Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 186 z 207
  • 52 / 4 / 0
Co w trawie piszczy, czyli kto pali najwięcej marihuany? [MAPA]
Marta Tomaszkiewicz

[ external image ]

Ponad 1,4 mln Polaków, czyli mniej więcej jeden na 27, przynajmniej raz w roku pali skręta. Częściej od nas robią to Czesi i Amerykanie. Rzadziej Grecy i obywatele Meksyku – pokazał raport ONZ.

Dane płynące z najnowszego Światowego Raportu Narkotykowego, który dopiero co opublikowało Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości, nie ucieszą przeciwników używek. Według ONZ, nie istnieje bowiem na świecie państwo, w którym nikt nie paliłby marihuany.

Szacuje się, że w 2012 r., z którego pochodzą najnowsze globalne dane (i na których bazuje raport), przynajmniej raz po narkotyk sięgnęło od 125 mln do 227 mln osób, a więc od 2,7 do 4,9 proc. mieszkańców globu. Duża rozbieżność liczb związana jest z statusem prawnym marihuany. Choćby dlatego, że tam, gdzie używka jest zakazana do relaksacyjnych sesji, nie przyznają się wszyscy miłośnicy „zioła”.

Niemniej i tak widać, że w paleniu przodują Australia, USA, Islandia i Nowa Zelandia, gdzie skręta minimum raz do roku pali co 8. obywatel.


Skręt po polsku


W Polsce, gdzie w 2012 r. (bo z tego roku pochodzą najnowsze dane ONZ) do zaciągnięcia się konopnym suszem przyznało się 3,8 proc. obywateli. Oznacza to, że gdyby nasz wymiar sprawiedliwości miał osądzić wszystkich, którzy choć raz w roku zaciągnęli się dymem konopi, musiałby zatrzymać ponad 1,4 mln palaczy.

Szacuje się, że w 2012 r przynajmniej raz po narkotyk sięgnęło od 125 mln do 227 mln osób, a więc od 2,7 do 4,9 proc. mieszkańców globu.

Co więcej, areszty zaroiłyby się głównie wśród młodych ludzi w wieku gimnazjalnym i licealnym. Według najnowszych danych zawartych w raporcie Europejskiego Centrum Monitorującego Narkotyki i Narkomanię (ECMNiN), co czwarty nastolatek i co szósta osoba do 35. roku życia przynajmniej raz w życiu spróbowała marihuany.

- Co roku notujemy wzrost liczby osób, które sięgają po marihuanę – komentuje prof. Mariusz Jędrzejko z ECMNiN. - Kiedyś do narkotykowej inicjacji dochodziło wśród osób w wieku powyżej 19 lat. Teraz coraz częściej po marihuanę sięgają 14-latkowie, którym znacznie łatwiej się uzależnić. I to jest główny argument przeciwko liberalizacji prawa – dodaje ekspert.

W rzeczywistości za sprzedaż, użytkowanie czy uprawę konopi przed sądem odpowiada zaledwie ok. 1/3 pechowych Polaków. Do statystyki nie są wliczani posiadacze nasion konopi, które nie są nielegalne i same w sobie nie zawierają psychoaktywnej substancji THC. Można z nich jednak po kryjomu wypielęgnować pokaźną doniczkową plantację na własny użytek.

Europa mniej zielona


Ale wcale nie oznacza to, że liczba miłośników "trawki" rośnie we wszystkich krajach. Przykładowo, zarówno według danych ECMNiN, jak i ONZ, spadki zaobserwowano w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji czy Hiszpanii. W rezultacie liczba palaczy na Starym Kontynencie, według danych ONZ, zmniejszyła się z 7,7 proc. w 2010 r. do 5,2 proc. w 2012 r. Oznacza to, że w danym roku „zaledwie” co 20. osoba sięgnęła po narkotyk.

Według danych Europejskiego Centrum Monitorującego Narkotyki i Narkomanii, ok. 73 mln Europejczyków przynajmniej raz w życiu spróbowała marihuany, a 18 mln – w ciągu ostatniego półrocza. Wśród nich aż 3/5 stanowią osoby w wieku 15 – 24 lata (14 proc. grupy wiekowej).

Według danych Europejskiego Centrum Monitorującego Narkotyki i Narkomanii, ok. 73 mln Europejczyków przynajmniej raz w życiu spróbowała marihuany, a 18 mln – w ciągu ostatniego półrocza. Wśród nich aż 3/5 stanowią osoby w wieku 15 – 24 lata (14 proc. grupy wiekowej).
- W Europie sytuacja narkotykowa jest bardzo dynamiczna. Producenci zalewają rynek zamiennikami, które budzą większe zainteresowanie wśród potencjalnych użytkowników narkotyków. Przykładowo, wzrasta spożycie ekstazy, kokainy, mefedronu czy amfetaminy. W rezultacie na rynku europejskim pojawiły się 43 nowe substancje psychoaktywne, które mogą być atrakcyjniejsze niż marihuana – mówi prof. Jędrzejko.

Co ciekawe, nawet legalizacja marihuany nie zachęca do powszechnego „rozluźniania się”. Przykładem są choćby Czechy, gdzie bezkarnie można mieć przy sobie kilka gramów suszu i uprawiać do 5 roślin na własny użytek. Dane OZN pokazują, że w ciągu dwóch lat (od 2010 r. do 2012 r.) liczba palaczy zmniejszyła się z 9,7 proc. do 9,2 proc.

Z kolei uznawana za marihuanowy raj Holandia - można tam zakupić do 5 gramów „trawki” na własny użytek - średnią spożycia ma porównywalną do tej wyliczonej dla całej Europy. Po marihuanę sięga ok. 7 proc. obywateli. Korzysta na tym zresztą pomarańczowy budżet, do którego co roku wpływa ok. 600 mln dol.

Europejskie statystyki zawyżają za to państwa, w których substancja jest zakazana. Przykładem jest wiodąca prym w zestawieniu Islandia, gdzie w 2012 r. palił co 6. obywatel. W czołówce entuzjastów marihuany w Europie znajdują się także: Francja (8,4 proc.), Hiszpania (9,6 proc.) Irlandia (6 proc.) czy Szkocja (7 proc.). W ogonie zestawienia uplasowały się natomiast kraje południowo-wschodnie: Rumunia (0,3 proc.), Turcja (0,3 proc.), Macedonia (0,6 proc.) i Mołdawia (0,7 proc.).


Ameryka zapalona do tematu


Ktokolwiek ogląda amerykańskie seriale kryminalne, wie, z jakim uporem maniaka FBI i DEA tępią entuzjastów rechotu bez przyczyny. Poza kilkoma stanami, kraj zakazuje bowiem palenia marihuany (chyba że została przepisana przez lekarza) i co roku za posiadanie „weedu” wsadza do aresztu ok. 750 tys. osób – tyle, co za morderstwa, gwałty, kradzieże i napady razem.

Rynek USA mimo to uznawany jest przez producentów z Ameryki Południowej za najbardziej perspektywiczny – co roku tylko po „trawę” sięga 14 proc. obywateli Stanów, a więc niemal trzykrotnie więcej niż pokazuje ONZ-owska średnia dla Europy. A liczby te stare rosną.

Przyczyna leży choćby w liberalizacji prawa narkotykowego w niektórych stanach, np. Waszyngtonie, Kalifornii i Kolorado. Podczas gdy w ostatnim wymienionym można za okazaniem dowodu zakupić jednorazowo do 28g substancji, w stanie New Hampshire taki obywatel trafiłby do aresztu.

Ponadto w ostatnim czasie najbardziej wpływowy amerykański dziennik „New York Times” podjął akcję zmierzającą do liberalizacji polityki marihuanowej w całym kraju. Być może wzorował się na Urugwaju. Władze kraju, który swego czasu chciał być Szwajcarią Ameryki Południowej w legalizacji marihuany, zwęszyły bowiem interes. W efekcie dla podratowania budżetu zalegalizowały uprawę, handel i zażywanie używki. Wystarczy zarejestrować się w bazie danych i można bez przeszkód kupić do 40 gramów miesięcznie. Ostatnie dane, jakie zanotowało ONZ, pochodzą z 2011 r., kiedy do palenia marihuany przyznało się 8,3 proc. obywateli Urugwaju. Czy po legalizacji substancji w 2014 r. liczba użytkowników wzrośnie – jeszcze nie wiadomo.

Ameryka Południowa nie jest jedynym dostawcą substancji psychoaktywnych do USA czy Kanady. W coraz większym zakresie w produkcji i handlu narkotykami specjalizują się kraje tzw. Trzeciego Świata.

Narkobiznes Azji i na czarnym lądzie

Nie udało się ekspertom ONZ zebrać danych w większości państw azjatyckich i afrykańskich – ich rządy nie prowadzą żadnych statystyk, utrudniają przeprowadzanie ankiet, a czarny rynek jest rozbudowany i nie do zbadania. Szacuje się, że w Azji średnio zaledwie 2,5 proc. obywateli przynajmniej raz w życiu sięgnęło po marihuanę, a więc mniej, niż wskazuje globalna średnia.

Azja jednak specjalizuje się w uprawie i eksporcie konopi do zamożniejszych państw. W biznesie przoduje Afganistan, który tylko w 2012 r. z 10 tys. hektarów zebrał i przetworzył ok. 1,4 tys. ton suszu i olejku marihuany.

Jeśli chodzi o Afrykę, to statystyki w państwach, w których udało się ekspertom zebrać dane, wskazują, że substancja nie jest obca obywatelom, zwłaszcza muzułmanom. Wraz z tytoniem zastąpiła ona zakazany przez mahometa alkohol choćby w Egipcie. Oficjalnie co prawda szariat zabrania palenia konopi, jednak władze przymykają oko na nabite marihuaną szisze.

Nieco inna sytuacja rysuje się w Indiach, gdzie do palenia konopi w celach medytacyjnych skłania religia. Miejscowi wierzą, że bóg Śiwa przyniósł marihuanę z Himalajów dla ludzkiego wyzwolenia i rozrywki. Sam Kryszna w dziele „Bhagawadgita” stwierdza: „Jestem zielem leczniczym”. Palenie jest także powszechnym rytuałem w świątyniach poświęconych Hanumanowi.

scalono - dejvis

Ile budżet zarobiłby na legalizacji marihuany?
Marek Rabij

Dochody polskiego fiskusa z legalizacji i opodatkowania handlu marihuaną z naddatkiem wystarczyłyby na sfinansowanie refundacji leków.

Z góry zastrzegam - w tym tekście nie dam się wyciągnąć na ideologiczne rozważania na temat zasadności lub absurdu legalizacji miękkich narkotyków i niuanse medycznych konsekwencji takiej decyzji. Zwolennicy i przeciwnicy legalnych skrętów mają w końcu argumenty zasługujące na uwagę, a ja chcę po prostu podsunąć im jeszcze jeden, często lekceważony w tego typu debatach.

Mam na myśli aspekt czysto finansowy, a dokładniej - podatkowy. Państwo polskie od lat tuczy się w końcu na papierosach, które też nie są witaminkami oraz alkoholu, który “pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach” jedynie w kabaretowych skeczach. Akcyza na używki tylko w ubiegłym roku przyniosła budżetowi blisko 30 mld zł i fiskus jakoś nie brzydził się pochodzeniem tej fortuny. W Europie tytoń - a zwłaszcza alkohol - są jednak od wieków składową kultury i zasłużyły na akceptację, mimo że obie te używki - jak pokazują badania toksykologów - na głowę biją marihuanę pod względem siły uzależniania.

Firma badawcza IMS podała niedawno, że na refundację leków budżet wydał w 2013 r. ok. 7 mld zł.
Zacznijmy od podstaw, czyli od oszacowania skali konsumpcji marychy na ziemiach polskich. Z danych Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii (EMCDDA) wynika, że w Polsce idzie obecnie z dymem ok. 500 ton marihuany rocznie, a po skręta sięga ok. 9 proc, dorosłej polskiej populacji. Legalizacja tej używki nie powinna jednak nijak wpłynąć na jej popularność, już dziś bowiem zakup trawki jest banalnie prosty, a ryzyko zatrzymania przez policję - relatywnie niewielkie. Na potrzeby tej analizy zakładamy jednak, że jakieś 30 proc. rynku pozostanie we władaniu narkotykowego podziemia, bo cenę używki z legalnego źródła o 23 proc. podniesie jeszcze podatek VAT.

Sprzedaż marihuany w oficjalnych punktach sięgnęłaby zatem 350 ton rocznie - czyli 350 mln gramów. Policja szacuje, że jeden gram tej używki na czarnym rynku kosztuje obecnie od 30 do 50 zł. Uśrednijmy więc cenę na poziomie 40 zł za gram i przyjmijmy, że tyle właśnie wyniesie również cena netto jednego grama z legalnych źródeł. Jeśli założymy że państwo obłoży marychę taką samą akcyzą, jaką obciąża dziś sprzedaż tytoniu (w uproszczeniu 31,41 proc. ceny netto plus 206,7 zł za 1 kilogram), otrzymamy ok. 12,7 zł wpływów akcyzowych od każdego sprzedanego grama. Łącznie - ponad 4,4 mld zł rocznie. Do ceny netto doliczmy teraz także 23 proc. podatku VAT, czyli 9,2 zł od każdego sprzedanego grama narkotyku. Daje nam to kolejne 3,22 mld zł rocznie. Łącznie - ponad 7,6 mld zł czystego zysku dla polskiego budżetu. Do tej sumy można by także doliczyć ok. 200 mln zł, jakie co roku budżet wydaje na szeroko rozumianą politykę antynarkotykową, od kampanii społecznych po zakup dla policji specjalnego wyposażenia do wykrywania narkotyków i szkolenie mundurowych. Zakładamy jednak, że uwalniając marihuanę spod paragrafów, państwo nie zrezygnuje z antynarkotykowej edukacji i walki z podziemiem handlującym twardymi narkotykami, zostawmy więc owe 200 mln zł po stronie wydatków. Kwota, jaka mogłaby zasilić budżet dzięki legalizacji jednej tylko marihuany, jest wystarczająco duża , by naprawdę poważnie zastanowić się nad sensownością takiego ruchu. Firma badawcza IMS podała niedawno, że na refundację leków budżet wydał w 2013 r. ok. 7 mld zł.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Zioło dla kota? W USA nawet domowe zwierzęta leczy się marihuaną medyczną

W Polsce marihuana medyczna jest trudno dostępna nawet dla pacjentów, którym pomaga. Tymczasem w USA rozkwita nowy rynek odbiorców tego specyfiku. Lek łagodzi stres i alergie oraz pomaga walczyć z bólem u najbardziej schorowanych zwierząt.

kotka Lisy Mastramico ma 12 lat i artretyzm. Do tej pory całą dobę spędzała skulona z bólu w szafie. Właścicielka zwierzęcia próbowała różnych specyfików, by poprawić jakość życia pupila, ale nic nie pomagało. Gdy kotka izolowała się coraz bardziej i wydawała się czekać jedynie na śmierć, Lisa postarała się o receptę na olejek z marihuany medycznej. Wyciąg zakrapla się do pyszczka zwierzęcia.

Efekt? kotka nie chowa się już w szafie, co więcej, zachowuje się po staremu: bawi się z innymi kotami-domownikami i chętnie wygrzewa na parapecie. – Po podaniu leku wcale nie wydawała się odurzona. Była za to bardziej chętna do głaskania i siadania na moich kolanach. Zaszła w niej pozytywna zmiana, wróciła moja kotka – opowiada Lisa w rozmowie z dziennikiem „New York Times”.

Wyciąg z marihuany pomaga też zwierzakom cierpiącym na inne dolegliwości, jak: drgawki, różnego typu zapalenia, nerwice, alergie czy po prostu ból i brak apetytu spowodowane ciężkimi chorobami. Właściciele podają olejek nie tylko kotom czy psom, ale stosują go też na świniach, koniach, a nawet żółwiach i udomowionych skunksach.

Olejek leczy, „skręt” szkodzi


Sięganie po marihuanę medyczną dla zwierząt to ciągle samowolka. Oficjalnie amerykańska Agencja Żywności i Leków nie aprobuje tego typu terapii, bo przeprowadzono zbyt mało badań nad jej skutecznością. Weterynarze nie mogą więc co prawda przepisywać recept na marihuanę, ale w stanach, gdzie lek jest legalny dla ludzi, zalecają go dla cierpiących zwierząt. Właściciel zdobywa więc lek drogą tradycyjną: idzie do lekarza i mówi, że cierpi na bezsenność. Dostaje olejek bez problemu.

Opinię o skuteczności olejku specjaliści opierają na dotychczasowych badaniach. Wiadomo bowiem, że THC - związek zawarty w marihuanie, który wprawia ludzi w stan „oderwania” - jest toksyczny dla zwierząt, szczególnie dla psów. W krajach i stanach, gdzie używka jest legalna, coraz częściej dochodzi do zgonów zwierząt, które przebywają w jednym pomieszczeniu z „ujaranymi” właścicielami.

Czytaj także: 11 naukowych dowodów na to, że kot pomaga w życiu

Konopie zawierają jednak też inny związek chemiczny - CBD (cannabidiol), który co prawda nie funduje użytkownikom „odjazdu”, ale ma wiele innych pożytecznych zastosowań. To na ekstrakcie z tego związku bazuje olejek medyczny, który podaje się również potrzebującym ludziom. W Polsce, ze względu na skojarzenie z narkotykami, lek wciąż jest zakazany.

Źródło: Pets on Pot: The Newest Customer Base for Medical Marijuana https://www.nytimes.com/2016/10/09/fash ... p=cur&_r=1
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Już 10 proc. Amerykanów relaksuje się przy trawce

Do palenia marihuany przyznaje się już 22 mln mieszkańców USA. Szeregi miłośników gandzi podwoiły się w ciągu ostatniej dekady.

„Jesteśmy świadkami radykalnych zmian w sferze kultury: przyzwolenie na obecność marihuany w sferze publicznej staje się czymś powszechnym. Bardziej słyszalny jest głos tych, którzy opowiadają się za legalizacją tego narkotyku” – zauważa dyrektor projektu i autorka publikacji prof. Deborah Hasin z Uniwersytetu Columbia i Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego.

Według niej "badania pokazują, że możliwe jest zażywanie marihuany bez negatywnych konsekwencji dla zdrowia, aczkolwiek wiąże się z tym ryzyko". Dr Wilson Compton z Narodowego Instytutu ds. Nadużywania Narkotyków też odnotowuje zmiany w sferze kulturowej, uważa jednak, że wciąż wysoka liczba uzależnionych w ostatnim dziesięcioleciu "dostarcza pewnych powodów do obaw".

Z badań wynika jednoznacznie, że ok. 6,8 mln Amerykanów jest trwale uzależnionych od marihuany. Co trzeci zażywający narkotyk w celach rekreacyjnych zdradza symptomy uzależnienia od substancji zmieniających świadomość lub może być zakwalifikowany jako osoba nadużywająca marihuany. Oznacza to niewielki spadek w porównaniu z wynikami badań z poprzedniego okresu. "Przy podwojeniu liczby zażywających narkotyki w celach rekreacyjnych nie są to dane zatrważające" – zaznaczają autorzy badań.

W porównaniu z 2001 rokiem odnotowano jednak znaczący wzrost liczby uzależnionych w grupie osób od 18 do 29 lat. "Niemal 23 proc. uczniów szkół średnich spróbowało narkotyku w okresie bezpośrednio poprzedzającym badania" – zaznaczyli autorzy artykułu.

Prof. Hasin nie uważa przeprowadzonych badań za ostateczne. "Badania te nie mogą dać całościowego obrazu, ponieważ przed dziesięciu laty większość amerykańskich stanów nie miała jeszcze ustawodawstwa dotyczącego używania marihuany w celach medycznych. Trudno byłoby zatem poprawnie opisać zjawiska wynikające z zażywania tego narkotyku w celach rekreacyjnych" – podkreśliła.

Posiadanie i zażywanie marihuany w celach rekreacyjnych jest dozwolone w czterech stanach USA: Waszyngton, Colorado, Oregon i Alaska. W wielu stanach złagodzono kary za posiadanie małych ilości narkotyku. W 23 stanach zalegalizowano użycie marihuany w celach medycznych.

W ostatnim okresie w wielu stanach podjęto prace nad zmianami w prawodawstwie dotyczącym marihuany oraz innych miękkich narkotyków. Prace takie trwają w 21 stanach.




Ameryka boi się królików narkomanów


[ external image ]

Stan Utah zastanawia się nad legalizacją marihuany. Ale liberalne plany legislatorów mogą pokrzyżować dzikie zwierzęta, które mogły skubać narkotyk razem z górską trawą.

Władze stanu Utah mają pomysł na rozwiązanie niektórych problemów jego mieszkańców. Planują pójść w ślady Alaski i Kolorado i zalegalizować marihuanę w celach leczniczych. Plantację z narkotykiem miałyby znajdować się wysoko w stanowych górach.

Problem w tym, że mieszkają tam też króliki, które najprawdopodobniej podjadałyby marihuanę wraz z górską trawą. Dotychczas zdarzało się już zaobserwować u zwierząt nietypowe zachowania, które powodowane były skubaniem liści konopi z nielegalnych upraw.
Problem w tym, że mieszkają tam też króliki, które najprawdopodobniej podjadałyby marihuanę wraz z górską trawą. Dotychczas zdarzało się już zaobserwować u zwierząt nietypowe zachowania, które powodowane były skubaniem liści konopi z nielegalnych upraw.

Dlatego projektowi legalizacji przeciwni są członkowie DEA – amerykańskiej agencji ds. walki z narkotykami. Jeden z jej przedstawicieli Matt Fairbanks próbuje powstrzymać stan przed legalizacją używki właśnie ze względu na nieprzewidziany wpływ podjadania marihuany przez nieświadome profilaktyki uzależnień zwierzątka.

Bo co, jeśli okaże się, że zwierzynie marihuana zwyczajnie posmakuje? - pyta snując apokaliptyczne wizje, w których coraz bardziej odważne ssaki i nachodziłyby miasta. Fairbanks - Nie mamy pewności, jakie mogą być skutki sadzenia marihuany zarówno dla zwierząt, jak i górskich roślin. Uprawa narkotyku zaburzy harmonię i naturalny rozwój flory i fauny - ostrzega działacz antynarkotykowy.

Jednak jego argumentację zbijają zwolennicy pomysłu. Gdyby kukurydzę sadzić nielegalnie i ludzie czy zwierzęta podjadałyby ją po kątach, też mogłaby wywołać niepożądane skutki i zaburzyć harmonię ekosystemu. A przecież lepszym pomysłem byłoby zasadzenie marihuany legalnie, kontrolowanie gdzie i jak rośnie, niż pozwolenie na nielegalne uprawy, których i tak pewnie nie da się uniknąć - piszą.

Co, jeśli okaże się, że zwierzynie marihuana zwyczajnie posmakuje? Nie mamy pewności, jakie mogą być skutki sadzenia marihuany zarówno dla zwierząt, jak i górskich roślin. Uprawa narkotyku zaburzy harmonię i naturalny rozwój flory i fauny - ostrzega działacz antynarkotykowy.
W internecie można też przeczytać inny argument ze świata zwierząt. "Czy to, że czasem spotka się pijaną wiewiórkę, oznacza, że trzeba w mieście wprowadzić prohibicje?" - pytają zwolennicy legalnych plantacji.

I póki co ich argumenty bardziej trafiają do stanowych deputowanych. Projekt został przyjęty i czeka na dalsze decyzje.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Kanada: marihuana na wysyłkę czy w monopolowym?

Kanadyjski rząd dopiero rozpoczął prace nad legalizacją marihuany ale już trwa dyskusja o miejscach sprzedaży – w sklepach z alkoholem, a może w formie wysyłkowej?

Premier Justin Trudeau jeszcze podczas tegorocznej kampanii wyborczej zapowiadał legalizację marihuany. Podczas niedawnej transmitowanej przez stacje telewizyjne konferencji prasowej w Vancouver Trudeau podkreślił, że konsultacje na temat niezbędnych zmian w prawie będą prowadzone w porozumieniu z rządami prowincji i władzami miejskimi, a także środowiskiem medycznym. Chodzi jednak nie tylko o to, by z kanadyjskiego kodeksu karnego wykreślić przepis penalizujący posiadanie niewielkich ilości narkotyku i jednocześnie odciąć źródło dochodów zorganizowanych grup przestępczych.

Jedną z kwestii do rozstrzygnięcia pozostaje ustalenie poziomu akcyzy. Trudeau przestrzegał, że zbyt wysokie podatki mogą sprzyjać nielegalnym dystrybutorom, podobnie jak dzieje się to z papierosami. Według badań nawet połowa papierosów wypalanych w Kanadzie pochodzi z nielegalnego obrotu. Stąd też, podkreślał Trudeau, o ile rząd może liczyć na pewne wpływy z legalnej sprzedaży marihuany, o tyle nie szacuje potencjalnych dochodów zbyt wysoko. Zresztą mają być one przeznaczone na terapie uzależnień, programy edukacyjne i wsparcie dla programów leczenia osób z problemami psychicznymi.

Jedną z zasadniczych kwestii jest to, gdzie marihuana będzie sprzedawana – wśród argumentów za jej legalizacją jest utrudnienie dostępu niepełnoletnim. Stąd też pojawił się pomysł wykorzystania sieci sklepów z alkoholami. Każda kanadyjska prowincja ma własne regulacje ograniczające sprzedaż alkoholu, w Ontario mocniejsze alkohole są – poza restauracjami i barami – sprzedawane w sieci LCBO, będącej własnością prowincji. Zwolenniczką wykorzystania sieci sklepów z alkoholem jest m.in. premier Ontario Kathleen Wynne, zaś związki zawodowe w Ontario, a także w Kolumbii Brytyjskiej wskazują, że personel takich sklepów ma odpowiednie kwalifikacje jeśli chodzi o sprawdzanie wieku nabywców.

Są też zwolennicy sprzedaży marihuany w tych samych sklepach, w których można kupić papierosy, również z tego powodu, że sprzedawcy legalnego tytoniu mogą legitymować nabywców. Trudeau mówił jednak już, że legalizacja marihuany ma jednocześnie prowadzić do utrudnienia nieletnim dostępu, a „corner stores” czy „depanneurs” w Quebecu, czyli niewielkie sklepy, nie są w związku z tym najlepszym rozwiązaniem.

Dystrybutorzy medycznej marihuany proponują, by wykorzystać ich sieć sprzedaży i model dostaw, czyli zamówienie u legalnego producenta, który następnie dostarcza kurierem przesyłkę do domu.

W Kanadzie już od 2001 r. Health Canada (ministerstwo zdrowia) zezwalało w ściśle określonych przypadkach na medyczne wykorzystanie marihuany. Obecnie lista licencjonowanych producentów, z którymi mogą bezpośrednio kontaktować się pacjenci posiadający odpowiednie dokumenty od swojego lekarza, jest dostępna na stronie internetowej ministerstwa. Od czerwca br. na podstawie orzeczenia Sądu Najwyższego Kanady, definicja „medycznej marihuany” dotyczy nie tylko suszonej używki, także wszystkich innych form jej stosowania, w tym np. oleju czy herbaty.

W 2002 roku specjalna senacka komisja ds. nielegalnych narkotyków przygotowała materiał, zbierający naukowe dane o paleniu marihuany. Stwierdzono w nim m.in., że marihuana jest mniej szkodliwa niż alkohol i zasadami obrotu obu tych używek powinny rządzić takie same zasady prawne i podatkowe. Poprzedni konserwatywny rząd opowiadał się jednak za zaostrzaniem prawa, mimo apeli wielu polityków, naukowców i nawet części byłych policjantów, by zalegalizować marihuanę.

Według obecnych przepisów karane jest posiadanie nawet niewielkich ilości tego miękkiego narkotyku, choć jego dostępność, mimo penalizacji, jest powszechna. Według badań prawie 45 proc. Kanadyjczyków w wieku powyżej 15 lat przynajmniej raz paliło marihuanę.




Prymus pali trawkę, czyli co łączy wyniki w nauce ze skłonnością do używek

Najnowsze badania pokazują, że najlepsi uczniowie i studenci chętniej sięgają po używki niż ich rówieśnicy z przeciętnymi wynikami w szkole.

Brytyjscy naukowcy pod przewodnictwem dr Jamesa Williamsa ze Szkoły Medycznej UCL w Londynie, przeprowadzili badanie na 6 tys. uczniów i studentów w wieku od 11. do 20. roku życia i sprawdzili, ilu z nich sięga po papierosy, alkohol i marihuanę. Opublikowana w czasopiśmie naukowym „BMJ Open” analiza pokazuje, jak często nastolatkom zdarza się pić i palić.

Zdolni uczniowie sięgają po używki

W najmłodszej grupie badanych częstotliwość sięgania po używki zgodnie z przewidywaniami była najniższa, jednak wraz z wiekiem wśród uczniów rośnie liczba osób eksperymentujących z różnymi odurzającymi środkami. alkohol, tytoń i trawka obowiązkowo pojawiają się na imprezach studentów – rozpoczęcie nauki w college'u i na uniwersytecie to najlepsza okazja, by spróbować „czegoś nowego” ze względu na łatwiejszy dostęp do trunków czy marihuany oraz brak kontroli rodziców.

Okazuje się jednak, że nie tylko wiek wpłynął na wyniki. Ciekawą zależnością jest fakt, że po używki najczęściej sięgają zdolni uczniowie, o wybitnych osiągnięciach w nauce. W grupie prymusów pytanych o to, czy palą marihuanę, dwukrotnie częściej niż u pozostałych nastolatków pojawiały się odpowiedzi twierdzące. Podobnie było w przypadku alkoholu i papierosów – tutaj również najzdolniejsi mogli „pochwalić się” aż o 50 proc. większym doświadczeniem.

Autorzy badań podkreślają jednak, że celem ich eksperymentu nie było udowodnienie wpływu zdolności, talentu czy wiedzy na skłonność do spożywania alkoholu czy palenia. Przeprowadzona analiza jedynie wskazuje na zależność, a nie przyczynowość – inteligencja i błyskotliwość nie warunkują chęci sięgania po używki, ale niewątpliwie są związane z otwartością na nowe doświadczenia. A przecież narkotyki i wyskokowe napoje są w pewnym sensie źródłem nowych doznań.

Z dystansem i czujnością

– Nasze wnioski pokazują, że nastolatkowie z wysokimi osiągnięciami naukowymi wykazują szczególne skłonności do regularnego spożywania alkoholu i palenia marihuany. Eksperymenty z tytoniem zdarzają im się częściej niż osobom z gorszymi wynikami w nauce, ale ostatecznie w nałóg papierosowy wpadają zdecydowanie rzadziej – podkreślają badacze w oficjalnym podsumowaniu badań i zaznaczają również, że te wyniki w dużej mierze odnoszą się do tendencji obserwowanych u dorosłych i są dowodem przeciwko tezie, że zażywanie substancji psychoaktywnych odpowiada za podwyższenie kompetencji. Zdaniem Brytyjczyków zależność ta jest raczej odwrotna, choć musi zostać jeszcze przeanalizowana w kolejnych badaniach.

Naukowcy zwracają także uwagę, że osoby ze świetnymi ocenami i wybitnymi osiągnięciami zwykle pochodzą z wykształconych rodzin o wysokim statusie społeczno-finansowym, wśród których picie alkoholu jest kulturowo wpisane w tradycję (np. regularnego picia wina do obiadu). Ponadto zamożniejsi rodzice stwarzają (niekoniecznie świadomie) swoim pociechom możliwości dostępu do używek – ich domy są zwykle dość dobrze są zaopatrzone w często drogie trunki. Z kolei dzieci otrzymują pokaźne sumy kieszonkowego, które mogą przeznaczyć na dowolne cele. Badacze przestrzegają jednak, że wnioski te należy przyjmować z dystansem, a nie jako niepodważalną regułę.

Poza tym wielu komentatorów badania przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii twierdzi, że nowe obserwacje są istotnym sygnałem dla rodziców i nauczycieli – Przywykliśmy do myśli, że po narkotyki czy alkohol sięgają zwykle osoby, które mają problemy z nauką. Okazuje się jednak, że problem z używkami może leżeć gdzie indziej – podkreśla w rozmowie z CNN dr Amir Levine, psychiatra z Uniwersytetu w Kolumbii i przestrzega przed zgubnymi skutkami picia i palenia w tak młodym wieku, zwracając uwagę opiekunom i pedagogom na zwiększenie swojej czujności.

Źródło: The Guardian, CNN
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Zielona alternatywa, czyli jak Amerykanie radzą sobie z marihuaną
Piotr Milewski

Ponad połowa Amerykanów ma dostęp do medycznej marihuany. W tej sytuacji ciekawie wyglądają statystyki przedawkowania tej substancji. Przez ostatni rok nadużyło jej ze skutkiem śmiertelnym 0 (słownie: zero) mieszkańców USA.

Dane przytacza portal Huffington Post, natomiast amerykański „Newsweek” pisał niedawno o epidemii uzależnienia od leków przeciwbólowych i uspokajających na sielskich amerykańskich przedmieściach zamieszkanych przez klasę średnią. Nasi koledzy z USA cytowali raport dwojga ekonomistów, Anne Case i Angusa Deatona, według których od 1999 do 2013 roku wskaźniki umieralności białych Amerykanów w wieku 45-54 lat rosły o 0,5 procent rocznie. Po przeanalizowaniu najróżniejszych danych naukowcy ustalili, że ów „nadprogramowy” przyrost to efekt przedawkowania narkotyków, leków lub alkoholu, samobójstw spowodowanych uzależnieniem oraz marskości wątroby.

Dużą rolę w kreowaniu uzależnień odgrywają tabletki przepisywane przez lekarzy. „Newsweek” rozmawiał z wieloma na pozór wzorowymi obywatelami prowadzącymi przykładne życie, lecz skrywającymi mroczny sekret. 34-letnia nauczycielka z Bristolu (Connecticut) Jill Shacket w roku 2012 przeszła operację kręgów szyjnych. Dostała opioidowe leki przeciwbólowe i szybko się uzależniła. Terapia odwykowa nie pomagała, w końcu jej matka Donna postanowiła przeprowadzić się do Bristolu i wziąć sprawy w swoje ręce. Po przywiezieniu mamy z lotniska Jill, udając, że czyta książkę, za pomocą wyszukiwarki Kindle’a kupiła heroinę w internecie i tej samej nocy zmarła.

Uzależnienie bez recepty


W latach 2001-2016 liczba zgonów będących efektem przedawkowania heroiny wzrosła sześciokrotnie. Pozornie narkotykowe ekscesy minionych dekad należą do przeszłości. Uliczne gangi dealerów przestały handlować i strzelać do siebie na ulicach wielkich miast. Większość transakcji odbywa się dziś w prywatnych mieszkaniach, na telefon, za pośrednictwem emaili czy wręcz na zakamuflowanych stronach internetowych w tzw. ukrytej sieci (Dark Web). Wychowankowie getta nie mieli oporów przed kupowaniem cracku na ulicy. Maklerzy, biznesmeni, lekarze czy prawnicy a także zwykli zjadacze chleba zatrudnieni na stałe w poważnych firmach i uzależnieni od twardych narkotyków, wolą nie ryzykować. A oni właśnie stanowią dziś większość nabywców.

Dlaczego? To nie tylko efekt mody i nudy. Do początku lat 90. opioidy czyli syntetyczne pochodne alkaloidów zawartych w maku przepisywano jedynie pacjentom chorym na raka. Stosowano fentanyl, viocodin, percocet, opanę, oxycodone czy oxycontin. Jednak w połowie dekady obrońcy praw pacjentów wspólnie z lekarzami (i oczywiście nie bez udziału firm farmaceutycznych) doprowadzili do zmiany przepisów. Od tego czasu opioidy można przepisywać w zasadzie na każdy ból włącznie z migreną.

Problem w tym, że opioidy podobnie jak opiaty należą do najbardziej uzależniających substancji chemicznych znanych medycynie. Nawet gdyby nie istniała alternatywa, powinno się je stosować tylko w dawkach leczniczych pod ścisłą kontrolą. Tymczasem alternatywa istnieje. Już w roku 1992 ekipa kierowana przez izraelskiego biochemika Raphaela Mechoulama odkryła, że w organizmie funkcjonuje drugi obok opioidowego mechanizm kontroli bólu – endogenny układ kannabinoidowy.

Nie tylko opioidy

Naukowcy ustalili, że ludzkie ciało i umysł reagują na marihuanę za pośrednictwem selektywnych receptorów nazwanych CB1 i CB2, które występują nie tylko w mózgu, ale również na tkankach obwodowych w śledzionie, migdałkach, układzie immunologicznym, jądrach, jelicie cienkim, pęcherzu moczowym. Receptory kannabinoidowe hamują uwalnianie neurotransmiterów i cyklazę adenylową, aktywują kanały potasowe oraz blokują kanały wapniowe. Pod względem opóźniania przekaźnictwa przypominają zatem opioidy, lecz dzięki temu, że receptorów CB1 niewiele jest w pniu mózgu (ośrodek oddechowy), zażywanie pochodnych marihuany nie grozi uduszeniem.

Mechoulam stwierdził ponadto, że ludzki mózg wytwarza własne kannabinoidy, które działają na receptory CB niemal identycznie jak roślinne. Pierwszy naukowcy nazwali 2AG, drugi anandamidem od sanskryckiego słowa ananda (rozkosz). Wiele wskazuje, że oba mogłyby łagodzić przebieg dziesiątek chorób i dolegliwości, w tym schizofrenii, cukrzycy, raka, zaburzeń odżywiania, urazów mózgu oraz schorzeń neurodegeneracyjnych jak choroba Parkinsona, Alzheimera czy stwardnienie rozsiane. Zidentyfikowanie układu kannabinoidowego zrewolucjonizowało wiedzę o marihuanie, przełamało negatywne stereotypy i niejako usankcjonowało w opinii światowej społeczności naukowej dalsze prace.

Badania przeprowadzone niedawno przez rządowe Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH) w USA wykazały, że układ kannabinoidowy odgrywa istotną rolę przy każdej chorobie. W rezultacie lokalne władze zalegalizowały marihuanę do użytku terapeutycznego w 23 stanach i dystrykcie stołecznym a umożliwiły korzystanie z niej, gdy pacjent wyczerpie pozostałe opcje, w kilkunastu innych stanach.

– Nie ma dnia, żebym nie rozmawiał z chorym, który cierpi na nudności, wymioty, utratę apetytu, bóle, depresję, bezsenność. – powiedział „Newsweekowi” dr Donald Abrams, ordynator oddziału hematologii i onkologii Szpitala Głównego w San Francisco. – marihuana to jedyny środek przeciw mdłościom, który wzmacnia równocześnie apetyt.

Pozwala także zasnąć i poprawia nastrój, co nie jest łatwe, gdy człowiek stoi w obliczu śmierci, a bardzo ważne z terapeutycznego punktu widzenia. – Mogę wypisać sześć recept na leki, które wchodzą ze sobą i z chemioterapią w niekorzystne interakcje, lub zamiast tego zalecić marihuanę – tłumaczy Abrams. Sondaż przeprowadzony w ubiegłym roku wykazał, że jego przekonania podziela ponad trzy czwarte amerykańskich lekarzy. Największymi zwolennikami kannabinoidów okazali się onkolodzy (82 proc.), którzy uważają, że powinny one stanowić standardową opcję terapeutyczną.

Nieuchwytny sukces

Tyle że efekty działania marihuany trudno zweryfikować. Jedni pacjenci mogą przeceniać jej lecznicze walory ze względu na działanie oszałamiające, nie mówić prawdy o dawkach, lub mylić skutki zażywania kannabinoidów z efektami chemioterapii. Poza tym nie da się dokładnie zmierzyć odczuć subiektywnych np. bólu.

Główny problem wiąże się z faktem, że marihuana nie jest lekiem opracowanym w laboratorium na bazie ściśle określonych, potwierdzonych naukowo mechanizmów biochemicznych. Cannabis to roślina zawierająca ponad 80 różnych substancji aktywnych. Najwięcej wiemy o dwóch – tetrahydrokannabinolu (THC) i kannabidiolu (CBD). Na ich bazie stworzono leki takie jak dronabinol – syntetyczny alkaloid, który dostał atest Agencji do spraw Żywności i Leków (FDA) jako preparat do łagodzenia nudności wywołanych chemioterapią oraz stymulacji apetytu i zmniejszania bólu u osób chorych na AIDS.

Z kolei nabiximols to kombinacja naturalnego THC oraz CBD ekstrahowanego z roślin i podawanego za pośrednictwem doustnego sprayu. Jest on już dostępny w Europie dla chorych na stwardnienie rozsiane i czeka na zatwierdzenie przez władze amerykańskie. Wstępne testy kliniczne nie wykazały jednak, by pomagał ofiarom raka.

– Jak działają inne kannabinoidy wciąż nie wiadomo. – zwraca uwagę profesor David Casarett z Uniwersytetu Pennsylwanii. – Przede wszystkim dlatego, że preparaty z tej rośliny stanowią domenę medycyny paliatywnej (leczenie i opieka nad nieuleczalnie chorymi, którzy weszli w fazę terminalną). A medycyna paliatywna nie jest w USA priorytetem. Co więcej, władze w Waszyngtonie wciąż stosują postanowienia ustawy o substancjach kontrolowanych uchwalonej w 1970 roku i zaliczającej konopie do tej samej kategorii narkotyków co heroina, LSD, meskalina, pejotl czy bufetonina – silny środek halucynogenny uzyskiwany z jadu ropuch, który zakłóca akcję serca i może wywołać zawał.

Życie vs biurokracja

W myśl przestarzałych przepisów mniej szkodliwa od trawy jest amfetamina, kokaina, opium, morfina a nawet fentanyl – syntetyczny opioid, zabijający co roku tysiące heroinistów. Według prawa federalnego, posiadanie, hodowanie, sprzedawanie i częstowanie marihuaną stanowi groźne przestępstwo, tyle że prezydent Obama przymyka oko na eksperymenty stanów. Uzyskanie zgody na badania wymaga jednak pozytywnej opinii aż trzech instytucji: FDA, Agencji do Walki z Narkotykami (DEA) oraz Narodowego Instytutu Uzależnień (NIDA). Nawet jeśli naukowcy przejdą biurokratyczny kołowrót, korzystać mogą tylko z jednego źródła dostaw – farmy przy Uniwersytecie Mississippi zarządzanej przez NIDA.

Amerykańscy zwolennicy medycznej marihuany mają nadzieję, że sytuacja się zmieni. – Lekarze stosowali cannabis od lat 30. XIX wieku do czasu II wojny światowej. – podkreśla doktor Alan Shackelford absolwent Harvardu przepisujący kannabinoidy chorym z Kolorado. Niestety ustawa, która miała zmienić prawną kwalifikację konopii utknęła w Kongresie. Według Shackelforda, „nie z powodu opinii ekspertów, lecz ignorancji prawodawców nie rozumiejących, że chodzi o badania naukowe prowadzone dla dobra chorych”.

Wydaje się jednak, że nawet do tych polityków, którzy nie rozumieją argumentów naukowych, nie wierzą w nie lub jedno i drugie, powinien przemówić prosty rachunek statystyczny. marihuana zabiła w ubiegłym roku 0 Amerykanów, kokaina i heroina – 17 465, leki opioidowe – 25 760, alkohol 30,7 tys. a jeśli doliczymy ofiary wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców, to 76,7 tys.




Sekspozytywna? Zanim zaprosisz marihuanę do sypialni...
Karolina Błachnio

Zanim zaprosisz marihuanę – afrodyzjak znany od tysiącleci – do sypialni, pamiętaj o dwóch rzeczach: zioło wspomaga seks, i o drugiej – zioło seks utrudnia!

Najgłośniej mówi o tym teraz Ameryka, gdzie pięć stanów zalegalizowało rekreacyjne zastosowanie „trawki”, a 24 inne – medyczne. marihuana, z receptą czy bez, przechodzi z podziemi do łóżek. Jak działa seks z ziołowym napędem?

Ludzie są „kannabinoseksualni" z natury. Kannabinoidy i kanabinole (przede wszystkim THC), substancje aktywne marihuany, wiążą się z receptorami kannabinoidowymi istniejącymi w ciele. Sama natura zaprogramowała nas na przyswajanie konopi.

Powstała oddzielna nazwa eksperymentujących z marihuaną w łóżku: „cannasexuals”. Furorę za wielką wodą robi lubrykant dla kobiet bazujący na oleju kokosowym i marihuanie. Produkty z konopi można wcierać, palić, jeść, wciągać. Amerykanie oszaleli – testują wszystkie sposoby na potęgę!

marihuana jako afrodyzjak ma wielu zwolenników. Edukatorzy seksualni mówią, że jest „sekspozytywna”, tzn. zmniejsza wstydliwość wobec seksualności, wzmacnia zaś akceptację i poszanowanie dla ciała własnego i partnera, usuwa zahamowania. Podkreślają i inne dobrodziejstwa użytkowania konopi – poprawianie nastroju, humoru, zwiększenie wrażliwości zmysłowej, poszerzanie percepcji, często wydłużanie subiektywnego odczucia czasu kontaktu seksualnego.

Ci sami amerykańscy edukatorzy twierdzą jednak, że relacja między marihuaną i seksem jest bardziej skomplikowana. Dlatego niezbędna jest wiedza, jak trawka wpływa na życie seksualne konkretnych osób. Ludzie reagują bardzo indywidualnie na środki psychoaktywne, w tym afrodyzjaki. Niektórzy będą na haju, który zintensyfikuje ich seksualne doznania i pogłębi więź z partnerem, a inni nie: mogą poczuć się znudzeni, otumanieni, drażliwi, senni, a panom może zdarzyć się męska niemoc. Chwilowo pomińmy fakt, że używanie jakichkolwiek środków psychoaktywnych, zwłaszcza przewlekłe, może dawać poważne negatywne skutki uboczne.

Żeby nie zrobić sobie wzajemnie krzywdy, edukatorzy radzą: negocjuj z partnerem, zanim zażyjesz marihuanę w celach seksualnych. Powiedz partnerowi, jakie masz oczekiwania, co chcesz, żeby się wydarzyło w łóżku "po marihuanie". Amerykańskie pary i single uczą obchodzenia się z trawką w alkowie podczas coraz bardziej popularnych sesji jogi z marihuaną, coachingów życia seksualnego i lekcji tantry. Edukatorzy zalecają też tete-a-tete z marihuaną – sprawdź sam, jak działa na twoje ciało, przeżywanie orgazmu, zmysły i emocje. Na to nie ma lepszego sposobu niż masturbacja!
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Jak papierosy modyfikują działanie marihuany

Osoby, które palą zarówno marihuanę, jak i papierosy mają mniejsze hipokampy, ale lepszą pamięć – czytamy na łamach czasopisma „Behavioural Brain Research”.

Naukowcy z Uniwersytetu Teksańskiego w Dallas (USA) wykazali, że jednoczesne stosowanie marihuany i wyrobów tytoniowych prowadzi do zmniejszenia objętości hipokampa w mózgu, ale tym samym chroni palacza przed pogorszeniem funkcji procesów pamięciowych.

Związek pomiędzy paleniem marihuany a kurczeniem się hipokampa – rejonu mózgu odpowiedzialnego za pamięć – jest dobrze udokumentowany w badaniach naukowych. Jednak w takich badaniach biorą zazwyczaj udział tylko osoby, które chętnie stosują marihuanę, ale unikają palenia papierosów.

Badacze z Dallas odkryli natomiast, że związki pochodzące z dymu papierosowego i marihuany wchodzą ze sobą w skomplikowaną interakcję, która ma duży wpływ na ukształtowanie mózgu i funkcjonowanie pamięci.

Naukowcy przeprowadzili badanie MRI (magnetyczny rezonans jądrowy) wśród różnych grup ludzi: abstynentów (osób, które nie miały kontaktu z marihuaną i papierosami przez ostatnie trzy miesiące), użytkowników marihuany (osób, które palą marihuanę co najmniej 4 razy w tygodniu), palaczy (osób, które palą co najmniej 10 papierosów dziennie) oraz użytkowników zarówno marihuany, jak i wyrobów tytoniowych.

Zauważyli, że miłośnicy marihuany – bez względu na to, czy palili papierosy, czy nie – mieli mniejsze hipokampy niż osoby unikające używek. Samo palenie papierosów także sprzyjało kurczeniu się tego rejonu mózgu u wszystkich badanych.

Jednak, podczas gdy u abstynentów występowała specyficzna zależność pomiędzy rozmiarem hipokampa a jakością pamięci – im większy hipokamp, tym lepsza pamięć – u użytkowników marihuany i wyrobów tytoniowych zaobserwowano zjawisko odwrotne – im mniejszy był u nich rozmiar hipokampa, tym lepiej funkcjonowała pamięć. Nie stwierdzono związku pomiędzy rozmiarem hipokampa a funkcjonowaniem pamięci u osób, które paliły tylko marihuanę lub tylko papierosy.

„Około 70 proc. użytkowników marihuany, pali również papierosy. Nasze badanie tłumaczy, dlaczego wyniki innych badań dotyczących efektów palenia marihuany zazwyczaj nie przystają do rzeczywistości. Po prostu w większości z tych badań nie uwzględnia się osób stosujących wyroby tytoniowe lub wpływu nikotyny na funkcjonowanie człowieka. Nasze badanie jest jednym z pierwszych, w których nie popełniono tego błędu” – mówi współautorka badania Francesca Filbey.



marihuana uleczy złamania

Konopie indyjskie, z których otrzymuje się marihuanę lub haszysz, zawierają substancję, która przyspiesza leczenie uszkodzeń kości – dowiedli naukowcy.

Wszystko dzięki zawartej w roślinie substancji kannabidiol (CBD). W przeciwieństwie do swojego izomeru tetrahydrokannabinolu (THC), który ma taki sam skład cząsteczkowy, ale różni się ułożeniem wiązań, CBD nie działa psychoaktywnie. Znacząco przyspiesza za to zrastanie kości.

Według badania, którego rezultaty zostały opublikowane w naukowym magazynie „Journal of Bone and Mineral Research”, kannabidiol okazuje się też skuteczny w leczeniu osteoporozy, czyli degradacji tkanki kostnej. - Kliniczny potencjał komponentu z konopi jest niezaprzeczalny - stwierdził dr Jankel Gabet z Uniwersytetu w Tel Awiwie, współautor badania.

Według jego badań kannabidiol pomaga w regeneracji kolagenu, który pełni kluczową rolę w budowie tkanki kostnej, ścięgien i wiązadeł. - Po leczeniu substancją CBD kości są mocniejsze, co zapobiega późniejszym uszkodzeniom – mówił dr Gabet.

Lek, nie narkotyk

To, że ludzki szkielet może być regenerowany za pomocą konopi, naukowcy z Izraela (dr Gabet i prof. Itai Bab z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie) dowiedli już wcześniej. Ostatni eksperyment pokazał jednak, że nie tyle chodzi o lecznicze właściwości haszyszu i marihuany, co o konkretny czynnik zawarty w roślinie.

By tego dowieść, naukowcy przeprowadzili testy na dwóch grupach szczurów. Wszystkim zwierzętom podawali ekstrakty z konopi: pierwszej grupie tylko CBD, drugą leczyli za pomocą kombinacji CBD i psychoaktywnego THC.

Okazało się, że podawany kannabidiol bez dodatku innej substancji jest tak samo skuteczny w leczeniu uszkodzeń kości, co komponent substancji z THC. Eksperyment dowodzi, że można stworzyć metodę konopnej kuracji bez produkcji leku, który działałby na pacjentów jak narkotyk.

Cudowna substancja

Leczenie złamań kości to nie jedyny atut konopi. Rok temu naukowcy dowiedli, że psychoaktywny związek THC w roślinie spowalnia rozrastanie się guza w mózgu i zapobiega powstawaniu złośliwej odmiany nowotworu. Metodę przetestowano na myszach, u których spreparowana substancja nie powodowała efektów podobnych do tych, które odczuwa człowiek po wypaleniu marihuany.

Konopie znalazły też zastosowanie w łagodzeniu objawów stwardnienia rozsianego. Lek Sativex, który powstał na bazie marihuany, w wielu krajach nie został jednak dopuszczony do użytku. Oponentów nie przekonała również ankieta przeprowadzona wśród chorych przez brytyjskie Stowarzyszenie Stwardnienia Rozsianego (MS Society), która pokazała, że 82 proc. osób cierpiących na chorobę uważa lek za kluczowy w ich leczeniu. W celach medycznych w Europie lek mogą stosować na razie tylko Francuzi. O dopuszczeniu go na rynek myślą też Brytyjczycy, Niemcy i Włosi.

Być może jeśli uda się stworzyć lek na kości, który nie będzie powodował halucynacji wśród pacjentów, konopie zdobędą większą popularność.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
Historia ulubionego napoju Ameryki. Jak koka zniknęła z coli
Jerzy Pakół

[ external image ]
Coca-cola zmienia skład, by uniknąć skojarzeń z nowotworami. Ponad sto lat temu wykonano podobny unik, gdy napój był napiętnowany jako ulubiony drink narkomanów i gwałcicieli. Jeszcze w 1901 r. w broszurze „What is it Coca-Cola” zachwalano konsumentom esencję z liści koki, która „sprawia, że każdy jest aktywny, błyskotliwy, pełen wigoru, a wielkie wyzwania pokonuje z łatwością”.

Karmel dodawany do coca-coli będzie zawierał mniej substancji 4-MEI, która – jak wykazali naukowcy w badaniach na myszach – zwiększa ryzyko zachorowania na raka. Dzięki temu koncern uniknie umieszczania na etykiecie ostrzeżeń przed nowotworem. A taki nakaz wprowadziły w tym roku władze stanowe Kalifornii.

Błyskawiczna reakcja firmy świadczy o tym, że dobrze zapamiętano nauczkę z czasów, gdy pod koniec XIX w. w skład coca-coli wchodziła kokaina. Prasa alarmowała, że napój silnie uzależnia, a pijący go czarnoskórzy robotnicy masowo gwałcą białe kobiety. Jednak szef koncernu, Asa Candler, bronił składu napoju. Jeszcze w 1901 r. w broszurze „What is it Coca-Cola” zachwalał konsumentom esencję z liści koki, która „sprawia, że każdy jest aktywny, błyskotliwy, pełen wigoru, a wielkie wyzwania pokonuje z łatwością”.

Pechowy aptekarz i kokaina

Na pomysł stworzenia drinka z kokainą wpadł aptekarz John Pemberton. Nowy napój miał mu pomóc wygrać walkę z pechem i przynieść bogactwo. Nieszczęścia bowiem od lat prześladowały farmaceutę ?z amerykańskiego Południa. Najpierw podczas wojny secesyjnej został ranny ?w brzuch, potem o mały włos nie rozpłatał mu głowy szablą kawalerzysta Unii. Przez lata bóle brzucha, głowy i reumatyzm leczył morfiną, którą miał zawsze w aptece w Columbus (stan Georgia). Pewnego dnia zauważył, jak bardzo się od niej uzależnił. Akurat wpadł mu w ręce artykuł z prasy medycznej o kokainie, substancji wyizolowanej przez Alberta Niemanna z liści krzewów koki. Miała ona leczyć narkomanów.

Pemberton zamówił więc nowy lek i zaczął go testować na sobie. Nie wyszło mu to na dobre. Przestał co prawda potrzebować morfiny, bo kokaina okazała się bardziej ekscytującą używką, ale w wyniku tej fascynacji apteka zbankrutowała. Pemberton wyjechał więc do Atlanty i tam ponownie próbował szczęścia. Pomysł na zbicie fortuny przyszedł mu do głowy podczas obserwacji farmaceuty ?z Korsyki, Angela Marianiego. Ów biznesmen w 1863 roku wypuścił na rynek napój Vin Mariani. Było to wino Bordeaux wzmocnione ekstraktem z liści koki. Drink szybko zdobył spore grono wielbicieli w Europie i USA.

Pemberton ulepszył miksturę Korsykanina i oprócz kokainy dodał do wina wyciąg z orzeszków kola, zawierający sporą dawkę kofeiny. Dający niezłego energetycznego kopa napój zaoferował mieszkańcom Atlanty pod nazwą Pemberton’s French Wine Coca. W 1885 roku reklamował go – jak podaje Mark Pendergrast w książce „For God, Country and Coca-Cola” (Dla Boga, kraju i Coca-Coli) – „jako największe dobrodziejstwo ludzkości, najpiękniejszy dar natury (i Boga) w dziedzinie medycyny”. Miało to być cudowne lekarstwo dla ludzi „dotkniętych nerwicami, zaburzeniami trawienia, wyczerpaniem psychicznym i fizycznym, wszelkimi chorobami przewlekłymi”. Obiecywał konsumentom, że jego wynalazek przywraca zdrowie, szczęście, a nawet „pobudza aktywność seksualną ?i leczy problemy z płodnością”.

Coca-cola i receptura wszech czasów


Mimo dobrej reklamy pech nie opuszczał Pembertona. Ledwie kokainowy drink wszedł do sprzedaży i rozeszło się 888 butelek, a władze Atlanty wprowadziły prohibicję. Miasto jako pierwsze w USA postanowiło walczyć z plagą alkoholizmu, a French Wine Coca zawierał przecież ?alkohol.

Fatalny zbieg okoliczności nie załamał aptekarza. Poszukał wspólników i obiecując im stworzenie napoju, który podbije świat, założył Pemberton Chemical Company. Jednak zastąpienie wina innym składnikiem nie było łatwe. Wynalazca dorzucał m.in. cukier karmelowy, kwasy fosforowy i cytrynowy, gorzką pomarańczę, kolendrę, muszkat itp. Kolejne wersje napoju miesiącami testował na klientach sąsiadującej z laboratorium apteki. Wreszcie nowa receptura była gotowa. Pemberton stworzył napój o niezwykłym smaku. Zawierał on cukier, cytrynian kofeiny i płynny ekstrakt kokainy, które podczas warzenia dodawano do wrzącej wody. W efekcie ?250 ml napoju zawierało ok. 8 miligramów kokainy (obecnie standardowa działka narkotyku sprzedawana przez dilerów w USA to ok. 30 miligramów). Łatwo sobie wyobrazić, jak czuł się klient po wypiciu kilku szklanek mikstury.

Pozostawało jeszcze wymyślić równie wystrzałową nazwę. Wtedy błyskiem geniuszu popisał się księgowy Pemberton Chemical Company, niejaki Frank Mason Robinson. Zręcznie połączył słowo kokaina (cocaine) z orzeszkami kola (cola) i tak wyszła coca-cola. Pemberton zgłosił nazwę do urzędu patentowego 6 czerwca 1887 roku, ale już tydzień wcześniej na łamach „Atlanta Journal” ukazała się reklama: „Coca-Cola. Świetna! Orzeźwia! Ożywia! Pobudza! Nowy popularny napój z Soda Fountain, łączący działanie wspaniałego krzewu kokainowego i słynnych orzeszków cola!”.


Ale pech wciąż nie opuszczał farmaceuty. Przez następne miesiące sprzedaż ?coca-coli przyniosła mu marne 50 dolarów. Zaczął się więc rozglądać za inwestorem strategicznym. Ostatecznie dwie trzecie akcji Pemberton Chemical Company sprzedał za 2,3 tys. dolarów właścicielowi sieci drogerii Asie Candlerowi. To za sprawą jego przebojowości coca-cola podbiła USA. Tego już jednak pechowiec Pemberton nie doczekał. Umarł w sierpniu 1888 r., zaraz po znalezieniu wspólnika.

Na gwałt coca-cola


The Coca-Cola Company zdominowała rynek napojów bezalkoholowych zaledwie w ciągu dekady. Pod koniec XIX stulecia koncern dysponował już wytwórniami ?w Atlancie, Dallas, Chicago, Los Angeles, Filadelfii i Nowym Jorku. Interes psuł tylko jeden szczegół: narastająca fala pogłosek, że picie coca-coli prowadzi do uzależnienia od kokainy. Tematem zajęła się prasa, zwłaszcza że ciekawość pobudzała utajniona receptura napoju. Wreszcie w roku 1900 „Journal of the American Medical Association” opublikował wyniki badań, które pokazywały, jak wyniszczające dla ludzkiego organizmu jest używanie tego narkotyku. Ostrzegał też przed nasileniem się plagi narkomanii w USA.

Jednak poważny niepokój obywateli wywołało dopiero podanie informacji, że w krótkim czasie odnotowano ponad 200 zgonów z powodu przedawkowania kokainy. Wtedy apteki zaczęły wycofywać coca-colę z oferty.

Asa Candler nie zamierzał jednak niczego zmieniać w recepturze świetnie sprzedającego się napoju. Dbał tylko ?o ukazywanie się publikacji przekonujących konsumentów, jak dobroczynny wpływ na zdrowie ma drink zaprawiony ekstraktem z krzewu koki. Propagandowa walka przybierała na sile.


Niespodziewanie szalę zwycięstwa na stronę wrogów narkotyków zaczął przechylać biskup Kościoła Episkopalnego Filipin Charles Henry Brent. Kilka miesięcy po wyborze swojego przyjaciela, Theodore’a Roosevelta, na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych zjawił się ?w Waszyngtonie. Zorganizował wielką manifestację, żądając zakazu sprzedaży substancji odurzających. Potem były kolejne, a biskup został duchowym przewodnikiem prezydenta. Antynarkotykowa kampania przynosiła efekty i coca-cola, podobnie jak inne produkty zawierające kokainę, znalazła się na cenzurowanym.

Nowe smakuje lepiej


Prawdziwą bombę odpalił 21 czerwca 1903 roku dziennik „New-York Tribune”. Opublikował relacje pułkownika J.W. Watsona ze stanu Georgia, który opowiadał, że po spożyciu narkotyku kolorowi robotnicy gwałcą białe panie. Oliwy do ognia dolało pismo „Medical Record”, które ostrzegało, że po wypiciu coca-coli u Murzynów „seksualne żądze są coraz większe i coraz bardziej wynaturzone”.

„Nieprawdziwe pogłoski o rozpasaniu seksualnym odurzonych kokainą czarnych mężczyzn z plantacji i obozów budowlanych, którzy mieli gwałcić białe kobiety, wkrótce zaczęły wzbudzać panikę” – opisuje Richard Davenport-Hines w książce „Odurzeni. Historia narkotyków 1500-?-2000”. Przerażeni policjanci z południowych stanów poprosili nawet rząd federalny o dostarczenie im strzelb, jakich używano do polowań w Afryce. Motywowano to tym, że kule rewolwerowe nie powstrzymają „naćpanych czarnuchów”, dybiących na cześć białych niewiast.

Jesienią 1903 roku, aby uspokoić wyborców, władze stanu Georgia wprowadziły zakaz sprzedaży produktów zawierających kokainę. Inne stany USA mogły wkrótce postąpić podobnie. Aby ratować koncern, Candler wycofał narkotyk z receptury napoju. Co więcej, The Coca-Cola Company zaczęła wkrótce uparcie twierdzić, że kokainy nigdy w coca-coli nie było. Ta decyzja zapadła we właściwym momencie. ?W 1906 roku Kongres USA uchwalił pierwszą ustawę antynarkotykową.

Korzystając z niej, dr Harvey Wiley, kierujący utworzoną wówczas Agencją ds. Żywności i Leków (FDA), postanowił zniszczyć firmę propagującą, jego zdaniem, narkomanię. Skoro coca-cola nie zawierała już kokainy, próbował udowodnić, że narkotykiem jest też kofeina. Nakazał agentom FDA przechwycić beczki ?z napojem. Wkrótce potem wniósł pozew, który wszedł do historii amerykańskiego prawodawstwa pod wdzięczną nazwą „Rząd USA przeciw 40 baryłkom ?i 20 beczkom coca-coli”.

Tym razem Candler walczył o recepturę napoju do upadłego. Nie żałował pieniędzy na najlepszych prawników i ekspertów. Ostatecznie w 1916 roku Sąd Najwyższy USA orzekł, że The Coca-Cola Company ma prawo sprzedawać swój produkt i nie musi usuwać z receptury kofeiny. Dzięki temu przez wiele dekad koncern nie zmieniał już nic w składzie napoju, który nadal ?– zgodnie z przekazem pierwszych reklam – „orzeźwiał i ożywiał” ludzi.



Winko z koką

Joanna Kowal

[ external image ]
kokaina jako remedium na ból zębów

Jeszcze pod koniec XIX w. narkotyki były nie tylko legalne, lecz także dostępne w każdym sklepie.

Zadziwiające, na ile sposobów mogli legalnie odurzać się mieszkańcy USA oraz Europy na początku XX w. Od 1863 r. farmaceuta z Korsyki Angelo Mariani miłośnikom dobrych trunków oferował wina Bordeaux zmieszane z kokainą. Najwięcej „Vin Mariani” kupowali Amerykanie. Mariani za oceanem konkurował z zaprawioną kokainą coca-colą. Również kokainie pozycję największej farmaceutycznej firmy świata na początku XX w. zawdzięczała spółka Parke, Davis & Company. Jej sztandarowymi produktami były inhalatory rozpylające narkotyk w aerozolu dla leczenia alergii oraz proszek na katar Ryno’s, składający się w 99,9 proc. z czystej koki.

W Europie koncern Bayer rozpoczął w 1898 r. sprzedaż tabletek diacetylmorfiny jako leku na astmę i gruźlicę. Dla marketingowego efektu od słowa heroisch (z niem. potężny) nadano tabletkom nazwę heroina.

[ external image ]
Taki specyfik można było kiedyś dostać w aptekach

Ponadto konsumenci mieli w drogeriach dostęp do kokainy w formie pastylek do ssania, a amerykańska sieć sklepów wysyłkowych Sears, Roebuck & Company oferowała zestaw: porcja koki, strzykawka i dwie igły w cenie 1,5 dol. Interes popsuły rosnące lawinowo doniesienia prasy o skutkach uzależnienia od narkotyków i wzrastającej liczbie narkomanów. O ile w Europie państwa szybko wprowadziły po 1900 r. przepisy pozwalające na sprzedaż środków odurzających jedynie w aptekach na recepty, to w Stanach Zjednoczonych rozegrała się niezwykła batalia. Najpierw prasa podniosła alarm, iż na Południu farmerzy masowo szprycują kokainą czarnych robotników, aby wydajniej pracowali. Gdy to nie pomogło, pojawiła się seria doniesień, iż odurzeni Murzyni masowo gwałcą białe kobiety. Wystarczyło. Pod wpływem społecznych protestów politycy w USA postanowili raz na zawsze zdelegalizować sprzedaż narkotyków w swoim kraju. Potem zaś w skali całego świata. Proces delegalizacji zakończył się jeszcze przed II wojną światową.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
12 milionów Europejczyków zażywa kokainę
Danuta Kowalik

Trzy na sto nagłych zgonów w Europie ma związek z braniem tego narkotyku. Nie istnieje bezpieczne, rekreacyjne zażywanie kokainy – przestrzegają naukowcy.

- Nawet niewielkie dawki mogą mieć katastrofalne konsekwencje, włącznie z nagłym zgonem - przestrzegł szef działu patologii w Instytucie Medycyny Sądowej w Sewilli Joaquin Lucena. Lucena i kierowany przez niego zespół badali nagłe zgony w południowo-zachodniej Hiszpanii w latach 2003-2006. Okazało się, że 3,1 procent z nich było związanych z zażywaniem kokainy, które prowadzi do powikłań sercowo-naczyniowych, uszkadza mięsień sercowy i może spowodować nagłe zatrzymanie krążenia.

Ofiarami nagłej śmierci po zażyciu kokainy byli mężczyźni w wieku 21-45 lat. 81 procent z nich również paliło, a 76 procent piło alkohol. Samo w sobie i palenie, i spożywanie alkoholu również wiążą się z chorobami serca. - Zażywanie kokainy oraz palenie tytoniu i picie alkoholu można uznać za śmiertelny koktajl, który prowadzi do przedwczesnej choroby serca - pisze Lucena w artykule opublikowanym w medycznym piśmie "European Heart Journal". Hiszpański naukowiec uważa, że wyniki jego badań można bezpiecznie rozszerzyć na pozostałą część Europy. Według niego zażywanie kokainy staje się w Europie coraz ważniejszym problemem zdrowia publicznego.

Eksperci z hiszpańskiego Instytutu oceniają, że kokainę zażywa około 12 mln Europejczyków - około 3,7 procent całej dorosłej ludności w wieku 15-64 lata. Ponad 5 procent dorosłych w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Włoszech mówi, że przynajmniej raz w życiu zażyło kokainę; najczęściej zażywają ją ludzie młodzi, w wieku 15-34 lata. Naukowcy pracują nad szczepionkami i lekami, które pomogłyby w rzuceniu nałogu, ale prace te są nadal na etapie początkowym


W.Brytania: Banknoty skażone kokainą
Danuta Kowalik

Brytyjskie banknoty w kilka tygodni po wprowadzeniu do obiegu są skażone kokainą; skażenie jest na tak dużą skalę, iż policja nie przeprowadza już analiz banknotów na obecność narkotyku w sprawach o przemyt lub handel narkotykami - mówią eksperci cytowani przez sobotni "Daily Mail".

- zauważa gazeta, wskazując, iż "działka" narkotyku staniała w ulicznym handlu, ponadto w ostatnich trzech latach zaobserwowano wzrost uzależnienia wśród nieletnich.

Analityk FSS (Forensic Science Service) - największej w W. Brytanii naukowej placówki prowadzącej analizy kliniczne dla policji - Gerry Risbridger sądzi, iż ślady narkotyku można znaleźć na banknotach na terenie całego kraju.

Według niego banknot nowo wprowadzony do obiegu już po dwóch tygodniach jest skażony dlatego, że był w ręku kogoś, kto sam zażywał lub handlował narkotykami, bądź dlatego, że "otarł się" o inne skażone banknoty.

Osad kokainy na banknocie wykrywa się przy pomocy specjalistycznej maszyny kosztującej 200 tys. funtów. Pozwala ona ustalić cząsteczkowy ciężar. Ponieważ każdy związek jest inny, eksperci mogą wykryć mikroskopijną obecność niewidocznego dla oka narkotyku, rozpuszczalnika lub substancji wybuchowej.

W. Brytania jest krajem, w którym użycie kokainy uchodzi za najwyższe w Europie. W 2009 r. 745 nastolatków, którzy nie ukończyli 18. roku życia, zgłosiło się do placówek odwykowych - wobec 435 trzy lata wcześniej. 235 osób zmarło w ub. r. z powodu nadużywania kokainy - wobec 196 w 2007 r.


Dennis Quaid: Mój największy błąd
Marta Kownacka

Amerykański aktor filmowy, kompozytor i piosenkarz o tym, jak wciągał koks.

Moim największym błędem było uzależnienie się od kokainy. Zacząłem w roku 1974, gdy rzuciłem uniwerek i przeniosłem się do Los Angeles. Pierwszy raz sięgnąłem po koks na imprezie. Pieniądze na zakup kokainy były wtedy wkalkulowane w budżety filmowe i szły z puli na drobne wydatki. Towar dostarczano na plan, bo każdy z niego korzystał. Zamiast koktajlu dostawaliśmy działkę.

Zdawało mi się, że kokaina pomoże udźwignąć ciężar sławy, z którą nie umiałem sobie poradzić. Nie była jednak w stanie złagodzić wrażenia, że wcale na sławę nie zasługuję. Przez jakiś czas zachowywałem się jak skończony dupek, a moje życie rozsypywało się w drobny mak. Widziałem to, ale miałem nadzieję, że inni tego nie dostrzegają. Gdy pod koniec lat 80. kręciłem „Wielki luz”, w nocy sypiałem najwyżej godzinę. W zasadzie nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Budziłem się, wciągałem działkę i przyrzekałem sobie, że dziś na tym koniec. Ale około czwartej po południu rytuał się powtarzał. Byłem jak szczur w labiryncie. Brak snu sprawiał, że nie potrafiłem się skupić, co odbiło się na mojej grze. Nałóg wycina cię z życia.

Grałem wtedy w zespole Eclectics. Pewnego wieczoru występowaliśmy w China Club w Los Angles i... grupa się rozpadła. Tamtej nocy zdałem sobie sprawę, że jeśli nie zrobię nic ze swoim życiem, wykończę się w pięć lat. Następnego dnia zgłosiłem się na odwyk.
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
koka, marihuana, heroina. Marek Raczkowski o narkotykach i sztuce
Piotr Najsztub
[ external image ]

- Moi wszyscy najbliżsi przyjaciele w szkole średniej po prostu walili w żyłę, tak jak dzisiaj pali się trawkę - mówi znany rysownik Marek Raczkowski, który zna narkotykowy świat z dwóch perspektyw: sam zażywał, ale opiekował się też warszawskimi heroinistami.

Piotr Najsztub: Aktor Seymour Hoffman, który zmarł w 2014 roku, żył 46 lat. Znaleziono go w łazience, z wbitą strzykawką z heroiną.

Marek Raczkowski: Odetchnąłem trochę z ulgą, jak usłyszałem o tej strzykawce i heroinie.

[ external image ]

Dlaczego z ulgą?
- Bo ja nie zażywam heroiny... na szczęście. Doświadczenie pośrednie z heroiną mam niestety i to jest obecnie moje największe nieszczęście, ale to mnie osobiście nie dotyczy.

Znałeś heroinistów?
- Znałem totalną liczbę heroinistów w liceum. Moi wszyscy najbliżsi przyjaciele w szkole średniej, czyli w drugiej połowie lat 70., po prostu walili w żyłę, tak jak dzisiaj pali się trawkę. To było najgorsze właściwie liceum w Warszawie, na Szczęśliwickiej, a wśród całego towarzystwa byli tam i bandyci, i tacy najwrażliwsi, najinteligentniejsi. I jakoś na tej heroinie powstała grupa towarzyska, która mi najbardziej odpowiadała intelektualnie. Choć czułem się trochę obok, bo sam nie ćpałem. Ale też nikt mnie nigdy nie namawiał. Byłem kiedyś z nimi w Kamiennym Potoku na koncertach i kempingu, było tam dużo bardzo ładnych dziewczyn, które ćpały heroinę, kompletnie nieprzystępne. Obojętne na wszystko i to mnie jakoś tak urzekało, a jednocześnie przerażało, załamywało. Byłem cały czas totalnie załamany, pełen jakiegoś bólu, a jednocześnie nie chciałem się od tego ich widoku uwolnić, odejść. heroina była wtedy stale wokół mnie obecna, mój najlepszy przyjaciel umarł z jej powodu. Chociaż dzięki heroinie wyciągnęliśmy go z wojska, zawożąc mu narkotyki.

W jaki sposób?
- To jest dość straszna historia, ponieważ właściwie w jakiś sposób przyłożyłem rękę... Chociaż wtedy nie byłem świadomy tego, jak się to kończy, nikt nie był świadomy. mak rósł za płotem naszego liceum, wystarczyło nazbierać, a potem na jakiejś świeczce sok podgrzać, coś się z tego robiło. Miałem też wtedy kolegę, który takie wielkie butle przynosił z jakąś wodą straszną i on taką wielką butlę wypijał duszkiem, żeby chociaż troszeczkę przestać dygotać.

Wywar ze słomy makowej, tzw. makiwarę. I przyduszał sobie przełyk, żeby tym nie wymiotować.
- Dokładnie. Więc tego mojego przyjaciela po maturze wzięli do wojska, do normalnej, zasadniczej służby wojskowej, dwuletniej. Postanowiliśmy z kolegą go stamtąd wyciągnąć. To była moja jedyna wizyta w prawdziwej ówczesnej fabryce heroiny. Jakieś duże mieszkanie, wszedłem i zacząłem przeżywać chore emocje erotyczne, ponieważ tam na tapczanach leżały piękne dziewczyny, półprzytomne, w dziwnych pozach. Upiorne miejsce, ale jak się ma 18 czy 19 lat, trwa PRL i się nie wie właściwie, na co się patrzy, to... W każdym razie zakupiliśmy heroinę dla kolegi i szybko do pociągu, żeby się nie zepsuła, trzeba było ją bardzo szybko dowieźć. Pojechaliśmy na przysięgę gdzieś na drugi koniec Polski. On sobie dał w żyłę w toalecie i natychmiast opuścił wojsko.

Jako narkoman.
- To była wtedy przepustka na wolność z wojska.

Dlaczego mówisz, że to straszna historia i przyłożyłeś rękę?
- Ktoś mógłby powiedzieć, że może by żył, gdyby tam został, bo wojsko jednak robi mężczyznę z chłopaka.

Mam wątpliwości.
- Też mam wątpliwości, bo to był taki chudziutki okularnik, czytający książki.

Czemu ty wtedy nie zacząłeś brać heroiny, skoro tak cię otaczała?
- Dlatego, że miałem cudownych, kochających mnie rodziców, strasznie fajną rodzinę. A potem już za dużo o niej wiedziałem, żeby próbować. A dziś widzę to u siebie w domu i jestem przerażony. Mam już głęboką wiedzę na temat detoksu, ośrodków Monaru, ośrodków ks. Nowaka. I nieustannie się tym zajmuję.

Pomagasz komuś?
- Próbuję, ale już jestem totalnie załamany.

Widzisz to na co dzień, a sam bierzesz narkotyki, kokainę, palisz marihuanę...
- No to są w ogóle różne światy! Co ma wspólnego marihuana z heroiną? Po prostu jest zaliczana do tego samego działu. A już alkohol nie. Tego, że ja sobie wciągnę kreskę, tak jak wiele znanych osobistości ze świata mediów, polityki itd., nie należy porównywać z tragediami, z jakimi obecnie się mierzę. W tej chwili obcuję ze śmiercią młodych ludzi i nie mogę nigdzie znaleźć pomocy, wszyscy mnie olewają. To jest trochę tak, jakbyś idąc ulicą, zobaczył bezdomnego, zabrał go do domu i zaczął z nim mieszkać, karmić go i dbać o niego. Wszyscy byliby przerażeni!

Odsunęliby się.
- I jakbyś jeszcze wziął dwóch albo trzech do domu i powiedział: „jak ja mam pozwolić im leżeć na ulicy?”, wszyscy by uznali, że jesteś świr. Ale gdy umrzesz, to wtedy będą o tym opowiadać, już cię chwaląc. A dopóki żyjesz, dopóki to się dzieje, trzeba po prostu to robić. Więc ja sobie tworzę przyszłą opowieść o mnie, która będzie chwalebna, natomiast dopóki żyję i to się dzieje, to wszyscy patrzą na mnie dziwnie...

Dlatego rozmawiamy w piwnicy? Mieszkanie zajęte ludzkim nieszczęściem?
- Tak.

Nadal nie mogę się nadziwić, że w młodości nawet cię nie skusiło, żeby spróbować, bo zewsząd cię otaczała.
- Nawet nie było czegoś takiego, że ja to rozważałem. Wtedy miałem taką naiwną opowieść na ten temat, że ja się po prostu mogę naćpać wszystkim, co widzę wokół, pięknem, miłością, mądrością, sztuką itd. Takie rzeczy gadałem narkomanom, ćpunom, że przecież można się naćpać samym tlenem, życiem, powietrzem, trójwymiarową rzeczywistością, sztuką. No i oczywiście całą tą sferą erotyczno-miłosną. Zaraz, zaraz. Mówiliśmy o śmierci Seymoura, ale jest jeszcze Charlie Sheen! To jest dopiero ciekawa postawa! Człowiek, który otwarcie mówi o ćpaniu kokainy. To już zupełnie co innego. No nie wyobrażam sobie, żeby ktoś wprost mówił, że po prostu bardzo lubi kokainę, uważa, że to jest fajne, i bezczelnie mówi o tym wszystkim prosto w oczy.

[ external image ]

On ci imponuje?
- Nie wiem, czy jestem osobą, którą należy pytać, czy ktoś mi imponuje. To jest pytanie, po którym czuję się lekko...

Dotknięty...
- Może dotknięty nie, bo nie jestem człowiekiem, którego można dotknąć. Ale pytanie, czy ktoś mi imponuje, uważam za niestosowne.

Piotr Najsztub: Cofam je więc. Ty się też dosyć „niehigienicznie” prowadzisz.
- Nie wiem, czy to jest prawda, ale niech ci będzie.

Nie boisz się, że przyspieszasz w ten sposób koniec.
- Palenie papierosów mnie rzeczywiście przeraża i po prostu jestem zupełnie bezradny wobec tego nałogu.

Ale też dużo pijesz, czasem coś wciągniesz.
- Nie piję dużo, piję umiarkowanie, a poza tym nie piłem do 40. roku życia w ogóle.

Więc masz zapas.
- Czuję się dobrze, mam ważniejsze rzeczy na głowie niż to, ile będę żył. To, jak będę żył, mnie bardziej interesuje niż ile.

Narkotyki pomagają w rysowaniu? Wiesz, że jest o tobie taka opinia, że niektóre rysunki są jak po marihuanie, że taki jest w nich odlot.
- Nie potrzebuję do tego marihuany i nigdy nie potrzebowałem. I nie palę marihuany od dłuższego czasu, bo mi się znudziła. Więc nikt mi nie wmówi, że to jest narkotyk, który uzależnia. Żeby rysować, trzeba przestać myśleć stereotypami, uruchomić nowe połączenia w mózgu, spojrzeć i zobaczyć, jakie coś naprawdę jest.

Czyli tworzenie jest dla mózgu czymś podobnym jak zażycie narkotyków?
- Ostatnio namalowałem kilka obrazów i przez ostatnie letnie miesiące malując je, byłem po prostu strasznie tym naćpany... Ale mnóstwo ludzi zna ten stan, kiedy robimy coś i to nam wychodzi, jesteśmy tym pochłonięci. Ja w ogóle nie znam takiego stanu jak nuda, zastanawianie się – co tu robić? Więc np. sięgać po narkotyki, żeby się nie nudzić, to jest jakieś niepojęte. Oczywiście to, że taki stan można osiągnąć, czerpać z samej sztuki, nie znaczy, że nie można tego jeszcze bardziej podkręcić. Jest taki cudowny narkotyk jak LSD, o którym w ogóle się nie mówi, bo go nie ma, a to jest coś cudownego i nie uzależnia. I nie żałuję, że po prostu sobie nurkowałem pod wpływem tego narkotyku, ponieważ to, co widziałem... Ktoś powie: „Ale idziemy w góry, patrzymy na jakieś piękne przepaście i szczyty, po co jeszcze do tego LSD?”. Ja na to: ale będzie jeszcze lepiej, jeszcze fajniej, na chwilę, to jest jakieś nienasycenie nieustanne. I to nie chodzi o wypełnienie pustki, tylko o...

O dodanie pełni.
- O jakieś przelanie wszystkiego... Chyba mógłbym narobić szkody, mówiąc o tym w ten sposób, właściwie wolałbym o tym nie mówić. Nie chciałbym mówić o tym wszystkim, bo to jest bardzo indywidualna sprawa. I przyznając sobie prawo do robienia rzeczy zabronionych, wcale nie twierdzę, że to ma być powszechne. Chociaż jestem pewien, że karanie za posiadanie i używanie jest zupełnie pomyloną sprawą. A na dodatek wszyscy uznają za zupełnie normalne, że Hoffman czy Amy Winehouse ćpają, a jednocześnie zamyka się do więzienia zwykłego człowieczka za to, że „coś” miał. Te ustawy i przepisy są niesprawiedliwe, błędne i kiedyś będziemy się tego wstydzić. I dopóki się je stosuje tylko wobec biedaków i najłatwiejszych do złapania, a wielcy handlarze narkotyków i celebryci sobie to robią i nikogo to nawet nie gorszy... Nikt nawet nie jest oburzony, że Seymour Hoffman kupował, uczestniczył w tym całym procederze, posiadał, przysparzał dochodów przestępczym organizacjom!

Jesteś zwolennikiem legalizacji wszystkich narkotyków?
- Jestem przede wszystkim przeciwnikiem wsadzania, karania więzieniem ludzi uzależnionych i użytkowników wszystkich narkotyków.

Opiekujesz się teraz młodymi, bezdomnymi narkomanami...
- Teraz już tylko jednym.

Na czym polega ten problem, że nikt nie chce im pomóc?
- Mnie nikt nie chce pomóc. Trudno jest umieścić kogoś takiego w ośrodku, a następnie ten ktoś jest wyrzucany z tego ośrodka za to, że do mnie zadzwonił itd. To jest trochę sekciarskie, dziwne. Nikt tam nie chce ze mną rozmawiać, ponieważ nie jestem ojcem. Dzwonię do znanej mi świetnie terapeutki, prosząc o pomoc, i słyszę rzeczy, które mogę usłyszeć w TOK FM albo w internecie przeczytać. Wszyscy patrzą na mnie z politowaniem: „ale sobie narobiłeś chłopie kłopotów”. Gdyby to były moje dzieci, to jednak inaczej by ze mną rozmawiali, ale nie są.

I co się z nimi stanie? Umrą?
- Liczę, że w końcu uda mi się doprowadzić do pozytywnego finału. Teraz to jest kwestia dostania się do ośrodka na bardzo długą terapię.

A jak długo oni już są u ciebie?
- W tej chwili to jest jedna osoba, ale przez jakiś czas były dwie, miałem tutaj szpital, kroplówki, zszywałem rany, działy się rzeczy takie, że myślałem, że zwariuję. Teraz to znowu do mnie wróciło, chociaż już myślałem, że się skończyło. I wraca kwestia umieszczenia kogoś w ośrodku.

Marek, a jak się nie uda, to co zrobisz?
- Właśnie nie wiem, w tej chwili jestem na etapie całkowitej, totalnej bezradności. Chciałbym uciec od tego, zmienić adres, numer telefonu, zniknąć i tyle, ale nie potrafię, może dlatego, że jest mróz, śnieg i zima. To spadło na mnie znowu, a już myślałem, że doprowadziłem rzecz do końca ogromnym kosztem. A teraz się okazało, że nic z tego. I jestem bezradny, nie mogę kogoś wywlec z domu na ulicę i zostawić w śniegu, na dworze. Mieszkam na parterze, wszystko pootwierane, nie potrafię tego zrobić. Dopóki się nie stanie coś takiego ostatecznego, że będę musiał wezwać policję i pogotowie.

A szpitale?
- Musi być najpierw próba samobójcza, to już przechodziłem wielokrotnie, przyjeżdża pogotowie, policja, robią w domu rewizję, ta cała upokarzająca procedura, ale pal sześć. Wtedy jest szpital, wtedy coś, ktoś. A dopóki nic się takiego nie stanie... A wystarczyłaby jakaś jedna pomocna dłoń. Nie sądzę, żeby to było strasznie niemożliwe, żeby mi pomóc. Tylko wszyscy uważają, że...

Że zwariowałeś...
- Nawet nie, tylko że to jest jakiś żart po prostu albo że nie zasługuję na pomoc, bo to są jakieś moje sprawki. A to nie są moje żadne sprawki!

Jak rysujesz w tych warunkach?
- Po prostu. Ja już w takich sytuacjach wymyślałem rysunki i to całkiem niezłe. Sam siebie podziwiam. Ale jestem w takiej sytuacji, że muszę wymyślić rysunek, choćby nie wiem co. Choćby ktoś mi umarł, choćbym dowiedział się tego dnia, że mam raka, to i tak bym zrobił rysunek. Nie ma takiej opcji, żebym powiedział, że nie zrobię. Zamykam się tu w piwnicy...


[ external image ]




[ external image ]
"Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki" - czy to prawda, czy kolejna prowokacja Marka Raczkowskiego, jednego z najpopularniejszych rysowników? Książka do czytania i oglądania – kilkadziesiąt fantastycznych rysunków Raczkowskiego i po raz pierwszy publikowane zdjęcia z baaaardzo prywatnego archiwum.

Magdzie Żakowskiej, która przepytuje go z całego życia mówi tak:

Na co wydałeś zaliczkę na książkę?

– Chyba na dziwki i kokainę.

Ile czasu ci to zajęło?

– Kilka godzin? Tyle co pójść do bankomatu, wypłacić pieniądze i wydać. Ale zaraz, zaraz – zapłaciłem też zaległy czynsz i trochę dałem dziecku. Nie miałaś problemu ze znalezieniem stolika?[Rozmowy do tej książki nagrywaliśmy w dwóch miejscach – z reguły zaczynaliśmy w restauracji przy ulicy Chocimskiej, a kończyliśmy w pobliżu, w mieszkaniu Marka Raczkowskiego.]

Nie. Jak powiedziałam, że umówiłam się tu z tobą, kelner uśmiechnął się wymownie i natychmiast znalazł się stolik.


– Bo ja tu jestem stałym gościem. Jak wstaję, z reguły popołudniu, koło 16, to piję kawę. Potem jem kanapki popijając whiskey lub wódką, a wieczorem jem tutaj – tatara z tuńczyka i halibuta, suma albo wołowinę. Często w towarzystwie kobiet, ale rzadko się powtarzają. I od razu muszę sprostować – nie do końca prawdę powiedziałem, bo jest kilka takich kobiet, które zapraszam tu często. Staram się być teraz bardziej prawdziwy niż jestem. Bo jeśli chodzi o tę książkę, przede mną stoi trudne zadanie. Muszę bowiem pokonać w sobie wstyd, który nieustannie odczuwam. Dojmujący, prawdziwy, fałszywy wstyd.

Na czym on polega?


– Dojmujący, prawdziwy, fałszywy wstyd polega na tym, że człowiek chce siebie pokazać w lepszym, czyli fałszywym świetle. Na przykład nie przyznaje się do zażywania narkotyków, ani do częstego zmieniania partnerek. Człowiek, który zażywa za dużo narkotyków, mówi na przykład, że owszem, wie, co to narkotyki, ale zażywa je nieregularnie, od okazji do okazji. Mało kto mówi całą prawdę. To jest fałszywy wstyd. I on jest autentyczny.

Chyba nie masz racji. Fałszywy wstyd, ten autentyczny, polega na tym, że nie czujesz wstydu, ale wiesz, że w danej sytuacji powinieneś go czuć i dlatego go udajesz. Chyba.

– Na jedno wychodzi. Czy można bezkarnie przyznawać się do ćpania? Czy to nie jest autodenuncjacja? Z jednej strony wydaje mi się, że organy ścigania powinny marzyć o tym, żeby jakiegoś celebrytę złapać, jak ostatnio Korę, ale może tak nie jest? Bo co oni teraz mają z tą Korą zrobić?! Maciek Zembaty powiedział kiedyś publicznie, żeby go po śmierci spalić i wciągać nosem, bo w dużej części składa się z czystej kokainy. I nic złego go z tego powodu nie spotkało.



ksiazka-ktora-napisalem-zeby-miec-na-dziwki-i-narkotyki-recenzja/
stayfly.pl
Spoiler:



[ external image ]


Moje przyjaciółki prostytutki
Magda Żakowska

Jak już się coś opowiada, to warto, żeby to miało ręce i nogi, myśl jakąś czy puentę. Tego wymagam od innych i od samego siebie też. Nie lubię pustego ględzenia - mówi Magdzie Żakowskiej Marek Raczkowski.


- Idziesz z kimś i on ci nagle wypala: "Zobacz, w tym domu mieszkałem, a po mnie ciocia, ale umarła, ciekawe, kto tam mieszka?". Jak już mam coś o moich miejscach zamieszkania powiedzieć, powiedziałbym raczej: "Mieszkałem w Alejach Jerozolimskich 147, mieszkania 13, telefon 22 55 71. A teraz jest tam burdel".

Skąd wiesz?

- Jakieś dziesięć lat temu dostałem za wycieraczkę ulotkę burdelu z moim numerem telefonu z Jerozolimskich. Bo ja pamiętam wszystkie numery telefonów, nawet kolegów z podstawówki. Jacek Janecki: 23 10 53, na przykład. A w moim numerze z Alej tylko ósemka pojawiła się z przodu: 822 55 71.

Nie kusiło cię, żeby sprawdzić, jak to mieszkanie teraz wygląda?

- Natychmiast tam pojechałem! Dzwonię, wchodzę: mieszkanie ponownie podzielone ściankami działowymi na pokoje, w miejscu, w którym stało moje łóżeczko i niewinnie czytałem sobie "Muminki", wielkie łóżko i wszystko się tam odbywa.

Było w tym lokalu cokolwiek, co przypominało ci twoje mieszkanie z dzieciństwa?

- Otwarta kuchnia i pokój w tym samym miejscu co kiedyś pokój taty. I wypasiona czarna podłoga. Nikt nie miał w całym bloku takiej podłogi. Z nowoczesnych, jak na PRL, paneli. W oknie pojawiła się firaneczka, a na wbudowanych w ścianę minimalistycznych półkach szklane słoniki, porcelanowe pasterki i ruskie babuszki. Te ostatnie pewnie od lokatorek zza wschodniej granicy.


Jak one zareagowały na twoją wizytę?

- Było ich trzy, z miejsca powiedziałem im, że tu kiedyś mieszkałem.

Co one na to?

- Nie zaproponowały zniżki. I zaniepokoiły mnie tam bardzo niskie stawki. 100 złotych za godzinę, 80 złotych za pół. To chyba rekord cenowy jeżeli chodzi o warszawskie burdele. Być może istniała też stawka 30 złotych za dziesięć minut? Zresztą wiele znanych mi osób wyrobiłoby się i w dwie. Nie powiem, kto, ale wiem to od żon.

Naprawdę jest w burdelach stawka za dziesięć minut?!

- Nie spotkałem się. Na ogół jest stawka za pół godziny. Zdarza się kwadrans. No i oczywiście godzina, ale nie trzeba całej wysiedzieć.

Czyli stawka nie zależy od tego, jakiej usługi oczekujesz?

- Od tego są dopłaty ekstra. Ta podstawowa stawka dotyczy stosunku płciowego w zabezpieczeniu. W większości burdeli obowiązuje zasada, że drugie zadowolenie gratis, jeżeli oczywiście jest się zdolnym do drugiego zadowolenia w wyznaczonym czasie. Ja na przykład na drugie potrzebuję tydzień, ale mniejsza z tym.

Skorzystałeś z usług tego burdelu?

- Nie, bo - wstyd się przyznać - było to tak dawno, że miałem jeszcze w głowie jakieś żenujące oczekiwania co do urody prostytutek i czystości w lokalu. A tam panie wyglądały jak moje nauczycielki z liceum, a prześcieradeł nie zmieniano raczej po każdym gościu. Poza tym do końca chciałem być w roli miłego człowieka, który przyszedł w zupełnie innej sprawie. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że wzbudzę w ten sposób życzliwość tych pań. Co nie wystąpiło. Ale dałem im 50 złotych za to, że zakłóciłem ich spokój i oderwałem od zajęć. 50 złotych to standardowa stawka za tzw. francuski bez, i nie chodzi w tym wypadku o nazwę kwiatów.

Mówisz jak stały bywalec.

- Bo bywam w burdelach. Pokaż mi kogoś, kto nie był.

Pamiętam, jak dziesięć lat temu wybraliście się z naszym wspólnym kolegą Mironem do ekskluzywnego jak na owe czasy burdelu w Wilanowie.

- Przede wszystkich zwabił nas tam basen. Nie było wtedy jeszcze takiej pięknej Warszawianki, a tam miał być exclusive, wyobrażaliśmy sobie ten basen w długościach na dziesiątki metrów, a w nim oczywiście pluskające się dziewczyny z Florydy. Tymczasem wchodzimy do zapuszczonej willi, wita nas mały człowieczek i kieruje na piętro. "A basen?!" - pytamy rozczarowani. A on pokazuje nam takie większe jacuzzi i mówi: "Bardzo proszę, tu możecie sobie panowie nóżki teges". Dodam tylko, że w tej wannie liczba osób na metr kwadratowy przewyższała znacząco normy norweskiego więzienia. W ogóle w więzieniach w Norwegii mają na pewno lepsze baseny. Powiedziałem, że bywam w burdelach, ale jeśli mam się trzymać faktów, to częściej i chętniej zapraszam prostytutki do domu. Czasami tylko, żeby pogadać.

O czym?

- O tym, że są wspaniałe, że uszczęśliwiają ludzi takich jak ja. Bo straszne jest to, że większość z nich ma wyrzuty sumienia, że robi coś złego. Działa też inny mechanizm: alkoholicy mają największy wstręt do wódki, kryptogeje są największymi homofobami, a kurwy są najbardziej pruderyjne. Ale co one takiego złego robią? Dzięki nim mój mózg produkuje substancje, które sprawią, że mniej wydam na narkotyki. Więc mówię im, żeby przestały się przejmować tym społecznym piętnem - bo one wciąż mają głębokie poczucie potępienia i tego, że są grzesznicami. W większości zresztą to poczucie - o paradoksie - pogłębiają w nich klienci. Bo problemem nie są prostytutki, tylko klienci, to oni są potworami w tym układzie. Gdyby nie klienci, to ten zawód byłby szanowaną i pożądaną wśród kobiet profesją.

Klienci burdeli mają jakieś cechy wspólne?

- To często nieudacznicy życiowi, jebani w pracy przez przełożonych i w domu przez żony, przychodzą do burdelu, żeby odreagować. Często mają problemy z erekcją, więc się awanturują: "Nie postarałaś się! I za co ja płacę?! No i co? Oddawaj pieniądze!". Nasłuchałem się takich historii. Raz mi się zdarzyło, że po jedną z koleżanek musiałem jechać, bo zadzwoniła, że ma kłopoty. Uciekała przez okno. Ale to było jeszcze w latach 90. Potem założyła w centrum Warszawy kwiaciarnię.

Z tego, co mówisz, klienci burdeli dzielą się na frustratów, impotentów i bandytów?

- Nie, skąd. Pewnie to byłby smaczny obraz dla mediów. Ale ja od dawna mam przeczucie, że ludzie wcale nie są tacy straszni, jak nas próbuje przekonać telewizja. W szpitalach wcale nie jest tak brudno, lekarze wcale nie są tacy niedostępni, pielęgniarki wcale nie są takie niesympatyczne, i pani w sklepie za ladą też. Czytam, słucham, oglądam telewizję i potem nie potrafię rozpoznać tego wszystkiego w rzeczywistości. I podobnie jest z tymi historiami o strasznych klientach. Dziewczyny opowiadają o nich, bo je o takie historie pytam. Ale jak zadam pytanie odrobinę inaczej, na przykład: jakich masz klientów, to powiedzą, że bardzo miłych, fajnych, że z reguły chcą pogadać.

Tak jak ty.

- Dokładnie, tyle że - jak twierdzą moje przyjaciółki prostytutki - ze mną się nie nudzą. Raz jedna dziewczyna opowiedziała mi, jak pewien klient wynajął ją na 60 godzin. Strasznie byłem ciekaw, co oni robili tak długo, bo to historia jak z filmu trochę. I co się okazuje: przyjechał do burdelu, zajął z nią pokój, płacąc 100 zł za każdą kolejną godzinę, dużo jadł, dużo pił i opowiadał jej całe swoje życie. Uprawiali seks, ale mało, bo - jak wspomniałem wcześniej - dużo pił. Po 60 godzinach nabrał ochoty, aby zmienić dziewczynę. Oto portret Polaka: z reguły zaczynamy pić w zbyt wczesnym wieku.

A ty kiedy zacząłeś?

- Ja akurat późno, jak miałem 40 lat.

Nie uważasz, że korzystając z burdeli, stajesz się częścią aparatu przemocy wobec kobiet?

- Ja prostytutki kocham i szanuję. Mam bardzo zażyłe stosunki z prostytutkami. Sam też posiadam przecież lekkie obyczaje. I właśnie ci tłumaczę, że staram się nie chodzić do burdeli. Raczej zapraszam prostytutki do domu.

A co to za różnica?

- Zawsze najpierw pytam, czy pracuje z własnego wyboru. Muszę być pewien, że dziewczyna może, kiedy chce, wyjechać z Polski, nikt jej do tej pracy nie zmusza i jest z niej zadowolona. Bo ja przeważnie mam dziewczyny z Ukrainy, zajebiste laski - gdyby jakiś kolega szukał żony, natychmiast bym mu którąś z nich polecił. Jedna z nich ma 29 lat i odłożonych już 60 tys. dolarów. Bardzo chce rozkręcić ze mną jakiś biznes. Musiała się, swoją drogą, bardzo napracować na takie oszczędności - kompletnie tego po niej nie widać. Druga ma lat 26. Za pierwsze odłożone 5 tys. dolarów kupiła na Ukrainie sklep spożywczy i samochód dostawczy. Bezrobotną matkę postawiła za ladą, ojca za kierownicą, dziecko posłała do prywatnego przedszkola i raz na jakiś czas przyjeżdża do Polski dorobić. Wiki, moja serdeczna przyjaciółka i wyjątkowa ślicznotka, za odłożone pieniądze kupiła osiem dmuchanych zjeżdżalnio-bawialni dla dzieci i rozstawiła je w całym Lwowie, a w przyszłym sezonie zamierza rozszerzyć działalność o tereny nadmorskie. Julia zarobiła na sieć fast foodów z pierogami. Dla mnie to są bohaterki. Kobiety, które same, ciężką pracą budują sobie przyszłość i dostatek. Jak można ich nie szanować?!
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 52 / 4 / 0
100 milionów na koncie, 22 narkotyki dziennie, niezliczone seksualne orgie. Poznajcie prawdziwego "Wilka z Wall Street
Michał Gąsior

[ external image ]
Jordan Beltfort - prawdziwy "Wilk z Wall Street", w którego wcieił się Leonardo di Caprio.

Film "Wilk z Wall Street" Martina Scorsese to opowieść o Jordanie Belforcie, jednym z największych oszustów z Wall Street, który w ciągu kilku lat z handlarza mięsem przeobraził się w uzależnionego od narkotyków, seksu, imprez i luksusu milionera. Oglądając aż trudno uwierzyć, że ta historia zdarzyła się naprawdę. A jednak… Prawdziwy Belfort dziś mieszka w Los Angeles i wspomina czasy, kiedy jego życie przypominało jeden wielki festiwal orgii.

W "Wilku z Wall Street" w rolę Belforta brawurowo wciela się Leonardo Di Caprio. Tak brawurowo, że w niektórych momentach można odnieść wrażenie, że nawet z przesadą, którą trudno byłoby przypisać prawdziwemu człowiekowi. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach zażywałby codziennie 22 rodzaje leków i narkotyków, a potem wsiadał za ster helikoptera i próbował wylądować na trawniku przed domem? Ale w końcu właśnie tak działał Jordan Belfort – były makler, który w latach 90. na oszustwach i manipulacjach akcjami dorobił się fortuny, a potem trafił za kratki. Tekst jest o tym kim był i co faktycznie zrobił prawdziwy "Wilk z Wall Street". Nie jego filmowy odpowiednik.

Miliony za śmieci


Belfort miał 23 lata, kiedy zaczął karierę w handlu. Na nowojorskiej Long Island sprzedawał mięso i owoce morza. Już wtedy widać było, że ma żyłkę do interesu. Stworzył prężnie działającą firmę, miał własne ciężarówki i pracowników. Jednak to, co go pociągało, to wielkie pieniądze, które widział w handlu papierami wartościowymi. "Byłem sprytnym młodym człowiekiem i świetnym handlowcem, który kierował się żądzą bogactwa" – przyznaje dziś w rozmowie z "The Delegraph".

W 1987 roku Belforta zatrudniono w jednym z domów maklerskich. Marzenie się spełniło, choć zadanie miał trudne: codziennie obdzwaniać przynajmniej 500 inwestorów. Właśnie od jednego z nich usłyszał, że recepta na sukces w tym biznesie to "walenie konia, kokaina i dziwki". Minęło jednak kilka lat, zanim naprawdę wziął to sobie do serca.

Wcześniej zdążył jeszcze popracować w kilku innych domach maklerskich, a w końcu poszedł na swoje. Pomógł mu w tym nowy przyjaciel Danny Porush (w filmie Donnie Azoff) i starzy kumple, którzy na Long Islans jeździli jego ciężarówkami. Razem w biurze po salonie samochodowym otworzyli Stratton Oakmont, firmę, której nazwa stanie się potem synonimem prania brudnych pieniędzy i malwersacji finansowanych.

[ external image ]
Danny Porush (z lewej) i Jordan Belfort, czyli dawni wspólnicy w interesach•Fot. dailymail.co.uk

Model działania Belforta i spółki był prosty. Najpierw przyciągali uwagę inwestorów akcjami znanych spółek takich jak Kodak, by potem zaoferować "inwestycję życia", czyli zakup udziałów w tzw. śmieciowych spółkach. Dziennikarka "Forbesa", która wtedy po raz pierwszy napisała o Stratton Oakmont, nazwała ten proceder "wciskaniem ryzykownych akcji łatwowiernym inwestorom".

To, co Belfort cenił najbardziej u swoich pracowników, to siła perswazji. Mawiał, że za wszelką cenę nie można pozwolić inwestorowi się rozłączyć. Pomogło. W pierwszym roku istnienia firma zarobiła 800 tys. dolarów, z czego połowa poszła do jego kieszeni.

Narkoman, alkoholik, szaleniec


W kolejnych latach zyski szły już w miliony, a Belfort, którego w "Forbesie" nazwano "pokręconym Robin Hoodem, który zabiera bogatym, a daje sobie oraz swojej wesołej kompanii maklerów", opływał w bogactwo. W wieku 30 lat jeździł Ferrari wartym 175 tysięcy dolarów, miał dwa helikoptery, posiadłość na wyspie, luksusowe apartamenty i jacht. On i jego koledzy napawali się zarobionymi milionami: codziennie sypiali z prostytutkami, organizowali seksualne orgie, pili do nieprzytomności i zażywali narkotyki.

Belfort wspomina dziś w wywiadach, że w szczycie kariery brał codziennie ponad 20 różnego rodzaju substancji. Na jego liście były m.in. kokaina, morfina, diazepam (valium), alprazolam (xanax) i metakwalon - narkotyk tak mocny i destrukcyjny, że w wielu krajach go zakazano. Jak to się stało, że milioner brał to wszystko i przeżył? Sam twierdzi, że to zasługa odpowiedniego "balansowania" narkotykami.

Czasem jednak balans nie wychodził. Tak jak wtedy, gdy po zażyciu metakwalonu Belfort próbował wylądować helikopterem przed domem i prawie się rozbił. Albo kiedy naćpany wracał do rezydencji Mercedesem i spowodował kilka wypadków drogowych (pasażerka samochodu, z którym zderzył się czołowo, trafiła do szpitala).

Specyficzna była również atmosfera w Stratton Oakmont. W siedzibie firmy, gdzie pracowało 1000 osób, lał się alkohol, sypała kokaina i przechadzały nagie prostytutki. W "Wilku z Wall Street" przesadzono nieco nawet z opisem tych firmowych zabaw. Pokazano, jak szefowie bawią się w "rzut karłem do tarczy". Danny Porush stwierdził potem, że nic takiego nie miało miejsca, choć przyznał, że zdarzyło się wynajmować na imprezy nienaturalnie niskie osoby.

FILM A RZECZYWISTOŚĆ - FAKTY I MITY
Fakty:
- pracownica firmy Belforta rzeczywiście dała sobie ogolić głowę podczas firmowej imprezy w zamian za 10 tys. dolarów na implanty piersi:
- Danny Porush rzeczywiście ożenił się ze swoją kuzynką Nancy. Po 12 latach małżeństwa para rozwiodła się w 1998 roku;
– Danny Porush rzeczywiście zjadł złotą rybkę jednego z maklerów, z którym się pokłócił. "Powiedziałem, że jeśli nie będzie zarabiał dla nas wystarczająco dużo, połknę jego rybę. Więc to zrobiłem" – wspomina;

Mity:
- W biurze firmy Belforta nie było szympansa. Scena, w której Leonardo Di Caprio spaceruje między biurkami z małpą została więc wymyślona;
- Jordan Belfort nie poznał Danny'ego Porusha w restauracji, tak jak to przedstawiono w filmie. W rzeczywistości dwóch panów przedstawiła sobie żona Porusha, która poznała Belforta w autobusie.

Miał wszystko, wszystko stracił
Im więcej Belfort miał pieniędzy i im większym stawał się degeneratem, tym bardziej zuchwale działał. W szmugiel pieniędzy za granicę zaangażował nawet starą ciotkę, a razem z kolegami obkleił banknotami (z użyciem taśmy klejącej) kobietę, która przewoziła kasę do banku w Szwajcarii.

W końcu jednak przyszedł kres dobrej passy. W 1998 roku Belfort został aresztowany, co zwieńczyło czteroletnie śledztwo prowadzone w jego sprawie przez agenta FBI Gregory'ego Colemana. W tym samym roku milioner rozstał się ze swoją żoną (w książce wspomina, że na pożegnanie uderzył ją tak, że spadła ze schodów), która odebrała mu dwójkę dzieci (z jednym uciekał będąc na haju i uderzył samochodem w słup).

Miał do wyboru: milczeć albo wsypać wszystkich oszustów z Wall Street, o których wiedział. Poszedł na współpracę i dlatego, choć skazano go na cztery lata więzienia, odsiedział jedynie 22 miesiące. To w więzieniu wpadł na pomysł spisania w swoich wspomnień. Tak powstała książka, a z niej urodził się film, w którym na samym końcu na moment pojawił się prawdziwy Beltfort.

Dziś Belfort pracuje jako mówca motywacyjny i odcina kupony od powtórnej popularności, jaką zapewne jeszcze wzmocni film Martina Scorsese. Jak przekonuje, z poprzedniego etapu życia zostały mu tylko dwie rzeczy: złoty zegarek i obraz starego jachtu. Ale choć twierdzi, że tamtego "Wilka z Wall Street" dawno już nie ma, długo jeszcze będzie płacił za błędy i szaleństwa młodości. I to dosłownie, bo w ciągu ostatnich pięciu spłacił jedynie 14 ze 110 milionów dolarów, jakie zalega oszukanym inwestorom.

[ external image ]
Belfortowi zdarzało się latać helikopterem, kiedy był naćpany•dailymail.co.uk


Jordan Belfort w 1994 roku
https://www.youtube.com/watch?v=TIEFDWo9yeU
Uwaga! Użytkownik AlfonsVanWorden jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 186 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.