Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 195 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Stryczek za 200 g opium
Ludwika Włodek-Biernat

[ external image ]
Żołnierz amerykański w polu maku, Kandahar, Afganistan (Fot. Julie Jacobson AP)

Ostatnio irańskie władze powiesiły kilkudziesięciu afgańskich imigrantów skazanych za przemyt narkotyków. W tamtejszych więzieniach siedzi jeszcze ponad 5,5 tys. obywateli Afganistanu oskarżonych o to samo. Ponad połowa z nich już została skazana na karę śmierci.
- Nigdy nawet nie widziałem sądu, ale powiedzieli mi, że dostałem wyrok śmierci - mówił afgańskiej rozgłośni Radia Wolna Europa dzwoniący z irańskiej celi Afgańczyk.

O fatalnej sytuacji więźniów w Iranie alarmują afgańscy obrońcy praw człowieka. Donoszą, że aresztowani Afgańczycy pozbawieni są opieki konsularnej, nie dopuszcza się do nich prawników, a procesy odbywają z pogwałceniem irańskiej konstytucji i kodeksu karnego.

Wczoraj w afgańskim Dżalalabadzie przeciw nieludzkiemu traktowaniu rodaków protestowało kilkaset osób. 2 maja na zorganizowany przed irańską ambasadą w Kabulu wiec przyszło ponad tysiąc Afgańczyków. Wznoszono okrzyki "śmierć Ahmadineżadowi" i spalono irańską flagę.

Wcześniej delegacja afgańskich prawników domagała się od irańskich urzędników wyjaśnień. Władze w Teheranie jedynie potwierdziły, że miały miejsce egzekucje, i że ciała powieszonych odesłano do ojczyzny. Nie odniosły się do zarzutów o uchybienia proceduralne w trakcie procesów, ani nie podały dokładnej liczby skazanych. Organizacjom pozarządowym i części afgańskich parlamentarzystów zależy, by sytuacją rodaków zainteresował się rząd.

Jednak władze Afganistanu jak do tej pory nie zareagowały, przynajmniej publicznie. Obrońcy praw człowieka podejrzewają, że rozdmuchiwanie skandalu jest niewygodne dla Hamida Karzaja. Jego stosunki z irańskim sąsiadem są już wystarczająco skomplikowane. Z jednej strony, oba państwa zapewniają o bliskości kulturowej, a Iran obiecuje pomoc w odbudowie Afganistanu, z drugiej jednak irański prezydent Ahmadineżad otwarcie sprzeciwia się obecności wojsk NATO w Afganistanie, bez których rząd Karzaja zapewne upadłby w ciągu miesiąca.

Według oficjalnych danych w Iranie mieszka blisko milion Afgańczyków, może być ich tam jednak nawet dwa razy tyle. Do Iranu emigrują z Afganistanu najczęściej Hazarowie, jedyni afgańscy szyici, którzy są u siebie w kraju traktowani jak podludzie ze względu na odmienne wyznanie.

W szyickim Iranie Hazarowie nie mają jednak wcale lepiej. To nędza popycha ich w ręce handlarzy narkotyków kontrolujących przemyt opiatów z Afganistanu (który jest ich głównym światowym producentem) do Iranu.

Irańskia policja zatrzymuje głównie płotki, to właśnie ci biedni imigranci złapani z niewielką ilością narkotyku. A według irańskiego prawa, odziedziczonego jeszcze po szachu, karę śmierci sąd może orzec nawet za przemyt zaledwie 200 gr narkotyku.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Indie. Paharganj - przystanek dzieci kwiatów
PAP

"Czas wszystko zmienia" - śpiewał Bob Dylan, którego pokolenie dzieci kwiatów, wbrew jego życzeniu, miało za swojego barda. Czas zmienia też delhijską dzielnicę Paharganj, która służyła hippisom za przystanek w wędrówce po Oriencie.
"Niby nic się nie zmieniło, te same uliczki, hotele, riksze i zgiełk, a jednak coraz mniej jest w tym magii, którą wtedy czuło się w powietrzu" - mówi Gilbert, 67-letni Francuz, niegdyś hippis, a dziś właściciel sklepików z indyjską galanterią w Alpach. "I ludzi też widzi się tu jakby coraz mniej" - dodaje.

Na przełomie lat 60. i 70., gdy z Zachodu dotarła do Indii pierwsza fala wędrownych dzieci kwiatów, Gilbert zatrzymał się w podróży w pakistańskiej dolinie Swat. Ciężarówka, którą wraz z innymi hippisami wędrował do Indii, wyzionęła ducha w Lahaur, w pakistańskiej części Pendżabu, już niedaleko indyjskiej granicy. Postanowili odłączyć się od tłumu podróżnych, zawrócili i osiedli na długie miesiące w dolinie Swat, na granicy z Afganistanem.

Do Indii dotarli dopiero w latach 90. W indyjskiej stolicy zatrzymali się w dzielnicy Paharganj, położonej między starą a nowoczesną częścią miasta, tuż przy dworcu kolejowym. Właśnie jego bliskość sprawiła, że Paharganj od początku swego istnienia słynął z targowisk i tanich hotelików, w których zatrzymywali się kupcy, a także podróżni. Dla dzieci kwiatów, błąkających się między afgańskimi wąwozami, doliną Swatu, nepalskim Katmandu i plażami w południowoindyjskim Goa, Paharganj stał się jednym z najważniejszych przystanków w nieustannej wędrówce.

"Przyjeżdżali tu ze świata z tymi swoimi kolorowymi ubraniami, długimi włosami, muzyką, dziwacznymi jak dla nas obyczajami, no i z narkotykami, z którymi nie musieli się kryć" - wspomina Brij Mohan Sethi, właściciel kilku hoteli na Paharganju, który dorobił się majątku na interesach z cudzoziemcami. - "Mieliśmy ich za dziwaków, ale oni byli przyjaźnie usposobieni. Życie u nas prawie nic ich nie kosztowało, za to dawali zarabiać właścicielom hotelików i knajpek, straganiarzom, rikszarzom, no i dostawcom marihuany czy opium, które sprzedawano u nas wtedy legalnie. Wcześniej cudzoziemcy z Zachodu nie zaglądali na Paharganj, tylko mieszkali w porządnych hotelach w nowej części miasta".

Gilbert, dawny hippis z Paryża, jego towarzyszka życia Luciana, a nawet niegdysiejszy kokainista Gerhard z Hamburga przyznają, że narkotyki okazały się trucizną, która uśmierciła utopię dzieci kwiatów. Rozczarowani światem, który nie poddawał się zmianom, porzucali dawne życie, a starzejąc się, godzili na kapitulację.

"Pod koniec lat 80. jeszcze się ich tu wielu spotykało - wspomina hotelarz Sethi. - Na lato uciekali w Himalaje, na zimę zjeżdżali na Goa. Potem przyjechali inni. Najpierw Polacy, na handel, potem Rosjanie, na jeszcze większy handel, Nigeryjczycy, młodzi Żydzi z Izraela, żeby w Indiach odbić sobie lata przymusowej służby w wojsku. Ale to już byli inni ludzi niż ci hippisi".

Legenda oazy dzieci kwiatów długo jeszcze ściągała na Paharganj młodzież z Zachodu, przemierzającą świat z celowo niskim budżetem. Jednak przedłużająca się recesja na Zachodzie, a także gospodarczy boom na Wschodzie okazały się dla delhijskiej dzielnicy śmiertelnym zagrożeniem.

"Ludzie dojrzeli szansę zarabiania na cudzoziemcach. Namnożyło się hoteli i restauracji. Ale odkąd cudzoziemców zaczęło przyjeżdżać mniej, konkurencja nas zabija - narzeka Sethi. - Taniej wynajmować pokojów już się nie dało, więc właściciele hoteli zaczęli je odnawiać, kusić przybyszów luksusem, ale wyższe ceny odstraszyły dawnych bywalców. No i przybyło nam konkurentów z innych dzielnic, którzy też umyślili sobie dorobić się na turystach".

Przed rozgrywanymi w 2010 r. w Indiach igrzyskami Brytyjskiej Wspólnoty Narodów indyjski rząd postanowił zaprowadzić na Paharganju porządek. Buldożery poszerzyły główne zaułki, wylano je asfaltem, policja zegnała z ulic straganiarzy, stada bezpańskich psów i krów. "Ugłaskany" Paharganj coraz bardziej przestawał być atrakcją dla zachodnich włóczykijów.

Dodatkowo odstręczała ich pogarszająca się reputacja dzielnicy jako siedliska narkomanii, prostytucji i przestępczości. Zdaniem Sethiego stoją za tym hotelarze z konkurencyjnej dzielnicy Karol Bagh, którzy podkradają turystów Paharganjowi. Rozpuszczane przez nich i nagłaśniane przez gazety informacje o rzekomych kradzieżach i gwałtach (jak rzekomy gwałt popełniony w styczniu na Polce) zwykle nie znajdują potwierdzenia.

Hartreep Singh, dziedzic sikhijskiej rodziny zarządzającej hotelem Viraat, nie martwi się zmianami na Paharganju. "Nigdy nie nastawialiśmy się na cudzoziemskich turystów, lecz na tubylców, więc mniejsza liczba przyjezdnych obcokrajowców nie odbija się na naszych interesach - mówi młody Sikh, który wrócił właśnie z nauki w szkole hotelowej w USA. - Marzy mi się, by z folklorystycznego skansenu Paharganj przemienił się w nowoczesną dzielnicę handlową z szerokimi, czystymi ulicami, bogatymi sklepami z przeszklonymi witrynami i porządnymi hotelami z parkingami, które można by urządzić nawet na ich parterach".

"Cóż, czas wszystko zmienia" - wzdycha dawny francuski hippis Gilbert. Ale po zmroku, na opuszczone przez ludzi targowiska na Paharganju ukradkiem wracają przegnane przed kilkoma laty krowy.

Z Delhi Wojciech Jagielski
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Meksyk wydaje Amerykanom słynnego gangstera narkotykowego. Czy to gest dobrej woli wobec nowego prezydenta Donalda Trumpa?
Maciej Stasiński

[ external image ]
Ekstradycja El Chapo do USA, 19 stycznia 2017 (HANDOUT / REUTERS)

Ostatniego dnia prezydentury Baracka Obamy i w przeddzień objęcia urzędu przez Trumpa doszło do ekstradycji Joaqu~na Guzmána Loera, alias El Chapo, jednego z najpotężniejszych narkobaronów.
Chociaż decyzja o ekstradycji zapadła już w maju, powszechnie uważa się, że wydanie go akurat teraz jest gestem dobrej woli wobec nowego prezydenta, który w czasie kampanii i po wyborze na najwyższy urząd w państwie pokazał się wobec Meksyku jako amerykański wróg publiczny numer jeden. Trump lżył Meksykanów, groził masową deportacją nielegalnych imigrantów i zerwaniem układu o wolnym handlu NAFTA...

[ external image ]

Do ostatniej chwili rodzina 60-letniego bandyty wszelkimi prawnym sposobami przeciwstawiała się ekstradycji i mnożyła zażalenia. Jego żona Emma Coronel skarżyła się nawet Międzyamerykańskiej Komisji Praw Człowieka na złe traktowanie męża w więzieniu. Miał on tam cierpieć na rozstrój nerwowy i depresję, narzekał na zimno w celi.

Jednak w czwartek meksykański sąd najwyższy odrzucił kolejne zażalenia na ekstradycję, a prokuratura – nie czekając na następne – kazała policji wyciągnąć go z celi w Ciudad Juárez. Z rękoma skutymi kajdankami na karku został wsadzony do samolotu, który wczoraj wieczorem wylądował w Nowym Jorku. Przedstawiciele Agencji Antynarkotykowej DEA odwieźli Guzmána do więzienia na Manhattanie.

Na sumieniu morderstwa i szmugiel narkotyków


W Ameryce grozi mu sześć procesów w kilku stanach o pranie brudnych pieniędzy, szmugiel dziesiątek ton kokainy i innych narkotyków, morderstwa, porwania i przynależność do zbrojnych gangów.

Nie może być skazany na śmierć, bo wyklucza to umowa ekstradycyjna między USA i Meksykiem. Ale z pewnością czeka go co najmniej 30 lat więzienia. Chyba że pójdzie na współpracę z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, wyda tajemnice i bandytów z meksykańskich karteli, do których należał, bądź z którymi walczył na śmierć i życie. No i odda zgromadzoną fortunę. Wówczas posiedzi krócej i być może wróci do Meksyku.

Tam jednak musiałby stawić czoła kilkunastu kolejnym ciężkim zarzutom. Czekałby go niejeden proces o mordy, porwania, tortury, wymuszenia, szmugiel narkotyków i bandytyzm.

El Chapo posiedzi raczej w więzieniu do końca życia.

Słynne ucieczki

Chyba że znowu ucieknie. Dwa lata temu świeżo złapany przez meksykańską policję gangster (pościg za nim trwał 13 lat) uciekł z najpilniej strzeżonego więzienia Altiplano, pod nosem strażników i zainstalowanych w celi kamer.

Posadzono go tam, bo miało to być najpewniejsze więzienie w kraju, a prezydent Enrique Peña Nieto odmawiał wydania El Chapo Amerykanom. Zapewniał, że bandyta najpierw musi zostać osądzony i skazany w Meksyku.

El Chapo zbiegł długim na ponad 1,5 km tunelem, który wykopali jego kamraci na wolności, wyposażyli w oświetlenie i wentylację oraz wyłożyli szynami, na których postawili motocykl. Głęboki na 10 m tunel doprowadzili pod samą celę. Guzmán dostał się doń po 10-metrowej drabinie, przez wykutą w podłodze dziurę. Wyszedł na powierzchnię w opuszczonym domu na osiedlu, 1,5 km od więziennego muru.

Nikt nie ma wątpliwości, że bandyci nie mogliby tego wyczynu dokonać, gdyby nie przekupili władz więzienia. Ucieczka Guzmána, najbardziej poszukiwanego gangstera w obydwu krajach, okazała się jednym z największych skandali w dziejach współczesnego Meksyku. Ośmieszyła rząd i wymiar sprawiedliwości.

Tym bardziej że uciekł już po raz drugi. W 2001 r. wydostał się z innego więzienia, zagrzebawszy się w wózku z odwożoną do pralni brudną bielizną. Wcześniej przez siedem lat żył tam niczym basza. Miał w kieszeni załogę i współwięźniów, sprowadzał prostytutki, muzykę, trunki i jedzenie, a nade wszystko cały czas kierował gangiem.

Zwiał, kiedy władze chciały go przenieść gdzie indziej. Przekupiony przezeń dyrektor więzienia sam poszedł siedzieć na dziewięć lat.

Życie znaczone dziesiątkami trupów

Potem przez 16 lat El Chapo kierował Sinaloa – jednym z najpotężniejszych gangów narkotykowych w swoim rodzinnym stanie. Zaczął od marihuany i opium, by skończyć na masowym szmuglu do USA kokainy, heroiny i metamfetaminy. Jego życie znaczone jest dziesiątkami trupów kolegów i rywali, sędziów, policjantów, prokuratorów, dziennikarzy i Bogu ducha winnych ludzi.
Sinaloa wykończył po drodze konkurencyjny Kartel z Zatoki, a przez ostatnich dziesięć lat toczył wojnę na wyniszczenie z armią i policją Meksyku. Do tej pory zginęło w niej ok. 120 tys. osób.

Kontrolował rynek narkotykowy w Chicago, a podobno i szmugiel jednej czwartej całej kokainy wysyłanej z Meksyku do USA.

El Chapo wie wszystko o organizacji karteli meksykańskich, o ich potędze i bezkarności, dzięki systemowi instytucjonalnej korupcji, oraz o szlakach przemytu narkotyków do Stanów Zjednoczonych - bo siedząc za kratami, nadal zarządzał swoim imperium. Teraz będzie mu znacznie trudniej. Jeśli podzieli się swoją wiedzą z Amerykanami i władzami Meksyku, może wyjść na wolność wcześniej.

Jego synowie, Ivan i Alfredo, walczą o władzę nad Sinaloa z innymi bandytami - Ismaelem Zambadą, alias El Mayo i Dámaso Lópezem.

Bandyci posiedzą w USA


Od 2007 r. Meksyk wydał Amerykanom 12 narkotykowych bandytów. Między innymi Héctora Luisa El Güero, wspólnika Chapo Palma Salazara, szefa Kartelu z Tijuany Benjamina Arellano Félixa, Osiela Cárdenasa Guilléna oraz Vicente Zambadę Nieblę.

Kilku z nich wsypało kamratów i wrogów, których następnie pojmano. Tak zrobił m.in. Vicente Zambada, który wydał kilku wspólników i oddał Amerykanom miliard dolarów zarobionych na szmuglu.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Niebezpieczne pięści koksiarzy
Radosław Leniarski

Michał Cieślak i Nikodem Jeżewski wpadli na dopingu, co może nie tylko zakończyć ich kariery, ale też odsłonić ciemne praktyki w boksie.
Stoczyli świetną walkę we wrocławskiej hali Orbita. Cieślak wygrał przez TKO w trzeciej rundzie, do ostatniego momentu pojedynek toczył się w wyjątkowo szybkim tempie. Zakończenie było znacznie gorsze niż walka, włoski sędzia przerwał ją, krzywdząc Jeżewskiego, który otrzymał cios po komendzie „stop”, a potem wyglądało na to, że mógł bez problemu walczyć dalej.

27-letni, niepokonany Cieślak (15 zwycięstw, 11 przez KO) uchodził za wschodzącą gwiazdę polskiego boksu. Po pojedynku z Jeżewskim (12 zwycięstw, jedna porażka, jeden remis) planował wyjazd do USA, gdzie miał się rozwijać, korzystając z doświadczeń Artura Szpilki. Ale w walce z o dwa lata młodszym Jeżewskim przeżył też trudne chwile. Zwłaszcza w ostatniej, szalonej rundzie, gdy był liczony. Wstał i walczył dalej.

Promotorzy – najważniejszy w tej profesji w Polsce Andrzej Wasilewski i jego wieloletni partner, ale i rywal biznesowy Tomasz Babiloński – zdecydowali, by pięściarze walczyli nie tylko o tytuł mistrza Polski w kategorii junior ciężkiej, ale również o niewiele znaczący tytuł IBF Baltic. Taki tytuł daje pewne atuty, jeśli chodzi o rankingi i perspektywę walk Cieślaka. Poza tym przedstawiciel IBF i tak był na miejscu, bo w ramach tej organizacji bił się tego wieczora Krzysztof Włodarczyk.

Jednak aby walczyć o tytuł mistrza międzynarodowej federacji, należy zgłosić pięściarzy do badań antydopingowych i za nie rzecz jasna zapłacić po cenach rynkowych, co w tym wypadku mogło kosztować około 4 tys. zł. Przeprowadziła je polska komisja i polskie laboratorium.

U Cieślaka wykryto oxandrolon i mesterolon, u Jeżewskiego – oxandrolon oraz meldonium. Wyniki otrzymuje ten, kto je zamawia. Czyli Wasilewski i Babiloński. Nie mogą ich zamieść pod dywan, zresztą trzeba przyznać, że w przeszłości stawiali czoło podobnym problemom.

Tak czy siak, w tym wypadku powiadomione zostały również Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) oraz międzynarodowa federacja bokserska AIBA. Obie organizacje nie mają nic do boksu zawodowego, który w gruncie rzeczy jest chaotycznym zbiorem prywatnych inicjatyw. Ale WADA otrzymała informację o dopingu, bo nadzoruje naszą agencję antydopingową, a AIBA – bo pod jej egidą toczyła się walka we Wrocławiu.

Prawdopodobnie Cieślaka i Jeżewskiego ukarze Polska Agencja Antydopingowa. Może mieć ciężką rękę
Teraz obu zawodnikom grozi od dwóch do czterech lat dyskwalifikacji. Prawdopodobnie Cieślaka i Jeżewskiego ukarze Polska Agencja Antydopingowa, ponieważ wydział boksu zawodowego PZB nie ma takiej możliwości – brakuje mu części dyscyplinarnej, odwoławczej. A Polska Agencja Antydopingowa może mieć ciężką rękę.

Gdyby pięściarze walczyli tylko o mistrzostwo Polski, pies z kulawą nogą nie dowiedziałby się, że obaj byli naszprycowani, bo promotorzy nie byliby zobligowani do badań.

Sytuacja pokazuje, jak wygląda pod tym względem boks poniżej międzynarodowych walk mistrzowskich, a jest ich w Polsce mnóstwo. W 2016 r. zorganizowano 39 gal – od wielkich, takich jak kwietniowa w krakowskiej Tauron Arenie z Tomaszem Adamkiem i Érikiem Moliną w rolach głównych, poprzez galę w klubie Ebro w Tczewie z udziałem 20 kompletnie nieznanych pięściarzy, aż do pojedynczych walk w salach szkół podstawowych lub dyskotekach, zwanych klubami.

Tymczasem doping jest groźniejszy w boksie niż w sportach, w których nie chodzi o fizyczne unicestwienie rywala. Sterydy nie tylko wzmacniają siłę ciosów, ale też podnoszą poziom agresji, po stymulantach organizm wytrzymuje więcej, po meldonium jest zdolny do wysiłku na niebywałym poziomie, poza granicę wytrzymałości organizmu. Wszystko to naraża rywala na utratę zdrowia, jeśli nie życia, i pokazuje walkę we Wrocławiu w nieco innym świetle. Trochę inaczej można spojrzeć na tempo, powrót do walki Cieślaka i chęć jej kontynuowania mimo ciosu w tył głowy po komendzie „stop” Jeżewskiego.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Grigorij Rodczenkow. Skruszony dopingowy mafioso
Jarosław Bińczyk

[ external image ]

Jest najbardziej znienawidzonym człowiekiem w rosyjskim sporcie, ale nawet wrogowie nazywają go geniuszem. Sam porównuje się do Edwarda Snowdena. Kim jest Grigorij Rodczenkow?

Niemal co tydzień dowiadujemy się o kolejnych sportowcach, którzy stracili medale olimpijskie z Pekinu i Londynu. Niedawno ofiarą padł nawet Usain Bolt, który musiał zwrócić złoto ze sztafety 4x100 m z 2008 r., ponieważ na dopingu wpadł jego partner z drużyny Nesta Carter. Złotą medalistką została młociarka Anita Włodarczyk, która w 2012 r. była druga, ale u pierwszej Tatiany Łysenko wykryto doping. Dzięki dyskwalifikacji rywala mistrzem został też Szymon Kołecki.

To prawdopodobnie nie koniec zmian w tabelach medalowych, Międzynarodowy Komitet Olimpijski poinformował bowiem, że powtórnie przebada wszystkie próbki moczu pobrane od medalistów igrzysk od 2008 r. Trwająca właśnie weryfikacja nie byłaby tak skuteczna, gdyby nie Rodczenkow. Rosjanin przeszedł na jasną stronę mocy, ze złodzieja stał się może nie policjantem, ale na pewno najważniejszym informatorem służb antydopingowych. – Powiedział, czego szukać, gdzie i w jaki sposób – mówi jeden z szefów Światowej Agencji Antydopingowej (WADA).

59-letni Rodczenkow jest absolwentem chemii na moskiewskim Uniwersytecie im. Łomonosowa. W połowie lat 80., krótko po studiach, zaczął pracę w laboratorium antydopingowym, następnie sprzedawał komputery, po czym wyjechał do Calgary, gdzie też zajmował się walką z zabronionymi środkami. Wrócił do kraju i błyskawicznie stanął na czele moskiewskiego laboratorium (RUSADA), którym kierował dziewięć lat, do listopada 2015 r. Jego pozycja była tak mocna, że mimo informacji z WADA o nieprawidłowościach trwał na stanowisku. Nie zaszkodził mu nawet skandal z udziałem jego siostry Mariny Rodczenko, zatrzymanej sześć lat temu na gorącym uczynku przy próbie sprzedaży sterydów anabolicznych. Trzykrotna mistrzyni świata w biegach na dystansach nieolimpijskich (m.in. przełajach) została skazana na półtora roku łagru, ale po apelacji wyrok złagodzono. Dziś media przypominają, że główny świadek oskarżenia trafił do szpitala psychiatrycznego i próbował popełnić samobójstwo. Rodczenkow był podejrzanym w śledztwie, ale sprawa została umorzona.

W listopadzie 2015 r. WADA opublikowała raport, z którego wynika, że w moskiewskim laboratorium zniszczono 1417 próbek pobranych od rosyjskich sportowców. Miał tego dokonać Rodczenkow. RUSADA straciła akredytację, a jego szefa zdymisjonowano, choć zaprzeczał oskarżeniom. Po kilku miesiącach przyznał się do winy, dodając jednak, że zniszczył nie 1417, ale kilka tysięcy próbek. Wtedy przebywał już w Los Angeles, dokąd wyjechał ze swoim zastępcą. – W Rosji obawiałem się o swoje życie – tłumaczył. W ciągu dwóch lat zmarło dwóch jego współpracowników.

Po przyjedzie do USA Rodczenkow powiedział „New York Times”, że system dopingowy w Rosji jest organizowany przez państwo. Oskarżył 15 medalistów z igrzysk w Soczi o wspomaganie się niedozwolonymi środkami. Próbki z moczem miały być otwierane i podmieniane z pomocą agentów FSB.

Wysłał też list do Thomasa Bacha, prezesa MKOl, sugerując, by powtórnie przebadać próbki z trzech ostatnich igrzysk. Zaoferował też „ekspercką pomoc, dla szybkiego przeprowadzania badań”. Według niego walcząca z dopingiem WADA jest nieefektywna i podobna sytuacja jak w Rosji może się powtórzyć w innym kraju. Gdy opowiadał, że wymyślił miksturę na bazie alkoholu pozwalającą pozbyć się z organizmu zabronionych specyfików, wielu fachowców drwiło. Raport komisji Richarda McLarena potwierdził jego słowa, a lawinowy wzrost liczby wykrytych dopingowiczów wskazuje na to, że laboratoria WADA skorzystały z jego pomocy.

– Jestem Edwardem Snowdenem sportu – mówi o sobie Rodczenkow. Były pracownik CIA, dziś przebywający w Rosji, ujawnił kilka tysięcy poufnych dokumentów pochodzących m.in. z nielegalnych podsłuchów za pomocą programu PRISM.

– Jest bardzo złym człowiekiem, ale świetnym fachowcem, wręcz geniuszem – mówią rosyjskim mediom jego byli współpracownicy. Rosyjskie władze sportowe ujawniły, że brał pieniądze od zawodników za tuszowanie dopingu, dlatego sąd zajął jego majątek. Głos zabrał nawet prezydent Władimir Putin, twierdząc, że Rodczenkow przekształcił przyjmowanie dopingu w dochodowy biznes, a do sportu wniósł wszystko, co najgorsze.

Od kilku dni o Rodczenkowie znów jest głośno z okazji premiery filmu „Ikar” poświęconego dopingowi w sporcie. Jego reżyserem jest Amerykanin Brian Fogel, który pomógł Radczenkowowi uciec do USA. Rosjanin był ekspertem przy powstawaniu filmu. Na zakończonym w niedzielę festiwalu w Sundance „Ikar” dostał nagrodę specjalną Orwella za scenariusz. Prawa do rozpowszechniania kupił Netflix.



Rafał Stec: Sport w czasach zarazy


[ external image ]

W Raporcie specjalnej komisji Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) dowiedziono, że doping w Rosji organizują ministerstwo sportu, służby specjalne i inne instytucje państwowe

Uprzedzam, że spożycie następnego akapitu grozi ostrym zatruciem. A zawiera dawkę informacji z ledwie kilkudziesięciu ostatnich godzin.
Giba – brazylijski siatkarz, jeden z największych w historii – oskarżył Rosjan, że byli na dopingu, gdy wygrywali turniej olimpijski w Londynie. Pięściarz Andrzej Wawrzyk, który w lutym miał się bić o tytuł mistrza świata w najbardziej prestiżowej wadze ciężkiej, został nakryty na dopingu. Zjawiskowy sprinter Usain Bolt stracił jedno złoto olimpijskie przez kolegę ze sztafety, który też wpadł na dopingu. Rozpoczął się proces multimedalistki w biegach narciarskich Therese Johaug, która spróbuje przekonać sąd, że przyjęła doping nieświadomie. Złote medale mistrzostw Europy w biatlonie zdobyli Aleksandr Łoginow i Irina Starych, którzy właśnie wrócili po dwuletniej banicji za doping. MKOl ogłosił, że srebro olimpijskie straci rosyjska trójskoczkini Tatiana Lebiediewa – oczywiście za doping. Wreszcie nowy prezes Polskiego Związku Ciężarowego Mariusz Jędra, który wziął władzę nad sportem nafaszerowanym dopingiem totalnie, przekonuje „Wyborczą”, że na sztangistów to zasadniczo źli ludzie się uwzięli.

Jeszcze raz: nie usypuję na jedną kupkę wyselekcjonowanych toksyn z dłuższego okresu, to wszystko my, kibice, przyjęliśmy naraz.

I wcale nie przeżywamy momentu wyjątkowego. Działom sportowym w mediach należałoby nadać nową nazwę, bo przeobrażają się w obrzydliwą miksturę – kronikę kryminalną wybełtaną z nieustającym aktualizowaniem tabel medalowych, których data przydatności z powodu dopingowej zarazy wciąż się skraca. I kibice niedzielni, i wytrawni znawcy są już przekonani, że wysłuchujący hymnów herosi dzielą się na oszustów zdemaskowanych, czyli pechowców lub głupców, oraz niezdemaskowanych, czyli szczęściarzy lub cwaniaków.

Wiem, przywykliśmy, to wszystko już było. Ale teraz jest bardziej. I zanosi się, że groza będzie narastać. Trend jest bezlitośnie ewidentny.

My, Polacy, czujemy niekiedy wyższość nad rozmaitymi dyktaturami – zwłaszcza leżącymi na wschodzie – w przeciwieństwie do rejonów cywilizowanych skażonymi szprycą śmiertelnie. U nas oszuści zaledwie się zdarzają, oczywiście pojedynczy, a tam oszustwo osiągnęło rozmiary epidemii, ufać nie wolno nikomu. Przybywa jednak poszlak, by podejrzewać, że się łudzimy. Owszem, nie możemy się równać z nadzorowanym przez służby specjalne przemysłem koksowym w Rosji. Ale również rośniemy na dopingową potęgę. Hańbiące przypadki wyrzucenia z wioski olimpijskich sztangistów Zielińskich były najbardziej spektakularnymi skandalami w Rio, a teraz przyskrzyniono nie szeregowego pięściarza, lecz przygotowującego się do walki o mistrzostwo świata Wawrzyka.

Poczucia, że żyjemy w zamęcie, doświadczają nie tylko kibice. Zewsząd słychać, że – fraza zawrotnie dziś popularna – rozpada się świat, jaki znamy. Demokracja pęka nawet w świątyniach demokracji, wyczerpuje się uważany za jedyny słuszny model ekonomiczny, stabilność traci ład geopolityczny, kłamstwo staje się równoprawnym prawdzie „faktem alternatywnym”, osacza nas niepojęta potęga sztucznej inteligencji. Nastał chaos. I nie wiadomo, co się z niego wyłoni, wiadomo tylko, że coś musi się wyłonić, inaczej rzeczywistość będzie nie do zniesienia.

W sporcie nie do zniesienia jest świadomość, że każda tabela z wynikami jest tymczasowa, że przetrwa tylko do następnego badania próbki krwi. Może w przyszłości zmusimy atletów, by zobowiązywali się do zwracania wszystkich pieniędzy – także zarobionych na kontraktach reklamowych – jeśli zostaną przyłapani na oszustwie? A może to nierealne, skoro nawet sponsorzy nie porzucają skompromitowanego sportu? Zamiast puenty umiem tylko powtórzyć motto naszych czasów: „Świat się rozpada. Ciekawe, jaki świat go zastąpi”.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Plac Pigalle - centrum paryskiego półświatka.
Sebastian Duda

[ external image ]
Jean-Paul Stefani, szef jednego z korsykańskich gangów w Paryżu, zeznaje 3 lipca 1937 r. podczas procesu swego niedoszłego zabójcy Angelina Foaty. Stefani nie uniknął jednak gwałtownej śmierci, tydzień później został zastrzelony na zlecenie Foaty. Na początku lat 30. ubiegłego wieku brutalni młodzieńcy pochodzący z Korsyki zdominowali świat przestępczy nad Sekwaną. Słynna artystyczna dzielnica Montmartre zaczęła pustoszeć. Malarze przerażeni wojną gangów toczoną wokół placu Pigalle zaczęli się przenosić na Montparnasse.

Plac Pigalle pod koniec lat 20. XX w. to mekka sutenerów. Działało tam co najmniej 177 domów publicznych, w których pracowało ok. 2 tys. prostytutek. Policja godziła się, by rządziło tam tzw. środowisko (fr. milieu), jak określano we Francji zorganizowane grupy przestępcze w miastach.

W piątek 28 grudnia 1934 r. 26-letni Angelin Foata, przywódca paryskiej bandy sutenerów, przyszedł ze swą kochanką Madelaine i ich pięcioletnim synkiem François do słynnego kabaretu Le Rat Mort (dosł. zdechły szczur) przy placu Pigalle. Na cześć gościa, który urodził się na Korsyce, przygotowano specjalny program. Foata głośno oklaskiwał sprowadzone z Bastii i Ajaccio pieśniarki i baletnice. W tym czasie jego synek bawił się zabawkami w osobnym pokoju.

Po spektaklu gangster dał znak kelnerom, by podali kolację, a małemu François przyniesiono do pokoju z zabawkami ciastka i dmuchane baloniki na druciku. Po jakimś czasie chłopczyk wybiegł jednak do rodziców i usnął na kolanach matki. Nagle tuż przed północą jakiś młody brunet z rewolwerem w ręce gwałtownie rozsunął aksamitną kotarę do sali ze stolikami i rozległy się strzały. Foata ukrył się pod stołem, kula ledwie go musnęła, ale mały François nie miał tyle szczęścia – został trafiony w brzuch. Przerażona Madelaine zaczęła przeraźliwie krzyczeć, co spłoszyło zabójcę, który uciekł tylnym wyjściem. Ranny chłopiec nazajutrz zmarł w szpitalu.

Zdruzgotany Foata wiedział, że za morderstwem stoi jego krajan z Korsyki: Jean-Paul Stefani. Natychmiast nakazał swoim ludziom, by wymierzyli mu sprawiedliwość. Jednak gangsterzy na próżno szukali Stefaniego, bo nie wiedzieli, że w międzyczasie został aresztowany. Przypadkowo. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy w szpitalu umierał mały François, Stefani, jadąc z nadmierną prędkością samochodem, przy cmentarzu na Montmartrze potrącił przechodnia. Dodatkowo, gdy zatrzymała go policja drogowa, próbował pozbyć się dwóch pistoletów, rzucając je przez parkan na groby. Funkcjonariusze zastosowali areszt prewencyjny, a śledczy ustalili tożsamość zatrzymanego. Stefani był poszukiwany od kilku lat za stręczycielstwo i dystrybucję narkotyków, a podejrzewano go też o udział w zabójstwach. Jednak po kilku tygodniach został skazany tylko na półtora roku więzienia, bo nie udało się udowodnić mu udziału w morderstwach.

Foata nie zrezygnował z zemsty. Jego ludzie zamordowali młodszego brata Stefaniego – Etienne’a, ale to go nie zadowoliło. Starał się dostarczyć policji dowody, żeby zabójca jego synka skończył na gilotynie. Jean-Paul Stefani miał jednak pieniądze na najlepszych adwokatów, którzy w przeszłości skutecznie bronili już znanych paryskich gangsterów. Mecenasi de Morro-Giafferi oraz Ceccaldi wykorzystali śmierć brata Jeana-Paula Stefaniego, dowodząc, że to on zabił małego François w Le Rat Mort. Sąd w to uwierzył i 26 listopada 1936 r. Stefani wyszedł na wolność, a jego ludzie zapewnili mu ochronę. Wiedzieli bowiem, że Foata nie zaniecha wendety.

Plac Pigalle. Mekka sutenerów

Paryski plac Pigalle wielu Polakom kojarzy się z serialem „Stawka większa niż życie” – w jednym z odcinków porucznik Hans Kloss kontaktuje się z francuskim ruchem oporu, powtarzając hasło: „W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”, i czeka na odzew: „Zuzanna lubi je tylko jesienią”. Jednak dla rodowitych paryżan znajdujący się na granicy IX i XVIII dzielnicy plac to od ponad stu lat przede wszystkim centrum stręczycielstwa, sutenerstwa i wszelkich przestępstw związanych z najstarszym zawodem świata (dziś działają tam głównie podejrzane kabarety, w których na scenie przedstawia się „prawdziwą miłość”).

W 1889 r. na placu u podnóża wzgórza Montmartre otworzył swe podwoje jeden z najsłynniejszych paryskich teatrów rewiowych Moulin Rouge. W jego otoczeniu szybko powstało wiele restauracji i barów, które przyciągały klientelę poszukującą dobrej rozrywki i płatnej miłości. Sutenerzy wyczuli w tym interes, około 1910 r. plac Pigalle był już głównym centrum paryskiego półświatka. Podejrzane spelunki: La Kermesse, Le Petit Maxim’s, L’Omnibus, oświetlone jaskrawymi, kolorowymi żarówkami, przyciągały alfonsów i gangsterów. W tych lokalach istniały pokoje do nielegalnych gier hazardowych, w których często dochodziło do bójek, a nawet zabójstw.

Sowicie opłacana przez stręczycieli i gangsterów policja przymykała oko na wyczyny przestępców. Reagowała tylko w przypadku większych afer. Najsłynniejszy przed pierwszą wojną światową sutener z placu Pigalle, znany powszechnie jako Coco Gâteau, kontrolował handel dziewczynami z prowincji, ale nigdy nie dosięgła go ręka sprawiedliwości, gdyż świetnie „współpracował” z policją. Tylko część zniewolonych przez niego i innych sutenerów dziewcząt pozostawała w Paryżu. Wiele z nich pod eskortą wyjechało do domów publicznych w Argentynie i USA.

Plac Pigalle miejscem wojny gangów na Montmartrze


Na nowo przestępczość w okolicach placu Pigalle rozkwitła w 1918 r., gdy rząd wprowadził ograniczenia w dostawie prądu i sprzedaży alkoholu, co natychmiast wykorzystało kryminalne podziemie. Jedynymi lokalami na Montmartrze czynnymi po godz. 21 były odtąd burdele, w których oczywiście podawano trunki w nieograniczonych ilościach, a zniewolone dziewczęta były poniżane i bite również przez klientów. Ulice wokół placu Pigalle zyskały na dobre dwuznaczną sławę.

Pod koniec lat 20. działało tam stale co najmniej 177 domów publicznych, w których pracowało ok. 2 tys. prostytutek. W zaułkach przy placu Pigalle stały rzędy wyfiokowanych panienek, które zaczepiały przechodniów. Policja godziła się, by tą częścią miasta rządziło de facto tzw. środowisko (fr. milieu). W ten sposób od początku XX w. określano we Francji zorganizowane grupy przestępcze w miastach. W „milieu”, podobnie jak we Włoszech czy USA, najbardziej liczyli się ojcowie chrzestni (les parrains), którzy zwykle współpracowali ze sobą, by chronić swoje strefy wpływów.

Jednak na początku lat 30. nieoczekiwanie wybuchła wojna gangów, co było związane z przybyciem do Paryża grupy kryminalistów z Korsyki. Co najmniej kilkudziesięciu młodych przestępców z biednej wyspy najpierw pracowało dla gangów w Marsylii i Tulonie, gdzie uczyli się przestępczego fachu u lokalnych mistrzów – Paula Carbone’a oraz François Spirito, a od początku lat 20. ojców chrzestnych na całym francuskim Południu.

Plac Pigalle. Przybycie rzeźników z Korsyki


Młodzi Korsykanie – wśród nich również Foata i Stefani – z początku zostali wprzęgnięci w sutenerski proceder i nielegalny przemyt sera parmezan z Włoch do Francji, a w końcu także w handel narkotykami. W portach w Marsylii i Tulonie nadzorowali przeładunek opium sprowadzanego z Indochin. Mieli również chronić laboratoria produkujące heroinę stworzone przez Carbone’a i Spirito w Prowansji.

Oczywiście szybko zaczęli oszukiwać swoich szefów, przejmując część zysków z narkotyków sprzedawanych gangom w USA. Gdy Carbone i Spirito się zorientowali, postanowili wygonić Korsykanów z Południa. W 1930 r. dzięki ich informacjom policja w Tulonie uwięziła kilkunastu zajmujących się stręczycielstwem i handlem narkotykami w dzielnicy zwanej Chicag, ponoć dlatego, że tamtejsi gangsterzy współpracowali z Alem Capone. Ci, którzy pozostali na wolności, a nie chcieli podporządkowywać się ojcom chrzestnym z Marsylii, uciekli do Paryża, gdzie wkrótce rozpoczęli wojnę z „milieu” z okolic placu Pigalle.

Nie przebierali w środkach: podpalali domy publiczne i bary, przejmowali prostytutki pozostające dotąd pod opieką bossów z Montmartre’u. Typowe korsykańskie nazwiska: Foata, Stefani, a także Marini, Salicetti, Tortorelli, zaczęły budzić grozę, Korsykanie działali bowiem bardzo brutalnie. Dziewczętom, które nie chciały się zgodzić na ich „straż”, oblewali twarze kwasem albo cięli je nożami. Regularnie dochodziło też do rewolwerowych walk ulicznych. Pod koniec 1932 r. Korsykanie w pełni kontrolowali już okolice placu Pigalle i prawie natychmiast wybuchły między nimi niesnaski.

Plac Pigalle. Kto się nadaje na bossa?


Po przybyciu do Paryża Angelin Foata i Jean-Paul Stefani starali się współpracować. Każdy wyznaczył sobie „rewir” przy placu Pigalle, w którym pracowały wyłącznie jego prostytutki. Foata rozwijał też biznes narkotykowy – w Nanterre pod Paryżem założył nielegalną fabrykę heroiny i kokainy. Nie przyniosła jednak zysków, więc za 50 tys. franków odstąpił ją Stefaniemu, który obiecał kumplowi, że podzieli się z nim w przyszłości pieniędzmi, jeśli laboratorium zacznie przynosić dochody. Foata przystał na taki układ.

Wkrótce związał się jednak z Josephem Marinim, innym Korsykaninem działającym na Montmartrze, z którym postanowili zająć się dystrybucją narkotyków w barach na placu Pigalle i w jego okolicach. Interes świetnie się rozkręcał aż do 14 grudnia 1933 r., gdy trzej gangsterzy pracujący dla Foaty i Mariniego – Joseph Rocca-Serra, André Antonelli i Vincent Battestini – zostali aresztowani w jednej z restauracji przy Moulin Rouge. Śledczy oskarżyli ich o handel narkotykami, a Marini i Foata szybko się dowiedzieli, że za aresztowaniem stał Stefani.

Foata na początku stycznia 1934 r. spotkał się z dawnym kompanem, który jego oskarżenia przyjął jednak z drwiącym śmiechem. Zarzucił Foacie, że nie ochronił swoich ludzi, i sugerował, że nie nadaje się na bossa przestępczego procederu, bo nie potrafił ciągnąć zysków z żyły złota, jaką okazała się wytwórnia narkotyków w Nanterre. Foata przypomniał mu wtedy o ich układzie, ale Stefani stwierdził, że już mu wystarczająco zapłacił, i nie uważa, że Angelin ma prawo do zysków z laboratorium. Zabrzmiało to jak wypowiedzenie wojny.

W ciągu następnych miesięcy ludzie Foaty pobili i okaleczyli kilku gangsterów rywala. A zdesperowany Stefani nasłał na Foatę mordercę, który jednak przypadkowo zabił jego synka.

Wendeta


Gdy w 1935 r. Stefani siedział w więzieniu, na gruźlicę zmarła jego żona. Pozwolono mu na udział w pogrzebie, lecz natychmiast po egzekwiach odprawionych przez księdza został odtransportowany do zakładu karnego. Dopiero w listopadzie 1936 r., gdy wyszedł na wolność po uniewinnieniu od zarzutu zabójstwa synka Foaty, mógł pójść na grób żony na cmentarzu na Montmartrze. Nie chciał ochroniarzy, 2 grudnia, kilka dni po uwolnieniu, poszedł tam tylko ze szwagierkami i kuzynem Doumé Paoleschim, który miał mu zapewnić bezpieczeństwo. Stefani nie wiedział, że Paoleschi pracował dla Foaty, którego powiadomił o wizycie na cmentarzu. Gdy gangster ze szwagierkami i kuzynem podszedł do grobu, rozległy się strzały. Ludzie Foaty nie rozpoznali jednak Stefaniego i omyłkowo wpakowali aż 17 kul w Paoleschiego (mimo to cudem przeżył). Jedynie drasnęli kapelusz Stefaniego, który ze szwagierkami ukrył się za kaplicą grobową.

Kilka dni później policja aresztowała Foatę, który wkrótce został skazany na siedem lat więzienia (i roboty publiczne) za sutenerstwo. Paryscy śledczy chcieli w ten sposób zatrzymać wojnę gangów, ale Foata kierował nią nawet z więzienia. Zza krat zlecił wynajęcie płatnego zabójcy, który 11 lipca 1937 r. zastrzelił Stefaniego przy bramie kamienicy, gdzie mieszkał. Na wszelki wypadek Angelin nie starał się o wcześniejsze zwolnienie, wiedział, że na wolności mogli czekać na niego mściciele rywala.

Kolaboranci i partyzanci


Po wybuchu II wojny światowej i zajęciu Francji przez Niemców wewnątrz „milieu” w Paryżu i innych miastach dokonał się podział. Część gangsterów współpracowała z hitlerowcami, m.in. w ramach Carlingue, organizacji zwanej pomocniczym francuskim gestapo, część – w tym Angelin Foata – przystąpiła do ruchu oporu. Korsykanin szybko się dowiedział, że jego dawni bossowie z Marsylii – Carbone i Spirito – otwarcie działali w Carlingue. Historycy przypuszczają, że przyczynił się do śmierci pierwszego z nich.

16 grudnia 1943 r. oddział, w którym znajdowali się ludzie Foaty, zaatakował pod Marsylią pociąg z jadącymi na front do Włoch niemieckimi żołnierzami. Jechał nim również Carbone mający jakieś sprawy do załatwienia w Mediolanie. Wybuch sprawił, że większość wagonów się wykoleiła, Carbone doznał zmiażdżenia obu nóg. Gdy podbiegli do niego ratownicy, powiedział spokojnie, paląc cygaro: „Mną się nie zajmujcie. Niedługo i tak umrę”. Nie wiedział, że padł ofiarą zemsty Korsykanina, którego niegdyś wyrzucił z Tulonu do Paryża.

Kompan Carbone’a François Spirito po wyzwoleniu Francji w 1944 r. spodziewał się kary za kolaborację. Uciekł więc do Hiszpanii, a potem do Republiki Południowej Afryki. Pieczę nad interesami przekazał członkom korsykańskiego klanu Guérinich, który odtąd nadzorował transporty narkotyków z Marsylii do Nowego Jorku i innych amerykańskich portów. Tak zrodził się przestępczy biznes określany po dziś dzień jako unia korsykańska. A także słynny „francuski łącznik”, czyli kanał przerzutowy narkotyków z Turcji i krajów dalekiej Azji przez Marsylię do Ameryki Północnej.

Legenda i karykatura

Tymczasem nieustanne wojny między gangami z Korsyki osłabiły paryskie „milieu”. W 1954 r. ofiarą mordu padł nawet Pierre Cucurru uznawany przez większość gangsterów za tzw. sędziego pokoju pełniącego funkcję pośredniczącego między bandytami i policją. „Sędziowie pokoju” negocjowali m.in. opłaty korupcyjne, rozstrzygali też spory między gangami. W latach 30. i 40. zabójstwo kogoś takiego jak Cucurru było nie do pomyślenia.

Inna rzecz, że ok. 1950 r. niektórzy gangsterzy z okolic placu Pigalle próbowali nawiązać tzw. uczciwą współpracę z policją. W poszczególnych bandach zdarzało się wiele przypadków donosicielstwa, a brutalni przestępcy z przeszłości często zamieniali się w swe karykatury. Szerokim echem odbił się przypadek niejakiego pana Billa, właściciela znanej do dziś kawiarni Sans Souci na rogu ulic Pigalle i Douai. Od okupacji niemieckiej zarówno policja, jak i przestępcy uznawali go za jednego z najbardziej wpływowych gangsterów w „milieu”. Pan Bill opowiadał wszem i wobec o swych rzekomych bandyckich wyczynach, gotówce, która przechodzi przez jego ręce, i korumpowaniu policjantów. Kłamał. W rzeczywistości był synem inżyniera, a majątek (istotnie dość duży) otrzymał w spadku po babci – zamożnej burżujce. Przywódcy „mafii korsykańskiej” w Paryżu długo nie potrafili się poznać na jego łgarstwach. Właściciel Sans Souci ostatecznie znalazł się za kratkami w 1959 r., gdy w pijackim szale zamordował kochankę – dawną prostytutkę, w której się zakochał i odkupił ją od jakiegoś sutenera z placu Pigalle. „Korsykanie” byli wstrząśnięci, że ktoś taki przez kilkanaście lat wystrychiwał ich na dudka. Pan Bill przez lata opowiadał bowiem, że na następcę wyznaczył go sam Angelin Foata, po którym po wojnie ślad zaginął. Gangsterzy z jakichś powodów mu uwierzyli.

Tymczasem wiadomo, że Foata po wojnie wiele lat prowadził bar w paryskiej Dzielnicy Łacińskiej – w odległej od Montmartre’u części miasta. Z „milieu” nie chciał mieć najpewniej już nic wspólnego. Pragnął być szanowanym obywatelem. Zmarł na Korsyce pod koniec lat 80.

Korzystałem m.in. z książki Denisa Lemarié, „Ils ont fait Paris”, Paryż 1999
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Metanol w płynie zabija
Adam Czerwiński

[ external image ]
Płyn do spryskiwaczy (Fot. Hamedog Źródło: commons.wikimedia.ogr)

Polska będzie przekonywać Unię, żeby przy produkcji zimowego płynu do spryskiwaczy samochodowych zakazać używania przemysłowego alkoholu. Od początku roku metanolem zatruło się kilkadziesiąt osób. Co czwartą nie udało się uratować

W ciągu ostatnich tygodni w łódzkim Instytucie Medycyny Pracy leczono aż cztery osoby zatrute alkoholem metylowym. Zaczęło się od 50-latka spod Zduńskiej Woli, który wypił kilka litrów samochodowego płynu do spryskiwaczy. - Przeżył. Niestety, ma nieodwracalnie uszkodzony mózg, oślepł - mówi dr Jacek Rzepecki z kliniki ostrych zatruć instytutu.

Trzy kolejne zatrute osoby to kobiety. Nie przeżyły.

Toksykolodzy alarmują, że takich przypadków jest więcej. W łódzkim instytucie od początku roku leczono sześć osób zatrutych alkoholem metylowym. Według dr. Piotra Burdy, krajowego konsultanta ds. toksykologii klinicznej, w całej Polsce było kilkadziesiąt takich zatruć. - Tylko w Warszawie pięć. Wszystkie śmiertelne - mówi dr Burda.

Do niedawna przypadki zatrucia metanolem były dla lekarzy złym wspomnieniem sprzed kilkunastu lat. Po wielu wnioskach toksykologów w 2004 r. Ministerstwo Gospodarki zakazało wprowadzania do powszechnej sprzedaży środków zawierających trujący alkohol. Zatrucia wciąż się zdarzały, ale było ich mniej - najczęściej w wyniku kradzieży metanolu wykorzystywanego w przemyśle.

- Nieoczekiwanie w ubiegłym roku zauważyliśmy, że znów mamy więcej pacjentów zatrutych płynem do spryskiwaczy samochodowych - mówi dr Jacek Rzepecki. Opowiada, jak poszedł do supermarketu, i zdziwiony zauważył, że metanol był w niemal każdym zimowym płynie do spryskiwaczy.

Okazuje się, że od 2010 r. znów można używać trującego alkoholu do produkcji chemii gospodarczej. - Polska musiała się dostosować do unijnego rozporządzenia, które pozwala pod pewnymi warunkami korzystać z alkoholu metylowego - mówi Mirosław Połeć z firmy Mateus zaopatrującej stacje benzynowe. - Ograniczenia dla producentów nie są uciążliwe. Wymaga się od nich korków uniemożliwiających otwarcie opakowania przez dzieci i informacji na etykiecie. Informacje są, ale nie zawsze wystarczająco czytelne - mówi Połeć. - Trupia czaszka to rzadkość.

Tymczasem łatwo policzyć, że litr alkoholu metylowego kosztuje ok. 1,5 zł, czyli kilka razy mniej niż zwykły alkohol etylowy (3,5-4 zł). Pięciolitrowy baniak płynu do spryskiwaczy kosztuje kilkanaście złotych. W zalecanych do stosowania przy najtęższych mrozach zawartość alkoholu przekracza 30 proc.

Toksykolodzy przypominają, że taki płyn może być śmiertelnie niebezpieczny. - Metanol smakuje i pachnie jak zwykły alkohol. Ale jest bardzo toksyczny. W trakcie jego rozkładu przez organizm wytrącają się silnie działające trucizny. Między innymi kwas mrówkowy. Pół biedy, jeśli "amator" płynu do spryskiwaczy szybko dotrze do szpitala. Podłącza się go do sztucznej nerki i wychodzi najczęściej bez szwanku. Tylko że rzadko się zdarza, żeby ktoś się źle poczuł od razu po wypiciu płynu - mówi dr Rzepecki. - Najczęściej pierwsze objawy zatrucia występują po kilkunastu godzinach. Wtedy jeszcze można pomóc, pod warunkiem że szybko ustalimy, że pacjent pił metanol. Ale alkoholicy nie chcą się przyznawać do tego. Dlatego zdarza się, że są leczeni ze zwykłego zatrucia alkoholem. Tak było w przypadku pacjenta spod Zduńskiej Woli. Wcześniej był w innym szpitalu i nim zrobiono mu badania, minęło tyle czasu, że doszło do bardzo poważnego zatrucia - dodaje.

O problemie z alkoholem metylowym w płynach do spryskiwaczy wie już Jerzy Majka, inspektor do spraw substancji chemicznych. Ale - jak tłumaczy - jego rozwiązanie może być bardzo trudne.

- Zbieramy szczegółowe informacje o skali problemu dla Ministerstwa Zdrowia - mówi Majka. - Minister ma wystąpić do resortu gospodarki o rozporządzenie zakazujące wprowadzania do dystrybucji alkoholu metylowego. Z tym nie powinno być problemu. Ale aby mogło ono obowiązywać, trzeba ustanowić przepis dla całej Unii. Będziemy próbowali to zrobić. Czy się uda? Nie wiadomo.

- Do października powinniśmy mieć mniej przypadków, bo do produkcji letnich płynów do spryskiwaczy nie stosuje się alkoholu - mówi dr Burda.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Samuraje z jakuzy.
Adam Leszczyński

[ external image ]
Shimizu no Jirocho (1820-93), jeden z najsławniejszych 'ojców chrzestnych' jakuzy, odziedziczył kwitnący biznes, ale nie chciał się nim zajmować i został w końcu szefem najpotężniejszego gangu w ówczesnej Japonii. Był postacią publiczną, współpracował z rządem reform Meiji (od 1868 r.) w modernizacji kraju. Pod koniec życia władał potężnym imperium kontrolującym m.in. transport wodny w okolicach rzeki Fuji. To w tych czasach jakuza z grup kolorowo ubranych wyrzutków i bezrobotnych samurajów stała się potężną siłą w japońskiej polityce i biznesie, działając na styku legalnych i nielegalnych sfer życia.

Za pierwsze uchybienie japoński gangster musi sam obciąć sobie koniuszek małego palca; za każde kolejne - następny fragment aż do kolejnego stawu. Jak się okazało, w 1993 r. 45 proc. członków jakuzy miało obcięty przynajmniej koniuszek jednego palca, a 15 proc. zrobiło to co najmniej dwa razy.

W październikowe popołudnie w 1919 r. kilkudziesięciu elegancko ubranych szefów jakuzy - bossów japońskiej mafii - wsiadło do samochodów czekających przed drogim tokijskim hotelem i pojechało nimi do MSW, gdzie czekał już na nich minister Tokonami Takejir-o z grupą współpracowników. Ówczesne państwo japońskie miało tak wiele punktów stycznych z mafią, że wydarzenie to nie wzbudziło ani wielkiego oburzenia, ani szczególnego zainteresowania. Gazety wyliczyły nazwiska uczestników, ale ton artykułów był suchy i informacyjny jak opis rutynowego wydarzenia na szczytach władzy. Natomiast samo spotkanie zaowocowało powstaniem w 1920 r. Dai Nihon Kokusuikai (Stowarzyszenia Esencji Narodowej Wielkiej Japonii), w którym obok przedstawicieli jakuzy figurowali urzędnicy MSW, oficerowie oraz wysokiej rangi policjanci. Łączyły ich zaciekły nacjonalizm, akceptacja przemocy oraz wspólny interes polityczny.

[ external image ]

W latach 20. ubiegłego stulecia Japonia należała już do światowych potęg gospodarczych i była też jedynym uprzemysłowionym krajem Azji. Wraz z silnym przemysłem w Kraju Kwitnącej Wiśni pojawiły się partie lewicowe, stowarzyszenia robotnicze oraz strajki. I chociaż perspektywa rewolucji komunistycznej wydawała się odległa, to po przejęciu władzy przez bolszewików w Rosji Japończycy postanowili dmuchać na zimne. Po zawarciu paktu władzy z mafią zarządy fabryk bez skrupułów wynajmowały jakuzę do rozbijania strajków i terroryzowania robotników posądzanych o sympatie lewicowe. Gangsterzy bardzo sprawnie wykonywali te zlecenia.

Państwo z gangsterami


W latach 20. i 30. państwo nie tylko tolerowało jakuzę, ale nawet często z nią współpracowało i się nią posługiwało, nie dbając o to, że mafia łamała prawo, stosując przemoc. Szefowie jakuzy byli osobami publicznymi - nie cieszyli się wprawdzie wielkim prestiżem, ale też nikt ich powszechnie nie potępiał i nie uchodzili za pasożytów społecznych. Działali na tyle legalnie, że godni szacunku obywatele nie wzbraniali się przed robieniem z nimi interesów. Nowoczesne i teoretycznie demokratyczne państwo współpracowało z prywatnymi specjalistami od przemocy, żeby stłumić protesty, unikając zarazem pytań o legitymację takiego stosowania siły - pisze Eiko Maruko Siniawer badająca związki pomiędzy jakuzą i państwem japońskim.

Takie podejście stawiało jakuzę w zupełnie innej sytuacji niż np. chińskie tajne bractwa, z których w XIX w. powstały opisywane tydzień temu na tych łamach triady. Chińskie związki działały w ścisłej tajemnicy, często prześladowało je państwo, a większość członków stanowili ludzie z marginesu społecznego: włóczędzy, przestępcy, prostytutki czy wędrowni nauczyciele sztuk walki. Z tego względu związki te miały luźną strukturę - ich członkowie często się nie znali i rozpoznawali się za pomocą tajnych znaków czy gestów oraz nie podlegali wspólnemu szefowi.

W odróżnieniu od triad jakuza była (i jest) zorganizowana bardzo hierarchicznie. To piramida, w której każdy poza najwyższym szefem ma swojego przełożonego, winien jest mu bezwzględną lojalność i posłuszeństwo, a kary za naruszenie tych reguł są okrutne. W efekcie publiczny wizerunek członka jakuzy jest inny niż chińskiego gangstera: japoński mafioso może być wyrzutkiem i przestępcą, ale ma także cechy samuraja, czyli wojownika przestrzegającego skrupulatnie reguł honoru. Mogą być one dziwne, przerażające i odbiegające od tego, co przeciętni ludzie uważają za honor, ale jakuza traktuje je ze śmiertelną powagą.

Pół miliona bezrobotnych samurajów


Żeby zrozumieć romantyczny obraz japońskiego gangstera, musimy cofnąć się o cztery stulecia, do japońskiego średniowiecza, źródła niezliczonych legend będących odpowiednikami legend z Dzikiego Zachodu w kulturze Ameryki. Z tą różnicą, że rewolwer zastępuje miecz, a kowboj jest samurajem - piszą David E. Kaplan i Alec Dubro, autorzy książki o dziejach jakuzy. Jej początek wiąże się z jednym z najbardziej burzliwych okresów w historii Japonii - trwającym przez setki lat okresem wojen domowych, który zakończył się zjednoczeniem kraju pod rządami szoguna Ieyasu Tokugawy w 1604 r. Pokój oznaczał zarazem utratę pracy dla blisko 500 tys. samurajów walczących w służbie wielkich feudałów. Większość tych wojowników w końcu znalazła zatrudnienie w miastach jako urzędnicy lub kupcy, ale nie wszyscy.

Część bezrobotnych samurajów utworzyła bandy nazywane kabuki-mono, czyli "szaleńcami", albo hatamoto-yakko, czyli "słudzy szoguna". Ubierali się w oryginalne szaty, nosili dziwne fryzury i długie miecze, których koniec często ciągnął się po ziemi, a ich przestępcze stowarzyszenia przyjmowały bombastyczne nazwy, takie jak np. Gang Wszystkich Bogów. Uzbrojeni włóczędzy terroryzowali spokojnych obywateli miast, rabując i wymuszając od nich pieniądze oraz żywność.

Gangsterzy byli dobrze zorganizowani i zachowywali wobec siebie niezwykłą lojalność, traktując się nawzajem jak rodzinę, i przysięgali bronić kompanów w każdych okolicznościach, nawet przed własnymi rodzicami. Większość nie była wcześniej kryminalistami, jednak w sztywnym społeczeństwie średniowiecznym, w którym ludzie byli przypisani od urodzenia do swojej klasy, roli, nie miała za bardzo wyboru.

Słudzy miasta


Chociaż współczesna jakuza ma więcej wspólnego z hatamoto-yakko, wywodzi swe początki od innych grup zbrojnych działających w tamtym czasie - machi-yakko, czyli "sług miasta". Były to siły lokalnej samoobrony tworzonej z młodych mieszczan do walki z wędrownymi rabusiami. Członkowie machi-yakko również często zachowywali się i nosili oryginalnie, ale byli ludźmi innego rodzaju - urzędnikami, właścicielami sklepów, rzemieślnikami. Do takich gangów należeli także wędrowni robotnicy często wciągani przez swoich pracodawców. Machi-yakko prowadziły dużo bardziej stacjonarną działalność od hatamoto-yakko: kontrolowały m.in. prostytucję oraz hazard.

Zrozumiałe, że członkowie jakuzy postrzegający samych siebie jako honorowych wyrzutków wolą uznawać "machi-yakko" za duchowych przodków. Ale bezpośredni związek trudno wskazać - piszą Kaplan i Dubro. Obie grupy yakko zostały rozbite pod koniec XVII w. przez szogunat (system rządzenia państwem kierowany przez szogunów - dowódców wojskowych), który nie chciał się dzielić z nikim kontrolą nad krajem. Gang Wszystkich Bogów z Tokio został zniszczony w 1686 r., kiedy władze nagle zatrzymały jego 300 członków i skazały na śmierć przywódców.

Reputację szlachetnych wyrzutków machi-yakko zawdzięczają nie historykom, ale XVIII-wiecznym sztukom teatralnym, w których byli przedstawiani jako bohaterowie pomagający ubogim. Najpopularniejszym bohaterem tych legend stał się Chobei Banzuiin, urodzony w rodzinie samuraja bez pana (ronina) w południowej Japonii. Ok. 1640 r. Chobei wyruszył z rodzinnej wsi do Tokio, gdzie zaczął pracować jako pośrednik w wynajmowaniu robotników do prac ziemnych i budowlanych. Mając głowę do interesów, otworzył dla nich miejsce, gdzie mogli uprawiać hazard, odzyskując w ten sposób część zarobków, które im wypłacał. Wkrótce Chobei został przywódcą mach-yakko z Tokio. W sztukach teatralnych kabuki przetrwały opowieści o jego szlachetnych i bohaterskich czynach: uratował dziewczynę przed gwałtem albo doprowadził do ślubu dwojga zakochanych z różnych klas społecznych. Tym, którzy dziękowali mu za pomoc, odpowiadał: "Przyjęliśmy za zasadę żyć zgodnie z rycerskimi zasadami. Kiedy nadejdzie nasz czas, stracimy nasze życie. Taki jest nasz los. Proszę was tylko o chwilę zadumy nad moją duszą, kiedy nadejdzie moja kolej".

Rzeczywiście Chobei zginął z ręki swojego wielkiego wroga Jurozaemona Mizuno, przywódcy tokijskiego hatamoto-yakko. Chobei przyjął jego zaproszenie na ucztę, chociaż podwładni ostrzegali go przed pułapką. Mizuno z pięcioma towarzyszami zaatakował go w łazience, ale Chobei i tak go pokonał. Potem jednak dał się zabić, wygłaszając wcześniej mowę, że nie chce, aby w legendzie przetrwało wspomnienie, jakoby cenił swoje życie zbyt wysoko.

Bakuto i tekiya

Współczesna jakuza ma niewiele wspólnego z bohaterskim Chobei. Wywodzi się z organizacji działających w nizinach społecznych, zwłaszcza bakuto, czyli ludzi żyjących z hazardu, oraz tekiya, to znaczy handlarzy ulicznych. Zwyczaje obu tych grup tak bardzo różniły się od siebie, że do dziś japońska policja dzieli jakuzę właśnie na bakuto i tekiya, chociaż sama organizacja zamieszana jest w setki nielegalnych i półlegalnych interesów. Do obu grup wchodzili przede wszystkim biedacy - ludzie bez ziemi i majątku, wałkonie, drobni kryminaliści i oszuści. Bakuto działali głównie na drogach i w miastach, a tekiya na targowiskach. Na podstawie wywiadów ze starymi członkami jakuzy XX-wieczny historyk Goro Fujita prześledził historię kryminalnych "familii" sięgającą aż do połowy XVIII w. Do dziś poszczególne organizacje jakuzy podkreślają ciągłość historyczną: na ścianach biur i kryjówek wiszą portrety starych bossów, a ich "linie genealogiczne" często sięgają legendarnych gangsterów sprzed 200 i więcej lat.

Rodziny jakuzy


Słowo "jakuza" oznacza "osiem-dziewięć-trzy" ("ja-ku-za"), przegrywającą kombinację w grze hazardowej hanafuda będącej japońską odmianą gry w trzy karty. Według Eiko Maruko Siniawer oznacza to zarówno związek początków jakuzy z hazardem, jak i to, że jej członkowie byli postrzegani jako przegrani, ci, którym nie powiodło się w uczciwym życiu. Podobnie jak włoska mafia jakuza zaczęła organizować się w "rodziny", z ojcem chrzestnym na szczycie i nowymi członkami przyjmowanymi do klanu jako starsi bracia, młodsi bracia i dzieci (odzwierciedlało to pozycję w rodzinie kryminalnej). Jakuza dodała do tego jednak specyficznie japoński element: relację oyabun-kobun (dosłownie: "rola ojca - rola dziecka") definiującą ściśle obowiązki poszczególnych członków. Ojciec daje rady, ochronę i pomoc materialną, w zamian dziecko jest mu winne bezwzględną lojalność i służbę, kiedy tylko tego potrzebuje.

Symbolem tej relacji stały się kary nakładane na członków za uchybienia. Żołnierz jakuzy ma obowiązek obciąć sobie sam koniuszek palca i wręczyć go szefowi (ceremonia nazywa się yubitsume). Za pierwsze uchybienie gangster traci koniuszek małego palca; za każde kolejne - następny fragment aż do kolejnego stawu. Według legendy kara ta wywodzi się z czasów, kiedy członkowie jakuzy nosili miecze - brak palców sprawiał, że mieli słabszy chwyt na rękojeści. Badania przeprowadzone na zlecenie rządu Japonii w 1993 r. wykazały, że 45 proc. współczesnych członków jakuzy miało obcięty przynajmniej koniuszek jednego palca, a 15 proc. dokonało tego co najmniej dwa razy.

Podobnie jak mafia czy chińskie triady jakuza wypracowała także skomplikowany ceremoniał przyjmowania nowych członków do "rodziny". Jego głównym elementem jest rytualna wymiana filiżanek wypełnionych sake. Ilość sake w filiżance odpowiada statusowi osób wchodzących w związek. Jeżeli w ceremonii biorą udział dwie osoby o tym samym statusie - np. dwóch szefów gangów - obie filiżanki są wypełnione w tym samym stopniu. Jeśli ceremonia odbywa się pomiędzy starszym bratem i młodszym - np. dwoma członkami tej samej rodziny o różnej pozycji - kubek starszego jest wypełniony w sześciu dziesiątych, a kubek młodszego - w czterech dziesiątych. Liczba możliwych kombinacji jest duża. Ceremonia oznacza także wejście w relację oyabun-kobun.

Socjolog Hiroaki Iwai, specjalista od japońskiego marginesu społecznego, pisał: Od nowych kobun oczekuje się, że będą odgrywali rolę "teppodama" - pocisków - w walkach z innymi gangami, stojąc na pierwszej linii frontu, ryzykując życie i wystawiając się na ataki drugiej strony (...). Może on także przyjąć winę i pójść do więzienia za przestępstwo, które popełni jego "oyabun".

Członek jakuzy zobowiązywał się do zachowania tajemnicy, bezwzględnego posłuszeństwa oraz powstrzymania się od kontaktów seksualnych z żonami innych mafiosów (co było ważne, bo wielu gangsterów, związanych zarówno z hazardem, jak i handlem obnośnym, miesiącami przebywało z dala od domu). Oba typy gangów były organizacjami feudalnymi, w których szef sprawował niemal totalną kontrolę. Awanse zdobywano w walkach z konkurencyjnymi gangami, za sprawą umiejętności prowadzenia interesów oraz dzięki lojalności wobec szefa. Początki były trudne i niewdzięczne. Młody aspirant do roli członka jakuzy dostawał takie zadania, jak polerowanie kości do gry, robienie sprawunków, sprzątanie domu bossa albo doglądanie jego dzieci.

Po tatuażu ich poznacie

Symbolem jakuzy są nie tylko obcięte koniuszki palców, ale także tatuaże wykonywane w Japonii od średniowiecza, służące pierwotnie do widocznego oznaczania wyrzutków społecznych i kryminalistów. Przestępcom tatuowano czarny pas wokół ramienia - po jednym za każde wykroczenie. Pod koniec XVII w. skomplikowane tatuaże pokrywające często dużą część ciała stały się modne wśród tragarzy, murarzy czy rzemieślników. Ludzie ci spędzali dużą część dnia na pracy fizycznej, podczas której ich ciało było w znacznej mierze odsłonięte. Gejsze oraz prostytutki z Tokio i Osaki tatuowały imiona ulubionych klientów na ramieniu albo na wewnętrznej stronie uda.

Symbolem jakuzy stał się tatuaż pokrywający całe plecy - od szyi po kość ogonową. Jego wykonanie w dawnej technice (za pomocą narzędzia z drewna lub kości oraz drobnych stalowych igieł) było niezwykle bolesne i mogło pochłonąć nawet 100 godzin pracy dobrego tatuażysty (w 1993 r. aż 68 proc. członków jakuzy nosiło tatuaże). Dlatego kierownictwa niektórych japońskich saun i łaźni publicznych zakazywały wstępu ludziom z tatuażami, chroniąc w ten sposób klientów przed towarzystwem gangsterów.

Historia Jirocho

Do dziś bohaterem jakuzy - a także bohaterem japońskiej kultury - pozostaje Shimizu no Jirocho, wielki szef gangu bakuto. Jirocho urodził się w Nowy Rok 1820 jako trzeci syn żeglarza - zgodnie ze starym japońskim przesądem dzieci urodzone w pierwszy dzień nowego roku albo zostają gangsterami, albo okazują się geniuszami. Przez chwilę w młodości był obiecującym kupcem ryżowym, ale znudził go handel, więc porzucił i pracę, i rodzinę, wybierając życie wędrowne, i szybko zyskał sławę wielkiego przywódcy bakuto. U szczytu sławy jego "rodzina" liczyła ponad 600 osób, a że policja szogunatu okazywała się nieskuteczna i często skorumpowana, więc to "żołnierze" Jirocho pilnowali porządku w okolicy. Kiedy wsparł stronników cesarza w walce z szogunatem - konflikcie, który zakończył się zwycięstwem cesarza i otwarciem feudalnej Japonii na świat - jego poprzednie przestępstwa zostały mu darowane. Jirocho stał się wpływowym przedsiębiorcą, opiekunem rybaków i rolników, założył nawet szkołę języka angielskiego oraz - ku zaskoczeniu dawnych kolegów - pierwsze nowoczesne więzienie. Kiedy zmarł w 1893 r. w wieku 73 lat, był otoczony powszechnym szacunkiem, a jego grób do dziś odwiedzają dziesiątki tysięcy ludzi. Historia Jirocho jest zarazem historią samej jakuzy, która wraz z wejściem Japonii w nowoczesność stała się bardziej biznesem niż gangiem często powiązanym z polityką. l

Korzystałem m.in. z książki: David E. Kaplan, Alec Dubro, Yakuza: Japan's Criminal Underworld , University of California Press, Berkeley - Los Angeles - London 2012
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Przejścia po przęśli
Agnieszka Krzemińska

Odurzamy się na różne sposoby od zawsze. Czym i jak, zależy od epoki i kultury. Dopóki służące temu środki tkwiły w sferze sacrum, problem szkodliwości narkotyków nie istniał.


W Turfanie, w północno-zachodnich Chinach, badacze odkryli w zeszłym roku grobowiec czterdziestolatka o europejskich rysach z VII w. p.n.e. To nie pierwsze takie znalezisko - już od jakiegoś czasu wiadomo, że Indoeuropejczycy mieszkali na terenie dzisiejszych Chin od przełomu III i II tysiąclecia p.n.e. Archeologów bardziej zdziwiło wyposażenie grobu - uprząż, łuk, harfa oraz prawie 800 g konopi (Cannabis sativa). Sucha i zasadowa gleba przyczyniła się do konserwacji ciała zmarłego oraz marihuany, która straciła co prawda zapach, ale zachowała zielony kolor. W laboratorium ustalono, że zioło miało wyjątkowo wysoką zawartość substancji psychoaktywnej zwanej tetra-hydrokannabinolem (THC). Niestety próby wyhodowania rośliny ze starożytnych nasion skończyły się porażką.

Wstępnie spreparowane konopie wykorzystywano z pewnością jako środek leczniczy, choć nie wiadomo, jak je zażywano. Na 500 dotychczas odsłoniętych grobów indoeuropejskich marihuanę znaleziono jedynie w dwóch. Jasnowłosy mężczyzna był zapewne czarownikiem lub szamanem, na co wskazywałaby również obecność harfy. marihuana sprzed 2700 lat nie znalazła się w Chinach przez przypadek. Ojczyzną dziko rosnących konopi jest przecież Azja Środkowa. W Chinach uprawiano je już w IV tysiącleciu p.n.e. i wykorzystywano do produkcji sznurów i materiałów. Konopie nazywano "wielkim włóknem" lub "wielkim szaleństwem", a stosowano też jako środek znieczulający przed operacjami, dając do wypicia pacjentowi zmieszane z winem owoce.

Muchomor rytualny

marihuana doskonale znana była również w Europie. W I tysiącleciu p.n.e. odurzali się nią Scytowie. Mówi o tym Herodot i świadczą pochodzące z VI w. p.n.e. kurhany z Pazyryku na Ałtaju, w których znaleziono mieszki z trawką i dwa zestawy do inhalacji. - Aby nie mieszać cennego dymu z dymem ogniska, zioło kładziono na rozpalone kamienie. Garnek z kamieniami stawiano w namiociku w kształcie tipi, do którego wsadzano głowę. Herodot wspomina, że odurzeni narkotykiem Scytowie ryczeli ze szczęścia - mówi archeolog dr Jerzy Bąbel. Choć obecność marihuany w Azji Środkowej wydaje się oczywista, to jej powiązanie z Indoeuropejczykami jest dużo ciekawsze. Archeologia zdaje się potwierdzać, że wędrowali oni po Eurazji nie tylko wraz ze swoją tradycją, religią i zwyczajami, ale i rytualnymi środkami odurzającymi.

W pradziejach raczej nie zażywano konopi czy jakichkolwiek innych roślin halucynogennych dla czystej przyjemności. Wszystkie te rośliny należały do sfery sacrum. Uważano je za święte, gdyż wierzono, że wywołane przez nie odmienne stany świadomości umożliwiają kontakt z bogami, duchami i zmarłymi. - Prawo do zażywania takich środków mieli zazwyczaj jedynie szamani i kapłani - mówi badacz szamanizmu i sztuki naskalnej dr Andrzej Rozwadowski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - W przypadku niektórych szamanów syberyjskich były to grzyby halucynogenne, często specjalnie przygotowane muchomory czerwone (A manita muscaria). Ale narkotyki częściej stosowano w Nowym Świecie z tej prostej przyczyny, że rośnie tam znacznie więcej (około 150) gatunków roślin psychoaktywnych. Ponieważ stosowanie tych roślin, często mocno toksycznych, było niebezpieczne i wymagało przygotowania, wszelkie rytuały, w których one się pojawiały, obejmowało tabu. Najlepszym przykładem jest tajemnicza wedyjska soma, przez zaratusztrian zwana haomą, której zażywanie było stałym elementem religijnego kultu w Azji Środkowej.

Soma na psyche

W licznych opisach pojawia się informacja, że po jej zażyciu miało się wrażenie nieśmiertelności, wyjścia duszy poza ciało, latania, spotkania z bogiem. Brak przekazów nie pozwala dokładnie stwierdzić, co było głównym składnikiem somy. Pojawiło się mnóstwo interpretacji. Jedni twierdzili, że były to grzyby, po które specjalnie wyprawiano się na północ, inni, że była to Ruta stepowa (Peganum harmala). Na początku lat 80. w jednej z turkmeńskich świątyń z II tysiąclecia p.n.e. znaleziono naczynia z przęślą skrzypowatą (Ephedra equisetina), zawierającą podnoszącą ciśnienie efedrynę i naczynia z konopiami. - Pojawiły się głosy, że to przęśl stanowiła podstawę somy - mówi dr Bąbel. - Problem w tym, że po przęśli można poczuć się jak po kilku piwach, ale nie daje ona odlotu. Być może Indoeuropejczycy przemieszczając się na wschód i południe musieli znaleźć jakieś zamienniki dla mocniejszych narkotyków, jednym z nich była właśnie przęśl.

Dr Rozwadowski komentuje: - Jedna z nowszych hipotez mówiących, że pierwotną somą była Ruta stepowa, sugeruje jednocześnie, że toksyczne działanie tej rośliny łagodzono dodając przęśl. Co ciekawe, znajdowana jest ona w grobach z II tysiąclecia p.n.e. osób o typie europoidalnym właśnie w Xinjiangu. Tutaj, na terenie zachodnich Chin, przęśl była zatem elementem rytuałów pogrzebowych znacznie wcześniej aniżeli konopie. Bardzo prawdopodobne, że i tę tradycję wprowadzili tam Indoeuropejczycy. Ale spór o somę trwa nadal.

W życiu homo sapiens rośliny halucynogenne były obecne od zawsze, ponieważ szukający pożywienia człowiek próbował wszystkiego. Metodą prób i błędów dochodził do tego, które z roślin są jadalne, które trujące, a które wpływają na świadomość. Podczas gdy w Europie i Azji dominowały grzyby halucynogenne i konopie, w Nowym Świecie wykorzystywano kokę, pejotl czy jahe (yaje). - Wskazówki dotyczące używania w pradziejach środków psychoaktywnych można znaleźć w sztuce naskalnej, choć należy zachować ostrożność, bo czasem niektóre wizerunki zbyt łatwo interpretowane są jako wykonane pod wpływem narkotyków - zauważa dr Rozwadowski. - Jest jeszcze inny sposób argumentowania,że w pradziejowej sztuce mamy do czynienia z dziełami powstałymi po zażyciu narkotyków. Wszyscy ludzie zażywający halucynogeny mają podobne wizje narkotyczne. W książce "Prahistoria sztuki" prof. Jerzy Gąssowski wspomina o tzw. fosfenach (graficznych motywach jawiących się w polu widzenia, będących reakcjami układu wzrokowego na procesy zachodzące w mózgu w stanach zmienionej świadomości), które są wywołane m.in. zażywaniem narkotyków. Linie faliste, rzędy punktów, kręgi, słońca, gwiazdy, spirale, trójkąty czy romby - te uniwersalne wzory są obecne w sztuce naskalnej od tysięcy lat we wszystkich zakątkach świata.

mak jak lek

Ale nawet jeśli wszystko zaczęło się od grzybów, to neolityczną Europę zdominował w pewnym momencie inny narkotyk, nie specjalnie halucynogenny - wyrabiane z maku lekarskiego (Papaver somniferum) opium. - Najstarsze, liczące 7 tys. lat, makówki znaleziono w Hiszpanii w jaskini los Murciélagos w Almerii, trochę młodsze są ziarna maku znalezione w Szwajcarii, Francji, Niemczech - tłumaczy dr Bąbel. - Produkcja opium wiązała się z neolityzacją, gdyż wymagała osiadłego stylu życia (pola makówek trzeba było pilnować). Archeolodzy oprócz maku znajdują tzw. flasze z kryzą - małe naczynka w kształcie odwróconych makówek. Badania laboratoryjne egipskich naczynek tego typu wykazały, że przechowywano w nich opium. U nas flasze z kryzą występują od połowy IV tysiąclecia p.n.e. w tzw. kulturze pucharów lejkowatych.

opium zażywano doustnie lub palono w specjalnych glinianych fajkach. Niewykluczone, że znajdowane w grobowcach gliniane łyżeczki służyły do podgrzewania soku makowego, by zgęstniał. mak wykorzystywano przede wszystkim jako środek nasenny i łagodzący ból, który w dużych dawkach mógł nawet powodować śmierć. - opium w kulturach starożytnych wiąże się silnie z kobiecym aspektem religii - kultem wielkiej matki, płodności i przodków - mówi dr Bąbel. - Zażycie opium powodujące zanikanie bólu umożliwiało łagodne przejście poprzez sen w zaświaty.

W basenie Morza Śródziemnego jednym z ważniejszych miejsc produkcji opium był Cypr. Wskazują na to zarówno osady na ściankach naczynek, w których znaleziono pozostałości alkaloidów, jak i teksty egipskie wspominające, że to właśnie stamtąd sprowadzano narkotyk. O obecności opium w kulturze antycznej świadczy również mitologia. U Greków i Rzymian mak był symbolem bogini Demeter oraz licznych bogów snu i zapomnienia (m.in. Morfeusza czy Hypnosa), makówki rosły nad Styksem. Sok makowy stosowali również Sumerowie, Asyryjczycy, Kreteńczycy, Egipcjanie, potwierdzają to figurki bogiń z makówkami na głowie oraz teksty. Podczas gdy w neolicie wywołujące senność i otępienie opium stosowane było najprawdopodobniej w rytuałach związanych ze śmiercią, w antyku traktowano je jako silne i niebezpieczne lekarstwo. Ponieważ opium nie powoduje wizji, nie nadawało się do praktyk szamańskich, wychodzenia z ciała. Do tego Europejczycy wykorzystywali grzyby i konopie.

Szał w etosie


Według zajmującego się badaniem historii używek dr. Jerzego Bąbla wzrost popularności konopi wiązał się z wielką rewolucją w połowie III tysiąclecia p.n.e. Miała wówczas miejsce pierwsza katastrofa ekologiczna związana ze zmianami klimatu i wyjałowieniem ogromnych terenów przez rolnictwo żarowe. - Rolnictwo i wielkie neolityczne osady upadły, w Europie Wschodniej i Środkowej pojawiły się stepy - mówi dr Bąbel. - Ludzie zaczęli ratować się, przechodząc na pasterstwo, ale ta zmiana systemu gospodarczego wiązała się ze zmianami społecznymi, kulturowymi i religijnymi. Przetrwanie zależało od mężczyzn-pasterzy i wojowników chroniących stad bydła, w religii głównym bóstwem stali się również waleczni bogowie - hinduski Indra, skandynawski Thor czy Zeus w swej pierwotnej postaci - wielka bogini matka odeszła w zapomnienie. Zmieniają się też rytualne używki. Już nie sen, wyciszenie i izolacja stają się celem, ale szał i narkotyczne wizje.

W etosie wojowników pojawiły się używki, które miały łagodzić stały stres związany z wieczną rywalizacją o pozycję, walką i zagrożeniem życia, cenne stały się podnoszące adrenalinę i zmniejszające poczucie lęku dopalacze. Najlepszą rośliną okazały się konopie - nie miały one aż tak silnego działania halucynogennego jak grzyby i nie były aż tak niebezpieczne, w dodatku nie wymagały osadnictwa, gdyż rosły dziko i to najczęściej tam, gdzie przebywało bydło użyźniające ziemię swymi odchodami. marihuana stała się podstawową substancją wykorzystywaną przez ludy pasterskie w różnego rodzaju kultach.

- Zażywanie marihuany przez Scytów w trakcie pogrzebów miało umożliwić towarzyszenie zmarłemu w zaświatach i w spotkaniach z bogami, natomiast "szał wikingów" miał uodpornić ich przed walką i dodać kurażu - tłumaczy dr Bąbel. - Z etosem wojownika łączyło się też picie rozweselającego i jednoczącego społeczność wojów alkoholu. Ale popularność alkoholu jest niezmienna od momentu, kiedy człowiek nauczył się wytwarzać piwo, miód i wino. alkohol przeważnie nie był objęty sacrum, był łatwiej dostępny, a jego nadużycie nie było aż tak groźne. Nie ma żadnych wątpliwości, że w starożytnym Egipcie, Rzymie czy Grecji więcej było alkoholików niż narkomanów.

Wizje pod kontrolą

Narkotyki to dziś temat niewygodny. Kojarzy się z zaćpanymi ludźmi oblegającymi dworce i parki miejskie, z mafią, przestępczością, dyskusją o legalizacji tzw. narkotyków miękkich. Spór o nie przeniósł się również do nauki. Jedni badacze w ogóle nie zauważają obecności substancji psychoaktywnych w pradziejach i starożytności, inni znowu wszędzie się ich doszukują. W sporze tym niektórzy zapominają o najważniejszym - przedtem rośliny, które dają wrażenie przejścia do innego świata i pozwalają zobaczyć niewidzialne, łączono z bogami i duchami, przez co uważane były za święte. Problem narkomanii pojawił się dopiero z desakralizacją halucynogenów. - Narkotyk był jak komunikant w Kościele katolickim - mówi dr Bąbel. - Nie wyobrażamy sobie, by ktoś, komu się chce pić, podchodził w czasie mszy do księdza i wypijał wino mszalne. Nikt nie miał też prawa wchodzić bezkarnie do świata duchów, to było niebezpieczne, więc obłożono to ścisłą kontrolą, mającą uzasadnienie kultowe i religijne.

Rośliny halucynogenne nie były też tak uzależniające jak dzisiejsze wypreparowane laboratoryjnie i ulepszane chemicznie substancje narkotyczne. Pierwotnie zażywanie narkotyków miało więcej nieprzyjemnych skutków ubocznych. Nie brano też narkotyków z pobudek czysto hedonistycznych. - Żaden szaman nigdy nie używał narkotyków dla przyjemności - mówi dr Rozwadowski. - To stosunkowo niedawno, szukając dodatkowych wrażeń, ludzie sięgnęli po stare techniki i przerobili je na własną modłę. Niektórzy twierdzą, że stojący ponad prawem władcy starożytni - Kleopatra, Neron, Hadrian czy Marek Antoniusz - nadużywali opium. Włoski historyk starożytny i farmakolog Paulo Nencini twierdzi, że starożytni nie zażywali masowo opium nie tylko ze względu na jego świetnie znane negatywne efekty. opium zobojętniało, co kłóciło się z ich racjonalnym podejściem do życia. Ale nawet jeśli rzeczywiście istniały pojedyncze przypadki uzależnień, a opium było ogólnodostępne, to w antyku nigdy nie pojawił się problem narkomanii.

Narkotyki znikły wraz z chrześcijaństwem i zostały na nowo odkryte i przywiezione spoza Europy przez podróżników kontaktujących się ze społecznościami, które nadal zażywały je w celach kultowych. Ponowne odkrycie konopi, opium i innych halucynogenów, pozbawionych już swej ochronnej symboliczno-religijnej otoczki, nie wyszło nam na dobre.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Szkolna sekretarka handlowała narkotykami. Dlatego dwóch uczniów nie żyje?
Jacek Brzuszkiewicz, Sławomir Skomra

W wyniku przedawkowania narkotyków w niewielkim Łukowie zmarło dwóch nastolatków. Dilerką zajmowała się tam sekretarka szkoły, prywatnie siostrzenica starosty.

35-tysięczny Łuków, powiatowe miasto na północy Lubelskiego, tuż przy granicy z Mazowszem. Wielki Czwartek, kilka minut po godz. 16. Policjanci chcą zatrzymać do kontroli drogowej volkswagena passata. Kierowca, widząc funkcjonariusza, przyspiesza. Radiowóz rusza w pościg: pisk opon, dźwięk policyjnych syren, zdezorientowani przechodnie. Kiedy policjanci zbliżają się do uciekiniera, ten hamuje, potem przyspiesza i pędzi w stronę wylotówki z miasta.

Do pościgu włącza się drugi radiowóz. Kierowca passata, widząc, że nie ma szans na ucieczkę, otwiera szybę i wyrzuca na zewnątrz niewielki pojemnik. Radiowóz zajeżdża uciekinierowi drogę. Po chwili policjanci wyprowadzają z auta 25-letnią Dorotę P., drobną, niebrzydką szatynkę. Wkrótce odnajdują na chodniku wyrzucony z passata metalowy pojemnik. W nim 60 g amfetaminy wartych ok. 2 tys. zł - z grubsza 30 zł za gram.

Dwa kilogramy amfetaminy


Po przewiezieniu do komendy okazuje się, że pani jest dobrze znana policjantom. Po raz pierwszy wpadła pod koniec sierpnia zeszłego roku, mając przy sobie 8 g amfetaminy i marihuany. Przyznała się wtedy do dilerki. Opowiedziała śledczym, że w ostatnich kilku miesiącach rozprowadziła prawie dwa kilo amfetaminy wartej prawie 60 tys. zł. Oświadczyła, że handlowała dla pieniędzy, z każdej sprzedanej działki dostawała jedną trzecią ceny. Wskazała kilka osób, którym sprzedawała narkotyki, jednak nazwisk tych, od których je otrzymywała, podać nie potrafiła.

Postawiono jej zarzuty posiadania i rozprowadzania narkotyków, jednak z uwagi na czystą kartotekę nie trafiła do aresztu. W kwietniu, po policyjnym pościgu, śledczy wystąpili o trzymiesięczny areszt. Sąd przychylił się do ich wniosku.

Według ustaleń prokuratury Dorota P. jest jednym z dilerów tzw. grupy radzyńskiej, od nazwy miejscowości Radzyń Podlaski na Lubelszczyźnie.

- To jedna z większych narkotykowych spraw, którą się zajmujemy. W sumie zarzuty postawiliśmy dziewięciu osobom, przede wszystkim dilerom, którzy rozprowadzali amfetaminę i marihuanę wśród młodych ludzi z terenu naszego powiatu. Sprawa jest rozwojowa i kolejnych zatrzymań wykluczyć nie mogę - informuje Janusz Syczyński, szef prokuratury w 17-tysięcznym Radzyniu, odległym o 25 km od Łukowa.

Sprawę szkoły badamy

Prokurator, stawiając Dorocie P. zarzuty, zapytał zgodnie z procedurą, gdzie podejrzana pracuje. Usłyszał, że jest sekretarką w Zespole Szkół nr 3 w Łukowie. Ta informacja nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

- Stawiając zarzuty podejrzanemu, nie mamy obowiązku informować o tym jego zakładu pracy. Przecież zarzut to jeszcze nie akt oskarżenia - mówi Syczyński.

- Ale pani sekretarka przyznała się do rozprowadzania narkotyków. Mogła to robić także w swojej szkole - zauważam.

- No tak, ale nic nie mówiła o tym, by wręczała je uczniom. Wszyscy, którzy narkotyki od niej otrzymali, to osoby dorosłe - kończy prokurator. Po chwili dodaje, że śledczy jednak badają, czy sekretarka nie rozprowadzała narkotyków również w szkole.

Miła, sympatyczna, inteligentna i młoda


Zespół Szkół nr 3 w Łukowie to największa szkoła w powiecie. W liceum i technikach, m.in. w ekonomicznym, uczy się ponad 900 osób. Kiedy wchodzę do gabinetu dyrektor szkoły Anny Pietrzak, ona wyciąga dyktafon. - Tak dla pewności - wtrąca przysłuchujący się rozmowie szkolny pedagog.

- Miła, sympatyczna, inteligentna młoda dziewczyna. Nigdy nie spotkałam się z zachowaniami mogącymi podważyć do niej zaufanie. Nauczyciele, pracownicy szkoły, rodzice i uczniowie nie zgłaszali nigdy negatywnych uwag dotyczących obowiązków wykonywanych przez panią Dorotę. W życiu nie spodziewałabym się, że coś takiego w ogóle może się stać - dyrektorka podkreśla, że Dorota P. podczas kwietniowego zatrzymania nie była już pracownikiem szkoły.

- Co to znaczy? - dopytuję.

- Z doniesień medialnych wiem, że kwietniowe zatrzymanie miało miejsce w godzinach popołudniowych. Tymczasem około południa pani Dorota P. przyniosła mi wypowiedzenie. To nie było zaskoczenie. O odejściu ze szkoły mówiła mi już kilka tygodni wcześniej - przekonuje Anna Pietrzak.

Proszę, by pani dyrektor pokazała mi wypowiedzenie złożone przez Dorotę P. Odmawia, twierdząc, że ujawni w ten sposób dane byłego pracownika.

Siostra się nie pochwaliła


Dorota P. jest siostrzenicą starosty łukowskiego Janusza Kozioła, któremu podlega wspomniany zespół szkół, i córką radnej z sąsiedniego Radzynia. Dyrektor Pietrzak podczas rozmowy kilkakrotnie podkreśla, że najpierw zatrudniła sekretarkę, dopiero potem dowiedziała się o jej koligacjach rodzinnych ze starostą.

- Mam czyste sumienie. Absolutnie - starosta Kozioł ciężko oddycha. - Nie załatwiłem Dorocie pracy w szkole. O tym, że jest tam sekretarką, dowiedziałem się chyba po roku czy półtora. Niczego nie wiedziałem też o zarzutach narkotykowych i aresztowaniu siostrzenicy. Przyrzekam, słowo honoru.

- Jakie ma pan relacje z siostrą?

- Bardzo dobre - zaręcza.

- Siostra nigdy nie zwierzała się panu z problemów, które ma z córką?

- O aresztowaniu dowiedziałem się jakieś dwa tygodnie po fakcie, tak jak wszyscy z lokalnej telewizji.

Dlaczego zginął Bartek, dlaczego Paweł?


W połowie lutego w łukowskim szpitalu zmarł 17-letni Bartek, uczeń zespołu szkół, w którym pracowała Dorota P. Wcześniej po wyjściu z jednego z klubów wraz ze znajomymi prawdopodobnie pił alkohol i zażywał dopalacze. Potem usnął w samochodzie i stracił przytomność.

W Wielki Piątek 18-letni Paweł z łukowskiego liceum skoczył z mostu w Lublinie, dokąd pojechał na spotkanie ze znajomymi. Lekarzom nie udało się go uratować. Zmarł podczas operacji. Śledczy podejrzewają, że chłopak był pod wpływem narkotyków.

Marcin Jóźwik, rzecznik łukowskiej policji, twierdzi, że narkotyki w mieście to coraz większy problem. - Widać to choćby w statystykach. W 2012 r. prowadziliśmy 32 postępowania w sprawach narkotykowych, rok później - już 39, a w 2014 r. - już 42.

Wcześniej było: cicho sza!


Powiatem rządzi PiS i Przymierze dla Ziemi Łukowskiej, którego szefem jest Janusz Kozioł, były członek SLD. Ostatniego dnia kwietnia lokalna opozycja zwołała nadzwyczajne posiedzenie rady powiatu, podczas którego przegłosowano uchwałę w sprawie rozpoczęcia kampanii antynarkotykowej wśród nieletnich. Jej efektem jest decyzja starosty z początku maja o zatrudnieniu w szkołach pedagogów i objęciu uczniów opieką psychiatrów dziecięcych.

- Gdy na sesji rady mówiłem o problemie narkotyków w naszych szkołach, uciszano mnie i krytykowano - mówi Krzysztof Tymoszuk, opozycyjny radny powiatowy z PO. - "Cicho siedź, bo nabór do szkół będzie mniejszy. Nastolatki wybiorą licea w innych powiatach". By coś zaczęło się dziać, potrzebne było aresztowanie kuzynki starosty.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 195 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.