań sprawdzających, czy taki lek na stawy naprawdę działa. I teraz mamy kilkanaście środków spożywczych na stawy.

Leki, środki spożywcze. Jak zwał, tak zwał, ważne, czy pomagają.

- Producenci środków spożywczych umieszczają w nich, owszem, tę samą substancję czynną, która jest w leku. Tyle że nie wiadomo, jak taka substancja się wchłania. Czy to działa? Raczej nie zaszkodzi. Ale czy pomoże? Nie wiem. Ludzie kupują to na słowo honoru producenta. I podobnie jak producent mają nadzieję, że jakiś skutek to odniesie. Czasem "lek" wprowadza w błąd pacjenta.

Oszukuje?

- Weźmy np. niektóre środki na odchudzanie. Nie odchudzają, ale przeczyszczają. Jak ktoś będzie brał dajmy na to Figurę 1 albo Figurę 2, to po prostu straci dużo wody. Kilogramów niby też, ale wystarczy, że się więcej napije, i wraca do poprzedniej wagi, Sprzedaż takich preparatów z punktu widzenia aptekarza i producenta to dobry interes. Pacjent się przyzwyczaja. Człowiek, który zacznie je seryjnie brać, będzie się już przeczyszczał do końca życia. Kiedy stałem za okienkiem w aptece, to non stop przychodzili stali pacjenci, którzy braki takie środki.

Podobnie jest z pacjentami [np. alergikami], którzy biorą zbyt często krople do nosa blokujące wydzielanie śluzu. Jak ktoś będzie przez długi okres zakraplać ksylometazolinę, to zniszczy sobie śluzówkę nosa. Będzie brał ten lek już ciągle. Inaczej będzie mu ciekło z nosa. Na opakowaniu jest co prawda ostrzeżenie, żeby odstawić najdalej po pięciu dniach. Ale kto to czyta?

Przychodzi babcia do pana apteki i bierze tabletki czy maść, powiedzmy, na reumatyzm. I pan wie, że ta maść w ogóle nie działa...

- Powiem inaczej - nie mamy dowodu, że działa. To tak samo jak z lekami homeopatycznymi. Stała wojna między zwolennikami i przeciwnikami. Ja jestem opozycjonistą. Uważam, że to sprzedawanie cukru i wody.

Ale sprzedaje je pan.

- Sprzedaję. Problem mam tylko wtedy, gdy pacjent pyta, czy to dobre.

I co pan odpowiada?

- Że wiele osób sobie to chwali.

To pan dyplomatyczny jest.

- A co mam odpowiedzieć? Że moim zdaniem to nie działa? Przecież najczęściej lekarz to przepisał czy polecił pacjentowi!

Wygodne z komercyjnego punktu widzenia.

- Ja jestem nie tylko farmaceutą, ale także właścicielem apteki. Mam ambiwalentne odczucia. Chcę zarobić, ale i nie zrobić krzywdy pacjentowi. Owszem, mam dylemat, gdy przychodzi do mnie matka z dzieckiem chorym na grypę, która uważa, że wyleczy dziecko homeopatyk. Zawsze odpowiadam - proszę iść do lekarza. Ja bym swoich dzieci wyłącznie tym nie leczył.

I co? Idzie do lekarza?

- Niestety, jak mówiłem, o zakupach wielu osób decyduje przede wszystkim reklama telewizyjna. Swego czasu na rynku pojawił się Tazamol Polfy Tarchomin. O identycznym składzie i działaniu jak na przykład Apap czy Panadol. Tazamol się jednak nie reklamował, za to był o połowę tańszy.

Wkurzeni na reklamy zaczęliśmy polecać go klientom. Mówiliśmy, że to lek polski, ta sama substancja i taniej. I faktycznie część osób go brała. Ale była też duża grupa, którą przekonywałem i przekonywałem, a oni w końcu mówili: - Panie aptekarzu, to pan da ten Tazamol, ale Apap też. Tak mocno działa reklama.

W dodatku firmy farmaceutyczne chodzą po lekarzach, przekonują do swoich produktów...

Smarują...

- Nie wiem, czy smarują, powiedzmy, że szkolą. W efekcie ich leki sprzedają się w dużej ilości. Ale są droższe. Jeśli na rynku pojawia się konkurencja, która chce sprzedawać podobny lek taniej, to te firmy zdwajają wysiłki i zaczynają lekarzy szkolić jeszcze mocniej.

I?

- Tańsi producenci nie są często w stanie się przebić. Więc też stawiają na marketing i dopiero wtedy zdobywają kawałek rynku. Ale wtedy cena leku idzie już w górę, bo za ten marketing i reklamę zawsze na końcu musi zapłacić pacjent.

Był taki pomysł Ministerstwa Zdrowia, aby na reklamach leków bez recepty znajdowało się ostrzeżenie o konsekwencjach nadużywania. Podobnie jak na papierosach.

- Wszystko, co zwiększa bezpieczeństwo pacjenta, uważam za krok naprzód. Jeżeli nasze państwo chciałoby zadbać o swoich obywateli, to powinno zabronić wszelkiej reklamy leków.

W ten sposób można zabronić reklamy wszystkiego, bo reklama zawsze manipuluje. A jeśli jednak przyjmiemy, że ludzie mają swój rozum, to co by pan im radził?

- Jeśli ktoś ma do wyboru dwa takie same leki, niech wybiera tańszy. Gdy koncern farmaceutyczny zobaczy, że odpływają mu pacjenci, to obniży cenę. Na pocieszenie dodam, że teraz i tak jest lepiej niż kilka lat temu. Wtedy pacjent, wybierając tańszy odpowiednik, mógł zaoszczędzić nawet kilkadziesiąt złotych. Dziś już tylko kilka.

W dodatku importerzy zaczęli sprowadzać tańsze leki z innych krajów Unii. Strasznie się to nie podoba koncernom farmaceutycznym. Był ostatnio przypadek, że gdy pewna spółka chciała sprowadzać tańszy lek z innego kraju, to koncern sprzedający ten lek w Polsce umyślnie obniżył jego cenę. Tak aby importerowi sprzedaż się nie opłacała.

Każdy emeryt zna niezwykle tanie leki za 1 grosz. A panu leki za 1 grosz się nie podobają.

- Do niektórych ważnych leków państwo dokłada ogromne pieniądze po to, by pacjent nie zbankrutował i mógł zapłacić za nie tylko zryczałtowaną opłatę 3,20 zł. Dlaczego aptekom opłaca się rozdawać te leki za darmo lub nawet dopłacać do wybranych leków? Bo apteka dostanie resztę ceny od NFZ, razem z niewielkim zyskiem.

Ale pacjent płaci jednak mniej o 3 zł 19 groszy. To co w tym złego?

- Lek za 1 grosz wywołuje psychozę pod tytułem: dziś jest lek za 1 grosz, a za miesiąc już go nie będzie. Czyli trzeba się obkupić. Jak lek kosztuje 1 grosz, to co to za problem pójść do jednego, drugiego, trzeciego lekarza i poprosić o przepisanie go? Pacjent kupuje i chomikuje. Całą lodówkę tych leków ma. A za miesiąc lekarz zmienia terapię. I co zrobić z tymi lekami? Wyrzucić? Czemu nie, przecież i tak kosztowały tylko 1 grosz... Takie leki marnotrawi się lekką ręką. A NFZ wydaje na nie ogromne pieniądze, nasze wspólne pieniądze.

Jest niedaleko mnie miasteczko Jastrzębie Zdrój. Odcięte od innych miast lasami i polami. Enklawa. Jakiś czas temu w Jastrzębiu miała zostać otwarta Euro-Apteka. Aptekarze wpadli w popłoch. To tak jakby osiedlowym sklepikarzom miano otworzyć obok Biedronkę. Żeby nie stracić pacjentów, aptekarze zaczęli robić to samo co Euro-Apteka, tyle że już kilka tygodni przed jej otwarciem. Na pacjentów runęły ulotki, reklamy, leki za 1 grosz. I co? Oddział NFZ zaczął nagle tracić po kilkaset tysięcy złotych.

Tajemnicą poliszynela jest, że refundowane paski do testów diagnostycznych krwi masowo kupuje się na Śląsku i wysyła do Niemiec. Ciekawe, ile by ich sprzedawano, gdyby naprawdę kontrolowano, ile pacjent ma ich stosować.

Ile taki pasek kosztuje bez refundacji?

- Kilkadziesiąt złotych. To chodliwy towar. Nawet jak się wejdzie na Allegro, to paski testowe się znajdzie.

Ministerstwo Zdrowia chce zlikwidować leki za 1 grosz.

- Odgrażają się. Ale Polak potrafi. Drobni aptekarze, którzy boją się skarbówki, pytali nas, jak sprzedawać leki za 1 grosz zgodnie z prawem. Bo przy tym przecież oszukuje się urzędy skarbowe - na kasę fiskalną nabija się 3,20 zł, wydaje paragon, że chory zapłacił 3,20 zł, a bierze się od niego 1 grosz. Gdyby ktoś chciał zrobić interes, to mógłby kupić lek, wrócić do okienka, położyć paragon i zażądać zwrotu 3,20. Bo tyle ma na paragonie. Dobry sposób na biznes. Kupować leki za 1 grosz i chodzić wte i wewte.

Ale wymyśliliśmy na to sposób. Nikt przecież nie zabroni aptekarzowi zrobienia darowizny na rzecz klienta. Pan przychodzi do apteki, daje mi receptę na insulinę, a ja mówię na to, że pan mi przyniósł tę receptę, to ja prywatnie robię panu darowiznę 3,20 zł. Proszę. A teraz ja panu realizuje tę receptę za 3,20 i pan mi zapłaci. I pan mi płaci z powrotem moimi pieniędzmi. I sprawa jest zamknięta.

Równie dobrze można dawać pacjentowi pieniądze za to, że przychodzi kupować leki do określonej apteki.

- Tak było w Białymstoku i bodaj Słupsku. Aptekarze dawali pacjentom po kilkadziesiąt złotych za kupowanie refundowanych leków. Za które NFZ zwracał im mnóstwo pieniędzy. Skończyło się, bo dobrał się do tego nadzór farmaceutyczny i urząd skarbowy.

Nawiasem mówiąc, w ciekawy sposób podkręcają sprzedaż swoich leków przedstawiciele farmaceutyczni. Jak sprzedali za mało w danym miesiącu, to idą do zaprzyjaźnionych lekarzy i proszą: wypisz mi tyle a tyle recept na moje preparaty. Potem przedstawiciel idzie do apteki i sam je kupuje. A państwo dokłada.

Udział w tym mają też aptekarze. Przekazują firmom farmaceutycznym informacje, jaki lekarz co przepisuje i czy jest lojalny wobec koncernu.

- Firmy farmaceutyczne i tak wiedzą, jak się leki sprzedają. Dostają przecież dane z hurtowni. Wiedzą, że do mojej apteki poszło w tym tygodniu 10 opakowań danego leku. Ale rzeczywiście nie wiedzą, kto te sprzedane leki przepisał. A lekarze lubią być cwani. Taki lekarz mówi przedstawicielowi koncernu, że przepisał 50 opakowań leku, a w rzeczywistości przepisał jedno. Lekarze muszą raportować firmom, ile "sprzedali", bo, powiedzmy, rozliczenie idzie od sztuki.

I co, przychodzi do pana przedstawiciel i pyta: a ten doktor Kowalski to ile przepisał?

- Zdarzało się, że i u mnie w aptece taka dyskusja była. Ja odpowiadałem ogólnie: dużo, mało, wzrosło. Bo grzebać w receptach, sprawdzać, liczyć nie chciałoby mi się.

Może spróbujmy wobec tego uszczelnić system refundacji.

- Nikt nie chce tego zrobić. Bo nikomu się to nie opłaca. Ani koncernom farmaceutycznym, ani lekarzom, ani aptekarzom.

A Ministerstwu Zdrowia?

- Każdy nowy minister organizuje spotkania, na których informuje, że coś trzeba z tym zrobić, opowiada, jak powinien wyglądać w Polsce system refundacji i polityka lekowa państwa. Wszyscy wygłaszają swoje exposé, po czym spotkania się kończą.

A w kuluarach się mówi: w mętnej wodzie wszyscy zarobią więcej.

Moim zdaniem dzięki uszczelnieniu systemu refundacji od razu sprzedawałoby się o 30 proc. leków mniej.

A co by pan zmienił?

- Byłem jakiś czas temu na wykładzie pewnego profesora, który opowiadał, jak w USA wprowadzano kontrolę sprzedaży leków. Pacjent idzie do lekarza z elektroniczną kartą. Lekarz wysyła do komputera tamtejszego NFZ informacje, jakie leki mu przepisał. Potem pacjent idzie do apteki. Aptekarz z komputera ściąga receptę i wydaje leki.

Komuś tłucze się fiolka z insuliną? Idzie do lekarza i mówi - potrzebuję insuliny. Lekarz patrzy do komputera: tydzień temu przecież wypisałem panu insulinę. W tym miesiącu już pan nie dostanie refundowanej. Może pan kupić z pełną odpłatnością. Amerykański system kosztował bodaj 200 mln dolarów. W ciągu pierwszego roku podobno zwrócił się trzykrotnie, tak bardzo spadła sprzedaż refundowanych leków.

A w Polsce? Przychodzi do mnie pacjent, który leczy się na to samo u trzech lekarzy. Żaden z nich nie wie, co przepisują pozostali. Chory daje mi trzy pliki recept. I zaczynam w nich przebierać. To jest to samo, niech pan tego nie bierze.

I?

- Niektórzy nie dają się przekonać. Biorą leki od trzech lekarzy i zażywają wszystkie. Rząd, który wprowadzi rejestr usług medycznych i system elektronicznych recept, odniesie duże zwycięstwo, pokazując, ile zaoszczędził.

Koncerny farmaceutyczne nie byłyby szczęśliwe.

- Można się spodziewać wielkiego oporu różnych środowisk. Będą mącić: jak namówić lekarzy, żeby każdy miał laptop? Żeby zawsze, przepisując leki, go używał? A co, jeśli nagle internet nawali, jak wtedy kupić lek? A jak coś w aptece będzie szwankować i nie wydadzą mi leku?

Rzeczywiście to są minusy systemu. Rozmawiałem jednak jakiś czas temu na ten temat ze znajomym z Francji. Pytam go: co zrobisz, jeśli sieć internetowa nie będzie działać w jakiejś aptece? Zdziwił się. Jak to co, pójdę do innej apteki. Dla nich to jest normalne. Dla nas takie przeszkody to koronny argument, aby takiego elektronicznego systemu nie wprowadzać.

Ba, on by pomógł i nam, aptekarzom. Ciągle mamy kłopoty z NFZ, który odmawia nam wypłacenia refundacji, bo na recepcie podpis był nieczytelny lub brakowało przecinka.

Ale sprzedaż by wam spadła.

- Trochę byśmy stracili. Ale popatrzmy na coś innego. W tej chwili my co prawda więcej zyskujemy, ale są to nieuczciwe pieniądze.

Chce pan internetowego systemu kontroli lekarzy, ale już z internetową konkurencją dla aptekarzy walczy pan jak może.

- Nie jestem przeciwnikiem internetowych aptek.

Gdy na początku roku parlament debatował nad tym, czy dopuścić sprzedaż leków przez internet, lobbował pan bardzo mocno przeciw temu pomysłowi. Mimo że utrzymanie zakazu tej sprzedaży byłoby niezgodne z prawem unijnym. Robił nawet pan prowokacyjne zakupy, by wykazać, że e-apteki źle transportują leki.

- Ta niezgodność zakazu z prawem unijnym wcale nie jest taka oczywista, można to różnie interpretować. A promowanie sprzedaży leków przez internet w tej chwili w Polsce przynosi więcej szkody niż pożytku.

Bo?

- Apteki internetowe nie tylko sprzedają leki, ale także nakręcają ich spożycie. Żeby zrekompensować sobie koszt wysyłki, klient robi od razu większe zakupy, niż robiłby normalnie. Widzi, że przy zakupie powyżej 100 zł ma przesyłkę gratis, to dokupuje leki, których nie potrzebuje.

Druga sprawa to bezpieczeństwo pacjenta, który w internecie nie może łatwo poradzić się farmaceuty. Nikt go nie uprzedzi, że np. Apap i paracetamol to ta sama substancja i nie powinno się przyjmować tego razem, bo można przedawkować. Gdy kupuje się lek w internecie, nie wiadomo, kto go sprzedaje, w sieci jest przecież masa leków fałszywych.

To demagogia. Apteki internetowe działają przy normalnych, licencjonowanych aptekach albo punktach aptecznych i stamtąd biorą leki. Nie mają nic wspólnego z oszustami handlującymi w sieci fałszywą viagrą. A farmaceuty w e-aptece można się poradzić e-mailem lub na infolinii.

- Ale lek, który należy trzymać w lodówce, po przejechaniu się w zwykłym kartoniku na drugi koniec Polski w lipcu w temperaturze 30 stopni może zupełnie stracić właściwości. Pół biedy, jeśli maść z witaminą A przyjedzie do pacjenta już bez tej witaminy. Ale jeśli chodzi o poważny lek, np. na ciśnienie, który dotrze pozbawiony własności leczniczych? Nieświadomy tego pacjent będzie go przyjmował, aż może dojść do tragedii.

A jeśli w lipcu, 25 stopni w cieniu, pacjent kupi lek, włoży do reklamówki i pójdzie z nim na spacer, to go nie przegrzeje? Zresztą z raportów inspekcji farmaceutycznej wynika, że zwykłe apteki też przechowują leki w złych warunkach. Je też powinno się z tego powodu zdelegalizować?

- Zwykła apteka odpowiada za lek aż do momentu, w którym pacjent dostanie go do rąk. Tak samo powinno być w wypadku sprzedaży wysyłkowej. Nie może być tak jak teraz, że apteka internetowa wydaje paczkę kurierowi i umywa ręce od tego, co dzieje się dalej, bo dorabia sobie ideologię, że kuriera upoważnił pacjent i to na jego własną odpowiedzialność jest transportowany lek.

Leki w sieci są nawet o 30 o proc. tańsze. Kurier dostarcza paczkę do domu, więc mogą je wygodnie kupować nawet niepełnosprawni. Nazywając rzecz po imieniu, aptekarzom robi się gorąco od nowej konkurencji i chcielibyście jej zakazać.

- Sam siedem lat temu chciałem założyć aptekę w internecie. Ale jej nie uruchomiłem. Dlaczego? Bo stwierdziłem, że gdyby chcieć sprzedawać leki wysyłkowo przez internet w taki sposób, by być w zgodzie z przepisami i w pełni zapewnić bezpieczeństwo pacjenta, to ten biznes stałby się niekonkurencyjny. Zapewniam, że wtedy nie dałoby się sprzedawać leków o 30 proc. taniej.

Internet to nie jest taka wielka konkurencja. Oceniam, że u nas e-apteki mogłyby przejąć maksymalnie 4-6 proc. rynku. Zresztą odpowiedzmy sobie szczerze: czy pacjent w Polsce ma aż taką wielką potrzebę, żeby kupować leki w internecie? Moim zdaniem nie, są ważniejsze rzeczy.

Skąd pan wie, jakie mamy potrzeby? Zostawmy decyzję ludziom, niech sami wybierają, gdzie chcą kupować.

- Uważam, że tego nie można rozpatrywać tylko ekonomicznie. W tej sprawie ważne są inne wątki.

Chce pan też urzędowo ograniczyć liczbę aptek w kraju. Zna pan powiedzenie: "Jak już wszedłem na dach, to chętnie teraz wciągnę drabinę"?

- Do rynku aptek można mieć dwa podejścia. Jeden biegun to np. Finlandia, gdzie obowiązują rygorystyczne zezwolenia dla aptek. Tam jedna apteka może przypadać na 10 tysięcy mieszkańców, a posiadać ją może tylko farmaceuta. W zasadzie apteki są tam dziedziczne, przechodzą z rodziców na dzieci. Na takim zamkniętym rynku apteki są bogate, więc część zysków przeznaczają na poprawę opieki nad pacjentem. Aptekarze rozmawiają tam z klientem, starają mu się pomóc.

Biegun drugi - takie kraje jak Grecja czy Turcja, gdzie rynek nie jest regulowany a w aptekach oprócz leków można kupić szlafroki, ciemne okulary czy klisze fotograficzne.

Byłem niedawno w Egipcie. Razem z synem nurkowaliśmy. Rozbolały go uszy. Potrzebowałem detromycyny. Poszedłem do apteki, a sprzedawca nie wiedział, co sprzedaje. W końcu wpuścił mnie na zaplecze, żebym sobie sam poszukał.

W jakich warunkach woleliby panowie kupować lekarstwa - tak jak w Finlandii czy tak jak w Egipcie?

Wolelibyśmy mieć wybór. Z jakiej racji urzędnik ma stać na straży zysków aptekarzy?

- Bo to dobrze służy pacjentom. W Hiszpanii przeprowadzono eksperyment - w jednym z regionów mocno otwarto rynek apteczny na konkurencję. Co się okazało? Aptek powstało w regionie znacznie więcej, ale ich łączne obroty spadły. Pogorszyła się obsługa, bo w aptekach zaczęły pracować przypadkowe osoby. Dostępność leków się zmniejszyła. Po prostu ilość nie zawsze przechodzi w jakość.

Czyli wolny rynek jest niekorzystny dla klientów? To już było, w PRL na przykład.

- Proszę panów, na jedną aptekę musi przypadać co najmniej 4 tysiące okolicznych mieszkańców, jeśli właściciel ma ją prowadzić na sensownym poziomie obsługi. Jeśli tego nie zapewniamy, to co się dzieje? W miastach i miasteczkach apteki muszą ostro konkurować cenowo, by przetrwać. Więc wszyscy z okolicy jeżdżą do miast po leki, bo tam jest taniej. Ale w efekcie brakuje aptek na wsi!

Owszem, spotykam się z argumentami, że jak wprowadzimy ograniczenia, to młodzi farmaceuci nie będą mogli otwierać aptek. Ale to demagogia. U nas w Izbie Aptekarskiej od dawna żaden młody farmaceuta nie złożył wniosku o pozwolenie na otwarcie apteki. Składają je za to duże, sieciowe firmy apteczne.

Ale przynajmniej jest gdzie pracować.

- Niby tak, ale nie do końca. Apteki w Polsce konkurują, mocno tną koszty, więc technicy farmacji nie mogą znaleźć pracy za satysfakcjonującą pensję. Muszą wyjeżdżać za granicę, żeby się utrzymać. Jak tak dalej pójdzie, to w końcu zabraknie nam farmaceutów.

Im mniej aptek, tym więcej pracy dla farmaceutów? Pan żartuje czy próbuje nam to wmówić na serio?

- Jestem jedynie zwolennikiem geograficznych i demograficznych ograniczeń w otwieraniu nowych aptek. Chciałbym, aby jeden przedsiębiorca mógł prowadzić tylko jedną aptekę, bez żadnych powiązań sieciowych z innymi aptekami. Owszem, można dyskutować nad tym, jak ostre przyjąć kryteria tych ograniczeń. Ale uważam, że państwo powinno mnie chronić jako aptekarza, skoro dopiero po miesiącu zwraca mi koszty leków refundowanych.

Gdy we Włoszech dopuszczono sprzedaż leków bez recepty w zwykłych sklepach, to aptekarze zastrajkowali. A my tymczasem mamy w Polsce lekarstwa w kioskach i supermarketach, które nawet nie podlegają takim rygorom jak apteki. To są nierówne warunki gry. W dodatku gdyby jakiś lek trzeba było szybko wycofać z obrotu, to trudno byłoby to zrobić, jeśli jest on powszechnie sprzedawany w zwykłych sklepach.

Sklepy i kioski sprzedają tylko proste leki przeciwbólowe, tabletki na kaca i rozmaite suplementy. Dzięki temu, jeśli kogoś rozboli głowa, nie musi iść trzy kilometry do koncesjonowanej apteki, tylko zejdzie do kiosku pod domem.

- Zgodnie z prawem w sklepach można sprzedawać setki leków. Tyle że one sprzedają jedynie to, co się najbardziej opłaca.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Kanada zalegalizuje marihuanę. Od 2018 r. posiadanie i hodowanie niewielkich ilości będzie zgodne z prawem
Aleksander Gurgul

W przyszłym roku Kanadyjczycy powyżej 18 roku życia będą mogli sadzić w domach do czterech krzaczków marihuany. Rząd Justina Trudeau właśnie zapowiedział, że spełni jedną z obietnic wyborczych.

Liberałowie zakończą prawie 100-letni okres w historii Kanady, w trakcie którego marihuana była nielegalna. Telewizja publiczna CBC poinformowała w poniedziałek, że stanie się to jeszcze przed przyszłorocznym świętem narodowym – Canada Day, które przypada na 1 lipca. CBC powołuje się na słowa Billa Blaira, byłego szefa policji w Toronto, który zajmuje się przygotowaniem nowych przepisów.

Justin Trudeau idzie w ślady ojca

– Canada Day będzie symboliczną datą. Trudeau chce budować wizerunek Kanady w oparciu o liberalne wartości, kontynuując politykę ojca. Pierre Trudeau powołał w 1969 r. komisję rządową ds. pozamedycznego stosowania narkotyków. Jej członkowie zasugerowali usunięcie marihuany z listy substancji zakazanych. Próbowały tego dokonać kolejne rządy liberałów, ale im się nie udało. W latach 2006-2015 nastąpił wyłom w debacie nad tym problemem. Politykę twardej ręki w stosunku do narkotyków stosował wówczas premier Stephen Harper. Miał nawet pomysł zaostrzenia kar dla dilerów i producentów – przypomina dr Tomasz Soroka z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Projekt nowego liberalnego prawa zakłada, że sprowadzanie roślin będzie pod ścisłą kontrolą Ottawy. Rząd będzie przyznawał licencje producentom w kraju, a także dbał, by produkt był bezpieczny. Za to w jaki sposób marihuana będzie dystrybuowana i sprzedawana lokalnie odpowiadać będą już parlamenty prowincji. Będą też mogły ustalać jej cenę.

Prawdopodobnie rząd wprowadzi limit wiekowy, by kupić roślinny susz trzeba będzie mieć skończone 18 lat. Ale prowincje będą mogły podnieść limit wiekowy. Obywatele Kanady będą mogli posadzić sobie w domu do czterech krzaczków (do 1 m wysokości każda). Liberałowie są przekonani o słuszności wprowadzenia nowych przepisów, bo dzięki nim skręty „znajdą się z dala od rąk dzieci, a profity z ich sprzedaży z dala od rąk kryminalistów”.

Soroka podkreśla, że to dobry kierunek: – Główny nacisk kładą na prewencję. Nie na karanie. A zyski z podatków ze sprzedaży marihuany chcą przeznaczyć na edukację.

Skąd różnice między prawem federalnym i lokalnym? – Zagadnienia z dziedziny ochrony zdrowia podlegają w dużej mierze władzom prowincji. Ustawa będzie napisana raczej enigmatycznie, by zostawić samorządowcom możliwość szczegółowych regulacji przy sprzedaży marihuany, jak to ma miejsce w przypadku alkoholu i tytoniu. Władze centralne jedynie sugerują, by marihuany nie sprzedawać w tych samych punktach, co inne używki i uzależnić cenę od natężenia substancji psychoaktywnych, czyli np. THC. Chodzi o to, by marihuana bardziej nasycona była wyżej opodatkowana od preparatów zawierających ją w mniejszych ilościach, np. kosmetyków albo produktów spożywczych – tłumaczy Soroka.

Kto pali skręty w Kanadzie


W grudniu Kanadyjczycy poznali wyniki raportu, który sporządził specjalnie powołany zespół. Liczący ponad 100 stron dokument powstał w departamencie zdrowia publicznego. Za przygotowanie go odpowiedzialna była m.in. Anne McLellan – była minister sprawiedliwości (w latach 1997-2002) i minister zdrowia (w latach 2002-2003). Jego autorzy podkreślają, że za posiadanie marihuany odpowiadało 49,6 tys. obywateli z 96,4 tys., którym postawiono zarzut posiadania narkotyków. Według ankiet 10 proc. Kanadyjczyków powyżej 25 roku życia przynajmniej raz zapaliło skręta w ostatnim roku, a jedna trzecia badanych zrobiła to przynajmniej raz w życiu. Wyższe wskaźniki notuje młodzież. W grupie 15-19, co roku przynajmniej raz po marihuanę sięga 21 proc., a w przedziale 20-24 prawie co trzeci Kanadyjczyk.

Wyniki raportu to efekt szeroko zakrojonych badań. Latem ubiegłego roku uruchomiono portal internetowy, na którym odpowiadano na pytania dotyczące marihuany. W dwa miesiące liczba wypełnionych ankiet urosła do imponujących 30 tys. Do tego dołączono odpowiedzi od 300 organizacji pozarządowych.

Eksperci wyruszyli też na tzw. „study tours” m.in. do amerykańskich stanów Colorado i Washington (do końca 2016 r. łącznie osiem stanów wprowadziło tzw. „marihuanę rekreacyjną”, a kolejnych 28 rozpoczęło programy wersji medycznej). Spotkali się też z rządem Urugwaju i odwiedzili miejsca, w których podaje się marihuanę jako środek kojący ból. Do badań wciągnięci zostali też członkowie i przedstawiciele tzw. pierwszych narodów, Inuiciu i Metysi. „Te spotkania dały nam cenną perspektywę i pozwoliły zrozumieć ich obawy” – napisano w raporcie.

marihuana medyczna

marihuana została uznana za nielegalną w Kanadzie w 1923 r. Doprowadził do tego rząd Williamia Lyona McKenzie Kinga. Dziś znajduje się na liście „narkotyków kontrolowanych”. Za posiadanie do 30 gramów suszu roślinnego (wyłączając z tego przypadki medycznie uzasadnione) Kanadyjczycy muszą liczyć się z karą sięgającą nawet 1 tys. dol. i sześciu miesięcy w więzieniu. Za oceanem szacują, że wewnętrzny rynek marihuany w tym kraju daje 7 mld dol. w zysku organizacjom przestępczym. W 2016 r. aż 70 tys. Kanadyjczyków zarejestrowało się jako użytkownicy marihuany medycznej. Co oznacza, że sami mogą ją hodować albo kupować od jednego z 36 legalnych producentów działających w kraju i mają pozwolenie na odbiór leku za pomocą tradycyjnej wysyłki.

Droga do zaakceptowania marihuany medycznej w XXI w. zaczęła się od lokalnego orzecznictwa sądów w Ontario.

– Oddziaływały na cały kraj. Od 2000 r. systematycznie podważały zakaz, a później monopol rządu na dostarczanie marihuany medycznej pacjentom, bo taki system nie gwarantował ochrony zdrowia. Dlaczego? Bo uzależnione to było od decyzji politycznych. W 2011 r. sąd dał rządowi federalnemu 90 dni, by zapewnił bardziej sprawiedliwy dostęp do marihuany medycznej. Sprawy ciągnęły się i część z nich utrącały sądy apelacyjne. Aż w 2016 r. znów zapadł wyrok Sądu Federalnego Kanady, rząd dostał sześć miesięcy na stworzenie stabilnego i bezpiecznego prawa, umożliwiającego dostęp do medycznej marihuany. Rząd zrezygnował z apelacji i podał listę konkretnych chorób i dolegliwości – przypomina Soroka. I opisuje w jaki interesujący sposób Kanadyjczycy rozwiązali kwestię posiadania medycznej marihuany: – Dziś ilość suszu, jaki mogą trzymać w domu ze względów medycznych, uzależniona jest od tego co przepisze lekarz. Każdy może sobie sprawdzić tę ilość przeliczając na rządowym kalkulatorze dostępnym w internecie. Np. jeśli pacjent musi zażywać 1 gram dziennie, to może mieć pięć roślinek albo 225 gram w domowym magazynku.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Lekarze na antydepresantach i psychotropach. Co dziesiąty ma problemy psychiczne [REPORTAŻ]
Krystian Lurka

Najczęstszym powodem przyjęć lekarzy do szpitali psychiatrycznych są epizody depresji, choroba afektywna i uporczywe zaburzenia nastroju. Ale w tym zawodzie nikt nie mówi, że ma doła. To wstyd.

– Biorę leki antydepresyjne – nie powie pod nazwiskiem żaden z lekarzy. Anonimowo jednak przyznają, że medycyna to zaborcza towarzyszka życia. Zabiera małżonków, czas wolny i chęć do życia. Powoduje frustrację i zobojętnienie. Czasem myśli o samobójstwie.

W czerwcu zeszłego roku lekarz wyskoczył ze szpitalnego okna na szóstym piętrze. Jego koledzy przez kilka godzin próbowali uratować mu życie. Bezskutecznie.

– Na podstawie zeznań najbliższej osoby ustalono, że od około dwóch lat chorował na depresję. W jego organizmie stwierdzono obecność diazepamu i flunitrazepamu [leki psychotropowe – red.] – informuje Cezary Fiertek, szef Prokuratury Okręgowej w Olsztynie.

Podobnie było w Zamościu. W sierpniu lekarz skoczył z dachu dwupiętrowego budynku przy Szpitalu Wojewódzkim im. Jana Pawła II. Miał psychozę maniakalno-depresyjną.

– Skoczył przez pracę. Być może przy kolejnej, silniejszej fazie depresji dawka przepisanych leków nie była wystarczająca – wyjaśnia lekarz, który go znał.

Niewiele więcej mówi mi Bartosz Wójcik, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Zamościu. – Lekarz, specjalista radioterapeuta, który popełnił samobójstwo 30 sierpnia 2016 roku, przyjmował leki antydepresyjne – informuje.

Wysoka góra, głęboki dół. Jak choroba dwubiegunowa niszczy życie całej rodziny

Samobójstwa lekarzy: brak danych

Ilu lekarzy w ostatnich latach odebrało sobie życie? Dokładnie nie wiadomo. – Organizacja nie zbiera danych na temat liczby samobójstw wśród lekarzy – wyjaśnia Katarzyna Strzałkowska, rzeczniczka Naczelnej Izby Lekarskiej.

Maria ma 34 lata i specjalizację z chorób wewnętrznych. Tygodniowo pracuje około 80 godzin. Bierze fluoksetynę, środek antydepresyjny nazywany potocznie „pigułką szczęścia”. Lekarką jest od ośmiu lat.

33-letnia Anna wspomaga się escitalopramem, czyli „przeciwdepresantem stosowanym w leczeniu stanów o dużym nasileniu”. Jest dermatologiem i pracuje w szpitalu i w „wieczorynce”, gabinecie przyjmującym od 22 do 8 rano. Zwykle w tygodniu przepracowuje 65 godzin.

Marta to 26-latka. Po studiach odbywa obowiązkowy 13-miesięczny staż. Chce być chirurgiem. Ma rozpoznane zaburzenia lękowe, lęk napadowy i zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.

30-letnia Katarzyna pracuje na oddziale zabiegowym. Od pięciu lat jest lekarzem. Z powodu epizodów lękowo-depresyjnych brała paroksetynę, escitalopram i alprazolam. Myślała o samobójstwie.

Młoda lekarka: Pacjent zadzwonił na policję, powiedział, że w szpitalu przyjmuje pijany lekarz. Chodziło o mnie. Pracowałam wtedy bez przerwy ponad dobę

Dwa razy więcej samobójstw

– Ilu lekarzy ma kłopoty psychiczne? – pytam profesora Janusza Heitzmana, wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i dyrektora Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

– Od 8 do 15 procent. Dominują zaburzenia związane z uzależnieniami od substancji psychoaktywnych i z zaburzeniami nastroju – wyjaśnia. Dodaje, że najczęstszym powodem przyjęć lekarzy do szpitali psychiatrycznych są epizody depresji, choroba afektywna jedno-i dwubiegunowa i tak zwane uporczywe zaburzenia nastroju. Czym są spowodowane?

– Odpowiedzialnością związaną z tym, że od decyzji lekarza zależy zdrowie i życie pacjenta, a w konsekwencji stresem i przemęczeniem fizycznym. Frustracja zawodowa jest związana z niezawinioną nieskutecznością prowadzonego leczenia, pracą na dwóch lub więcej etatach, koniecznością całodobowego dyżurowania – wyjaśnia profesor.

Dodaje, że pracownicy medyczni mają dwukrotnie wyższy wskaźnik samobójstw niż reszta populacji. To oznacza, że wskaźnik liczby zgonów z powodu samobójstw – który według danych Eurostatu z 2013 roku to 16,35 na 100 tys. Polaków, dla lekarzy wynosi około 30.

Perfekcyjni, zmobilizowani i przemęczeni. Wypalenie zawodowe to plaga

Medycyna jako kat


Maria, specjalistka chorób wewnętrznych, pracuje w szpitalu klinicznym w mieście wojewódzkim. Wcześniej pracowała parę lat w poradni podstawowej opieki zdrowotnej. W sumie, wliczając studia, medycynie poświęciła już 15 lat życia. W trakcie drugiego roku samodzielnej pracy jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej i lekarz internista na oddziale zaczęła mieć stany lękowe i depresyjne.

– W przychodni standardem jest wymuszanie przez pacjentów wszystkiego. Od recept na leki, substancje uzależniające i wypisanie refundacji leków, które się nie należą, po podpisanie się pod zaświadczeniami i zgodami, na które nie mam uprawnień. Pacjenci chcą kłamstw w orzeczeniach, wymuszają zwolnienia lekarskie. To zaczęło mnie coraz bardziej przytłaczać. Do tego dochodzi niesamowite tempo pracy w szpitalu. Lekarzy jest za mało. Pracuję za kilka osób, ale większość pacjentów nie widzi mojego zaangażowania.

Maria wie, że obrywa za niewydolny system. Mimo to czuje się winna.

– Moje zachowania, zgodne z wymogami prawa albo nakazami Narodowego Funduszu Zdrowia, ale niezgodne z oczekiwaniami pacjenta, wywołują pretensje. Słyszałam już od pacjentów, że nie zasługuję na miano człowieka albo że tak złej osoby jeszcze nie spotkali – mówi. – Czułam, że wpadam w coraz większą depresję. Ale byłam jeszcze wtedy przekonana, że moje odczucia są kwestią „wyćwiczenia się” i przyzwyczajenia. Myślałam, że wystarczy kilka spotkań z psychologiem, nadbudowanie niezbędnej w tym zawodzie „twardej skorupy”, zdystansowania się – mówi.

Nie wystarczyło. Potrzebne były leki.

– Niestety, gdy stan się poprawia i odstawiam leki, koszmar po jakimś czasie wraca.

Mówi o sobie: „wrak człowieka”.

– Byłam ambitną licealistką, która miała w sobie mnóstwo pasji i energii do działania Ale medycyna to bardzo zaborcza towarzyszka życia. Ciągle jej mało. Zabiera pasje, życie prywatne i czas wolny.

– Nie ma pani pasji? – pytam.

– Miałam. Góry.

– A teraz?

– Niby jak, pracując po 80 godzin w tygodniu?

W miesiącu przepracowuje około 300 godzin. Jej ostatnia wypłata to 4700 złotych. Czyli około 16 złotych na rękę za godzinę pracy.

– Mój były partner wykonywał zawód niemedyczny. Zarabiał sporo więcej, pracując zdecydowanie mniej niż ja. Widział, że praca mnie wypala, że wpadam w depresję. Próbował naciskać, bym zaczęła coś zmieniać. Ja tkwiłam w miejscu. Zmęczona po pracy, w ciągłym biegu, odsypiająca dyżury. Nie miałam nawet kiedy zastanowić się nad tym, co można by w życiu robić innego. Kontakt był coraz mniejszy, fizycznego brak było kompletnie. On się odsuwał, a ja nawet nie wiedziałam, co zrobić – opowiada. – Dziś mam wrażenie, że 15 lat poświęconych medycynie było stratą czasu. Czuję się jak osoba z syndromem sztokholmskim. Jestem związana emocjonalnie z medycyną i nie umiem się od niej uwolnić. Ciągle znajduję powody, by jej bronić. Bo medycyna jest ciekawa i rozwojowa, bo w końcu zacznę lepiej zarabiać, pracując na jednym etacie, bo kiedyś przestanę dyżurować, bo ludzie zaczną szanować służbę zdrowia, bo jak porzucę medycynę, to będę żałować.

– Czego?

– Nie wiem.

Białogard. Lekarka zmarła po 72-godzinnym dyżurze. Szpital: Nie była na etacie, więc kodeks pracy nie obowiązuje

Kurtki i płaszcze


Marta ze szpitala powiatowego na Śląsku zamierza być chirurgiem. Na razie, od października ubiegłego roku, jest lekarzem stażystą.

– Mam zdiagnozowane przez psychiatrę zaburzenia lękowe – mówi.

Na ostatnim roku studiów ujawniły się one pod postacią lęku napadowego. Marta cierpi również na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.

– Byłam leczona farmakologicznie – opowiada. – Chodzę wciąż na psychoterapię, która pomaga mi ćwiczyć asertywność, niezwykle ważną w tym zawodzie. Tej umiejętności nikt nas nie uczy na studiach – albo się jest asertywnym, albo człowiek daje sobie wejść na głowę. Na przykład w tej chwili jest sezon grypowy. Na oddziałach obowiązuje zaostrzenie zasad co do odwiedzin. Przy łóżku pacjenta może znajdować się tylko jedna osoba. Podczas ostatniego obchodu na pediatrii, w pięcioosobowej sali, znajdowało się więcej odwiedzających, niż powinno. Do tego wszędzie były porozrzucane ich kurtki i płaszcze. Próbowałam zwrócić uwagę, ale skończyło się kłótnią, którą słyszał chyba cały oddział – opowiada. – W dodatku młody lekarz rzucany jest od razu na głęboką wodę i musi sobie radzić, również w rozmowach z pacjentami i ich rodzinami.

Marta pracuje prawie osiem godzin dziennie. Do tego ma 10 godzin dyżurów tygodniowo. – Ale kiedy skończę staż i zacznę specjalizację, będę w pełni odpowiedzialna za zdrowie i życie moich pacjentów. Będę wtedy pracować o wiele dłużej. Już teraz boję się tego, że zostanę sama na dyżurze, mając pod sobą cały oddział, i że po prostu nie poradzę sobie z własnym lękiem i przemęczeniem. A to może spowodować, że popełnię błąd – wyznaje.

– Boi się pani tego? – pytam. – Oczywiście, to spędza sen z oczu lekarzom. Ludzie nie ufają nam już tak jak kiedyś, a niektórzy wręcz szukają na nas haka. Chcą pieniędzy z ubezpieczenia. Praca pod taką presją nie jest łatwa, trzeba cały czas samego siebie kilka razy kontrolować. Nawet mały błąd w dokumentacji może się skończyć sprawą w sądzie.

Lekarz zombi


– Bez lekarstw czuję się przewlekle zmęczona, nie mam „napędu” – opowiada Anna, dermatolog pracująca w szpitalu powiatowym i jednocześnie przyjmująca w ramach świątecznej i nocnej opieki medycznej. – Często płaczę, łatwo wpadam w złość i irytację, miewam zaburzenia łaknienia – mówi.

Na początku myślała, że to normalne.

– Czułam niemoc wobec zbliżającego się egzaminu specjalizacyjnego. Do leczenia skłoniły mnie pojawiające się tak zwane myśli rezygnacyjne. To myśli, które zwykle poprzedzają myśli samobójcze i świadczą o krańcowym nasileniu depresji – wyjaśnia.

– Bez leków dałaby pani radę? – pytam.

– Pewnie tak, bo przez ostatnie dwa lata dawałam i wydawało mi się normalne, że chodzę jak zombi: wiecznie zmęczona, spięta na dźwięk telefonu, bez siły do nauki i pisania prac naukowych. W domu byłam wściekła na męża o byle co, coraz bardziej akceptowałam fakt, że moje dziecko woli nianię ode mnie. Da się tak żyć, myślę nawet, że dla większości lekarzy jest to normalne. Tylko ja już nie dałam rady, straciłam sens.

Anna w szpitalu pracuje od godziny 7 do 15. Poza tym trzy lub cztery popołudnia w tygodniu spędza w prywatnej poradni. W zależności od liczby pacjentów pracuje tam do 19 lub 20. W szpitalu zarabia około 1900 złotych. W prywatnej przychodni – 2500.

– Musi pani pracować w dwóch miejscach? – pytam.

– Mogłabym poprzestać na pracy w szpitalu, ale mamy kredyt hipoteczny, raty za samochód, opłaty za nianię, a muszę jeszcze jeździć na szkolenia, które w zależności od konferencji kosztują od 500 do 5000 złotych, kupować sprzęt, książki i prenumerować czasopisma – odpowiada.

Będąc młodym lekarzem, zarobisz 3 zł poniżej płacy minimalnej. Lekarze emigrują, minister nie widzi problemu

Psychiatra też na psychotropach

Katarzyna z Dolnego Śląska pięć lat temu skończyła studia. Pracuje na oddziale zabiegowym, jest rezydentem na specjalizacji.

– Kilka dni temu jeden z moich kolegów nie przyszedł do pracy, bo miał biegunkę. Wystarczyło, był usprawiedliwiony. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek zadzwonił i powiedział, że nie może pracować, bo ma stan lękowy albo depresję – opowiada.

Twierdzi, że w tym zawodzie nikt nie mówi, że ma doła. To wstyd. Sama o swoich kłopotach psychicznych opowiedziała jako jedna z pierwszych. Dlaczego nie w pracy?

– Zostałaby mi przypięta łatka nieudacznika – uważa. – W środowisku lekarskim, niby oczytanym i świadomym, podejście jest takie samo jak wśród laików. Każdy, kto ma jakiekolwiek problemy psychiczne, to „psychol” – wyjaśnia.

Jej kłopoty zaczęły się na studiach. Zdiagnozowano u niej zaburzenia adaptacyjne objawiające się stanami lękowo-depresyjnymi. Od pierwszego roku, z przerwami, brała leki psychotropowe: paroksetynę, escitalopram, alprazolam, leki nasenne. Przez kilka lat chodziła na psychoterapię. Gdy zaczęła pracować, epizody lękowo-depresyjne nasiliły się. Jak mówi, największym obciążeniem były pierwsze dyżury, nawet te z „obstawą” specjalisty.

– Teoretycznie nie byłam sama na oddziale, ale tak się czułam. Starsi zwykle nie pomagają. Kiedy w nocy prosiłam o pomoc starszego kolegę, usłyszałam niechętne: „Po co mnie budzisz?”. Jako młody, niedoświadczony lekarz musiałam radzić sobie sama, a naprawdę nie wiedziałam, co i jak zrobić – opowiada.

Z czasem każdy dyżur rozpoczynała ze ściśniętym brzuchem. – Czułam się tak źle, że miałam myśli samobójcze. Wydawało mi się, że tylko śmierć przyniesie mi ulgę. Wszystkie czynności były ponad moje siły. Nie jadłam, nie spałam, wszystkiego się bałam. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Zakładałam „maskę” i szłam do pracy, która była powodem kłopotów – mówi.

– Nadal boję się, że mam za małe doświadczenie, że przez niekompetencję komuś zaszkodzę albo pomogę za mało. Pacjenci są roszczeniowi. Coraz częściej pozywają, zarzucając błędy w sztuce lekarskiej. Każdy z nas bierze to pod uwagę w codziennej pracy. To dodatkowy stres – wyjaśnia.

Kolejny problem to przekazywanie niekorzystnej diagnozy. – Jak powiedzieć choremu, że ma nowotwór złośliwy, i nie czuć smutku, gdy na moich oczach załamuje się, zaczyna płakać i pyta, czy będzie dobrze? Nie da się.

Ma zasadę, że nie okłamuje pacjentów. Uważa, że musi być wobec nich uczciwa. To kosztuje znacznie więcej niż kłamstwo.

– Wybrałam ten zawód, by pomagać ludziom. Widzę w pacjencie przede wszystkim człowieka, więc nie mogę nie przeżywać emocji. Czasem zazdroszczę kolegom, po których wszystko spływa. Częściej jednak uważam, że dzięki mojej wrażliwości jestem lepszym lekarzem. Tyle że płacę za to wysoką cenę – mówi.

Gdy miała myśli samobójcze, pomogły jej leki psychotropowe. Zresztą nie tylko jej.

– Mój psychiatra przyznał mi się, że też je bierze. Śmieje się, że testuje je na sobie – mówi.

***
40 proc. wypalonych

Z prof. Romualdem Krajewskim, wiceprezesem Naczelnej Rady Lekarskiej, rozmawia Krystian Lurka

Czy depresje lekarzy to powód do niepokoju dla samorządu lekarskiego?
– Zdecydowanie tak. Wypalenie zawodowe i kłopoty psychiczne lekarzy potwierdzają opublikowane statystyki i badania. Wśród lekarzy jest więcej rozwodów, więcej samobójstw i prawdopodobnie więcej osób zażywa leki psychotropowe niż w pozostałej części społeczeństwa.

Naczelna Izba Lekarska przeprowadziła reprezentatywne badanie w środowisku lekarzy i lekarzy dentystów. Pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy lekarze zauważają objawy wypalenia zawodowego u swoich współpracowników. Drugie – czy oni sami mają objawy wypalenia zawodowego. Twierdząco na oba pytania odpowiedziało 40 procent pytanych. To potwierdza, że problem jest duży.

Co jest tego przyczyną?
– Pierwsza to stres związany z wykonywaniem zawodu. Bycie lekarzem to wielka odpowiedzialność. Druga to warunki pracy. Głównie przepracowanie. Lekarze średnio pracują 60 godzin tygodniowo, ale liczni pracują więcej. Podejmują pracę w drugiej lub trzeciej placówce, średnio prawie w trzech. Bo zarobki z jednej nie są satysfakcjonujące.

Czy pacjenci powinni bać się lekarzy z kłopotami psychicznymi?
– Moim zdaniem nie ma zagrożenia życia i zdrowia pacjentów, ale kłopoty, o których mówimy, wpływają na relacje lekarz – pacjent. Lekarz z wypaleniem zawodowym nie ma cierpliwości. Jest spięty i podenerwowany. Nie może się skoncentrować, jest niemiły. Nie powinno tak być.

Dlaczego kłopoty psychiczne lekarzy się nasilają? Zmienili się pacjenci czy zmienili się młodzi lekarze?
– I pacjenci, i lekarze.

Pacjenci mają oczekiwania nieproporcjonalne do możliwości systemu. Wierzą w obietnice polityczne. Chcą być leczeni jak w zachodniej Europie, a finansowanie w Polsce jest jak… w Meksyku. Jeśli kuleje organizacja ochrony zdrowia, jeśli nie zwiększa się nakładów na zdrowie, jeśli nie określa się dokładnie, co się komu w ramach pieniędzy publicznych należy, i wreszcie jeśli nie ma zachęt do wykonywania zawodu lekarza, to powstaje konflikt. Ale ten konflikt nie ujawnia się na linii pacjent – administracja i pacjent – politycy, tylko w kontakcie pacjent – lekarz. To lekarze są twarzą systemu i to od nich oczekuje się spełnienia obietnic.

Częścią stresu związanego z pracą jest rosnąca liczba pozwów. Spraw sądowych jest coraz więcej. Zwiększa się też wysokość odszkodowań, a jednocześnie jest to „system totolotkowy”: zasądzenie odszkodowania i jego wysokość w niedużym stopniu zależą od poprawności pracy, zbyt często są przypadkowe.

Lekarze też się zmienili. W przeszłości mówiło się: „Kolego lekarzu, praca jest bardzo trudna. I tak musi być”. Dzisiaj wiemy, że tak być ani nie musi, ani nie może. Lekarze, zwłaszcza młodzi, zwracają dużą uwagę na możliwość rozwoju zawodowego, na możliwość zapewnienia czasu rodzinie. Szukają pracy w innych krajach, znacznie lepiej finansujących ochronę zdrowia, i przywożą lepsze doświadczenia.

W Wielkiej Brytanii już wiele lat temu mówiono, że lekarz to wspaniały zawód, ale… byle jaka praca. W efekcie Brytyjczycy musieli zatrudnić bardzo wielu lekarzy z innych krajów, w których praca była jeszcze bardziej byle jaka, między innymi z Polski. Musimy zadbać, by praca lekarzy i lekarzy dentystów była w Polsce atrakcyjna.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Doctor shopping. Jak obsługiwano polskiego ćpuna
Juliusz Strachota

Przez półtora roku jestem 186 razy u lekarzy różnych specjalności. W czasie jednej wizyty dostaję recepty nawet na 12 opakowań. Tylko trzy razy lekarze odmawiają mi wypisania Xanaxu.

Ta opowieść opiera się głównie na mojej (nadwątlonej) pamięci, dzisiejszym zdziwieniu tymi wydarzeniami sprzed kilku lat i dzienniczku (!), który prowadziłem, żeby zapanować nad komfortem swojego uzależnienia.

Pomiędzy innymi substancjami, od których w życiu się uzależniłem, znalazło się miejsce dla bardzo popularnego leku przeciwlękowego o handlowej nazwie Xanax. W ciągu czterech lat codziennego nadużywania tej substancji tylko raz skorzystałem z pomocy dilera; raz przemyciłem karton tabletek z Tajlandii, a w kilkuset innych przypadkach zwyczajnie realizowałem recepty w aptekach. Recepty zaś zdobywałem w gabinetach lekarskich, klinikach specjalistycznych, prywatnych praktykach, przychodniach, szpitalach, na ostrych dyżurach

Xanax niczego nie leczy. Zupełnie niczego. Momentalnie zaś znosi napięcie. Przynosi ulgę. Można powiedzieć: relaksuje na maksa. Działa podobnie jak wódka. Czujesz się rozluźniony, a do tego nie śmierdzi z pyska. Zatem łykasz rano i idziesz do roboty. Całe szczęście i dzięki Bogu dzieje się to pod opieką specjalistów.

A ja czułem się dobrze


Jest rok 2008 i czuję się nie za bardzo. Dużo stresu, dużo trudnych wydarzeń, dużo napięcia, przestaję sobie z tym radzić. Czuję się na tyle nie za bardzo, że nie śpię po nocach, mam lęki. Idę do psychiatry, który prywatnie przyjmuje obok ronda Mogilskiego w Krakowie, gdzie wtedy mieszkam. Liczę na to, że dzięki tej wizycie będę czuł się dobrze.

Psychiatra koło pięćdziesiątki. Willa. Koszt wizyty 100 zł. Kulturalnie, mniej więcej zgodnie z prawdą opowiadam: - Czuję się źle. Mam lęki. Nie mogę spać po nocach. Moja sytuacja rodzinna jest trudna i wymaga rozwiązań, przedsięwzięć, a ja zaraz wywalę się o własne nogi. Nie mogę pracować. Nie mogę gadać z rodziną. Nie wiem, co się dzieje. Czuję się fatalnie.

Lekarz po wstępnej diagnozie stwierdza, że dobrze by było, żebym jednak w tej sytuacji zaczął funkcjonować, i w tym celu przepisze mi xanax, którego nie wolno przyjmować przewlekle, ale dzięki tym dwóm opakowaniom opanuję złe samopoczucie i będę mógł zacząć działać. Pyta, czy nadużywam innych substancji. Mówię, że nie nadużywam, co nie jest zgodne z prawdą.

Chcę tylko ulgi, więc wychodzę z receptami. Później jakoś sobie poradzę. Tylko poczuję się lepiej. Rozpakowuję pierwsze pudełeczko i po 20 minutach czuję się dobrze. Napięcie zniknęło. Towarzyszy mi ogromna wdzięczność, euforia, rozanielenie, ulga i przekonanie, że teraz szybko załatwię swoje trudne sprawy i będzie dobrze

O to chodziło.

Świeciło słońce, a ja czułem się dobrze. Padał deszcz, a ja czułem się dobrze. Żeniłem się i czułem się dobrze. Nie radziłem sobie w pracy i czułem się dobrze. Wyrzucano mnie z pracy, a ja czułem się dobrze. Rozwodziłem się i czułem się dobrze. Kradłem i czułem się dobrze. Chciałem się zabić i czułem się dobrze.

Interniści wypisują chętniej


Dwa tygodnie później xanax się kończy. To zdecydowanie za szybko, by móc wrócić do tego samego lekarza. Miał starczyć na dwa miesiące. Zatem kieruję swoje kroki do innego psychiatry. Koło sześćdziesiątki. Prywatny gabinet w Nowej Hucie. Kulturalnie opowiadam: - Czuję się źle. Mam lęki. Nie mogę spać po nocach. Moja sytuacja rodzinna jest trudna i wymaga ona rozwiązań, przedsięwzięć, ale ja zaraz wywalę się o własne nogi. Nie mogę pracować. Nie mogę gadać z rodziną. Nie wiem, co się dzieje. Czuję się fatalnie... Szczerze powiedziawszy, coś, co pomoże mi w szybkim tempie zebrać się do kupy, załatwiłoby sprawę.

Lekarz przepisuje mi lek, który nie działa natychmiastowo, oraz dwa opakowania Xanaxu. Kiedy one się kończą, ten drugi lek zacznie już działać i będę mógł normalnie funkcjonować.

Realizuję recepty na xanax. Receptę na drugi lek wyrzucam do śmieci. Nie mam depresji, żeby się bawić w takie bzdety.

Początkowo u każdego psychiatry opowiadałem tę samą historię i ona działała, ale dosyć szybko swoje kroki skierowałem do internistów.

Miałem ubezpieczenie w prywatnej sieci klinik. Szedłem do internisty i opowiadałem wspomnianą już historię, mówiłem, że na to działa xanax, bo brałem go przez chwilę już dziesięć lat temu. Oczywiście jeśli szedłem do tego samego lekarza za miesiąc, żeby dostać znów xanax, historia ewoluowała. Jeśli chciałem iść za tydzień, zdarzała się rewolucja. Odkryciem było to, że interniści nie tylko chętniej niż psychiatrzy przepisują xanax, ale za jednym razem można od nich wyciągnąć więcej opakowań. Czułem, że nie wiedzą, co jest grane. Okazało się, że specjalność lekarza nie ma znaczenia, bo wszyscy mogą wypisywać xanax. I tak chodziłem od gabinetu do gabinetu w ramach jednej sieci placówek medycznych.

Po roku coraz więcej placówek prywatnej sieci było połączonych w jedną sieć i lekarze co jakiś czas weryfikowali, czemu jestem u innego internisty co drugi dzień. Po roku rozpadło się też moje małżeństwo, co trudno mi było zauważyć, codziennie polując na xanax.

W ogóle moje życiowe decyzje zaczęły polegać na tym, że łykałem 10 tabletek Xanaxu i rozanielony, kompletnie wyluzowany je podejmowałem. Jak nie podobały mi się konsekwencje decyzji, łykałem 20 tabletek Xanaxu.

Wróciłem do Warszawy.

Zdobywanie/branie/ulga/brak

Dolegał mi tylko brak tabletek. Nic więcej. Było kilka takich momentów, że doprowadzałem się do objawów odstawiennych i te przypominały zejście z twardych narkotyków, a najbardziej stan po tym, jak wychodziły z organizmu duże dawki amfetaminy, ale lęk był spotęgowany.

Kiedy brakowało tych różowych tabletek, moje ruchy stawały się nieskoordynowane, zawężało się pole widzenia, a orientacja siadała tak, że nie byłem w stanie złapać za klamkę.

Te momenty bez proszków były cierpieniem i upokorzeniem. Nikt nie lubi cierpieć, nikt nie lubi upokorzeń. Dolegała mi chęć ulgi.

Na chwilowy brak leków pomagał alkohol. Ten środek znałem od dawna. Poza tym czasem było bardziej opłacalne, żeby się przed snem nawalić, a nie nafaszerować Xanaxem. Xanaxem można było rano - świetnie łagodził objawy odstawienia alkoholu. Na brak Xanaxu - alkohol. Na odstawienie alkoholu - xanax. Trzeba ciągle działać, bo przy Xanaxie na trzeźwość nie ma szans. Nie da się przetrwać objawów odstawiennych, które mogą trwać nawet dwa miesiące.

Po dwóch latach moje życie było skoncentrowane na zdobywaniu/braniu/uldze/braku/zdobywaniu/braniu/uldze/braku/zdobywaniu/braniu/uldze/braku/braku/lęku/lęku/rozpaczy/braku kasy/braku nadziei/ zdobywaniu/po co ja to robię?/po co ja w ogóle żyję?

Jeśli nie byłem naćpany, to znaczy, że leżałem i zdychałem w domu albo ostatkiem sił usiłowałem polować na xanax. Ale przez większą część tego okresu życia jednak byłem naćpany.

Amerykański relaks

Xanax przynosi szybką i krótkotrwałą ulgę. Jego dobroczynne działanie sprawiało, że od razu chciałem, by było silniejsze. Po miesiącu od pierwszej wizyty u psychiatry przy rondzie Mogilskim nie tylko nie potrafiłem odstawić leku, ale ciągle zwiększałem jego dawki. Zamiast jednej tabletki rano brałem od razu trzy na zapas. Później pięć. Później sześć. Później siedem. Później 15. Później 30.

Stan po Xanaxie nazwałem amerykańskim relaksem. Siedziałem wyluzowany i popijałem koktajle bananowe. Coś się wokół mnie zapewne działo, ale ja popijałem koktajle.

A zaraz wstydziłem się tego całego gówna. Pogrążałem się w kłamstwie, bo niesiony narracją uzależnienia musiałem lekarzom opowiadać coraz to głupsze, ale skuteczne historie.

Cel: skuteczność narracji służącej pozyskiwaniu substancji.

Środki: wypłata, pożyczki, sprzedaż obrączki w lombardzie, później kradzieże, cokolwiek.

Gdy wróciłem do Warszawy, utworzyłem specjalny dzienniczek, w którym wpisywałem aktualny punkt narracji dla danego lekarza. Musiałem mieć taką pomoc, bo lekarzy było bardzo dużo, moich/nie moich historii było jeszcze więcej, a xanax w olbrzymich ilościach, w jakich go brałem, już po roku powodował stany amnezji.

Wychodziłem z gabinetu, otwierałem moleskine'a i z dumą zapisywałem kit, który wcisnąłem lekarzowi i w który później zaczynałem sam wierzyć, ponieważ miałem już mocno zatarte rozróżnianie, co jest rzeczywiste, a co nie.

Wolność

Granicą wolności po przekroczeniu pewnych dawek jest detoks. Nieprzyjemna sprawa, jeśli chodzi o oddział detoksykacyjny np. w szpitalu psychiatrycznym na Sobieskiego. Dwa miesiące wakacji za kratami i strach przed powrotem do realności. Detoks oznacza przyznanie się do całkowitej porażki i zmierzenie się ze swoim wstydem, a nie o to mi w życiu chodziło. Już tyle jest szkód z powodu mojego uzależnienia, że zorganizuję sobie jeszcze jedną dawkę leków, wyluzuję się i pomyślę, co dalej.

Próbowałem zmniejszać dawki, co doprowadzało mnie do takiej frustracji, że po kwartale wróciłem do dawek dwa razy większych.

Najczęściej mierzą ciśnienie


Zagranica w mojej narracji jest zawsze, bo muszę być w przelocie, by móc wymagać więcej opakowań. Wybieram też kierunki, które są wystarczająco, hm, stresujące.

Zapiski w dzienniku z 18.10.2010. Dialog ma miejsce w przychodni specjalistycznej przy ul. Marszałkowskiej. Rozmowa z emerytowaną psychiatrą. Cena wizyty 80 zł. "Opowiedziałem jej, że Abchazja nie jest taka niedostępna, ale jak już się wpadnie w ręce Ruskich, a oni ciągle szaleją przed tym zasranym Soczi. Ona się gubi, mówi, że miałem być w jakimś innym kraju. Ja o ekipie filmowej, którą złapali, ja uciekłem, ale leki pogubiłem po drodze. Będę wracał teraz do tej Abchazji i potrzebuję. Daje dwie recepty. Każda na trzy opakowania po 1 mg".

Jedną dawką wtedy był dla mnie jeden listek. Zatem jedno opakowanie starczało mi na dobę.

Zapiski w dzienniku z 14.06.2011. Dialog ma miejsce w prywatnym gabinecie na Saskiej Kępie. Rozmowa z endokrynologiem. Cena wizyty 120 zł. "Mówię tej idiotce, że pracuję w Jordanii. Że przyjechałem załatwiać sprawy rozwodowe. Że tam zajmuję się reklamą. Opowiadam, że trudno odróżnić Jordańczyka od Palestyńczyka. Nawijam o stresach, o nadciśnieniu, że potrzebuję teraz już mniej, ale to znowu się zacznie. Przepisuje mi trzy recepty po pół miligrama. Kręci, mówi, że większych nie może".

Zapiski w dzienniku z 4.07.2011. Dialog ma miejsce w lecznicy w centrum Warszawy. Rozmowa ze starym internistą. Cena wizyty 100 zł. "Mówię, że przepuściłem tych ludzi i teraz się spieszę. On mówi, że oni są bardzo chorzy. O innych ćpunach mówi, że są chorzy, a ja muszę ściemniać. Chce mi wypisać jedno opakowanie. Ja mu mówię, że za miesiąc dopiero będę mógł przyjść. On mówi, że jestem co tydzień. Zauważa, że wyrywałem strony z karty. Wypisał mi jedno. Skurwysyn. Kazał przyjść za tydzień".

Na korytarzach spotykam często innych uzależnionych. Są gabinety, pod którymi jest ich więcej. Tak jest w przypadku wspomnianego wyżej starego internisty. Za każdym razem słyszę tu rozmowy pacjentów. Dotyczą przepisywania Xanaxu, relanium, clonazepamu i Tramalu, samych uzależniających substancji. Ciągłe słyszę też prośby o obniżenie ceny wizyty do 50 zł. Dla stałego pacjenta. Lekarz raz się godzi, a raz nie. Ja trzymam fason. Zawsze płacę stówę. Praktycznie co tydzień. Czyli jeden lekarz tylko na mnie może zarobić kilkaset złotych miesięcznie.

Zapiski w dzienniku w nocy z niedzieli na poniedziałek. Rok 2011. Dialog ma miejsce w sieciowej lecznicy na Woli. Rozmowa z lekarzem dyżurnym. Cena wizyty 200 zł. "Znowu o Majdanie. Co ja pierdolę o tej Ukrainie. Może dlatego, że trochę temat znam. Gubią mi się te miejscówki. Sprawdza i mówi, że byłem miesiąc temu. No ja mówię, że byłem. Ona mówi, że na nadciśnienie mi tylko wypisze. Ja, że OK, ale to nie wystarczy, bo i tak to nadciśnienie ze stresu mi skacze. Pyta się, kiedy się tym zajmę. Mówię, że jak się uspokoi wszystko ".

Lekarze dzielą się na tych, którzy wypisują leki bez problemu, i takich, którzy najpierw muszą sobie pobadać. Najczęściej mierzą ciśnienie. Coś zapisują w karcie. Są tacy, którzy umawiają się na wypisywanie recept za pół ceny wizyty. Nie musimy się wtedy oglądać. Dzwonię. Zamawiam trzy opakowania Xanaxu. Przyjeżdżam. Płacę w rejestracji. Odbieram receptę.

Są lekarze, którzy wypisują opakowanie na oddzielnych receptach i nigdy więcej niż trzy w czasie jednej wizyty. Pouczają, by realizować je w innych aptekach. Są tacy, którzy wydają się kompletnie nie wiedzieć, o co chodzi. Ode mnie dowiadują się, jak wypisuje się takie substancje. Muszę ich instruować, żeby nie zapomnieli słownie wpisać miligramów na świstku.

Lekarze różnych dziwnych specjalności wypisują ćpunom uzależniające substancje. Onkolodzy. Gastrolodzy. Endokrynolodzy. Na jaką chorobę go przepisują? Na uzależnienie.

Zapiski w dzienniku z 4.05.2011. Dialog ma miejsce w prywatnym gabinecie w Krakowie. Rozmowa z emerytowanym psychiatrą. Cena wizyty 50 zł. "Mówię, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie książeczka » Trębacz z Samarkandy «, zwłaszcza że całe dzieciństwo widziałem jej grzbiet z tytułem. Ta Samarkanda wygląda inaczej. Jest niebiesko, orientalnie, ale nie ma tej serdeczności. Nie wiem, po co to gadam, ale to jest miłe. Czuję się dobrze. Dostaję herbatę. Muszę kombinować, bo widzę, że chce mi mniej przepisać. Przypominam jej, że wróciłem prosto z Uzbekistanu do Warszawy i zaraz do Krakowa, bo jest najlepszym specjalistą. W jej notatkach wychodzi, że miałem jechać do Birmy. Zapowiadałem, że nie wiem, jak sobie poradzę. Popierdoliłem, no ale oprócz Xanaxu dała jeszcze klony".

Sierpień 2011. Niżej przedstawiam mój sierpniowy grafik wizyt po zaopatrzenie w xanax.

2.08. wizyta u internisty, 4.08. wizyta u psychiatry, 8.08. wizyta u internisty, 10.08. wizyta u internisty oraz u kardiologa, 12.08. wizyta u psychiatry, 15.08. wizyta u internisty, 20.08. wizyta u internisty, 23.08. wizyta u psychiatry (tego co 4.08.), 24.08. dwie wizyty u internistów oraz u psychiatry, 28.08. wizyta u lekarza dyżurnego (awantura, bo źle wypisał), 29.08. dwie wizyty u internistów, 30.08. wizyta u psychiatry.

Kiedy przeglądam notatki od połowy 2010 roku do końca 2011, wychodzi mi 186 wizyt u lekarzy różnych specjalności. Zwykle każda kosztuje 100 zł, choć są też za 50 zł w mniejszych miastach albo nawet za 250 zł - w weekendy. W czasie wizyty otrzymuję recepty maksymalnie na 12 opakowań, a minimum na jedno, ale to ostatnie rzadko się zdarza, bo jest dla mnie nieopłacalne. Trzy razy na kilkaset lekarze odmawiają mi wypisania Xanaxu; więcej już ich nie odwiedzam. Opakowanie kosztuje od 30 do 60 zł i zależy to od jego mocy. W opakowaniu jest 30 tabletek.

10 tabletek łykam zaraz po wyjściu z apteki. Następne 10 za godzinę, dwie. W ciągu trzech godzin nie ma śladu po opakowaniu.

Niemili dilerzy

W roku 2012 jest już ze mną bardzo źle. Mam kłopoty w pracy. Kłopoty ze zdobyciem pieniędzy na leki. Zadłużam się w różnych miejscach. Nie nadążam ze zdobywaniem Xanaxu u lekarzy, więc zaczynam szukać innych źródeł.

Znalazłem na forach internetowych wpisy o sprzedaży leków, co dzień później zaowocowało spotkaniem z dilerem oferującym relanium. To nie klepie jak xanax, ale zawsze coś.

Dilerów jest trzech. Stoimy na kładce obok Promenady. Śmierdzą alkoholem, spieszą się i chcą 100 zł za receptę na jedno opakowanie.

Oglądam świstek i mówię, że jest źle wypisany (mnie chcieli oszukać!). Schodzą do 50 zł. Mówię, żeby sami poszli do apteki, a wtedy dam im 100 zł plus zwrot za zakup. Nie udaje się. Farmaceutka nie realizuje źle wypisanej recepty.

Chłopcy są wyraźnie zirytowani. Proponują mi, że następnego dnia znów pójdą do lekarza po dobrą receptę, ale potrzebują pięć dych na rozruch. Dostają, ale następnego dnia już się nie pojawiają. Dzwonię, ale nikt nie odbiera.

Zajrzałem znów do internetu i wyczytałem, że w Azji xanax można kupić bez recepty. Pożyczyłem kolejne pieniądze i wyleciałem.

Raj utraconej świadomości

Angkor Wat przepiękny, ale okazuje się, że w kambodżańskich aptekach mają same podróby, które nie wywołują żadnego efektu, i cała nadzieja w powrocie do Bangkoku. Zapasy, które przywiozłem z Polski, się kończą, mam jetlag, niepokój, jest gorąco, jestem bez sensu zaszyty, nie mogę się napić piwa, wszystko jest do dupy.

Jadę do Tajlandii. Bangkok jest rajem dla ćpunów. Rozpoczynam rajd po aptekach. Wszędzie generyczny odpowiednik Xanaxu w najwyższej dawce. Kupuje się go w listkach po 10 tabletek. Zero recept. Wchodzisz jak do sklepu z cukierkami, sprzedawca pakuje listki do foliowej torebki. Idziesz do następnej apteki. Do następnej.

A dalej nie pamiętam. Nie pamiętam powrotu do Polski. Nie pamiętam tygodni po powrocie.

Zapalenie mózgu


Pikało nade mną. Leżałem w pasach. Do klatki miałem przypięte jakieś kable. Nade mną wisiała kroplówka. - Dzie stem? - nie potrafiłem mówić. Bełkotałem jeszcze przez dwa tygodnie. Dwukrotnie próbowałem uciec. Nie potrafiłem odtworzyć powrotu z Azji, stopniowo dowiadywałem się, że do szpitala zakaźnego trafiłem, bo upierałem się, że mam malarię, że wróciłem z tym z Azji. Przychodzili specjaliści, robili mi badania, a ja przypięty do kroplówek z - no jasne - benzodiazepinami dochodziłem do siebie.

Po dwóch tygodniach mój stan był już stabilny i zostałem wypisany do domu. Dostałem wszelkie badania, z których wynikało, że nie miałem we krwi żadnych narkotyków, oraz diagnozę, że mam zapalenie mózgu. Nikt mnie nie badał na zawartość benzodiazepin we krwi, którymi byłem zatruty. Bardzo mnie to cieszyło.

Z papierem na zapalenie mózgu zacząłem podróż po intensywnej terapii, potem była neurologia w Szpitalu Czerniakowskim. Wyszedłem po dwóch tygodniach. Już mniej mnie wszystko cieszyło. Xanax z Tajlandii się skończył. Coraz trudniej było ukrywać problem, zwłaszcza że skończyły się pieniądze, miałem długi, a nie miałem pracy. Postanowiłem sprzedawać rzeczy w lombardzie. Wziąłem macbooka, sprzedałem i powędrowałem do prywatnej przychodni.

Wziąłem też kilka kolejnych pożyczek, dzięki którym przetrwałem jeszcze dwa miesiące, aż moje życie zostało uratowane na oddziale F3 szpitala na Sobieskiego. Jeśli chodzi o stężenie substancji we krwi, przez chwilę byłem oddziałowym rekordzistą. Wypłukiwano mi ją dwa miesiące, a okazało się to w miarę bezbolesne, choć tak bardzo się tego bałem. Oddział był pełen ludzi uzależnionych od leków i alkoholu. Pięć wypełnionych sal. Połowa pacjentów to uzależnieni od Xanaxu i podobnych substancji.

Detoks przetrwałem. Ośrodek terapii uzależnień skończyłem. Nie miałem styczności z Xanaxem. To takie proste, ale mnie i stu lekarzom zajęło to cztery lata.

Pisałem to ja, Julek Strachota. Dzięki uzależnieniu od Xanaxu wygrałem kilkunastoletnią nierówną walkę z alkoholem. Dziękuję.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Jak żyć po 20 latach picia i ćpania?
Juliusz Strachota

Już jutro ten tekst może być nieaktualny. Każdego dnia mogę znaleźć się z puszką piwa na ławce w parku albo na cmentarzu na Wólce.

Gdy piszę pierwsze zdanie, nie piję i nie ćpam już trzy miesiące, jestem po detoksie, wciąż siedzę na odwyku i boję się wyjść na ulicę, bo spalę się ze wstydu. Gdy piszę drugie zdanie, nie piję i nie ćpam już pół roku, skończyłem stacjonarny odwyk, niepokoi mnie, że już nic ciekawego w życiu mnie nie czeka, a do drzwi puka komornik.

Gdy piszę trzecie zdanie, nie piję i nie ćpam już dwa lata, ukończyłem wszelkie dostępne w tym kraju etapy terapii dla uzależnionych, zjadłem już wszystkie rozumy, teraz was uratuję, pijacy i ćpuny.

Gdy piszę kolejne zdanie, nie piję i nie ćpam dwa i pół roku. Zaczynam zauważać, że istnieje coś takiego jak wolność, że w życiu można robić dużo rzeczy, a picie i ćpanie wcale nie są tymi najfajniejszymi. Do tego wiem już, że z uzależnieniem da się żyć. Do tego zaczyna do mnie docierać rzecz oczywista, że podstawą życia jest przemijanie i trzeba się w tym jakoś odnaleźć.

Czas wypuścić z rąk

Wcześniej w ogóle tej myśli do siebie nie dopuszczałem, ale po przerwaniu prawie dwudziestoletniego oporu zauważam to przemijanie w skali bardzo makro.

Istotą przemijania jest to, że nie mam na nie wpływu. Czas leci, a ja za pomocą codziennego rytuału picia i ćpania udawałem, że nie leci. Dzisiejsze doświadczenie przemijania, któremu przestałem się opierać, daje więc pewien szczególny stan: luz, błogostan. Brak prób kontroli daje ten stan.

Są chwile miłe, ale miną tak, jak minęły te niemiłe, które mogą znowu przyjść. Zgadzam się na to, ale przez wiele lat właśnie tej zgody mi brakowało. Przeciągając stany za pomocą substancji chemicznych, udawałem, że nic się nie przesuwa na osi życia, nic się nie zmienia. Robiłem to od późnego dzieciństwa do wieku chrystusowego. Sporo czasu mi uciekło, gdy usiłowałem go zatrzymywać. Ta ułuda kontroli nad czasem jest dla mnie największym kłamstwem uzależnienia.

Bonusowy punkt zerowy

Nie zwyciężył u mnie zdrowy rozsądek ani poczucie odpowiedzialności. Kilka razy lądowałem w stanie ciężkim na oddziałach intensywnej opieki medycznej i próbowałem popełnić samobójstwo. Musiałem prawie umrzeć, żeby zacząć żyć. Z kilkunastoletniej loterii wyszedłem żywy dzięki rodzinie, lekarzom, terapeutom, ludziom z AA i dwóm kumplom.

Kiedy chemia opadła, uczepiłem się myśli, która mnie trzyma do dziś: można zacząć żyć od nowa. Dostałem bonusowy zerowy punkt na osi przemijania. Doświadczenie jest z gatunku odjazdowych - haj sam w sobie. Przeszłość trochę uwiera, ale ciekawość mam +100. Takie zero na starcie rozlewa się oceanem możliwości. Wszystko chcesz sprawdzić, bo nie wiesz. Byłeś ciągle pijany i zaćpany, więc często nie pamiętasz, co robiłeś. Jak to działa? Tu nie byłem, a chciałem już dwadzieścia lat temu, więc jadę. Tu byłem, ale nie pamiętam. A tam jeszcze bym chciał, więc jadę. Jadę, pędzę, lecę. Tego nie zrobiłem jeszcze, więc robię. To dawało efekt, którego nie lubię, więc zrobię to teraz inaczej.

Szukam, badam, sprawdzam. Mam uruchomioną wtórną ciekawość dziecka. Pasje i frajdy, które miałem za małolata, wracają. Po odwyku zaczęło się takie raczkowanie.

Wydawało mi się wcześniej, że świat nie ma dla mnie atrakcji, które w pełni zastępują alkohol i narkotyki. A jednak nadal jest to: rower, kino, wycieczki za miasto, spotkania z ludźmi, zwykła codzienność, ale też kompletna nieprzewidywalność życia.

Jest taki fakt


Chodzi o to, że jestem chory, choć czasem myślę, że alkoholizm jako choroba to taki przekręt, żeby dało się żyć. Żebym nie czuł się zły i głupi.

W sumie to wszystko jedno, bo kompletnie nie wstydzę się swoich uzależnień. One są po prostu faktem, trochę jakby statystyką. "W końcu na kogoś musiało to trafić" - taką właśnie przyjąłem wersję zdarzeń, żeby mi było łatwiej. Odkąd o zdarzeniach ze swojego życia mówię, uzależnienie mi normalnieje, rozumiem je, nie chowam, ale nie niosę na sztandarze. Łatwiej mi żyć z uzależnieniem, które jest faktem, a nie moją winą, czyjąś winą, spiskiem, nieszczęściem, jakąś wielką niesprawiedliwością

Ludzie z cukrzycą nie chowają się przed światem. Mówią o cukrzycy swobodnie. Też chcę mówić o swojej chorobie swobodnie.

Bo ona nie jest dla mnie niczym strasznym. To nie jest żadna walka. Nie ma nic wspólnego z głodem substancji i wszechogarniającym napięciem. Momentami zdaje mi się, że to wręcz nic specjalnego. Budzę się spokojny i cieszę się, że dzień przede mną. Ciekawi mnie to, co będzie.

Nic na później

Spokój wiąże się z tym, że nie odkładam trudnych spraw na później. Gdy się pojawiają, zaraz działam, a wypracowałem to na listach od wierzycieli i komorników.

Przećpałem mnóstwo pieniędzy. Były takie momenty, że codziennie w skrzynce lądowało awizo. Z banku. Od komornika.

Przez dwa lata po wyjściu z odwyku trenowałem nieodkładanie spraw. Mam na to całą szafę papierów. Mnóstwo wezwań, ponagleń, wzorów ugody, w których pisałem szczerze, że jestem alkoholikiem i ćpunem. Zawaliłem sprawę, ale już jestem po terapii i staram się odkręcić.

I odkręciłem, co nauczyło mnie, że czas działa na moją korzyść, jeśli ja też działam na swoją korzyść. Bardzo prosta zasada, której nauczyłem się tak późno.

Bez fajerwerków


Skoro mocno zabrałem się do pracy u podstaw mojej trudnej w obsłudze osobowości, skoro posprzątałem w najprostszej sferze, jaką są finanse, pojawia się znów niecierpliwość. Bo mam poczucie, że spadłem z wysoka, a teraz jestem na poziomie, rzekłbym, względnego komfortu.

Nie ma tych fajerwerków. Tych hajów nie ma. Jak do nich wrócić? Gdzie są te moje ekscesy kolorowe? Czy coś się pojawi? Czy nadal mam robić swoje i czekać? Przecież już tyle się narobiłem. Dwa lata terapii. Przez dwa lata większość pensji i chałtur szła na długi. Chciałbym tylu wspaniałych rzeczy spróbować, ale straciłem już tyle czasu, że chciałbym je TERAZ.

A przecież właśnie teraz ich próbuję. Bo to ta zwykłość jest wspaniała, choć często nie umiem jej docenić.

Nałogowy abstynent


Kiedy odstawiłem alkohol, papierosy, narkotyki i inne substancje, powstała pustka. Pustka po czymś, co towarzyszyło mi przez większą część życia. Tę pustkę zapełniam co jakiś czas różnymi nałogowymi zachowaniami. Czasem są męczące, czasem absurdalne, niekiedy mnie samego śmieszą i jak tylko je odkryję, próbuję się z nich wycofywać. Z różnym skutkiem.

Zaczęło się na detoksie. Z automatu sięgnąłem po słodycze i za chwilę przytyłem 10 kilogramów. Jadłem po trzy drożdżówki naraz. Po dwóch miesiącach byłem odtruty i gruby. Kiedy wyszedłem, odstawiłem słodycze, ale zacząłem pić herbatę. Naprzemiennie czerwoną i zieloną. Wypijałem około dziesięciu herbat dziennie. Herbata służyła pobudzaniu się i relaksowi. Picie jej zastępowało całą masę czynności. Bez herbaty nie czułem się zbyt bezpiecznie.

Potem było picie red bulla (trzy, cztery puszki dziennie, w tym jedną na sen). Następnie miałem okres dr. peppera (pewnie znów przez cukier). Żeby stworzyć sobie pewną oszukańczą równowagę, zacząłem chodzić na siłownię, najpierw trzy razy w tygodniu, przez chwilę pięć, a były takie dni, że po porannym treningu wieczorem znów odczuwałem napięcie i miałem ochotę iść.

Taką samą funkcję przez pierwsze pół roku po odwyku spełniały mityngi AA. Bywałem na tych spotkaniach codziennie, a czasami wychodziłem z mityngu, żeby zaraz iść na następny. Nie czułem się jeszcze zbyt pewnie. Potem tę moją nałogowość zacząłem się uczyć rozbrajać na terapii ambulatoryjnej, zacząłem lepiej widzieć swoje zachowania, rozpoznawać stany. Ale pięć, sześć herbat dziennie piję bardzo chętnie, a zniknąć w internecie mogę na pięć godzin. (A gdy pojawia się myśl, że z tym też coś jest nie tak, budzi się znany mechanizm, który mi podpowiada: to nie jest problem, po prostu lubię internet).

Pogoda jako źródło cierpień


Lubię poniedziałki. Odkąd nie piję i nie ćpam, nawet się cieszę, gdy nadchodzą, bo to nowy, ciekawy tydzień. To kolejna mierzalna zmiana. Przez długie lata odfruwałem (piątek), odpływałem (sobota), spadałem (niedziela rano), uderzałem w ziemię (niedziela wieczorem) i bałem się powrócić (poniedziałek).

Obecnie problem przestał występować, bo prowadzę się w dzień i noc zupełnie regularnie. 22 spać. 6 pobudka.

Działa to tak, że śpię te osiem godzin jak zabity, a gdy piłem i ćpałem, nie mogłem zasnąć bez chemii. Odkrycie, że nigdy nie cierpiałem na bezsenność, depresję, nerwicę, a wszystkie koszmary mojego życia wynikały z uzależnienia, z faszerowania się alkoholem, amfetaminą, opiatami, benzodiazepinami, pojawiło się jakieś trzy miesiące po odtruciu mnie na oddziale detoksykacji. Z każdym dniem plusów niepicia i niećpania jest coraz więcej.

A wtorki też lubię. Przestało istnieć pewnego rodzaju niezadowolenie. Niezadowolenie jako pretekst. Pretekst do budowy napięcia. Napięcia do rozładowania. Rozładowania za pomocą czegoś, co kojarzy mi się z łagodzeniem tych trudnych emocji, stresów, nieszczęść, które narosły od rana z powodu deszczu.

Więc odeszła ta zacięta, ciągła ocena rzeczywistości. Ocena negatywna. Każda pogoda jest w porządku, i to jedno z dziwniejszych doświadczeń w moim życiu.

Środy też lubię. Już tak blisko do weekendu, w który zwyczajnie odpocznę, choć tak naprawdę wcale nie umiem.

Trudna obsługa uczuć

Dopiero jakiś rok po zaprzestaniu picia i ćpania zauważyłem, że nie radzę sobie z zadowoleniem, nie wiem też, czym różni się od radości, a euforia to już w ogóle zbyt ciężkie dla mnie przeżycie.

Na przykładzie przyjemnych emocji doświadczam znów, czym jest katastrofa uzależnienia. Emocje mają to do siebie, że się pojawiają i znikają w sposób naturalny, często niezależny ode mnie. A ja chciałem, żeby to zależało wyłączenie ode mnie. Chciałem, by nieprzyjemne zniknęły szybciej, więc piłem i ćpałem, a przyjemne, żeby nie zniknęły, więc piłem i ćpałem. A potem piłem i ćpałem, więc piłem i ćpałem.

Zwłaszcza emocje nadzwyczaj przyjemne, powodujące bicie serca, były dla mnie trudne do zniesienia. Usiłowałem je schwytać i sprowadzić do poziomu, który jest dla mnie akceptowalny.

Uzależnienie to była zatem zabawa w sterowanego robota, próba kontrolowania wszystkiego z pominięciem naturalnych zasad. Teraz, gdy się cieszę, a nawet popadam w stan euforyczny, wiem, że on przeminie. Nie da się go schwytać, przeciągnąć ani upolować. Pojawia się i znika. To takie proste, ale nie wiedziałem tego wszystkiego, bo bardzo wcześnie piłem już w sposób nałogowy.

Obsługa uczuć nieprzyjemnych jest równie trudna. Poza moją kontrolą jest wstyd. Towarzyszy mi wciąż w najmniej oczekiwanych momentach, bo, jak to ćpun, nawywijałem strasznie. I kiedy widzę się z kimś po tych kilku latach i nagle wraca w rozmowie coś naprawdę żenującego, co robiłem, a bardzo się staram tego nie pamiętać, płonę z tego wstydu.

To nie jest jakiś tam wstydzik, to jest wstyd-wstyd, bo narobiłem naprawdę dużo głupot. Do wstydu dochodzi poczucie winy, bo wyrządziłem wiele krzywd - na przykład mojej rodzinie, czego naprawić się jeszcze nie dało i być może się nie da.

Duchowe niedoświecenie

Na stacjonarnym odwyku, który skończyłem po wyjściu z detoksu, mówiło się dużo o moich brakach w życiu duchowym. Dodatkowo we wspólnotach dla uzależnionych często używa się słów "bóg" i "siła wyższa". Zatem świeżo po odstawieniu substancji odniosłem wrażenie, że alkoholika i ćpuna może uratować chodzenie do kościoła, klękanie, modlitwa, różaniec. Że tego boga, jakkolwiek go pojmuję, muszę znaleźć, bo inaczej nie wytrzeźwieję.

Bo co mogłem sobie wyobrażać? Nie jestem nawet ochrzczony. Prawie dwadzieścia lat piłem i ćpałem i nagle, po lekkim osuszeniu z alkoholu, pojawił się Bóg. Jest taką nowością, że sam zaczynam się za nim rozglądać. Bo chcę być trzeźwy. Czytałem Biblię, bo czytali ją inni alkoholicy, klękałem, bo słyszałem, że inni też klękali, klękali latami, aż znaleźli wiarę, ale po trzech miesiącach mi przeszło.

Ktoś z odwyku mówi mi, że był na egzorcyzmach w Częstochowie i że to niezwykłe przeżycie. To rzeczywiście wydaje mi się interesujące, bo bardzo lubię niestandardowe przeżycia. Oglądam o tym parę filmów na YouTubie i jednak dochodzę do wniosku, że to nie jest haj dla mnie.

Siedzę czasem w kościele, jeśli trafię na jakiś ładny, ale nic szczególnego się nie zdarza. Któregoś dnia znajduję jednak dla siebie ścieżkę. Poznaję nauczyciela zen i wreszcie na serio zaczynam praktykę medytacji. Kiedyś czytałem mnóstwo o buddyzmie, ale przy tych lekturach popijałem piwo. Powierzchowna fascynacja jak wiele innych: coś niematerialnego o większym stopniu egzotyki niż Licheń, duchowość pasująca do MacBooka.

Jednak rok po odwyku praktyka zen staje się codziennością. Jest teraz bardzo solidnym fundamentem mojego życia, a w efekcie daje mi ten mój ulubiony spokój. Praktyka ta sprawia, że nie próbuję szukać ciągłego zaspokojenia swoich chęci czy uciekać od niechęci, że akceptuję, iż wszystko bez przerwy się zmienia i nie ma co próbować tego chwytać, zatrzymywać, osiągać. Jest fundamentem braku fundamentów.

A nowy iPhone na szczęście już nie cieszy jak kiedyś.

Gra losowa


Idę do Żabki. Niech będzie, że po trzy paczki herbaty. Na murku siedzi dwóch pijaków. Jeden koło sześćdziesiątki. Drugi, z obitym pyskiem, ma dwadzieścia trzy lata, leżałem z nim w jednej sali na detoksie. I ten z obitym pyskiem woła za mną: "Eeeeeeee, chodź tu, kurwa, eeeee, chodź tu, kurwa". Macham ręką. Nie podchodzę, choć miałbym ochotę podejść i ugryźć, bo woła na mnie jak na psa. To są chwile, gdy naprawdę nie cierpię alkoholików.

Inny kolega, który ukończył ze mną terapię, siaduje na ławce za Żabką przy placu zabaw. Kiedy przed pracą idę po coś do sklepu, on wychodzi z puszkami mocnego piwa i odwraca ode mnie wzrok. Na początku wołałem za nim, że cześć, co słychać, ale już nie wołam. I to są chwile, kiedy robi mi się smutno.

Większość ludzi, z którymi byłem na dwumiesięcznym stacjonarnym odwyku, już dawno pije. Czemu?

Nie mam pojęcia. Ta loteria trwa każdego dnia. Przecież i dla mnie ona się wcale nie skończyła. Każdego dnia biorę w niej udział i następnego mogę znaleźć się na murku albo na ławce przy placu zabaw, albo na cmentarzu na Wólce. Już jutro ten mój tekst może być nieaktualny. Bo czegoś nie dopilnuję. Bo zawalę. Bo nie zadbam. Bo popadnę w przekonanie, że jestem taki zdrowy i mądry.

Ale dziś idę do Żabki po herbatę.

Hala odlotów


Wiele jest rzeczy, których nie mam. Ciągle na przykład nie ma mnie gdzie indziej. Nosi mnie i co rusz wyruszam coś zwiedzać, gdzieś łazić, oglądać, odkrywać. Mam to od dziecka (choć z długą przerwą) i to mnie cieszy. Żaden ze mnie podróżnik, ale mam zawsze spakowany plecak.

Leżę i myślę, że pojechałbym pociągiem z Odessy do Białogrodu. Tyle razy byłem na Ukrainie, a tylko raz, kiedy miałem siedem lat, nie byłem pijany. Wystarczy wstać, pojechać.

To jest wolność. Gdy wstaję. Kiedy słońce zaświeci, a ja wsiadam na rower i pędzę, bo chcę w tej ciszy nadrzecznej podjechać na Siekierki. Chciałbym sprawdzić, czy na pewno znam tę ciszę.

Wsiadam do autobusu i jadę do Rembertowa, gdzie mieszkali kiedyś moi pradziadkowie. DOM pamiętam, ale nawet nie podchodzę, bo ludzie w nim mieszkający są już obcy.

Potem wreszcie na lotnisko. Pokochałem lotniska bezgranicznie i z pewnością chodzi tu o ucieczkę. No ale to mój haj.

Więc dla haju gubię się w obcych miastach.

Krążę po uliczkach Bukaresztu albo Baku i niczego mi nie brakuje. Nie mam potrzeby, żeby się napić. Krążę po Erywaniu. Krążę po Wilnie. Krążę po Samarkandzie. Krążę po Skarżysku-Kamiennej.

W Warszawie brakuje mi tego zagubienia, więc wybieram się wtedy na obce osiedla i się na nich gubię. Wchodzę na osiedle Zatrasie i się gubię.

Krążę, krążę, aż się zgubię. Sprawia mi to frajdę i nie powoduje kaca. Normalnie pewnie nazywa się to turystyką albo spacerami.

Pole widzenia

Chciałem twist w tym tekście, to mam. Jest czwartek. Poszedłem do okulisty, rutynowa kontrola i okazuje się, że chyba mam jaskrę, pani doktor mówi, że mogę oślepnąć. To jest moment, w którym można wywalić na śmietnik te mądrości wyżej, bo dostaję sraczki ze strachu, że to tzw. wyrok, że nawet kwestia starzenia się przestaje mieć sens, który układałem sobie przez tych kilka lat: że będę sobie podróżował i relaksował się, nie spieszył. Bo jak to niby miałbym robić bez mojego ulubionego zmysłu?

Budzę się z niepokojem. Boję się, że niepokój będzie się pogłębiał. To całe poczucie przemijania wprowadza mnie w błogostan tylko wtedy, gdy idzie po mojej myśli.

Przemijanie MOJEGO wzroku nie jest po MOJEJ myśli. I co? I po dwóch tygodniach okazuje się, że nic mi nie dolega. Tomografia oka. Sprawdzenie pola widzenia. Kolejne badania wykluczają jaskrę. Nie ślepnę. Więc ulga. Było spore napięcie, choć udawałem, że nie ma.

Koniec z nudą

Ale przez to ślepnięcie fikcyjne dzieje się coś więcej. Zauważam, że to ustabilizowane życie jest tak naprawdę nie moje. Nie wiem, po co chodzę spać o 22, skoro zawsze lubiłem pisać po nocach. Nie wiem, po co omijam miejsca, w których piłem, skoro tak dobrze się tam czułem. Nie wiem, po co zerwałem z ludźmi, z którymi piłem, skoro oni są naprawdę inspirujący.

Zaczynam się dusić pod swoim kloszem abstynenta. Wkurza mnie to, jak żyję. Przecież to takie nudne. Terapię skończyłem już dawno, do AA nie chodzę. Chcę wrócić do SWOJEGO życia i przy tym zapominam jakoś, że mam problem z substancjami. Zaczynam łamać zasady, których trzymałem się przez trzy lata.

Kończy się to tym, że pewnej zimowej niedzieli budzę się zlany potem, ssie mnie w żołądku, a w ciele odczuwam ogromne napięcie. Wewnątrz mnie jest jakaś pustka, jakiś brak. Jestem wściekły, bo nie wiem, o co chodzi. Napięcie zwiększa się do tego stopnia, że nie jestem w stanie normalnie funkcjonować. Myśli mi uciekają z głowy. Kulę się, chcę się gdzieś schować.

Jakoś w południe zaczynam myśleć o uldze. Nie chcę pić i ćpać, tylko ta ulga jest mi potrzebna. Po trzech latach abstynencji czuję się tak, jakbym właśnie odstawił narkotyki. Mam dreszcze, telepie mnie. Czuję, że muszę po nie znów sięgnąć. Nie wiem, co jest grane, ale jeśli coś się nie stanie, to ze sobą skończę. Widzę tunel, nie ma światła.

I wtedy, koło 18, dzwoni z jakąś sprawą koleżanka z AA, z którą nie lubię gadać, bo mi strasznie truje. To dziwne, że akurat wtedy dzwoni. I ta dziewczyna przypomina mi, czym jest moja przypadłość: jak ja zapominam o uzależnieniu, to ono przypomina sobie o mnie. Organizm mój bardzo dobrze je pamięta. To jednak poważniejsza choroba, niż mi się wydawało.

Następnego dnia, kiedy już wiem, że sam sobie nakręciłem głód substancji, i wiem, jak to zrobiłem, jest już lepiej. Napięcie szybko opada. Głód narkotyków znika bez narkotyków. To moje nowe odkrycie. To też mija, tak jak cała reszta.

Więc kiedy piszę ostatnie zdanie, nie piję i nie ćpam.

Juliusz Strachota
- pisarz i dziennikarz. Wiosną nakładem wydawnictwa Korporacja Ha! art ukazuje się jego powieść "Relaks amerykański"
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Narkotykowa epidemia w USA zbiera śmiertelne żniwo
Magda Działoszyńska

[ external image ]
Protesty w stanie Wirginia wzywające do podniesienia świadomości na temat leku OxyContin (David Crigger)

22,5 mln Amerykanów zażywa środki opioidowe - heroinę lub pokrewne jej silnie uzależniające środki przeciwbólowe, a ponad 30 tys. rocznie umiera z powodu ich przedawkowania.
Todd Popovitch przegląda swój nieużywany od 10 miesięcy zestaw do zażywania heroiny. Są w nim opaski na ramię, dziesiątki strzykawek, a nawet działka, której wcale się nie spodziewał tam znaleźć.

– Jest warta jakieś 120 dol. Znam kilkanaście osób, którym mógłbym ją sprzedać, ale nie zrobię tego – mówi Todd, spuszczając proszek do toalety. – Już jej nie potrzebuję.

Todd, 35-latek latek z Vermontu, jest objęty stanowym programem pomocy dla osób, które weszły w konflikt z prawem w związku z uzależnieniem od narkotyków. Ma silną motywację, żeby zerwać z heroiną, toczą się przeciwko niemu dwie sprawy, ale jeśli wytrwa w programie – nie będzie zażywał i utrzyma pracę – zarzuty zostaną cofnięte.

Śmierć z przedawkowania


Kilka hrabstw w stanie Vermont zdecydowało się finansować takie programy, aby walczyć z szerzącą się epidemią zażywania heroiny i innych środków opioidowych (działają na receptory opioidowe – uśmierzają ból, dają uczucie przyjemności, należy do nich kodeina, morfina i heroina), która przyczynia się do wzrostu drobnej przestępczości.

Wedle krajowych statystyk sytuacja w Vermoncie jest jedną z najgorszych, choć walka z epidemią trwa tam od 2014 r., kiedy rządzący gubernator ogłosił ją swoim priorytetem i przeznaczył na nią prawie 1 mln dol. rocznie. Amerykańskie Stowarzyszenie Medycyny Uzależnień informuje, że w 2015 r. zanotowano w USA ponad 50 tys. zgonów z powodu przedawkowania środków odurzających – za 20 tys. odpowiadają leki przeciwbólowe na receptę, za 13 tys. - heroina. To dwa razy więcej niż przed dekadą, od narkotyków ginie więcej ludzi niż z broni palnej.

Jeśli miarą problemu może być ich obecność w popkulturze, to warto zwrócić uwagę, że odwołań do nowej opioidowej epidemii nie brakuje, ostatnio pojawiła się w popularnych serialach takich jak „Girls” czy „The Affair”.

O epidemii mówi się już od kilku lat, ale dopiero teraz na światło dzienne zaczynają wychodzić historie ludzi nią dotkniętych i społeczne przyczyny tego zjawiska. Todd Popovitch jest jednym z bohaterów dokumentu zrealizowanego przez dziennik „Wall Street Jorunal” – przykładem nieporadnego życiowo człowieka wychowującego się bez rodziców, którego siostra zmarła po przedawkowaniu i dla którego ucieczka w narkotyki okazała się jedynym sposobem na poradzenie sobie z otaczającą go beznadzieją.

Leki uzależniły Amerykę

Lokalne media na północnym wschodzie i środkowym zachodzie kraju, gdzie problem jest w tej chwili najpoważniejszy, pełne są nieco innych historii. „Sauk Valley News” z Ohio opisuje historię 50-letniej Angie Tarbill, matki dwójki dzieci, dla której spirala uzależnienia zaczęła się od niegroźnego wypadku samochodowego. Na bóle pourazowe lekarz przepisał jej mieszankę leków przeciwbólowych z OxyContinem na czele.

– Pomagały na ból fizyczny, ale także emocjonalny. Przeżywałam wtedy rozwód, śmierć pasierbicy i rozstanie z dziećmi, bo po wypadku musiałam na jakiś czas zostać na Florydzie. Po drodze zaczęłam ich zażywać trochę za dużo – tłumaczy Angie.

Ponieważ tabletki kosztują pięć razy tyle co heroina, Angie wkrótce przerzuciła się na nią. Zaczęła kraść i trafiła wielokrotnie do aresztu. Do więzienia trafił również lekarz, który przypisywał jej tabletki. W lutym dostał siedmioletni wyrok za prowadzenie tzw. pill-mill – kliniki, która w nadmiarze przepisywała leki na receptę, robiła to bez powodu i w zbyt dużych ilościach.

Historia Angie i jej lekarza dobrze ilustruje wpływ przemysłu farmaceutycznego na wywołanie i rozwój epidemii. W medycynie od lat używa się opioidów do walki z przewlekłym, silnym bólem pooperacyjnym bądź związanym z chorobą nowotworową.

Producent OxyContinu, leku przeciwbólowego zawierającego pochodną kodeiny, firma Purdue Pharma spędziła dużo czasu i zainwestowała sporo pieniędzy, by przekonać lekarzy do przepisywania jej produktu pacjentom, nawet w przypadkach, które nie wymagały stosowania aż tak silnego leku.

Proceder wziął pod lupę prof. John Temple z West Virginia University. W swojej książce pokazał, jak producenci leków pod rękę z klinikami zajmującymi się leczeniem bólu, korzystając z luk w prawie i niedostatecznej kontroli nad przemysłem farmaceutycznym, uzależnili Amerykę od opartych na opioidach środkach przeciwbólowych.

Uzależniający potencjał OxyContinu i jemu podobnych leków dostrzeżono już wcześniej. W 2007 r. Purdue Pharma musiała zapłacić grzywnę za niepoinformowanie o nim użytkowników leku, a w 2010 r. zmieniła jego formułę tak, by trudniej było rozbić tabletki i przyjmować je w sposób niesprzyjający uzależnieniu.

Sukcesy na froncie walki z nadużywaniem środków przeciwbólowych przyczyniły się wedle raportu National Bureau of Economic Research do wybuchu epidemii zażywania heroiny. Liczba osób uzależnionych od tego narkotyku wzrosła od tego czasu trzykrotnie.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że ten mechanizm pokazuje nieefektywność walki z nadużywaniem substancji odurzających tylko od strony podaży, zwłaszcza gdy dostępne są ich zamienniki.

– Nie chodzi o to, że ograniczanie podaży jest złe, ale o to, że potrzebne jest podejście bardziej holistyczne – mówi „Washington Post” współautor raportu David Powell z think tanku RAND Corporation, sugerując, że metody skupione na walce z przyczynami popytu mogą być skuteczniejsze.

Donald Trump chce walczyć murem


W lipcu 2016 r. prezydent Obama podpisał przegłosowaną niemal jednogłośnie przez Kongres ustawę, która ma pomóc w opanowaniu epidemii. 181 mln dol. rocznie ma być przeznaczone m.in. na nowe centra leczenia uzależnień, programy edukacyjne dla lekarzy przepisujących leki przeciwbólowe czy szkolenia z podawania substancji powstrzymujących efekty przedawkowania. Biały DOM mówił wtedy, że środki są niewystarczające, ale taka pomoc jest lepsza niż żadna.

Nowy prezydent Donald Trump zapowiedział w zeszłotygodniowym wystąpienie przed Kongresem, że zamierza rozprawić się z trawiącą Amerykę narkotykową epidemią. Chce tego dokonać, stawiając szczelny mur na granicy z Meksykiem, z którego jest szmuglowana duża część zażywanej w USA heroiny.




Trump bierze się do epidemii heroinowej

Magda Działoszyńska

Prezydent Trump powołał specjalną komisję do walki z problemem, który co roku kosztuje życie 30 tys. Amerykanów. Na jej szefa powołał Chrisa Christiego - gubernatora New Jersey, który z niegdysiejszego rywala stał się jego sprzymierzeńcem.

Chris Christie jest wańką-wstańką partii republikańskiej, politykiem o ambicjach prezydenckich, który zaliczył sporo porażek i skandali, ale za każdym razem wstawał, otrzepywał się i szedł dalej. Wraz z rozwojem kariery politycznej rozgrywała się jego walka z otyłością.

Dlatego dobrze przyjęto jego nominację na nowe stanowisko. Jest wiarygodny, bo całe życie zmaga się ze swoją słabością i rozumie ludzi, którzy również toczą tę walkę albo nawet ją przegrali. Ponadto Christie potrafi zrozumieć problemy uzależnionych. Z powodu przedawkowania percocetu (silnie uzależniającego leku przeciwbólowego) zmarł jego dobry przyjaciel, człowiek sukcesu i ojciec szczęśliwej rodziny.

Od bólu przez opioidy do heroiny


Jego przykład można uznać za ilustrację nowego oblicza problemu uzależnienia w Ameryce. Nie dotyczy już tylko ludzi gorzej sytuowanych czy wręcz marginesu społecznego, ale w dużej mierze osób, które pozornie osiągnęły wszystko. Do zguby bardzo często doprowadza ich problem zdrowotny, który wymaga przepisania silnych leków przeciwbólowych.

W ten sposób wielu Amerykanów wpada w nałogi. Tamtejsi lekarze wypisali w 2011 r. 219 mln recept na opioidowe leki przeciwbólowe. Choć później ich liczba zaczęła spadać, to wciąż utrzymuje się na poziomie 200 mln. W 2014 r. w stanach takich jak Wirginia Zachodnia, Tennessee i Alabama wypisano więcej recept od liczby mieszkańców.

Stany Zjednoczone odpowiadają za 100 proc. światowego zapotrzebowania na Hydrokodon i 81 proc. na oksykodon. Osoby zażywające leki powstałe na ich bazie mają 40-krotnie większą szansę sięgnięcia po heroinę od ludzi, którzy nie mieli z nimi do czynienia.

Wina za taki rozwój sytuacji spada w znacznej mierze na przemysł farmaceutyczny. W medycynie od lat używa się opioidów (środki działające na receptory opioidowe, uśmierzające ból, dające uczucie przyjemności; należą do nich kodeina, morfina czy heroina) do walki z przewlekłym, silnym bólem pooperacyjnym lub związanym z chorobą nowotworową. Ale producenci tych leków (np. Purdue Pharma, która produkuje lek OxyContin) w ostatnich latach poświęcili dużo czasu i pieniędzy na to, by przekonać lekarzy do przepisywania swoich produktów nawet tym pacjentom, którzy nie wymagają stosowania aż tak silnych środków.

Uzależniający potencjał oxycontinu i jemu podobnych leków dostrzeżono już wcześniej. W 2007 r. Purdue Pharma musiała zapłacić grzywnę za niepoinformowanie o tym fakcie osób stosujących lek, trzy lata później zmieniła jego formułę, by trudniej było rozbić tabletki i by przyjmować je w sposób niesprzyjający uzależnieniu. Według styczniowego raportu National Bureau of Economic Research walka z nadużywaniem środków przeciwbólowych okazała się skuteczna, ale przyczyniła się do wybuchu epidemii zażywania heroiny. Odsetek osób przyjmujących heroinę wzrósł od tego czasu trzykrotnie.

Trump pod rękę z Christiem

Na środowe spotkanie do Białego Domu, w trakcie którego Trump podpisał dekret powołujący komisję, prezydent zaprosił osoby, które poradziły sobie z koszmarem uzależnienia. Była wśród nich Vanessa Vitolo, której problem zaczął się od niewinnego urazu, oraz A.J. Salomon, który jako nastolatek znalazł oxycontin w apteczce ojca. Znaleźli pomoc w instytucji zarządzanej przez Christiego.

Gubernator New Jersey rozszerzył w swoim stanie program stosowania medycznej marihuany, po którą mogą teraz sięgać weterani cierpiący z powodu stresu pourazowego oraz dzieci chore na zespół Tourette'a. Zezwolił też na sprzedaż antidotum na przedawkowanie bez recepty oraz wprowadził „prawo dobrego samarytanina”, które pozwala odstąpić od karania osób dzwoniących na numer alarmowy w sytuacji przedawkowania.

Jego doświadczenia mają posłużyć za drogowskaz komisji, która zajmie się znalezieniem i scaleniem wszystkich funduszy federalnych wydawanych na walkę z uzależnieniem. Będzie też oceniać stan i dostępność ośrodków walki z uzależnieniami, sprawdzać skuteczność stanowych programów śledzenia recept na leki przeciwbólowe oraz oceniać skuteczność kampanii społecznych informujących o problemie. Po upływie trzech miesięcy komisja ma przedstawić raport, po czym ulegnie rozwiązaniu.

Choć wkład Christiego w walkę z problemem, który dotknął rządzony przez niego stan, jest doceniany, powołanie komisji spotkało się z głosami krytyki. Zwrócono uwagę, że pompowanie pieniędzy tylko w leczenie, to polityka krótkowzroczna, bo nie sięga istoty problemu – metod leczenia bólu stosowanych w Ameryce.

Meandry znajomości Chrisa Christiego z Donaldem Trumpem mówią wiele o kulisach życia politycznego w USA. Choć oboje podkreślają, że znają się i przyjaźnią od 14 lat, to w 2015 r. znaleźli się na kursie kolizyjnym, konkurując ze sobą w wyścigu prezydenckim. Kiedy Christie odpadł, najpierw krytykował Trumpa, ale potem szybko go poparł, zapewniając sobie przychylność w razie wygranej miliardera. I tak też się stało, bo prezydent elekt Trump włączył go do swojej ekipy przejściowej i rozważał jego kandydaturę na wiceprezydenta.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 197 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.