Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 193 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Młodzi piją i biorą narkotyki? Tak, ale robili to zawsze. Niepokojąca zmiana: dziewczyny równają do chłopców
ROZMAWIAŁ: PAWEŁ KOŚMIŃSKI

[ external image ]
Dziewczęta coraz częściej sięgają po alkohol i narkotyki (123RF)

- Ważny moment? Czas, gdy narkotyki trafiły na wieś. Rynek w miastach zbliżył się do granicy nasycenia, na wsi otwierały się nowe możliwości. Dyskoteki wiejskie to wciąż dominujący alkohol, ale również - amfetamina, ecstasy - mówi "Wyborczej" dr Marcin Sińczuch.

Paweł Kośmiński: Badania pokazują, że 83 proc. polskich gimnazjalistów piło już alkohol, ponad połowa paliła papierosy, a co czwarty – marihuanę. To dużo? Z czego to wynika?

Dr Marcin Sińczuch*: Te 83 proc. deklaracji może wydawać się wysokim odsetkiem. Ale pamiętajmy, że próbowanie jest piciu nierówne. Może to być zarówno łyk szampana z rodzicami w sylwestra, jak i cztery tanie wina wypite w parku z kolegami. To różne sytuacje, dlatego bardziej miarodajne są dane dotyczące spożycia w ciągu ostatnich 30 dni przed badaniem. One mówią więcej o ewentualnym niebezpiecznym, systematycznym sięganiu po alkohol.

I jak to wygląda w przypadku polskich gimnazjalistów?


– W ciągu miesiąca przed badaniem po alkohol sięgało 47 proc. z nich. To rzeczywiście sporo, ale dla porównania w 1995 r. było to 50 proc., w 2003 r. – 65 proc., a 2007 i 2011 r. – 57 proc. Mamy więc do czynienia z tendencją spadkową, w przypadku gimnazjalistów alkohol traci na popularności.

Inaczej jest z uczniami szkół ponadgimnazjalnych, a więc osobami u progu pełnoletniości. Tutaj ten odsetek jest wyższy i w ostatnim badaniu wyniósł aż 82 proc., a jednocześnie obserwujemy wprawdzie nieznaczny, ale systematyczny wzrost. Mniej niż jedna piąta osób, które nie piją, oznacza, że w tej grupie wiekowej alkohol stał się trwałym elementem życia codziennego.

Kto pije, a kto nie? Jak to się zmienia?


– Jeszcze w 1995 r. w ciągu ostatniego miesiąca choć raz po alkohol sięgało 73 proc. chłopców i 59 proc. dziewcząt ze szkół średnich. Teraz ta różnica pomiędzy chłopcami i dziewczętami praktycznie się zamazała (83 proc. chłopców i prawie 82 proc. dziewcząt). Podobnie w przypadku gimnazjalistów. alkohol staje się coraz popularniejszy wśród dziewcząt, piją tak samo często jak ich rówieśnicy.

Podobny trend widać i w innych obszarach. Statystyki pokazują, że rośnie udział dziewcząt w przestępczości nieletnich. Zaczęły dopuszczać się przestępstw kiedyś niewyobrażalnych: brutalnych pobić, gwałtów. Jeszcze w latach 80. i 90. nie mieliśmy z czymś takim do czynienia.

Skąd taki trend? Można dyskutować. Być może zyskując równą pozycję, kobiety zaczęły również podlegać takiemu samemu stresowi jak mężczyźni, i tak samo na niego reagują. Ale możliwe jest też, że bariery społeczne, które kiedyś skutecznie regulowały odmienność zachowań młodych kobiet i mężczyzn, rozmyły się.

Jedni i drudzy piją tyle samo?


– W 2011 r. po raz pierwszy w badaniu ESPAD zapytano młodych, czy zdarzyło się im silne upicie się, a więc takie, któremu towarzyszy zataczanie się, bełkotanie, zanik pamięci. To wskaźnik tzw. niebezpiecznego, ryzykownego picia. Młodych osób, które piją w ten sposób jest coraz mniej – zarówno wśród gimnazjalistów, jak i uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Możemy mieć tu do czynienia z rosnącą umiejętnością kontroli zachowań związanych z piciem. Do coraz młodszych ludzi dociera świadomość faktu, że częste upijanie się jest szybką drogą do pogrzebania szans na karierę zawodową, zarówno dla menedżera jak i mechanika. Z jednej strony świadomość szkód, z drugiej – dostępność innych sposobów relaksu czy redukcji stresu, jak sport, siłownia. To powoduje, że model picia się zmienia. Znaczenie ma też lansowany w mediach obraz zdrowego, w pełni sprawnego młodego człowieka, który dla większości młodzieży jest ważnym punktem odniesienia.

Ale o ile zanikają różnice w piciu ze względu na płeć, o tyle w przypadku silnego upijania się częściej taką formę upicia się deklarują chłopcy. Dziewczęta wciąż jednak na mniej sobie pozwalają – choć piją równie często jak ich koledzy, to zachowują w tym większą kontrolę..

Jaką rolę w życiu młodzieży odgrywają narkotyki?


– W badaniu przeprowadzonym w 2008 r. przez zespół prof. Barbary Fatygi zbadano trzy grupy: młodzież gimnazjalną i ponadgimnazjalną, studentów oraz dorosłych, którzy pracują z młodzieżą. Badanie pokazało, że jeszcze w latach 80. w Polsce narkotyki mogły mieć znaczenie symboliczne, brało się je, bo oznaczały bunt, przynależność do jakiejś subkultury, wiązały się z jakimiś systemami wartości. W tej chwili przynależą zdecydowanie do sfery rekreacyjnej. Ich zażywanie to najczęściej forma zabawy, po prostu element spędzania wolnego czasu.

Ale zmieniło się i coś innego – badanie prof. Fatygi pokazało, że młodzież jakoś specjalnie nie stygmatyzuje już ani używania narkotyków, ani osób które, to robią. Dorośli często opisują narkomana jako zaburzonego psychicznie, niezrównoważonego, innego, dziwnego, kogoś ewidentnie obcego. Z kolei młodzi postrzegają narkomana w kategoriach odmiennych zachowań – po prostu to ktoś, kto zachowuje się w jakiś sposób – bierze za dużo narkotyków. Nie jest to ktoś, kto musi mieć od razu problemy rodzinne czy nie po kolei w głowie. Po prostu na niego padło, trochę przesadził, uzależnił się, ale to może spotkać każdego – niezależnie od urody, intelektu, sprawności fizycznej, predyspozycji psychicznych itp. To pokazuje, że narkotyki nie są tak daleko od młodych, a od pokolenia ich rodziców – tak.

Jak „biorą” młodzi? Czy to już niebezpieczne?


– Najpopularniejsze, co nie zaskakuje na tle światowych trendów, są susz i żywica konopi indyjskich, czyli tzw. marihuana i haszysz. W 1995 r. przynajmniej jednorazowy kontakt z tymi narkotykami miało 10 proc. równieśników dzisiejszych gimnazjalistów, w 2015 r. – już co czwarty. W szkołach ponadgimnazjalnych w 2015 r. marihuany próbowało 43 proc. uczniów, podczas gdy 20 lat temu – 17 proc. Widać, że narkotyki – zwłaszcza tzw. miękkie, czyli w praktyce przetwory konopi – stają się coraz powszechniejszym elementem życia młodych ludzi, zwłaszcza tak zwanej sfery ludycznej, czyli obszaru zabawy, relaksu i rekreacji.

Gdy uważniej przeanalizujemy prawidłowości zażywania marihuany i haszyszu przez młodych, to te zatrważająco wysokie wskaźniki w sposób istotny maleją. W ciągu 12 miesięcy poprzedzających badanie marihuanę lub haszysz próbował co trzeci licealista, a nie prawie co drugi. Tendencja ta występuje również wśród uczniów gimnazjum. Zatem część z osób, które narkotyku kiedyś próbowały, już więcej po marihuanę nie sięgnęły. Bo jeśli nie paliły przez ostatni rok, pewnie w ogóle zrobiły to po prostu raz w życiu.

Na drugim końcu kontinuum uzależnień są osoby, które paliły marihuanę w ciągu ostatniego miesiąca, jest to około 10 proc. gimnazjalistów i 15 proc. ich starszych kolegów. Tu w porównaniu do sytuacji sprzed 20 lat mamy znaczący wzrost. By sprawdzić tak zwane problemowe używanie marihuany, autorzy badania posłużyli się testem przesiewowym. Bazuje on na wystąpieniu stwierdzającym obecność co najmniej dwóch spośród czterech symptomów ryzykownego palenia marihuany: niepójście lub spóźnienie się do szkoły, częsta potrzeba zapalenia przed południem, samodzielny zakup i samotne palenie. Minimum dwie cechy występują u 7 proc. gimnazjalistów i 7,5 proc. uczniów szkół ponadgimnazjlanych. Da się tu zauważyć niewielki wzrost na przestrzeni lat, w porównaniu z rokiem 2011. Więc podsumowując, należy zauważyć, że ponad dwa razy więcej młodych ludzi przekracza niebezpieczną granice szkodliwości i uzależnienia w przypadku alkoholu niż marihuany. W chwili obecnej to alkohol stanowi większe, realne zagrożenie dla młodzieży, co nie oznacza, że w dalszej przyszłości sytuacja ta nie ulegnie zmianie.

Zapytam banalnie: dlaczego młodzi piją i sięgają po narkotyki?

– Jeśli chodzi o alkohol, młodzi ludzie rzadziej uzasadniają sięganie po alkohol mówiąc, „będę bardziej przyjazny i towarzyski” czy „będę się świetnie bawić”. Badanie ESPAD pokazuje, że mówiąc o swoich oczekiwaniach, coraz więcej młodzieży wskazuje, że chce poczuć się „odprężonym”, „szczęśliwym”.

Widać wyraźnie, że alkohol jest traktowany jako swoisty psychostymulant, nie pije się go, by łatwiej się rozmawiało czy nawiązywało kontakty, ale by po prostu było mi dobrze, żebym wreszcie się odprężył lub odprężyła po stresie, w którym żyję, żebym poczuł, poczuła się szczęśliwy, szczęśliwa, bo na co dzień tego nie ma. Nie wspólnota, nawet nie zabawa i rozluźnienie atmosfery. alkohol ma zadziałać jak medykament, czarodziejska różdżka na doskwierające młodym bolączki.

Inaczej jest z narkotykami. O ile alkohol ma zapewnić szczęście, to marihuana ma dostarczyć przeżyć, zwiększyć intensywność przeżywania. A jeśli tak, to oznacza, że młodzi ludzie doświadczają w swoim życiu poważnego deficytu autentyczności. Przyjmowanie obydwu substancji ma wyraźną funkcję medykalizacyjno-autoterapeutyczną.

Czyli picie i branie narkotyków nie jest już przejawem buntu czy narzędziem do budowania wspólnoty?

– Nie. Kiedyś i alkohol, i narkotyki miały mocniejsze konotacje społeczne. alkohol był pity w grupie, by zacieśnić relacje. Stąd rytuały związane z piciem – bruderszaft, strzemienny, karniak. Teraz coraz częściej pijemy w samotności. Coraz częstszą praktyką jest zachodni zwyczaj picia drinka po pracy, w domu, tak zwane picie „do telewizora” czy dziś raczej do ekranu komputera czy smartfona.

Podobnie z narkotykami. Dawniej nawet polscy heroiniści, konsumenci silnie degenerującego tak zwanego „kompotu” tworzyli grupy, była tam więź, jakieś szczątkowe rytuały, do pewnego etapu uzależnienia – nawet solidarność. Miało to oczywiście przyczyny instrumentalne, często chodziło o zdobywanie narkotyków, ich produkcję, potrzebna była tu kooperacja. Generalnie częściej narkotyki były wyrazem buntu, elementem spajającym grupę czy całą subkulturę. To miało wyraz społeczny i symboliczny. Teraz nie.

A słynne przypadki zbiorowego upijania się przez młodzież w Hiszpanii?


– Należy pamiętać, że sytuacja młodych ludzi w Hiszpanii jest kompletnie inna niż w Polsce. W grupie wiekowej do 24. roku życia panuje tam 25-30 proc. bezrobocie. A jeśli już młodzi ludzie maja pracę, to bardzo często na kontraktach tymczasowych. Zero szans na kredyt, stabilizację. Choć przyzwyczailiśmy się do patrzenia na Zachód jako obszar relatywnego dobrobytu, to w pewnych obszarach właśnie polska młodzież ma lepsze perspektywy. W Hiszpanii potencjał buntu, frustracji jest o wiele większy, ale jest on skierowany nie tyle przeciwko rodzicom co przeciwko systemowi politycznemu, gospodarczemu - kompletnie z perspektywy młodych ludzi niewydolnemu, który nie ma im nic do zaoferowania. Dlatego młodzi pokazują, że jeżeli system ma ich gdzieś, to i oni mają go gdzieś. A manifestują to właśnie poprzez zbiorowe, ostentacyjne łamanie pewnych norm w przestrzeni publicznej.

Ponad połowa gimnazjalistów zapaliła papierosa.


– Tak, ale jednocześnie palenie staje się w gimnazjum coraz mniej popularne. W 2003 r. w ciągu miesiąca przed badaniem w ogóle nie paliło 68 proc. młodzieży, a w 2015 – 73 proc. Spada też palenie, które można by określić jako nałogowe. Co ciekawe, ten spadek dotyczy głównie chłopców. Dziewczęta coraz więcej piją, ale też wolniej spada wśród nich odsetek nałogowego palenia.

Od początku prowadzenia badań mieliśmy wzrost używalności. Młodzież „rzuciła się” na narkotyki po przełomie?

– Jednym ze stymulatorów było oczywiście otwarcie granic, młodzi zaczęli wyjeżdżać na Zachód.

Ważnym momentem, jeśli chodzi o rozprzestrzenianie się narkotyków, było ich trafienie na wieś. Rynek w miastach zbliżył się do granicy nasycenia, na wsi otwierały się „nowe możliwości”. Dyskoteki wiejskie to wciąż dominujący alkohol, ale również – amfetamina, ecstasy. Potem mieliśmy do czynienia z boomem na dopalacze, co akurat udało się zatrzymać. Należy pamiętać, że narkotyki to dziś ogromny rynek w który zaangażowane są olbrzymie pieniądze. Ten rynek jest monitorowany, w jakiś sposób sterowany. Przyzwyczailiśmy się do promowania i reklamy np. alkoholu. Na rynku narkotykowym również funkcjonują takie działania. Oczywiście są one ukryte, posługują się bardziej subtelnymi narzędziami, takimi jak marketing szeptany itp. Ważne żeby pamiętać, że problem z alkoholem czy narkotykami to nie tylko kwestia relacji: słaby, zagubiony młody człowiek – „zła” substancja.

Kolejną sprawą jest różny stosunek do legalizacji tak zwanych narkotyków lekkich w różnych krajach. Coraz trudniej osobom, które pracują z młodymi ludźmi, jest tłumaczyć, że marihuana jest czymś złym, czymś, czego należy się wystrzegać, kiedy jest ona dostępna w Holandii, a kolejne stany USA ją legalizują. Co osoba zajmująca się profilatyką ma powiedzieć młodym ludziom w polskim Cieszynie, gdzie wystarczy przejść przez granicę i marihuana jest w pełni dostępna, legalna i traktowana nawet bardziej ulgowo niż alkohol?

W dobie łatwego przepływu informacji młodzi tłumaczą sobie, że skoro gdzieś marihuana została dopuszczona, to nie może być ona niebezpieczna, a skoro tak, to czemu mam sobie tej przyjemności odmówić? Z jednej strony więc dostępność i polityka depenalizacyjna prowadzona również tuż za naszą granicą, a z drugiej – silny przekaz popkulturowy. Świadomość, że jest to bardzo popularna rzecz w różnych kręgach – artystów, muzyków. Plus to podejście autoterapeutyczne do narkotyków, poszukiwanie tych psychostymulantów, czyli substancji, które uczynią nasze życie bardziej szczęśliwym. To są główne przyczyny rosnącej popularności marihuany i jej pohodnych.

Jak używanie współczesnej młodzieży ma się do ich rodziców czy dziadków, którzy nie przeżyli takiej rewolucji jak ich zachodni rówieśnicy?

– Akurat okres dojrzewania pokolenia rodziców obecnych gimnazjalistów, a więc najczęściej obecnych 35-45-latków, przypadał na połowę lat 80. To czas, kiedy marihuana czy życie subkulturowe były zjawiskiem stale obecnym nie tylko w polskich szkołach, lecz także poza nimi. To czas Jarocina.

Z większym zróżnicowaniem dorastających dzieci i rodziców czy nawet przepaścią międzypokoleniową dotyczącą wyobrażenia na temat świata, używek, relacji seksualnych, tego, co dopuszczalne i niedopuszczalne, co śmiertelnie niebezpieczne, a co można akceptować – mieliśmy do czynienia w latach 70. i 80. Zresztą jaka część społeczeństwa buntowała się na Zachodzie? Mniej niż 1 proc.? A i ta żelazna kurtyna począwszy od lat 70. była już dziurawa i trochę zardzewiała.

Obecnie 93 proc. gimnazjalistów deklaruje przynajmniej średnie zadowolenie z kontaktów z matką, a 88 proc. – z ojcem. Relacje z rodzicami uczniowie mają więc dobre. To, z czym najczęściej borykają się młodzi, to dezorientacja ich rodziców, jeśli chodzi o otaczającą rzeczywistość. Sami są trochę zagubieni i nie są w stanie być tym przysłowiowym drogowskazem. Ale w większości przypadków przestali być traktowani jako źródło opresji: ktoś, kto czegoś zabrania. To nie są już sceny z „Wojny domowej”, taki model się skończył. Płaszczyzną konfliktu są teraz sprawy związane choćby z tym, że młody człowiek chce osiedlić się za granicą, a nie kwestia ubioru, muzyki, seksu.

*Dr Marcin Sińczuch,
socjolog z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW, zajmujący się m.in. badaniami młodzieży
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Jak przekonać Polaków do medycznej marihuany? Rozmowa z prof. Jerzym Vetulanim
WYWIAD Renata Radłowska

[ external image ]

Narzeczeni, dzieci i wnuki, które przemycają olej z marihuany dla swoich umierających najbliższych, to bohaterowie. Z Prof. Jerzym Vetulanim rozmawia Renata Radłowska.

Olej z konopi. Błogosławieństwo dla chorych, za które grozi więzienie
http://wyborcza.pl/10,82983,21358938,ol ... grozi.html

marihuana jest nam kulturowo obca, powiedział mi kiedyś znajomy. Co innego, gdyby takie właściwości jak ona miał mniszek lekarski...
– Bo my jesteśmy narodem alkoholowym. Każdy naród ma swoje substancje uzależniające, my akurat procenty, i to nam w zupełności wystarcza. I wiele musi się w nas samych zmienić, żeby z tego przyzwyczajenia wyjść. Chińczycy od dawna używali konopi, także w medycynie. A my co? „Na frasunek dobry trunek”.

Czyli jednak obca.
– Powiedzmy tak: Polacy nie rozumieją marihuany. Ale sama historia jej odbioru społecznego jest arcyciekawa – pierwszy światowy zakaz spożywania marihuany wprowadzono w 1925 roku, a potem było już tylko gorzej. Kiedy USA wprowadziły prohibicję, do walki z alkoholowym podziemiem oddelegowano tysiące policjantów, a potem prohibicję zniesiono i tym świetnie wyszkolonym agentom trzeba było dać jakieś zajęcie. No to padło na marihuanę. A histerię antymarihuanową rozpętał rasista Harry J. Anslinger, pierwszy szef Federalnego Biura Narkotykowego, który wierzył, że marihuana jest straszliwym złem, po którym czarnuchom wydaje się, że są równie dobrzy jak biali; że marihuanę zażywają tylko czarni, Latynosi, jazzmani; że zwiększa popęd seksualny i to dlatego białe kobiety oddają się czarnuchom. Powstały filmy propagandowe: człowiek zapala skręta, raz się zaciąga i już leci mordować swoją żonę.

Powiem pani, że jak ja idę przez mój park Krakowski i przechodzę obok grupy młodych ludzi, od których czuć piwem, to obchodzę ich szerokim łukiem. Ale jak czuję trawę, to śmiało wchodzę w środek i czasem zagaduję. Owszem, nadużywanie marihuany powoduje kłopoty z pamięcią, koncentracją, ale to stan krótkotrwały. Nie mówię o skrajnych przypadkach, ale ich jest mało. Mniej niż po alkoholu.

Słyszał pan o ludziach, którzy przemycają olej z marihuany do Polski?
– Znam nawet konkretne przypadki, ale w tej sprawie lepiej nie zdradzać szczegółów (czasem „przemytnicy” nie wiedzieli, że popełniają przestępstwo). Na problem zwrócono uwagę po aresztowaniu Jakuba Gajewskiego za wwiezienie do Polski prawie kilograma oleju dla jego chorych rodziców. Prokurator zażądał dla niego 15 lat więzienia!

Przemyt to bohaterstwo?
– Taki – owszem. Ale tu ważny jest kontekst. Bo czy bohaterem są ci, którzy zajmują się przemytem i nieźle na tym zarabiają, czy tylko te matki i dzieci, które wiedzą, co im grozi, jeżeli policja je złapie z marihuaną, a jednak ryzykują? Moim zdaniem te matki. Narzeczeni, dzieci i wnuki, które przemycają zakazane lekarstwo dla swoich umierających najbliższych, to bohaterowie. To naprawdę okrutne i bezduszne, żeby robić przestępcę z człowieka, który chce ratować ukochaną osobę.

A olej z marihuany leczy, proszę państwa, leczy! Nieszczęściem jest to, że nie mamy porządnej medycznej dokumentacji tych wszystkich przypadków, w których marihuana pomogła – uśmierzyła ból, zniosła skurcze albo zatrzymała rozwój choroby. Dlaczego nikt tego nie zrobił? Przecież z taką dokumentacją można iść i walczyć. Widziałem kiedyś notatki matki, taki dzienniczek leczenia – wpisywała godziny podania oleju, liczbę kropli... To mogłoby się przydać.

Dużo się mówi ostatnio o tym, że zastosowanie marihuany daje zaskakujące efekty w leczeniu uważanego za morderczą chorobę glejaka, pewnie za sprawą posła Tomasza Kality. On był leczony najlepszymi klasycznymi sposobami, ale nie otrzymał oleju konopnego. A może z nim miałby szansę przeczytać dziś naszą rozmowę?

Pan mówi, żeby nie dzielić marihuany na tę leczniczą i...?
– I rekreacyjną. Ten podział prowadzi do nadużyć i hamuje wprowadzanie marihuany do celów leczniczych. Po depenalizacji nie byłoby żadnych problemów. Potwierdzają to doświadczenia Hiszpanii, Portugalii, paru stanów USA. Nikt nie próbuje wsadzaniem do więzienia ograniczyć użycia nikotyny czy alkoholu, a przecież od nich uzależnić się łatwiej i znacznie łatwiej umrzeć: według WHO w roku 2011 tytoń zabił prawie 6 milionów ludzi, alkohol – 2,5 miliona, natomiast nie doniesiono o ani jednej śmierci po marihuanie. Młodzi ludzie sięgają po pierwsze piwo, normalny etap, ale aż 15 procent z nich zostanie potem alkoholikami; z marihuaną tak nie jest. Po alkoholu człowiek zbije żonę, zmaltretuje dzieci, a po marihuanie? Będzie przyjazny, radosny, a nawet kreatywny. Więc pytam: co złego w tym, że będzie można cieszyć się nią legalnie?

Kupując alkohol, nie popełniam przestępstwa, kupując marihuanę – tak. Są kary, jest stygmatyzacja, ludziom łamie się życie. To absurd. Wie pani, jak jest dziś w Portugalii? Tam można posiadać twarde narkotyki na własny użytek; i dziś dzieje się tak, że ludzie, którzy chcą wyjść z nałogu, zgłaszają się do poradni i dostają leczenie, ale nikt nie wpisuje ich do rządowego rejestru. U nas się wpisuje i może dlatego ludzie nie idą na leczenie – ze wstydu, strachu przed stygmatyzacją.

I jeszcze jeden argument za pełną legalizacją marihuany – klient jest pewny, że dostanie produkt dobry, nieskażony i bezpieczny.

Olej z marihuany leczy czy uśmierza ból?
– Jedno i drugie. Ale uśmierzanie bólu też jest leczeniem. Niedawno czytałem pracę sugerującą, że olej konopny może świetnie leczyć osteoporozę: stymuluje komórki, które budują kości, a hamuje aktywność tych, które kość niszczą. Wiemy, że palenie marihuany rozszerza oskrzela, naprawdę. I ludzie kiedyś o tym wiedzieli, nie było takiej narkofobicznej histerii.

Moja ciotka na przykład miała astmę sercową i jak czuła, że zbliża się atak, to paliła „ziółka”, po których było jej lepiej. Mam mówić, jakie to ziółka?

marihuana hamuje wzrost ciśnienia śródgałkowego, czyli leczy jaskrę. Jest uważana za skuteczną pomoc w stwardnieniu rozsianym i zapaleniach jelit (choroba Leśniewskiego- -Crohna). Świetnie sprawdza się w leczeniu padaczki lekoopornej. I tu powinienem wspomnieć o wspaniałym człowieku, doktorze Marku Bachańskim z Centrum Zdrowia Dziecka, który leczył swoich małych pacjentów preparatami konopi, za co został wyrzucony z pracy, a dyrekcja doniosła nań do prokuratora; no dla mnie to bohater! A równocześnie człowiek pełen empatii. Bo jak inaczej miał postąpić, kiedy widział dziecko, którymi ataki padaczkowe szarpały kilkadziesiąt razy dziennie? Miał nie leczyć, bo to marihuana? Przecież tylko ona pomagała. Nie zdążył dać wszystkim leku na czas, kilkoro stracił. Pytam więc: kto bierze za to odpowiedzialność?

Jak przekonać Polaków, że lecznicza marihuana jest dobra?
– Ludzie już się przekonują, powoli, ale jednak. Takie historie jak te o dzieciach doktora Bachańskiego, historia Doroty Gudaniec i jej syna Maksa, zmieniają podejście. Budzi się w narodzie inteligencja emocjonalna. Szkoda tylko, że nie w ministrze zdrowia. Mnie oburza jego zadufana pewność. Konstanty Radziwiłł mówi, że marihuana nie leczy i koniec. Że nie ma sensownych badań. No pewnie, że ich nie robiono. Wyobraża pani sobie, że badamy 1500 osób, każda z nich dostaje po trzy dawki dziennie przez cztery miesiące? To w sumie grubo ponad pół miliona działek! Jak niby to zorganizować? Kto miałby dostarczać marihuanę? Kto sponsorowałby te badania? One byłyby przede wszystkim nielegalne, czyż nie?

Wracając do pani pytania, jak przekonać Polaków. Ja bym kazał się zastanowić mamie nastolatka, który przychodzi do domu pijany w sztok i ona kładzie go do łóżka, a obok niego stawia miednicę, żeby dzieciak nie zapaskudził pościeli. Co ta mama robi? Uznaje, że to normalne. A gdyby ten syn przyszedł wesoły do domu i pachnący marihuanowym dymem, i poprosił o coś do zjedzenia, to ona zrobiłaby mu awanturę albo doniosła na policję. Bo ona woli, żeby się upił, niż zapalił jointa.

Pan lubi marihuanę, tak prywatnie?
– Ach, proszę pani, to fascynująca roślina, jest pełna paradoksów. Zacznijmy od tego, że konopi używa się w przemyśle papierniczym (na marginesie: 100 VIP-owskich egzemplarzy naszej – mojej i Marii Mazurek – książki o marihuanie jest wydrukowanych na papierze z konopi i ślicznie wygląda), w kosmetyce (doskonałe szampony), wyrabiamy z nich liny (jest na czym wieszać dilerów). A sama marihuana? Dużo się po niej mówi, dużo i często. Człowiek wędruje po różnych światach, wydaje mu się, że złapał istotę rzeczy. I dobrze. Dlatego dobrze, że człowiek powinien czasem oderwać się od rzeczywistości, żeby jakoś z nią sobie radzić. marihuana sprowadza na człowieka kreatywność. Ale tak do końca człowiek nie powinien w tę moc marihuany wierzyć. Kiedyś z grupą amerykańskich kolegów postanowiliśmy nagrać te nasze filozoficzne rozmowy toczone po użyciu marihuany.

Odkrycia warte Nagrody Nobla?
– No cóż, nie dało się słuchać tego bełkotu. Doszliśmy jedynie do odkrywczego wniosku, że śmierć jest końcem wszystkiego.


Prof. Jerzy Vetulani

– psychofarmakolog, neurobiolog, biochemik, profesor nauk przyrodniczych, członek Polskiej Akademii Nauk, Polskiej Akademii Umiejętności i Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Jest członkiem honorowym Indian Academy of Neurosciences, ma doktoraty honoris causa Śląskiego Uniwersytetu Medycznego i Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Zwolennik legalizacji marihuany i ogólnej depenalizacji narkotyków. Mieszka w Krakowie
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Groźne dla zdrowia suplementy na rynku. Ale państwo nie ujawnia ich nazwy
Ireneusz Sudak

[ external image ]

Po badaniu kilkudziesięciu próbek suplementów diety NIK stwierdził bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia konsumentów. Prezes NIK zawiadomił prokuraturę, ale produkty ciągle są na rynku. W dodatku organy państwa nie chcą ujawnić ich nazwy.

Najwyższa Izba Kontroli https://www.nik.gov.pl/plik/id,12749,vp,15155.pdf opublikowała raport o rynku suplementów diety w Polsce. W tym celu inspektorzy NIK wybrali się do sklepu i kupili losowo wybrane opakowania suplementów diety i wysłali je do badań. To, co znaleźli tam laboranci, mrozi krew w żyłach.

1,65 mln kapsułek trafiło do klientów


W 4 na 11 badanych próbkach probiotyków stwierdzono obecność szkodliwych szczepów drobnoustrojów. A w jednej obecność bakterii kałowych.

NIK poinformował Głównego Inspektora Sanitarnego o stwierdzeniu bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia konsumentów i ten wycofał szkodliwą partię suplementów ze sklepu. Jednak 165 tys. opakowań, czyli 1,65 mln kapsułek zostało sprzedanych. Służby nie mają sygnałów o problemach zdrowotnych klientów.

NIK skierował do prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry zawiadomienie ws. popełnienia czynu polegającego na wprowadzeniu do obrotu zafałszowanego suplementu diety, szkodliwego dla zdrowia lub życia człowieka. Na jakim etapie jest postępowanie? Czekamy na odpowiedź w tej sprawie.

Zwróciliśmy się do NIK i biura prasowego prokuratora generalnego o ujawnienie nazwy produktów, w których wykryto nieprawidłowości. Na razie bez odpowiedzi. W swoim raporcie NIK posługuje się skrótami, np. suplement diety M. czy D-L.

Składniki rakotwórcze i alergeny


W innej próbce badanej na zlecenie NIK, tym razem środka na odchudzanie, wykryto stymulanty podobne do amfetaminy. Produkt ciągle jest do kupienia. – NIK podkreśla szczególną wagę sytuacji, ponieważ ten konkretny suplement zawierał składniki niebezpieczne dla ludzi (m.in. Acacia Rigidula), środek wymieniony w ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii.

W sumie z wybranych do kontroli 45 suplementów diety, które nie powinny być wprowadzone do obrotu z uwagi na zawartość niedozwolonych składników, aż 38 w czasie prowadzenia badań kontrolnych przez NIK znajdowało się w sprzedaży (sprawdzono sprzedaż internetową).

Produkty te zawierały składniki mogące wykazywać właściwości alergenne i rakotwórcze, powodować zakażenia dróg oddechowych i moczowych, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, przyczyniać się do powstawania ropni, zapalenia wsierdzia, osierdzia, czasami zatruć pokarmowych.

NIK podkreśla, że skala jego badań była nieduża, a mimo to wykryto mnóstwo nieprawidłowości. Może to sugerować, że gdyby przeprowadzono drobiazgową i liczoną w tysiącach próbek kontrolę, wyniki byłyby jeszcze gorsze. – Postawa państwa ws. suplementów diety jest bierna – stwierdza NIK.

Wnioski pokontrolne NIK są często zbieżne z postulatami zgłaszanymi przez KRSiO, szczególnie w przedmiocie wzmocnienia osobowego inspekcji sanitarnej, kwestii procedury notyfikacji, stworzenia rejestru wycofań suplementów diety czy długości trwania postępowania wyjaśniającego - mówi nam Katarzyna Suchoszek-Łukaniuk, prezesa Zarządu Krajowej Rady Suplementów i Odżywek.

- Podczas konferencji prasowej NIK wielokrotnie używał ogólników jak również wskazywał na działanie szarej strefy mieszając ją z legalnie działającymi przedsiębiorstwami. Takie generalne podejście budzi strach u konsumentów. Uczciwi producenci gwarantują wysoką jakość i bezpieczeństwo oferowanych produktów poprzez zachowanie dobrych praktyk w produkcji, procedury kontrolne i wdrożone systemy zapewnienia bezpieczeństwa żywności. Należy podkreślić, iż wprowadzanie produktów szkodliwych dla zdrowia jest niedozwolone a producent takich specyfików odpowiada nie tylko finansowo ale i karnie - dodaje Katarzyna Suchoszek-Łukaniuk.

Każdy może zostać suplemenciarzem

W 2015 r. Polacy wydali na suplementy diety 3,5 mld zł, kupując blisko 190 mln opakowań. Statystyczny Polak nabył więc sześć opakowań suplementów diety, wydając na nie ok. 100 zł.

A popyt rośnie. Ubiegły rok był rekordowy, jeśli chodzi o liczbę nowych suplementów diety na rynku. Wprowadzono ich 7,4 tys. przy średniej z poprzednich lat nie przekraczającej 4 tys.

Produkcja suplementów diety jest banalnie prosta i zyskowna. Wystarczy trochę miejsca w garażu, by postawić maszynę do napełniania kapsułek (za kilka-kilkanaście tysięcy złotych), kupić puste kapsułki i wkład do nich – magnez pod postacią proszku (cytrynian albo chlorek magnezu, np. 25 zł za 1 kg) i „cudotwórcze” zioła w postaci suszu: borówka czernica, dziurawiec, dzika róża w cenie od kilku do kilkunastu złotych za 100 g. Potem zgłaszamy swój produkt GIS, który tylko odnotowuje wniosek, ale nie może kontrolować produkcji, i ruszamy pełną parą z produkcją.

Reklama stoi na lekach i suplementach


NIK punktuje, że na tak dynamiczny rozwój rynku suplementów diety wpływ ma ich reklama. Z danych Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji wynika, iż od 1997 r. do 2015 r. liczba reklam z sektora produktów zdrowotnych i leków (w tym suplementów diety) wzrosła blisko dwudziestokrotnie, podczas gdy ogólna liczba reklam tylko trzykrotnie.

Sektor farmaceutyczny jest największym reklamodawcą. Firma Aflofarm wydaje w Polsce najwięcej na reklamę. W ubiegłych latach według różnych szacunków mogło to być 800 mln zł rocznie (gdy weźmiemy pod uwagę ceny reklam bez rabatów), ale w rzeczywistości, z uwzględnieniem rabatów mogłoby to być ponad 200 mln zł.

Według opublikowanego w czwartek raportu firmy Codemedia w pierwszej czwórce najbardziej aktywnych firm pod względem reklam w telewizji aż trzy to koncerny farmaceutyczne: Aflofarm, Polpharma i US Pharmacia.

- Na szczególną uwagę zasługuje ofensywa komunikacyjna innych niż Aflofarm producentów farmaceutycznych – gdyby nie Procter & Gamble, okupowaliby całe podium. Może to być pokłosie zapowiedzi ewentualnych ograniczeń w możliwości reklamowania tych produktów – producenci chcą zbudować silną pozycję wyjściową swoich marek – mówi Bartosz Zientek z Codemedia.

PiS sugerował kiedyś, że mógłby wprowadzić zakaz ograniczenia reklamy suplementów diety i wycofać te produkty z aptek.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Brała 31 różnych "witaminek" i wylądowała u lekarza. Cudowne właściwości suplementów to ściema?
Ireneusz Sudak

https://infogr.am/na_co_najczesciej_sie ... suplementy

Czy witaminy reklamowane w telewizji są rzeczywiście warte swej ceny? W ubiegłym roku na suplementy diety wydaliśmy rekordowe 3 mld zł. Na suplementy, czyli... co?

Pani Teresa to osoba w kwiecie wieku. Ma trzydzieści kilka lat, nigdy nie chorowała - okaz zdrowia. Ale od jakiegoś czasu pobolewał ją brzuch, więc poszła do lekarza. Diagnoza okazała się banalnie prosta: trzeba odstawić suplementy diety. Pani Teresa brała 31 różnych "witaminek": na odchudzanie, trawienie, stres, uspokojenie, stawy, włosy, paznokcie. W sumie ponad 70 tabletek dziennie. - Wierzyła, że wszystkie te środki poprawią jej zdrowie. Prosiłam, żeby je odstawiła, ale ona uważała, że to jest zamach na jej zdrowie - mówi prof. Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska, kierownik zakładu Farmacji Klinicznej i Opieki Farmaceutycznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Co roku rośnie sprzedaż leków i suplementów diety. W ubiegłym roku Polacy ustanowili dwa rekordy: kupili leki za 27 mld zł i suplementy za prawie 3 mld zł. Kupujemy tabletki bez opamiętania, często na zapas, bo zachęcają nas do tego reklamy. Ostatnio sieć drogerii Rossmann zaczęła reklamować suplementy diety na stawy, trawienie, stres i... sierść. Tak, chodzi o suplementy dla czworonogów.

W domowych apteczkach rośnie góra napoczętych leków, które z czasem gniją i nadają się tylko do wyrzucenia. Jak racjonalnie wydawać pieniądze na farmaceutyki? Czy jeśli mam do wyboru paracetamol za 5 czy 10 zł, to warto brać ten droższy? Kupić aspirynę bayerowską czy polopirynę?

Jak wyprodukować witaminkę?

Porządki w apteczce należy zacząć od suplementów diety. W większości przypadków ich cudowne właściwości to ściema.

Wyobraźmy sobie ambitnego przedsiębiorcę, który ma kilkaset tysięcy złotych do zainwestowania. Na owego przedsiębiorcę spływa olśnienie - wymyślę coś innowacyjnego: skoro tabletki tak dobrze się sprzedają, będę sprzedawał suplement na bolące po treningu mięśnie! Biznesmen kupuje w hurtowni 10 tys. żelatynowych kapsułek za 400 zł, magnez pod postacią proszku (cytrynian albo chlorek magnezu, np. 25 zł za kg) i zioła w postaci suszu: do wyboru, do koloru, może być borówka czernica, dziurawiec, dzika róża (kilka, kilkanaście złotych za 100 g).

W domowym zaciszu napełnia kapsułki, pakuje w blistry, żeby wyglądały jak lekarstwa (gdy ma większy budżet, może kupić na Allegro maszynę do robienia tabletek za kilkanaście tysięcy złotych), wkłada wszystko w ładne opakowanie, żeby owe dropsy wyglądały jak prawdziwe leki, i wymyśla chwytliwą nazwę, ot choćby Active Plus Mięśnie. Cena opakowania? 15 zł. Koszt produkcji kilka złotych. Gdy ma trochę więcej pieniędzy, inwestuje w reklamę. Efekt murowany- wielkomiejska klasa średnia biegnie do apteki po nowy regeneracyjny preparat. Przesada?

Tak właśnie powstaje wiele suplementów diety. W sumie w Polsce działa prawie 160 producentów suplementów i ponad pół tysiąca hurtowni. Nad ich wprowadzaniem do obrotu nie ma prawie żadnej kontroli, bo o ile leki podlegają procesowi rejestracji, wieloletnim badaniom, eksperymentom, w opakowaniu są ulotki z informacją o działaniach niepożądanych itp., o tyle producent suplementu diety wysyła jedynie przez internet zgłoszenie do Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego i po sprawie. Produkcja może iść pełną parą.

Tą drogą do Głównego Inspektoratu Sanitarnego wpływa miesięcznie 300-500 powiadomień o wprowadzeniu do sprzedaży suplementów diety. W ubiegłym roku GIS zanotował rekordową liczbę 4,3 tys. takich powiadomień! Oznacza to, że w Polsce można już "wybierać" spośród 25 tys. suplementów diety. W pierwszej lidze jest ok. 800 marek suplementów, które dostępne są niemal w każdej aptece i to one generują 80 proc. sprzedaży suplementów w Polsce.

- W skrajnych wypadkach suplementy są produkowane metodą chałupniczą. Znam przypadek, że do drażowania, czyli pokrywania tabletek warstwą wierzchnią, służyła postawiona w stodole betoniarka - mówi dr Marek Jędrzejczak, wiceprezes Naczelnej Rady Aptekarskiej.

Dwa problemy z suplementami

Zgodnie z definicją suplementy to środki spożywcze, uzupełnienie codziennej diety. Z ich spożywaniem wiążą się dwa rodzaje ryzyka. Pierwsze jest takie, że trafimy na podróbki lub produkt zanieczyszczony. Główny Inspektorat Sanitarny przeprowadził w zeszłym roku kilkaset kontroli. Z różnych powodów zakwestionowano 6 proc. próbek. Szczególnym nadzorem sanepid objął środki na odchudzanie i na potencję. Co w nich znaleziono? Okazało się, że były to substancje podobne do amfetaminy, czyli narkotyku, i sildenafilu. Sildenafil to nic innego jak viagra.

Drugi rodzaj ryzyka związany z suplementami to przeświadczenie, że skoro są to preparaty naturalne, odżywcze, to ich stosowanie nie jest szkodliwe dla zdrowia. Znów nieprawda. - Suplementy zawierają między innymi talk, barwniki i cynk jako substancje pomocnicze. Część z nich kumuluje się w organizmie i ma działanie toksyczne. Składniki suplementów wchodzą w interakcje z lekami, mogą szkodzić zdrowiu - mówi Marek Jędrzejczak.

- O tym, czy dany produkt jest lekiem czy suplementem diety, często decyduje dawka. Czasami wystarczy ją obniżyć, aby lek stał się suplementem diety, co oznacza, że może być szeroko reklamowany. Ale jest też inna droga. Decyzja, aby lek stał się suplementem, wiąże się nierzadko z tym, że działanie tych składników na dane schorzenie okazuje się minimalne. Lekarze o tym wiedzą i bardzo rzadko zalecają przyjmowanie tych substancji, więc ich sprzedaż jest niewielka. Wystarczy lek przemianować na suplement diety oraz wesprzeć sprytną kampanią reklamową, a jego sprzedaż będzie biła znowu rekordy - mówi prof. Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska.

Zdaniem ekspertów definicja suplementów diety powinna zostać ograniczona do tego, że są to witaminy, lub minerały i powinno się wykreślić dodany w 2006 roku fragment o tym, że suplement to także substancja wykazujących efekt fizjologiczny. - Biorąc pod uwagę obowiązujące przepisy prawa żywnościowego, a w szczególności przepisy wspólnotowe, na nie ma możliwości ograniczania definicji suplementu diety jedynie do witamin i składników mineralnych - mówi Krzysztof Bąk, rzecznik Ministerstwa Zdrowia.

Walka z reklamami

Ze skargi do Komisji Etyki Reklamy:- Jestem oburzona reklamą Braveranu. Treść reklamy jest absolutnie nieadekwatna do tej pory emisji i wieku potencjalnych odbiorców m.in. następującej treści: "należy użyć na godzinę przed stosunkiem". Przed telewizorem była ze mną 6-letnia córka, czekałyśmy na prognozę pogody. Domagam się wycofania tego rodzaju spotów z pory emisji przed godz. 23.00.

Odpowiedź producenta. firmy Aflofarm: Nie ma prawnych ograniczeń co do używania stówa "stosunek". Ta część życia ludzi nie może być pomijana. Podkreślamy także, iż słowo "stosunek", które wzbudza emocje u Skarżących, jest używane także w programach informacyjnych, edukacyjnych, zarówno telewizyjnych jak i radiowych i może zostać wypowiedziane i usłyszane nie tylko w reklamie. Treści te są realizowane w klasach V-VI szkoły podstawowej, w szkołach gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych.

To tylko próbka. Niemal każda reklama leku i suplementu jest oprotestowana przez widzów. Firmy tłumaczą się w kuriozalny sposób. Np. według nich to, że suplement zwalcza bakterie, nie świadczy o działaniu leczniczym, bo "występowanie w organizmie bakterii nie musi świadczyć o stanie choroby".

O tym, czy reklama jest wprowadza w błąd, narusza podstawowe wartości społeczne czy też zagrażają uczciwej konkurencji decyduje Komisja Etyki Reklamy, w skład, której wchodzą przedstawiciele... reklamodawców, agencje reklamowe i media. W ubiegłym roku było 39 skarg na leki i suplementy diety. W 13 przypadkach Komisja uznała skargi za zasadne, 16 skarg zostało oddalonych, 10 skarg nie było rozpatrywanych z powodów formalnych (np. zarzuty nie mieściły się w zakresie Kodeksu Etyki Reklamy lub wykraczały poza kompetencje Komisji).

Firmy farmaceutyczne są drugim co do wielkości reklamodawcą w Polsce - reklamują się przede wszystkim w telewizji. Według firmy Starlink koncerny wydają na reklamę więcej niż banki czy telekomy. W ubiegłym roku było to rekordowa kwota 871 mln zł, czyli o 9 proc. więcej. Nic dziwnego, skoro reklama jest dźwignią handlu: kampanie reklamowe zwiększają sprzedaż promowanych substancji. - Wiele osób opisuje w aptece reklamę, a nazwy produktu nie pamięta - mówi Agnieszka Skonieczna, analityk w firmie PMR, która bada rynek farmaceutyczny.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Truciciele z Rzymu, czyli jak rozpętano pierwszą wojnę biologiczną i chemiczną
Marta Landau

Starożytny napalm i koktajle Mołotowa znane były już w antyku


Wyszli na ulice o świcie. Pod płaszczami ukryli igły zanurzone wcześniej w rojących się od bakterii wydzielinach chorych. Igłami kłuli niewinnych przechodniów. Epidemia, która wybuchła z ich powodu, była jedną z największych, jakie kiedykolwiek nawiedziły miasto.

Pod koniec lat 80. krążyły pogłoski o spisku chorych na AIDS, którzy igłami z krwią chcieli zarazić zdrową ludność Nowego Jorku i Londynu. Opisana historia wydarzyła się jednak w Rzymie za panowania cesarza Domicjana, a wybuch epidemii, prawdopodobnie czarnej ospy, opisał sto lat później historyk rzymski Kasjusz Dion. Nie wiemy, czy opierał się na faktach, czy jedynie na plotkach. Wiadomo jednak, że plotki spowodowały w Rzymie panikę, która pomogła w obaleniu cesarza. Po zamachu 11 września 2001 roku panikę wywołały pogłoski o białym proszku znajdowanym w listach.

Płonące świnie

Wszystko już było. Napalm, potworny wynalazek zastosowany w Wietnamie? Starocie - Bizantyjczycy znali go już w 300 roku n.e., tyle że koło XIII wieku receptura gdzieś się zapodziała. A sztucznie wywołana epidemia wąglika? Przeżytek - potrafili to już Hetyci w XIII wieku p.n.e. Kule dum-dum? Też nie ma się czym chwalić, już Scytowie w V wieku p.n.e. produkowali podobne pociski. Koktajle Mołotowa stosowali Rzymianie. A broń przyszłości, którą pokazano w ostatnim "Bondzie" - potężne zwierciadło satelitarne skupiające promienie słoneczne w słup ognia, który pali wszystko po drodze? Archimedes nie potrzebował satelity, żeby w II wieku p.n.e. spalić na popiół okręty Marcellusa, wystarczyli mu żołnierze z wypolerowanymi tarczami.

Obraz starożytnej wojny, jaki nosimy w głowach, to mocno wyidealizowane pojedynki "jeden na jednego" bohaterów spod Troi, heroiczna obrona Termopil i biegacz spod Maratonu. Tymczasem starożytni wodzowie znali i stosowali zasadę "cel uświęca środki". Im bardziej pomysłowa broń, tym większa szansa wygranej przez zaskoczenie. Każdy słyszał o słoniach bojowych Hannibala, ale nie o mieszkańcach Megary, którzy w 270 roku p.n.e. wypuścili przeciw słoniom płonące świnie; kwik przerażonych zwierząt spłoszył słonie, które stratowały własny obóz.

Śmiertelny oddech

Według Encyklopedii PWN broń biologiczną po raz pierwszy zastosowali w 1736 roku Brytyjczycy, zakażając zarazkami ospy Indian w Nowej Szkocji. Tymczasem już Rzymianie mieli określenie pertilentia manu facta - epidemia spowodowana przez ludzi, ale to nawet nie oni wymyślili wojnę biologiczną. Przypuszczalnie najwcześniej wpadli na ten pomysł Hetyci, mieszkańcy środkowej Anatolii, między XV a XIII wiekiem p.n.e. W poszukiwaniu nowych sposobów pozbycia się wrogów sekretnie transportowali na terytorium nieprzyjaciela grupę zwierząt i kobiet zarażonych ospą, tyfusem lub chorobami wenerycznymi. Oryginalną metodę wojny biologicznej opisuje też jedna z legend o Aleksandrze Wielkim. Król Indii wysłał zdobywcy piękną dziewczynę karmioną truciznami tak długo, aż jej dotyk, ugryzienie, a nawet oddech stały się śmiertelne. A w XV wieku Hiszpanie walczący z Francuzami podsyłali tym ostatnim piękne prostytutki zarażone ospą i chorobami wenerycznymi.

Ani Hetyci, ani kilkaset lat później Rzymianie nie mieli oczywiście pojęcia, jak dokładnie działają mechanizmy szerzenia się epidemii. Potrafili jednak zaobserwować, że można zarazić się przez kontakt z ciałami chorych, zmarłych albo z ich ubraniami.

W XVIII wieku p.n.e. władcy Mari w Mezopotamii zastosowali najstarszy na świecie przypadek kwarantanny i zakazali ludziom z zarażonego miasta podróżować w obawie przed rozszerzeniem się choroby. Kautilya, autor indyjskiego traktatu "Arthashastra" z IV wieku p.n.e., opisał cztery sposoby szerzenia trądu - według jednego z nich należało przez tydzień trzymać ziarno w paszczy białej kobry albo jaszczurki, a następnie wymieszać je z krowim łajnem oraz jajami papugi i kukułki. Kautilya nie wyjaśnia jednak, co dalej trzeba było zrobić z tą potwornie cuchnącą mieszaniną, bo żaden wróg na pewno nie dałby się nią dobrowolnie posmarować.

W czasie II wojny światowej Japończycy, łamiąc postanowienia protokołu genewskiego z 1925 roku, wywołali epidemię dżumy w chińskim mieście Ningbo, gdzie rozrzucili zarażone pchły. Opis tajemniczej epidemii podobnej do dżumy znajdujemy w Biblii. Po zdobyciu Arki Przymierza i przeniesieniu jej do miasta Filistyni zaczęli masowo umierać na chorobę objawiającą się obrzękiem gruczołów krokowych. Filistyni uznali to za karę Jahwe, być może jednak Arka - drewniana skrzynia dość udatnie przedstawiona na pierwszym filmie z Indianą Jonesem - zawierała bakterionośne substancje, na przykład ubrania chorych. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zarażeni byli eskortujący ją Filistyni. Tradycja biblijna podkreśla, że sami Żydzi nigdy nie dotykali Arki, zaś jedyny, który to zrobił, niejaki Uzzah, natychmiast zmarł.

Zatrute strzały

W starożytności, podobnie jak dzisiaj, istniał podział broni na konwencjonalną i inną. Jednak kryteria tego podziału nie do końca odpowiadają naszym. Bronią konwencjonalną były włócznie i miecze, a także machiny oblężnicze: wieże i tarany. Już jednak wszelkiego rodzaju broń dalekosiężną, strzały, pociski z procy i katapult, uważano za moralnie wątpliwą, ponieważ strzelający nie wystawiali się bezpośrednio na niebezpieczeństwo. Strzały nasączane trucizną były powszechnie potępiane. Za ich pomocą najmarniejszy strzelec (wystarczyło przecież tylko draśnięcie) mógł pokonać najdzielniejszego wojownika.

"Prawa Manu", indyjski traktat o sztuce wojennej spisany ok. 150 roku n.e., również zakazuje używania zatrutych strzał. Ale ten sam tekst zaleca królom prowadzącym wojnę, żeby "nieustannie psuli trawę i wodę" podczas oblegania wroga. Inny traktat indyjski, "Arthashastra", podaje konkretne przepisy sporządzania trucizn. Według tej samej zasady działał dr Shiro Ishii, szef japońskiego programu wojny biologicznej podczas II wojny światowej - jeśli jakaś broń jest tak śmiercionośna, że jest zakazana, warto ją mieć w arsenale.

Historyk grecki Herodot pisał w V wieku p.n.e. o Scytach z północy, że pili wino z czaszek pokonanych wrogów, wyrabiali kołczany ze skóry ściągniętej z rąk zabitych razem z dłonią i paznokciami, a ich strzały zawsze trafiały do celu, nawet wypuszczone przez jeźdźca siedzącego tyłem na galopującym koniu. Słynna w starożytności trucizna scythicon, której Scytowie używali do zatruwania strzał, była mieszaniną jadu żmij, ich rozłożonych ciał, ludzkiej krwi i ekskrementów. Smród mikstury był straszliwy, co potwierdza Strabon, geograf grecki, który żył na przełomie er: "Nawet ludzie, którzy nie zostali trafieni zatrutymi pociskami, cierpieli z powodu straszliwego odoru". Nikt nie wspomina, jak reagowali nań sami strzelcy, którzy musieli te śmierdzące strzały nosić na własnych plecach.

Steffen Berg, lekarz kryminolog, opisał, co dzieje się z człowiekiem trafionym strzałą zatrutą scythiconem. Najpierw działa jad węża: rana ocieka czarną krwią, pojawia się nekroza, puchną nogi i ręce, ofiara wymiotuje i odczuwa potworny ból, po czym następują konwulsje, szok i śmierć. Jeśliby jednak komuś jakimś cudem udało się przeżyć, w ciągu dnia czy dwóch rozwija się gangrena wywołana przez bakterie z ekskrementów i krwi.

Scytowie dodatkowo wyposażali pociski w haczyki i wypustki, które zaczepiały się o wnętrzności i utrudniały wyciągnięcie strzały z rany. Strzały z haczykami nasączone trucizną były więc prototypem kul dum-dum, gdyby ładować je mieszaniną prochu i biotoksyn.

Sok w wodzie

Nie tylko jad węża przydatny był do zatruwania pocisków. Pod koniec V wieku p.n.e. grecki lekarz Ktezjasz opisał truciznę uzyskiwaną z ekskrementów malutkiego ptaszka pomarańczowej barwy, zwanego dikairon. Śladowe ilości tej substancji przynosiły śmierć w ciągu kilku godzin. Do dziś nie wiadomo, co to był za ptaszek ani też czy na pewno o ptaka chodzi. W 1980 roku prowadzono badania nad toksycznymi właściwościami żarlinka, drapieżnego latającego żuka z rodziny kusakowatych (Staphylinidae), który występuje także w północnych Indiach. Żarlinki zamieszkują niekiedy ptasie gniazda - wystarczający powód, aby pomylić je z ptakami. Ich wnętrzności zawierają jedną z najsilniejszych toksyn zwierzęcych na świecie, która po połknięciu albo w obiegu krwi (jak po trafieniu strzałą) działa szybciej niż jad kobry.

W starożytności używano też chętnie toksyn roślinnych: ciemiernika (Helleborus orientalis), ciemiężycy (Veratrum) lub tojadu mocnego (Aconitum napellus). Zażyte w małych dozach powodowały kichanie i pęcherze na skórze, w większych ilościach wywoływały ciężkie wymioty, biegunkę, skurcze mięśni, delirium, konwulsje, duszności i ostatecznie atak serca.

Rośliny sprawdzały się zwłaszcza jako środek do zatruwania źródeł wody. W 590 roku p.n.e. liga miast greckich pod przywództwem Aten zaatakowała Kirrhę, której mieszkańcy przywłaszczyli sobie święte ziemie Apolla i prześladowali pielgrzymów udających się do wyroczni w Delfach. Oblegający miasto przecięli rury wodociągowe i domieszali do wody sok z ciemiernika. Mieszkańcy, nagle zaatakowani przez potworne wymioty i biegunkę, nie mieli siły bronić miasta.

Kiedy było już po wszystkim, Grecy uchwalili zgodnie zakaz stosowania trucizn w wojnie... przeciw innym Grekom. W 1925 roku konwencja genewska zakazała stosowania gazów bojowych również dopiero po śmierci tysięcy żołnierzy w okopach I wojny światowej.

Miodowe szaleństwo

Armia grecka dowodzona przez Ksenofonta po nieudanej wyprawie na wschód powracała do Hellady przez Kolchidę w dzisiejszej Gruzji. Wygłodzeni żołnierze zrabowali po drodze ule, niestrzeżone przez nikogo w bogatym kraju, gdzie była obfitość jedzenia. Po zjedzeniu miodu Grecy zachowywali się jak szaleńcy, po czym tracili przytomność. Niektórzy zmarli; ci, którzy przeżyli, byli tak osłabieni, że przez kilka dni nie mogli stanąć na nogi. Toksyczny miód pochodził z kwiatów rododendronu. Do dzisiaj taki miód wytwarzany jest w północnej Turcji i w rejonie Kaukazu. Dodawany w maleńkich ilościach do alkoholu daje przyjemnego "kopa". Żołnierze Ksenofonta padli ofiarą sabotażu biologicznego, często stosowanego w starożytności.

W 1972 roku ratyfikowano nową konwencję o zakazie używania broni biologicznej, która zobowiązywała państwa-sygnatariuszy do zaprzestania badań naukowych w tej dziedzinie. Starożytni Grecy i Rzymianie uważali biosabotaż za godny sposób walki, jako że wymagał niemałej pomysłowości, a tę w starożytności ceniono nade wszystko.

Prostszą, ale równie skuteczną metodę sabotażu biologicznego zastosował kartagiński wódz Hannibal w III wieku p.n.e., podczas ataku na Italię. W okolicy nie było drewna na opał, Hannibal wiedział zaś, że rzymscy żołnierze dostają bardzo małe racje mięsa. Pozwolił więc Rzymianom zdobyć obóz pełen bydła. Wygłodzeni żołnierze objedli się ciężkostrawnym surowym mięsem, dostali niestrawności i Kartagińczycy wycięli ich prawie do nogi.

Paląca suknia


W marcu 1995 roku japońska sekta wypuściła w tokijskim metrze gaz trujący sarin; kilkanaście osób zginęło, ponad 6000 zostało rannych. W starożytności znano głównie jedno zastosowanie substancji chemicznych w wojnie - ogień. W scenie walki legionów rzymskich z Germanami otwierającej film "Gladiator" katapulty wyrzucają w środek barbarzyńskiej hordy odpowiednik koktajli Mołotowa - dzbany wypełnione płonącą substancją, od których zajmuje się ogniem cały las. Zawartość dzbanów to najpewniej mieszanina żywicy, siarki i wapna gaszonego, najbardziej popularna mieszanka zapalna w czasach rzymskich. Ale stosowano też bardziej pomysłowe substancje.

Czarodziejka Medea miała powody, żeby nienawidzić swojej rywalki - Glauke była młodsza, ładniejsza i to z nią zdecydował się ożenić wieloletni kochanek Medei Jazon. Medea podarowała więc młodej narzeczonej suknię ślubną, która po założeniu stanęła w płomieniach, przywarła do ciała, spaliła je do kości i nie dała się ugasić wodą. Niewykluczone, że Medea namoczyła suknię w wapnie gaszonym, używanym na budowach jako zaprawa, a w kiepskich kryminałach - do rozpuszczania zwłok. Wapno gaszone w zetknięciu z wodą podgrzewa się do bardzo wysokiej temperatury. Teofrast, filozof z IV wieku p.n.e., opisuje, że statki transportujące nowe togi wybielane wapnem gaszonym i siarką stawały czasem w płomieniach, kiedy woda chlapnęła na materiał.

W starożytności znano jednak bardziej skomplikowane substancje zapalające się pod wpływem wody. Juliusz Afrykańczyk wymyślił w II wieku n.e. pastę z utartych drobno siarki, soli, żywicy, węgla drzewnego, asfaltu i wapna palonego. Mieszaninę trzeba było produkować podczas dnia i przechowywać w szczelnych pojemnikach z brązu, odpornych na wilgoć i ciepło. Nocą smarowano nią fortyfikacje i machiny oblężnicze wroga; poranna wilgoć i mgła powodowały samozapłon. Być może taki był skład pasty Medei, a pot Glauke podnieconej przymiarką sukni ślubnej dopełnił reszty.

Ogień grecki - broń ostateczna


Najstraszniejszą bronią, jaką dysponował świat starożytny, był ogień grecki, którego receptura zaginęła ok. XIII wieku. Według legendy aniołowie (ciekawe jacy) szepnęli przepis do ucha cesarza Konstantyna w 300 roku n.e. Za wynalazkiem stoją jednak stulecia eksperymentów z palnymi substancjami: naftą, siarką, wapnem gaszonym, żywicami i olejami. Ogień grecki stosowano podczas bitew morskich; po raz pierwszy do przełamania morskiego oblężenia Konstantynopola w 673 roku n.e. Wiadomo, że głównym składnikiem mikstury była specjalnie destylowana nafta. Wyrzucany pod ciśnieniem przez zmyślny system zaworów, który także został zapomniany, ogień grecki przywierał do ciał i do masztów okrętów i nie dawał się ugasić wodą. Statki płonęły jak zapałki, a ich załogi mogły jedynie wybierać między spaleniem i utopieniem, bo ogień grecki tworzył płonącą warstwę na powierzchni morza.

Ogień grecki był dla świata starożytnego bronią ostateczną. Dzisiaj możemy go porównać tylko do bomby atomowej. W 1139 roku drugi sobór laterański zdecydował, że jest to broń zbyt mordercza, by mogła być używana w Europie. Tymczasem współczesne państwa wciąż nie wprowadziły powszechnego zakazu używania broni jądrowej.

* Korzystałam m.in. z książki Adrienne Mayor "Greek Fire, Poison Arrows and Scorpion Bombs. Biological and Chemical Warfare in the Ancient World" wydanej w 2003 r. przez wydawnictwo Duckworth
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Listy do żony. Tom III (1932-1935), Witkiewicz, Stanisław Ignacy
Joanna Derkaczew

"Pani Jadwiga Witkiewicz, żona narkomana i gracza w ruletkę. Bracka 23 m. 42 Warszawa"
"Listy do żony. Tom III (1932-1935)" Stanisław Ignacy Witkiewicz, red. Janusz Degler, PIW, Warszawa

Ta rozbrajająco szczera formułka zamyka cykl 942 listów, pocztówek, notek i telegramów, jakie Stanisław Ignacy Witkiewicz napisał do Jadwigi Unrug-Witkiewiczowej między 1923 a 1935 rokiem.

"Narkoman i gracz w ruletkę" nieźle pasuje do wizerunku autora z końca tego okresu - na portretach klientów nadal zaznaczał on symbole środków, którymi się wspomagał lub które chwilowo odstawił (np.: NP4mN?7mNcof3t, czyli "nie paliłem 4 miesiące, nie piłem 7, bez kawy 3 tygodnie"), a w maju 1932 wydał nawet książkę o narkotykach ("nikotyna - alkohol - kokaina - peyotl - morfina - eter + Appendix"). Ale słowo "żona" nie oddaje całej prawdy. Witkacy, który konsekwentnie tytułował swoją żonę "Najdroższą Nineczką", mógłby równie dobrze napisać: Jadwiga - moja warszawska pełnomocniczka, korektorka, edytorka, konsultantka od spraw diety, finansów oraz jakości usług szwalniczych, transportowych i dentystycznych. Układ, jaki małżonkowie wypracowali po latach konfliktów i wzajemnych pretensji, na początku lat 30. ustabilizował się i wzmocnił. On przez większość roku przebywał w Zakopanem. Ona w Warszawie pilnowała kontaktów z wydawcami, redagowała rękopisy, zdobywała wszystko, czego w danej chwili potrzebował: od książek i pieniędzy po pidżamy i korek do termosu (przesłał jej nawet szczegółowy wykres wymarzonego korka). Radziła, wysyłała, dyscyplinowała. A Witkacy zamawiał, dziękował, kaprysił. I zwierzał się.

Trzeci tom "Listów do żony" zawiera m.in. opisy jego nieustających zerwań (tzw. szpryngli) i problemów z Czesią (Czesławą Oknińską-Korzeniowską, z którą romansował od 1929 r.). Przewija się w nich pomysł powrotu do pracy nad pewną porzuconą przed laty sztuczką: "Szewcami" ("Jest to gdzieś jeszcze u Ciebie?"). Witkacy barwnie relacjonuje też próby egzorcyzmowania przestojów twórczych za pomocą rozmaitych postów i kuracji. "...robię próby nad działaniem mięsa, bo depresja okropna. Dziś zacząłem znowu zimną wodę - robię, co mogę, jak widzisz, ale b. mało pomaga. Zdaje się, że straciłem talent". Drży nad losami Hauptwerku, czyli traktatu "Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie Istnienia". "Główniak" ukazuje się w końcu" w 1935 r. Witkacy spełni dzięki niemu marzenie życia i przebije się do grona "uznanych" filozofów.

Tymczasem zasypuje "Nineczkę" codziennymi listami, bazgrze fioletowym atramentem, spieszcza i przekręca wyrazy, buduje dziwaczne przekleństwa i słowotwory, zderza po kilka języków w jednym zdaniu, podpisuje się: "Twoje Witkasiątko, Mężuś, Dziubdziuś, Ciupeczek, Twój najoddańczy Hrabia Witkaczy, Duszek, Dech-Zapieralski, Twój B. nieszczęśliwy morganatyczny mąż". Stosuje skomplikowane szyfry, piętrzy aluzje. Czasem dopomina się przyjazdu Jadwigi, częściej jednak wysyła lakoniczne: "Pogoda wspaniała. Ciotki takie sobie. Poza tym dobrze".

"Listy do żony" to nie romantyczna korespondencja zakochanych, ale szalona kronika intymna Witkiewicza. Odsłoniętego, szczerego, piszącego z ufnością, oddaniem i nadzieją: "Nineczko, bądź dobra dla mnie. Całuję Cię bardzo. Twój St.".




Listy do żony, Witkiewicz, Stanisław, Ignacy - Recenzja Marka Radziwona

Marek Radziwon


Warto było czekać kilkadziesiąt lat, by poznać te niezwykłe listy Witkacego do żony Jadwigi. Może zmienią wciąż obowiązujący stereotyp artysty-szaleńca i kokainisty eksperymentatora?

Całość obejmująca 1258 listów z lat 1923-39 ukaże się w czterech tomach. Konieczne przypisy do wydanego właśnie pierwszego tomu zajęły niemal tyle miejsca, ile same epistoły. Te proporcje wiele mówią o skali przedsięwzięcia. Wyjaśnień wymagały setki skrótów, przezwisk, inicjałów i wątków, których dzisiejszy czytelnik nie zdołałby rozpoznać. Publikacji listów Witkacego do żony Jadwigi oczekiwano od co najmniej 30 lat. Ważne źródło historyczne jest też pełną dramatycznych zwrotów powieścią epistolarną z życia wziętą.

Listów jest dużo. Przede wszystkim dlatego, że już dwa lata po ślubie małżonkowie wybrali życie w separacji i oddaleniu. Witkacy oddawał się sztuce, intensywnemu życiu i nowym romansom, ale nadal dużo i często pisał do żony do Warszawy. Niekiedy nawet dwa listy dziennie, bo wciąż uważał ją za osobę najbliższą i potrzebował jej jako powiernika swoich spraw osobistych. "Listu od Ciebie nie było już 4 dni. Pewno zerwałaś ze mną stosunki" - pyta w pewnym momencie zaniepokojony.

"Możliwe, że jestem wariatem"


Listy Stanisława Ignacego do Jadwigi dotyczą przede wszystkim dramatycznych zwrotów w ich w sumie nieudanym związku oraz twórczych mocy i niemocy Witkacego - firmy portretowej, mąk, jakie przeżywał, pracując nad kolejnymi powieściami i dramatami, wątpliwych sukcesów albo definitywnych klap teatralnych.

Niewiele natomiast jest tu świata poza nimi. Nie ma niemal dyskusji o polityce, o publicznych polemikach i skandalach, o tych wszystkich zdarzeniach i zjawiskach, które rozpalały opinię w dwudziestoleciu międzywojennym.

Bogaty zbiór listów do żony może natomiast wpłynąć na pokutujący wciąż stereotyp Witkacego jako artysty-szaleńca zaszytego między góralami w Zakopanem, dziwaka strojącego głupie miny, niezrozumiałego utopisty, samotnika oderwanego od rzeczywistości, kokainisty-eksperymentatora - bo dają obraz o wiele bardziej złożony. "Możliwe, że jestem i byłem wariatem, ale nie chcę zamieniać tego na żadną przytomność" - to wprawdzie przyznaje sam Witkacy, ale pobrzmiewa w tym zdaniu nuta kokieterii.

"Wygodne stanowisko - nie rozumieć"


Bo Witkacy z tej korespondencji to same przeciwieństwa. Bywa infantylnym 40-letnim chłopcem i nieobliczalnym geniuszem-ekstrawagantem, człowiekiem chwiejnym, niepewnym i pełnym kompleksów, ale także twórcą pracowitym, dobrze zorganizowanym i oddanym sztuce, mężem apodyktycznym i egoistycznym, kiedy indziej czułym i delikatnym, czasem jest szczery, chociaż często nie ma pewności - może to tylko gra. Kpiny mieszają się tu z pretensjami wyrażanymi serio, te z kolei z inteligentnym poczuciem humoru, także wobec samego siebie.

Miał więc Witkiewicz z pewnością poczucie własnej wyjątkowości, z drugiej strony wciąż toczył boje z opadającymi go wątpliwościami. Ulegał np. kompleksom dotyczącym arystokratycznego pochodzenia Jadwigi: "kontemplacja zwiędłej trawki na stokach Gubałówki zastąpi Ci auto na Riwierze i tłum wybałwochwalczonych bubków? (Burbonów, Burbów, Burbal-kich i Bór-albo-nie-bór)" - pisał.

Przedślubny wybór obrączek zwalał na innych: czy był po prostu leniwy, miał wszystko w nosie, a może tylko niezaradny, poświęcał się wyższym sprawom i jednocześnie wciąż zmagał się z dzieckiem w sobie? "Mama sama coś napisze, ponieważ mówi, że ja nic nie rozumiem. Bardzo wygodne stanowisko - nie rozumieć. Doszedłem do 38 lat tą metodą" - przyznawał z mieszaniną sarkazmu i dumy.

"Chodzi mi o moralną atmosferę swobody"


Nieustanna walka sprzeczności - niedopasowania, braku miłości i jednocześnie potrzeby trwałego, intymnego kontaktu - jest więc stałą cechą tej korespondencji i bodaj jej najciekawszym rysem. Czy, przynajmniej na początku, Jadwiga była prawdziwą miłością Witkacego, czy może ślub, żona i cała ta nowa sytuacja były dla niego tylko nowymi i ważnymi doświadczeniami artystycznymi? Nie sposób stwierdzić.

W jednym z pierwszych listów do wówczas jeszcze narzeczonej pisał: "uspokoić mnie może tylko definitywne zakorkowanie życia przez małżeństwo z Tobą". Oryginalna zachęta.

W czerwcu 1925 r. nazywał ich małżeństwo oschle "dwuletnim eksperymentem". Ale w roku 1927 niemal każdy list zaczynał i kończył słowami: "jestem bardzo nieszczęśliwy i tęsknię bardzo za Tobą", "ach, Nineczko, żebyś wiedziała, jak Cię kocham i jak mi bez Ciebie źle", "jestem tak nieszczęśliwy bez Ciebie, że z trudnością powstrzymuję się, żeby nie płakać". I kiedy Jadwiga nie chciała, mimo jego licznych próśb, przyjechać z Warszawy do Zakopanego, pisał ostro: "Ty zdaje się myślisz, że jak dasz mi swobodę, to ja będę rżnął kurwy w Twoim łóżku. Mylisz się bardzo. Chodzi mi o moralną atmosferę swobody".

"Rozpacz Życiowa Maksymalna"


Bo Witkacy był przede wszystkim wierny artystycznemu powołaniu rozumianemu szerzej niż samo tylko malowanie i pisanie, także jako styl życia, i wszystkie inne, nawet najpoważniejsze zobowiązania rodzinne, starał się swojej sztuce podporządkowywać. Skoro życie było jakby częścią samej sztuki, to i w życiu potrzebował pełnej wolności, bo wolność jest zasadniczym warunkiem sztuki. O życiu właśnie i nastrojach, z jakimi się zmagał, regularnie pisał do Jadwigi tak: "w ogóle niewesoło jest", "w ogóle zaczyna być tak źle i nudno", "walczę z końcowym zniechęceniem do życia", "czeka mnie nędza, choroba i śmierć", "ledwo łażę, melancholia wściekła", "do Nudy Piekielnej dołączyła się Rozpacz Życiowa Maksymalna", po czym w kolejnych listach dziesiątki razy obiecywał poprawę, ale robił to w tej samej, równie malowniczej konwencji: "Rozpoczynam Nowe Życie na Wielką Skalę".

Witkacy wprowadził i utrwalił sugestywne pojęcie blagi, które służyło mu nie tylko w twórczości, ale także w prawdziwej egzystencji. Dzisiaj jego bogate listy do żony pełne pretensji, przeprosin, marzeń, próśb, planów, obietnic i dowodów łamania obietnic pomagają spojrzeć na Witkacego blagiera nieco inaczej - jak na żywego człowieka, pełnego rozmaitych słabości, zaniechań i niespełnionych tęsknot.



Stanisław Ignacy Witkiewicz "Listy do żony" 1923-27, przyg. do druku Anna Micińska, oprac. Janusz Degler, PIW, Warszawa
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Witkacy się ogolił i popełnił samobójstwo
Jacek Szczerba

W roku 1936 odkrył, że ma lęk wysokości. Ktoś mu poradził, że wyleczy go lot samolotem. Rozmowa z prof. Januszem Deglerem

W książce "Witkacego portret wielokrotny", którą pan właśnie wydał, Witkacy jawi się jako postać niezwykle tajemnicza. Choćby jego śmierć, której 70. rocznicę obchodzimy w piątek. Wiadomo, gdzie popełnił samobójstwo, wiadomo, gdzie go pochowano, ale wiadomo też, że na cmentarzu w Zakopanem zamiast niego leży w grobowcu rodzinnym jakaś młoda kobieta.

- To długa historia. Witkacy opuścił Warszawę we wtorek 5 września 1939 roku razem z Czesławą Oknińską-Korzeniowską, z którą od 1929 roku łączył go burzliwy romans. Prawdopodobnie 14 września dotarli do wsi Jeziory na Polesiu i zatrzymali się u jego przyjaciela z carskiego wojska - Walentego Ziemlańskiego.

Około południa 17 września radio podało wiadomość o wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie polskie. Następnego ranka Witkacy zdecydował, że popełnią razem samobójstwo. Powiedział: "To dziś".

Ogolił się i wyszli do pobliskiego lasu, gdzie znaleźli duży dąb. Pod nim Witkacy rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i cybalginy. Zawartość wypiła Czesława, on zaś zażył pastylki efedryny na pobudzenie krążenia krwi. Ona, zasypiając, widziała jeszcze, że Witkacy podcina sobie żyletką żyły, najpierw na przegubie lewej ręki, potem na prawej nodze, a ponieważ krew nie płynęła, przecina obie tętnice na szyi.

Czesława budzi się po jakimś czasie, ma torsje i ponownie traci przytomność. Odnajdują ich mieszkańcy Jezior wysłani na poszukiwanie przez Ziemlańskiego. Witkacego pochowano nazajutrz na małym prawosławnym cmentarzyku nad jeziorem. Nadal nieprzytomna Czesława nie mogła uczestniczyć w pogrzebie, ale brali w nim udział liczni mieszkańcy Jezior, żyjący jeszcze w latach 80. i 90., którzy dobrze zapamiętali to dramatyczne wydarzenie.

Co się później działo z Czesławą?

- Opuściła Jeziory 24 września, polecając miejscowemu kowalowi, aby na krzyżu postawionym na mogile Witkacego umieścił miedzianą tabliczkę z jego imionami i nazwiskiem oraz datą urodzin i śmierci.

Powróciła do Warszawy i zdała relację z tego, co się wydarzyło, przyjacielowi Witkacego - Mieczysławowi Choynowskiemu, który w 1985 roku opublikował ją w paryskiej "Kulturze".

Niedoszłe samobójstwo oraz pobyt w obozach koncentracyjnych, m.in. Ravensbrück i Mauthausen, do których została wywieziona po Powstaniu Warszawskim, odcisnęły piętno na jej psychice.

Po wojnie pracowała w Instytucie Wydawniczym PAX, gdzie była m.in. sekretarką dyrektorki Janiny Kolendo. Zmarła w grudniu 1975 roku. Niedługo przed śmiercią spisała swe wspomnienia z roku 1939, a pani Kolendo, za moją radą, opublikowała je w "Kierunkach".

Kiedy powstał pomysł sprowadzenia zwłok Witkacego?


- Już w 1946 roku zawiązał się komitet, który zamierzał pochować Witkacego na Pęksowym Brzyzku, starym cmentarzu w Zakopanem, gdzie są groby jego rodziców. Nie udało się do tego doprowadzić z powodów politycznych. Ekshumacja z terenów zaanektowanych dopiero co przez ZSRR wymagałaby zgody najwyższych władz. W połowie lat 70. podobne starania podjął Włodzimierz Ziemlański, któremu ojciec zlecił to na łożu śmierci. Ziemlański pisał w tej sprawie do różnych instytucji, ale spotykał się z milczeniem albo odmową.

Zwrócił się też do Jarosława Iwaszkiewicza, który w liście z maja 1979 roku zapewnił go, że "sprawa ta leży na sercu nie tylko mnie, ale całemu Związkowi Literatów Polskich", ale "natrafia ona jednak zawsze na przeszkody trudne do przezwyciężenia".

Istotną rolę w tej sprawie odegrali państwo Stefan i Maria Flukowscy, którzy po wojnie opiekowali się Jadwigą Witkiewiczową, schorowaną, pozbawioną mieszkania i środków do życia. Po jej śmierci (grudzień 1968) postarali się, by miejsce pochówku Witkacego zostało upamiętnione. Zwrócili się o pomoc do radzieckiego generała Samijła Molko, pochodzącego z Jezior, ale mieszkającego w Warszawie. Dzięki jego wstawiennictwu duży bazaltowy głaz położono w miejscu wskazanym przez żyjących świadków pogrzebu Witkacego.

Wyryto na nim napis w języku ukraińskim i polskim, podający zresztą błędnie, że urodził się on w Krakowie, a wiadomo, iż przyszedł na świat w Warszawie.

Dlaczego zatem, pomimo wieloletnich oporów, doszło do sławetnej ekshumacji z roku 1988?


- Była ona rezultatem porozumienia, które gen. Jaruzelski zawarł z Gorbaczowem wiosną 1987 roku, wedle którego Rosjanie zgodzili się na sprowadzenie do Polski szczątków króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, oddanie części księgozbioru Ossolińskich znajdującego się we Lwowie i na ekshumację Witkacego.

W Ministerstwie Kultury i Sztuki powołano specjalny zespół, ale zabrakło w nim badaczy Witkacego, przede wszystkim Anny Micińskiej, która, dobrze znając różne jego dolegliwości i choroby, mogła pomóc w identyfikacji zwłok.

Nie było też w tym zespole Włodzimierza Ziemlańskiego, świadka pogrzebu Witkacego. Ekipie, która wyjechała do Jezior, przewodniczył wiceminister Kazimierz Molek. Był w niej także pisarz Wojciech Żukrowski. Dopiero w ostatniej chwili włączono doń, na jego usilną prośbę, krewnego pisarza Macieja Witkiewicza i Stefana Okołowicza jako posiadacza największej kolekcji fotografii Witkacego.

Przy ekshumacji, przeprowadzonej 11 kwietnia 1988 roku, ze strony polskiej byli tylko dwaj urzędnicy konsularni i Sławomir Anioł z Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców. Ukrainę reprezentowali deputowani, urzędnicy, biegły sądowy i prokurator.

Odsunięto głaz i zaczęto kopać.

- Najpierw natrafiono na zwłoki niemowlęcia, co trochę zdeprymowało ekipę. Przesunięto się więc o pół metra i dokopano do szkieletu w dość dobrym stanie. Profesor antropologii z Kijowa stwierdziła, co zostało odnotowane w protokole, że są to "szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej około 54-55 lat". Zwłoki włożono do cynowej trumny i opieczętowano, a następnie umieszczono ją w pięknej trumnie dębowej.

Podczas uroczystej kolacji w Równem Maciejowi Witkiewiczowi przekazano przedmioty znalezione w grobie - kilka białych guzików, pasek mogący objąć szczupłą osobę oraz coś, co przypominało pierścionek lub skuwkę od laski - i kilkanaście zdjęć wykonanych podczas ekshumacji. Gdy Witkiewicz i Okołowicz zobaczyli w hotelu te zdjęcia, ogarnęło ich przerażenie. Na jednym z nich widać było czaszkę z dobrze zachowanym, niemal pełnym uzębieniem, a wiadomo, że Witkacy od połowy lat 30. miał sztuczne szczęki. Swoje wątpliwości zgłosili Molkowi i następnego dnia zdjęcia im odebrano. Ale Okołowicz zachował się przytomnie i wcześniej sfotografował komplet owych zdjęć.

14 kwietnia 1988 roku odbył się w Zakopanem wspaniały pogrzeb.

- Przyjechało kilkaset osób z całej Polski. Mszę odprawił ksiądz Tischner, ale bezpieka odcięła kable od głośników i jego piękną homilię słyszeli tylko ci, którzy byli we wnętrzu kościółka. Trumnę złożono w grobie matki Witkacego.

Wiadomość, że zamiast Witkacego pochowano kogoś innego, pierwszy podał Tadeusz Burzyński we wrocławskim tygodniku "Sprawy i Ludzie". Ówczesny minister kultury Aleksander Krawczuk, który zresztą przemawiał na pogrzebie, zażądał od redaktora naczelnego wyciągnięcia konsekwencji dyscyplinarnych w stosunku do Burzyńskiego. Ale interwencja ministra na nic się już zdała. Wkrótce Okołowicz w "Tygodniku Powszechnym" dokładnie opisał wątpliwości związane z ekshumacją.

Temat powrócił w wolnej Polsce.

- Znowu dzięki Włodzimierzowi Ziemlańskiemu, który interweniował u posła ziemi rzeszowskiej Stanisława Rusznicy, a ten w lutym 1994 roku złożył w Sejmie interpelację. Nowy minister kultury Kazimierz Dejmek powołał kolejną komisję ds. pochówku Witkacego. Byli w niej m.in. profesorowie antropologii Tadeusz Dzierżykray-Rogalski i Elżbieta Promińska, dr Mirosław Parafiniuk, Anna Micińska i ja. Zdecydowaliśmy o przeprowadzeniu ekshumacji w Zakopanem, co stało się 26 listopada 1994 roku. Gdy w prosektorium miejscowego szpitala otwarto trumnę, antropolodzy stwierdzili, że są w niej zwłoki kobiety w wieku 25-30 lat o wzroście około 164 cm, być może zmarłej w połogu, co wyjaśniałoby, dlaczego najpierw znaleziono zwłoki niemowlęcia.

Sugerowaliśmy, żeby pochować kobietę w innym miejscu cmentarza, ale wymagałoby to

wszczęcia odrębnej procedury i zgody kurii krakowskiej, poza tym Maciej Witkiewicz powiedział: "Skoro ją przywieziono i złożono w grobie mojej ciotki, niech tam leży".

Komisja podjęła dwie decyzje zaaprobowane przez Dejmka: po pierwsze, należy umieścić w Jeziorach tablicę informującą: "Na tym cmentarzu spoczywa Stanisław Ignacy Witkiewicz", po drugie, trzeba przywrócić dawną tablicę na grobie jego matki. Komisja uznała też, że nie powinno się prowadzić w Jeziorach dalszych poszukiwań szczątków Witkacego, uznając, że miejsce jego spoczynku ma wymowę symboliczną.

Wydarzenia z roku 1988 wywołały falę fantastycznych plotek. Wedle jednej trumna ze zwłokami Witkacego została we wrześniu 1939 roku potajemnie nocą sprowadzona do Biblioteki Ossolineum we Lwowie i w niej ukryta. Druga mówi, że Witkacemu udało się wtedy przedostać do Rumunii, a stamtąd do Australii, gdzie oczekiwał na niego jego przyjaciel Bronisław Malinowski.

O wyjaśnieniu jakich innych tajemnic Witkacego pan jeszcze marzy?


- Jest ich kilka. Jedna wiąże się z udziałem Witkacego w wyprawie Malinowskiego na Nową Gwineę. W lipcu 1914 roku dopłynęli do Australii i jako uczestnicy kongresu naukowego przejechali ją wzdłuż, od Perth do Sydney. Na Nową Gwineę nie pojechali jednak razem, bo Witkacy na wiadomość o wybuchu I wojny światowej postanowił wrócić do kraju, aby walczyć na froncie. Chciał zginąć, bo czuł się odpowiedzialny za śmierć swej narzeczonej Jadwigi Janczewskiej, która w lutym 1914 roku zastrzeliła się w Dolinie Kościeliskiej.

Co prawda zostawiła list, w którym nikogo nie obwiniała o swą śmierć, ale środowisko zakopiańskie uznało, że przyczynił się do niej Witkacy.

Jego rozstanie z Malinowskim poprzedziła sprzeczka, w której ten prawdopodobnie wypomniał Witkacemu w obecności innych osób, że pożyczył mu pieniądze na wspólną wyprawę. Witkacy mocno to przeżył. 5 września 1914 odpłynął do Europy, co Malinowski w swym "Dzienniku" skomentował z emfazą: "Zakopane bez Stasia! Nietzsche zrywa z Wagnerem".

Po Malinowskim pozostało bogate archiwum, które znajduje się na uniwersytecie w Yale. Ale nie ma w nim zdjęć wykonanych przez Witkacego podczas kilkunastu dni pobytu na Cejlonie i podróży australijskiej, nie ma także jego rysunków. A przecież Malinowski zatrudnił go jako rysownika i fotografika wyprawy.

Tajemnica druga.


- Trzeba pamiętać, że z dorobku literackiego Witkacego zachowała się tylko część. Napisał prawdopodobnie 42 dramaty, które znamy z tytułów. Zachowały się 22 i fragmenty kilku innych. Wiadomo, że w 1944 roku Jadwiga Witkiewiczowa starannie zapakowała rękopisy męża i przeniosła je do piwnicy domu przy ulicy Grójeckiej, gdzie mieszkała jej przyjaciółka. Były tam rękopisy rozpraw filozoficznych i, co najważniejsze, był dziennik, który Witkacy prowadził w ciągu czterech lat spędzonych w Rosji, od połowy października 1914 roku do końca czerwca 1918, kiedy powraca do Polski.

Dzięki dokumentom zachowanym w archiwach wojskowych w Moskwie i Rembertowie możemy dokładnie zrekonstruować przebieg jego służby w elitarnej Lejb-Gwardii Pawłowskiego Pułku.

Wiemy, że ukończył przyspieszoną szkołę oficerską i że 17 lipca 1916 roku został ciężko ranny w bitwie nad rzeką Stochod. Prawdopodobnie trafili go odłamkiem żołnierze II Brygady Legionu Polskiego broniący drugiego brzegu rzeki. Na front już nie wrócił. Służbę w armii carskiej zakończył po rewolucji październikowej. Zgłosił akces do tworzących się formacji polskich, ale go nie przyjęto. Potem następuje kilkumiesięczna luka aż do maja 1918 roku. Nie wiadomo, co się z nim wtedy działo.

Tajemniczy jest też związek Witkacego z Józefem Piłsudskim. Chciał namalować jego portret, ale mu się to nie udało.


- Rodzina Witkiewiczów była spokrewniona przez Bilewiczów z Piłsudskim. Witkacy mógł do niego mówić: wujaszku.

Ojciec Witkacego uwielbiał Piłsudskiego i uważał go za męża opatrznościowego. Dawał temu wyraz w listach do syna. Piłsudski odwiedził go w Lovranie na Istrii, gdzie przebywał na leczeniu.

Bardzo bolesna dla Stanisława musiała być wiadomość, że jego syn wstąpił do carskiego wojska, a nie do Legionów, choć w praktyce było to niemożliwe, bo Witkacy jako obywatel rosyjski nie mógł wtedy wrócić do Zakopanego.

Po wojnie marzeniem Witkacego było wykonanie portretu Piłsudskiego. W 1930 roku marszałek przeczytał zabawny Regulamin Firmy Portretowej "S.I. Witkiewicz", który go rozśmieszył. Przypomniał sobie o krewniaku. Wyraził chęć pozowania, mimo iż tego nie lubił. Witkacy został zaproszony na audiencję do Belwederu, na którą Piłsudski się spóźnił. Ich rozmowa trwała krótko. Ponoć Piłsudski lekceważąco wyraził się o ich koligacjach, czym uraził Witkiewicza. Marszałek nie miał wtedy czasu i do malowania nie doszło. Ale w czerwcu 1931 roku Witkacy sportretował w Sulejówku żonę Piłsudskiego Aleksandrę i jego dwie córki.

Tajemniczy jest flirt Witkacego z kinem. W roku 1927 Ryszard Ordyński obsadził go w "Mogile nieznanego żołnierza" wg powieści Andrzeja Struga. Witkacy miał grać gimnazjalnego profesora Głowińskiego, podkochującego się w żonie głównego bohatera, który jest na froncie. Nie zachowały się niestety listy, które wyjaśniłyby, dlaczego Witkacy porzucił plan filmowy.

- Witkacy intensywnie pracował wówczas nad powieścią "Nienasycenie". Przyjechał do Krakowa na zdjęcia. Z listów do żony wynika, że irytowało go długie oczekiwanie na planie. Jednego dnia ucharakteryzowano go na żółto, jak pisał, "na mongolskiego alfonsa", ale zdjęcia znowu odwołano. A Witkacy był człowiekiem niesłychanie ceniącym czas. Miał bardzo uporządkowany, program dnia, którego rygorystycznie przestrzegał. Będąc wówczas w gorączce pisania powieści, w końcu się zdenerwował i wrócił do Zakopanego.

Witkacy nadawał się do kina. Miał urodę amanta, niebywałą mimikę twarzy i pańską postawę. Podobno myślano o tym, żeby go obsadzić w "Trędowatej". Może w roli ordynata Michorowskiego.

Później dostał propozycję udziału w jakimś filmie w Berlinie. Radził się Jadwigi, czy ją przyjąć, ale uznał, że może to go ośmieszyć. Były to już lata 30., kończył właśnie kolejną wersję "główniaka", czyli swego najważniejszego traktatu filozoficznego.

Był jednak wielkim miłośnikiem kina. Lubił m.in. Chaplina, Bustera Keatona i Gary'ego Coopera.

Bardzo późno, i to też wygląda tajemniczo, bo dopiero 27 czerwca 1938 roku, Witkacy po raz pierwszy w życiu poleciał samolotem. Relację z tego lotu opublikował w "Tygodniku Ilustrowanym".

- W roku 1936 Witkacy odkrył niespodziewanie, że ma lęk wysokości. Bardzo go to zdeprymowało. Był przecież znakomitym taternikiem, wspinał się na najważniejsze szczyty Tatr, polskich i słowackich.

Ktoś mu poradził, że sposobem na lęk wysokości może być lot samolotem.

Witkacy pofrunął z Katowic do Warszawy. Napisał o tym reportaż o charakterze psychologicznym. Opisał swoje doznania, podobnie jak dokładnie notował swoje przeżycia podczas zażywania peyotlu. Bardzo mu się to spodobało, dlatego zatytułował tekst "Wrażenia ze spóźnionego niestety pierwszego lotu aeroplanem".

Lotu już nigdy nie powtórzył, ale ośmieliło go to do jazdy kolejką na Kasprowy Wierch.

Witkacy słynął z ekstrawaganckich zachowań, z prowokowania ludzi. Cytuje pan w książce Nadzieję z Druckich O'Brien de Lacy, którą Witkacy zaprosił w Warszawie do kawiarni, gdzie przy jego stoliku siedziała też znajoma doktor filozofii i prostytutka. Witkacy cały czas milczał, obserwując, jak te trzy kobiety zachowają się razem.

- Witkacy tworzył wokół siebie teatr i znakomicie się czuł jako reżyser i aktor tego teatru życia. Zachowała się opowieść o tym, jak w Warszawie został zaproszony przez bogatego przemysłowca, który chciał się popisać przed znajomymi, że zna modnego malarza.

Witkacy przyjął zaproszenie, ale postawił warunek, że przyjdzie z przyjaciółmi, na co gospodarz chętnie się zgodził. Witkacy powiadomił więc kilku przyjaciół, gdzie mają się stawić, a przy okazji zabrał z ulicy przypadkowe osoby podejrzanej konduity.

Całe to towarzystwo wtargnęło do pięknych salonów mieszczańskiego domu. W mgnieniu oka zjedli wszystko ze stołu i wypili wszystkie trunki.

A Witkacy bawił się, krążąc między gośćmi i obserwując reakcje zaskoczonych gospodarzy. Dziś uznalibyśmy go za genialnego happenera albo pierwszego w Polsce performera.

Inna tajemnicza skłonność Witkacego to kolekcjonowanie potworności.


- To były cztery "albumy osobliwości", w których gromadził przeróżne kurioza.

Była wśród nich podwiązka żony Augusta Zamoyskiego, kawałek ludzkiej skóry z tatuażem, niedopałek papierosa Piłsudskiego, seria pornograficznych akwarel Tymona Niesiołowskiego, zdjęcia znanych osób, np. młodego Artura Rubinsteina, i list erotomanki kończący się słowami: "Twoich rąk niewolnica".

Pokazywał je przyjaciołom oraz klientom Firmy Portretowej, gdy musieli czekać na seans malarski. Oglądali je tak, jak się dziś przegląda kolorowe pisma w poczekalni u dentysty.

Witkacy zbierał też laski kobiet o dziwnych nazwiskach - miał laski Katarzyny Kobro, Krystyny Ejböl i Erny Hadrjan - oraz laski zwolenników Stronnictwa Narodowego. Bardzo ucieszył się, gdy dostał laskę Romana Dmowskiego. Z laską został zresztą pochowany.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Witkacy i Nineczka
Agnieszka Kołodyńska

Prof. Janusz Degler wydał drugi już tom korespondencji Stanisława Ignacego Witkiewicza do żony Jadwigi: setki listów, kartek i telegramów opatrzył drobiazgowymi przypisami, dzięki którym Witkacy, jego bliscy i przyjaciele stają przed nami jak żywi


Janusz Degler, teatrolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, wziął na siebie mrówczą pracę edytora i detektywa: kompletne wydanie l378 listów Witkacego do żony podzielił na cztery tomy (dzieła zebrane pisarza mają objąć aż 25 tomów!). Najnowszy z nich - drugi w kolejności - obejmuje lata 1928-31.

Witkacy zamieszkał właśnie z matką w willi Olma należącej do doktora Białynickiego-Birula. Prowadzi słynną Firmę Portretową, jest w separacji z żoną, do której jednak dużo pisze. Nie interesuje go sztuka, nie zajmuje się polityką ani bieżącymi wydarzeniami. Koncentruje się na sobie.

Z listów wyłania się obraz człowieka depresyjnego, walczącego z niemocą twórczą i z nałogiem palenia papierosów.

"Piszę do Cię z dna nędzy. Jakaś potworna depresja mnie napadła i nie mogę z niej wybrnąć. Narty, pogoda, rysowanie za piniądze - nic nie bawi" - to zapis 13 stycznia 1929 roku.

Z detalami opisuje stan swojego zdrowia: cierpi na hemoroidy, ciężkie zapalenia zatok, bóle zębów, dokucza mu źle dopasowana sztuczna szczęka (przez którą kompromitująco się ślini)

Witkacy rozczula się nad sobą. Może w ten sposób radzi sobie z głodem uczuć i poczuciem osamotnienia? Może to jedyny sposób, by adresatka tych narzekań okazała mu współczucie? Nie dowiemy się, czy tak się stało, bo Witkacy najprawdopodobniej zniszczył listy pisane przez Jadwigę.

"Najdroższą Nineczkę" zapewnia wciąż o swojej wielkiej miłości, ale równocześnie podkreśla, że nie czuje do niej g.p., czyli grande passion (wielkiej namiętności). Przyznaje się do licznych romansów, a także dłuższej relacji z Czesławą Oknińską.

Jego małżeństwo i bez tych szczerych wyznań przeżywa olbrzymi kryzys. Świadectwem niedopasowania małżonków są odpowiedzi na najprawdopodobniej pełne pretensji listy Jadwigi. Witkacy tłumaczy w nich, że potrzebuje swobody, że nie może być brany na smycz.

W zakopiańskiej Olmie organizuje grupowe eksperymenty z peyotlem i meskaliną - to były te słynna na całe Podhale "orgie". Opisuje żonie ich wyniki: "Straszliwe rzeczy były z meskaliną. Koszmar ohydny, deformacje - katzenjammer - bzik. (...) Niepokój serca nieznośny, puls 114. Awantury. Euforia, mówienie głupstw, a wizje jak po drugim peyotlu."

W ciągu tych lat pracuje nad "Nienasyceniem" i "Ostatnią pigułką dla wrogów" (rękopis tej ostatniej książki zaginął). Pisze też broszurę o swoich narkotykowych doświadczeniach.

Ostatni rok zawartej w tym tomie korespondencji jest trudny dla artysty. W 1931 umiera jego matka Maria, a on sam boryka się ze słabym zdrowiem, brakiem weny i pieniędzy.

"Moja Nineczko - Ty jesteś jednak moja ostatnia pociecha, bo Ty mnie naprawdę surowo sądzisz, ale i nie wymyślasz zanadto, i uznajesz za to, co jest" - pisze w tych trudnych chwilach do żony.

Mityczny skandalista, wariat z Krupówek, rozpustnik i błazen to ktoś zupełnie inny niż rozklejający i przewrażliwiony na swoim punkcie autor publikowanych przez prof. Deglera listów. Z tej korespondencji wyłania się ktoś, kto wcale nie myśli o sfabrykowaniu kolejnej blagi. Ktoś, dla kogo eksperymenty i szaleństwa są tylko mistyfikacją. Warto legendę Witkacego o tę wiedzę uzupełnić.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Porzucił komponowanie oper w wieku lat 37 po napisaniu 39 oper. Resztę życia spędził na jedzeniu
Agnieszka Kręglicka

[ external image ]
Gioachino Rossini (courtesy of Ira Braus)

Co jadał kompozytor "Turka we Włoszech" Rossini? Był smakoszem ekskluzywnym, uwielbiał trufle, wołowe medaliony tournedos, gęsią wątróbkę i wino madera

Maria Callas wyśpiewuje arię Fiorilli na płycie z La Scali, a ja szykuję rodzinę na wyjście do opery. „Turek we Włoszech” Gioacchina Rossiniego zawitał do Teatru Wielkiego w Warszawie.

A Rossini, wiadomo – grubas, sybaryta, maniak trufli, foie gras, madery i demi-glace’u. Porzucił komponowanie oper w wieku lat 37 (po napisaniu, bagatela, 39 oper) i resztę dostatniego życia spędził na dekadenckim smakoszostwie.

Urodzony w Marche, wychowany w Emilii-Romanii, przesiąkł smakiem masła, jajecznych makaronów, bogatych vincisgrassi i tortellini, wędzonej kiełbasy ciauscolo, mortadeli, prosciutto, parmezanu i pecorino.
Na emeryturę przeprowadził się do Paryża, gdzie triumfowała haute cuisine. Najsłynniejsze przypisywane kompozytorowi danie, tournedos Rossini, przygotował dla niego zapewne jeden z prominentnych kucharzy ówczesnego Paryża. Raczej nie był to zaprzyjaźniony z mistrzem Marie-Antoine Careme, wówczas nadworny kucharz Rothschildów, bo takiego przepisu nie ma w jego licznych publikacjach.

Rossini często odwiedzał luksusową Maison Dorée, gdzie szefował Casimir Moissons, oraz Café Anglais, którą dowodził Adolphe Dugléré, zwany ponoć przez mistrza Mozartem wśród kucharzy.

Nazwanie wołowych medalionów tournedos (określenie pochodzi od „tourner le dos” – obrócić się plecami) przypisywane jest sytuacji, gdy maitre d’hotel, przygotowujący dla Rossiniego to danie na żywo, zasłaniał się, stając tyłem do gości.
W kulinarnym słowniku tournedos oznacza niezbyt grube, okrągłe steki z wołowej polędwicy – alla Rossini powinny być usmażone na maśle, ułożone na zrumienionej grzance, przykryte plastrem gorącej foie gras, posypane płatkami trufli i polane słodkim sosem z madery (słodkie wino) wzmocnionym demi-glace’em. Kwintesencja rozpusty. Niegdyś dostępna tylko dla nielicznych.

Dziś trufle możecie z dnia na dzień sprowadzić przez internet (Luxfood.pl), mrożoną, surową foie gras kupić w węgierskim sklepie (na Węgrzech nie zakazano produkcji), a maderę najtaniej w Biedronce.
Najtrudniej o demi-glace, galaretę z pieczonych kości i warzyw, która wzbogaca i zagęszcza sos, bo chociaż nie jest skomplikowana do zrobienia, mało komu się chce. I nie musicie ograniczać się do tournedos. Z firmowym zestawem Rossiniego można przygotowywać jajka smażone, gotowane i poszetowane, omlet, kurczaka (przepisy w Larousse Gastronomique), makaron, risotto, faszerowaną kurę, indyka, bażanta, filet z soli, zupę.

Ale gdyby u państwa R. zajadano się wyłącznie daniami z truflami i gęsią wątróbką na słynnych sobotnich kolacjach muzycznych, byłoby mi trudno uwierzyć w jego wyrafinowanie i wykwintny gust. Przy takiej wyobraźni muzycznej i swobodzie pisania musiał równie lekko komponować menu spotkań towarzyskich. W „Cucina all’Opera” Giancarlo Fre przytacza związane z Rossinim przepisy pozbawione ekskluzywnych dodatków.

[ external image ]

Ponieważ „Turek we Włoszech” powstał w czasach, gdy kompozytor był jeszcze na dorobku, grzanki z pianką z mortadeli, kluseczki z kaszy manny w esencjonalnym bulionie i kieliszek szampana będą idealnym preludium przed wyjściem na spektakl.
Premiera "Turka we Włoszech" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie 17 marca, spektakle w dniach 19, 21, 23, 25 marca. W restauracji Chianti w dniach 15-30 marca można kosztować menu degustacyjnego alla Rossini.




KLUSECZKI Z KASZY MANNY

* 250 g kaszy manny,

* 2 jaja,

* sól,

* szczypta gałki muszkatołowej,

* masło,

* esencjonalny bulion mięsny,

* parmezan

Ugotuj gęstą kaszę mannę na wodzie. Ostudzoną wymieszaj z jajkami, gałką muszkatołową i solą, aż powstanie spójne ciasto. Formuj w dłoniach niewielkie kluseczki, tzw. orzeszki. Smaż je na patelni na gorącym maśle. Gorące kluseczki przełóż na talerze i zalej gorącym bulionem, podawaj oprószone parmezanem.

GALARETA DEMI-GLACE
* 3 kg kości cielęcych,

* 1 kg cebuli,

* pieprz,

* 1 włoszczyzna,

* liść laurowy,

* ziele angielskie

Kości i cebulę piecz w gorącym (180 st. C) piekarniku przez godzinę, aż się dobrze przypalą. Z obranymi, pokrojonymi warzywami przełóż do garnka, dodaj listek laurowy, ziele angielskie i pieprz. Zalej zimną wodą, zagotuj. Na małym ogniu gotuj, aż woda zredukuje się do ciemnego, gęstego kremu. Można zamrozić w naczyniu do lodu. Jedna kostka galarety wystarczy, by dodać smaku i zagęścić sos.

PIANKA Z MORTADELI

* 300 g mortadeli,

* 100 g ricotty z mleka krowiego,

* łyżka tartego parmezanu,

* 1-2 łyżki słodkiej śmietanki,

* 2 łyżki mascarpone

Zmiel mortadelę, dodaj resztę składników i miksuj do otrzymania pulchnej masy. Dopraw do smaku. Podawaj z ciepłymi grzankami lub z wiejskim chlebem.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Góry Riff
ROBERT ZYDEL

Skaliste i postrzępione pasmo gór Riff, leżących w północnej części Maroka, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża Hiszpanii, wynurza się wprost z Morza Śródziemnego. To właśnie stąd pochodzi większość marokańskiego haszyszu.

W dolinie Hajera

Masyw Riff zatrzymuje stosunkowo chłodne i wilgotne powietrze znad morza i uniemożliwia mu wdarcie się w głąb Afryki. Dzięki temu, obszar ten, jako jeden z nielicznych w Maroku, nie ma problemów z wodą. Jest jej dosyć, aby zaspokoić potrzeby rolników, jak i zasilić prysznice w licznych tu hotelach i pensjonatach, goszczących rzesze turystów urzeczonych pięknem okolicy.

W tej części Maroka najpowszechniej znanym przez miejscową ludność językiem obcym jest hiszpański. Wiąże się to z kolonialną przeszłością Maroka, kiedy Francja i Hiszpania podzieliły ten kraj między siebie, region gór Riff przypadł Hiszpanii. Dopiero w 1956 roku Hiszpanie wycofali się z tych terenów. Do dziś jednak pozostają w ich rękach dwie enklawy na afrykańskim kontynencie: Ceuta i Melila.

Najbardziej chyba malowniczym i godnym poświęcenia kilku dni miejscem tego regionu jest Chefchaouen (Szefszawan) - miasteczko położone w Uedzie (czyli dolinie) Hajera. Nad miejscowością tą góruje szczyt Jbel Meggou. Aby go zdobyć, należy wspiąć się na wysokość 1615 m n.p.m. Nie jest to może wysokość imponująca, ale dotarcie tam nie jest bynajmniej tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. W górach tych nie ma bowiem oznaczonych szlaków, są jedynie ścieżki wydeptane przez stada kóz i owiec, a jedynymi ludźmi, których można spotkać, są ich strażnicy - riffeńscy pasterze. Jeśli marzycie, by na chwilę zapomnieć o zachodniej cywilizacji i wyruszyć na samotną wędrówkę z dala od wyznaczonych szlaków turystycznych i schronisk, tu znajdziecie po temu znakomitą okazję. Jeśli macie przy tym za dużo pieniędzy, a nie macie ochoty nosić swych bagaży, wynajmijcie osły i przewodnika.

Chefchaouen sięga początkami znacznie dalej niż czasów protektoratu hiszpańskiego. Założył go w 1471 r. niejaki Mulaj ibn Raszid. Rozkwit miasta przypadł na czasy hiszpańskiej rekonkwisty, kiedy muzułmańscy emigranci z Półwyspu Iberyjskiego, uciekając przed prześladowaniami ze strony chrześcijan, m.in. tutaj się osiedlali. Miasto, nazywane także Xauen, było zamknięte dla niewiernych; w razie złamania tego zakazu groziła kara śmierci. Mimo że dziś niemuzułmańscy turyści są tu mile widziani, meczety wciąż pozostają dla nich zamknięte.

Centralnym punktem miasta jest zamknięty dla ruchu kołowego plac Uta el-Hammam. W cieniu drzew można tu schronić się przed słońcem, popijając doskonale gaszącą pragnienie herbatę miętową. Tu znajdują się dwie najstarsze i najciekawsze budowle tej uroczej osady: XV-wieczny meczet wybudowany przez Mulaj ibn Raszida i górująca nad placem kazba, czyli rodzaj budowli obronnej. W kazbie znajduje się niewielkie muzeum, w którym zgromadzono kolekcję wytworów kultury materialnej okolicznych górali. W latach 20. naszego wieku więziono tu Abd el-Karima, przywódcę Riffenów zbuntowanych przeciw europejskim kolonizatorom.

Spacerkiem po medinie


W Maroku starą część miasta określa się mianem mediny. W Chefchaouen jest to istna plątanina wąskich i krętych uliczek, zaskakujących ozdobnymi drzwiami, kutymi kratami w oknach, tajemniczymi przejściami kończącymi się miniaturowymi placykami. W przeciwieństwie do innych miast Maroka, medina chefchaoueńska jest bardzo czysta i pięknie odnowiona; przeważają jasne odcienie niebieskiego. Mieszkańcy Chefchaouenu są równie życzliwi jak inni Marokańczycy, ale posiadają jeszcze dodatkową zaletę: nie są tak natarczywi w zachwalaniu turystom swoich towarów i usług.

Wieczorami w mieście nieprzerwanie rozbrzmiewa muzyka. W sezonie turystycznym organizuje się tu koncerty muzyki ludowej, przyciągające nie tylko turystów, ale i mieszkańców okolicznych wiosek.

Lato to najlepszy czas do zamążpójścia bądź ożenku. Podczas ceremonii zaślubin pannę młodą obnosi się w lektyce po mieście. Towarzyszy jej korowód rozbawionych weselników i oczywiście orkiestra grająca tradycyjną muzykę berberyjską - gnawe, w której można odnaleźć, oprócz arabskich, również afrykańskie wątki i tematy muzyczne. Widok pochodu weselnego przywiódł nam na myśl tak w ostatnim czasie popularne w Europie Parady Miłości. Marokańskie "parady", bądź co bądź miłości przecież, są znacznie bardziej kameralne: uczestniczy w nich znacznie mniej ludzi i zamiast muzyki techno mamy równie taneczną i żywiołową arabsko-berberyjską muzykę ludową.

Komu haszysz, komu?


Okolice Chefchaouenu, podobnie jak cały obszar gór Riff, turyści z Zachodu odwiedzają dla jednej jeszcze przyczyny. Jest nią uprawa konopi i produkowany z nich haszysz. Oficjalnie władze Królestwa Maroka zabraniają tego rodzaju praktyk, ale dla ubogich górali, podobnie jak w Afganistanie czy na Kaukazie, produkcja i handel haszyszem nie przynoszą co prawda fortuny, ale są nierzadko jedynym możliwym źródłem utrzymania.

Głównym ośrodkiem handlu haszyszem jest położona w centrum tego regionu Ketama. Przed miastem tym ostrzegają nie tylko przewodniki, ale także sami Marokańczycy; tam, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze, zazwyczaj robi się niebezpiecznie. W Chefchaouen można być narażonym co najwyżej na wypowiadane szeptem zachęty do zakupu haszyszu lub kifu (rodzaj marihuany), jednak stanowcza odmowa szybko zniechęca handlarza.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 193 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.