Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 184 z 207
  • 1180 / 102 / 0
40 lat temu aresztowano ją z Davidem Bowiem. Chi Wah Soo przerywa milczenie.

21 marca 1976 roku w Rochester w stanie New York aresztowano Davida Bowiego, Jamesa Osterberga (czyli... Iggy'ego Popa!) i Chi Wah Soo. Zostali zatrzymani za posiadanie marihuany. Po 40 latach Soo opowiada swoją historię.

Jak donosi "Democrat and Chronicle", historię aresztowania Soo, Bowiego i Popa przypomniał Matt Ehlers - reżyser, który pracuje nad filmem dokumentalnym "Bowie Goes to Jail". Chciał porozmawiać z kimś, kto wiedział, co działo się w apartamencie w Americana Rochester Hotel.


Chi Wah Soo prowadzi salon fryzjerski w pobliskim Brighton. Ehlers strzygł się u niej przez 18 miesięcy, zanim zgodziła się na rozmowę. Kiedy ją aresztowali miała 20 lat.

Tuż po aresztowaniu ludzie oskarżyli ją o współpracę z policją. Miała wsypać Bowiego. - Wszyscy błędnie postrzegali tę sprawę - skomentowała kilka dni po wydarzeniach. - Nich myślą co chcą, ale ja jestem niewinna. Cisza trwała prawie 40 lat. Aż do teraz.

- Ona jest prawdziwą gwiazdą rocka - przyznaje Ehlers. - Wywiad trwał ponad dwie godziny.

Jak wspomina Soo, był to pierwszy raz kiedy spotkała Bowiego. Grał koncert w Rochester. Wypatrzył ją ze sceny i wręczył bransoletkę. Po koncercie Soo, Bowie i Pop poszli do pobliskiego hotelu. Dołączyły do nich dwie kobiety. Okazało się, że współpracowały z policją.

Policja podsłuchiwała ich z sąsiedniego pokoju. Pierwszy raz imprezę przerwał głupi kawał. Ktoś zadzwonił do Bowiego i powiedział, że jego syn zachorował, a żona zaginęła.

- Obserwowaliśmy Bowiego. Załamał się - opowiada Soo.

Soo sprawdziła numer kierunkowy. Okazało się, że żart był pomysłem kilku dziewczyn z Florydy.

Chwilę później usłyszeli pukanie do drzwi. Do pokoju wpadła policja i aresztowała całą trójkę. Bowie miał przy sobie marihuanę, ale nie kokainę. Tajna policjantka, Deborah Kilborn, przyznała, że tylko pytali gdzie mogli by ją zdobyć. Policja nie miała wystarczająco dużo powodów, by zrobić taki nalot.

Kiedy Bowie próbował otworzyć drzwi został uderzony w twarz i powalony na ziemię.

- To był początek koszmaru - wspomina Soo.

Ostatecznie, zarzuty wobec Soo, Bowiego i Popa zostały wycofane.

Chi Wah Soo nigdy więcej nie rozmawiała z Bowiem, ale jeszcze w trakcie postępowania sądowego wręczyła prezent. Dała mu tradycyjny chiński koc ślubny. Choć nie można być tego pewnym, Soo uważa, że piosenka "China Girl" https://www.youtube.com/watch?v=E_8IXx4tsus została napisana właśnie o niej, a koc miał pojawić się w teledysku.

- To musiała być jedna z najlepszych imprez w historii Rochester - śmieje się Matt Ehlers, który wciąż widzi w temacie potencjał na film.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Secret location party, czyli imprezy w podziemnym kręgu
Piotr Wesołowski

[ external image ]
Secret location party to coś dla znudzonych clubbingem. Impreza głośna i mroczna. Lokalizacją są forgoteny, czyli miejsca porzucone i zapomniane (MATERIAŁY PRASOWE)

W Łodzi na tajnych imprezach w opuszczonych fabrykach, w starych bunkrach lub w lesie spotyka się po kilka tysięcy osób. I nikt niepowołany o tym nie wie

Marta, branża filmowa: – Dyskoteka to karki i kozaczki. W klubach zabawa w dorosłych, czyli nuda. Tutaj jest inaczej.

Magda, studentka Uniwersytetu Łódzkiego. Niebiesko-czerwone włosy, kolczyki w nosie: – Najpierw dostałam zaproszenie przez Facebooka. Wyglądało bardzo dziwnie. Ma być supernielegal. Tyle że nie napisano, gdzie i kiedy. Nie wiedziałam też, kto mi to zaproszenie wysłał. Później był SMS. Dopiero w nim podano datę. To było na dzień przed imprezą. A gdzie się będę bawiła, dowiedziałam się kilka godzin przed.

To i tak nie było zbyt skomplikowane. Czasami, żeby dostać się na nielegal, trzeba przejść przez kilka checkpointów. Jak to wygląda w praktyce?

– W SMS-ie jest informacja „znajdź ten adres”. Idę, a tam dwa sklepy. Zgłupiałem, ale się nie poddałem. Wchodzę do pierwszego, rozglądam się. Nic szczególnego nie zauważyłem. W drugim sklepie już na progu słyszę od sprzedawczyni, żeby wsiąść do tramwaju numer 11 i wysiąść na ostatnim przystanku – opowiada Matrix, łodzianin. – Pojechałem tramwajem pełnym kolorowych ludzi. To oni zaprowadzili mnie na mój pierwszy nielegal.

Jak jeszcze można się dowiedzieć o imprezie? Są zamknięte wydarzenia na Facebooku, czasami organizatorzy drukują ulotki z mapą, ale bez daty i godziny, bo jakby ktoś ją zgubił, to na nielegal mogłyby trafić przypadkowe osoby. A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.

Idź za dźwiękiem muzyki
Moda przywędrowała z Europy Zachodniej. Secret location party to oferta dla znudzonych zwyczajnym clubbingem. Chodzi o spontaniczną organizację imprez z muzyką elektroniczną. Bardzo głośną i bardzo mroczną. Lokalizacje to forgoteny, czyli miejsca zapomniane: opuszczone kamienice, przejścia podziemne, bunkry. A takich w Łodzi nie brakuje.

Do tego dochodzi tradycja. Dekadę temu w Łodzi bardzo modne były kluby z muzyką techno. W całej Polsce znany był Nexus czy New Alcatraz. A jeszcze wcześniej odbywały się Parady Wolności, które na ulice i do klubów ściągały publiczność z całej Europy. Władze miasta zdawały się wiedzieć, że to trochę głośna i dziwna, ale niedroga forma promocji miasta wśród młodych. Nie miały nic przeciwko – do czasu. W 2003 roku ówczesny prezydent Jerzy Kropiwnicki powiedział „koniec tego” i parad zabronił.

Teraz impreza wróciła w zmodyfikowanej, bardziej offowej formie. Organizatorzy nie mają zgody policji ani magistratu, nie mają też koncesji na sprzedaż alkoholu, którego nigdy na nielegalach nie brakuje. Totalna anarchia. Start około godziny 22 w piątki lub soboty. Koniec koło szóstej nad ranem.

Michał z długą, rudą brodą i mnóstwem tatuaży: – O nielegalu dowiedziałem się od znajomego, który miał tam grać. Potem był SMS z namiarami. Trzeba było jechać na obrzeża miasta. Kolejny SMS i już szliśmy przez las z gronem skołowanych osób. Używaliśmy GPS-ów. W końcu poprowadziły nas dźwięki muzyki. Okazało się, że dochodziły z piwnicy opuszczonego sierocińca. Około tysiąca osób i dużo pyłu. Wszędzie leżały cegły, tynk się walił na głowę. Na takie imprezy lepiej nie wybierać się w garniturach.

Na secret location bawią się nie tylko łodzianie. Klimat przyciąga młodych ludzi z Warszawy, Poznania, Katowic, Czech i ze Słowacji. Dolna granica wieku: 21 lat.

Na początku wstęp był za darmo. Ale potem organizatorzy uznali, że trzeba zapłacić chociażby za agregatory prądu, światła i dymy. Teraz wjazd zazwyczaj kosztuje 10 złotych. Ale można powiedzieć wiersz lub dowcip i wejść za darmo. Grają klubowi didżeje, ale są też amatorzy. Muzyka leci z winylowych płyt lub komputerów.

170 uderzeń na minutę


Pawła z Warszawy spotykam w pubie na ulicy Piotrkowskiej. Pracuje w branży muzycznej. Do Łodzi wpada często w interesach. Na nielegalach był już sześć razy: – Gówniarze chodzą do Starbucksa i modnych hipsterskich klubów. A te imprezy są dla wtajemniczonych. Nikt tu nie robi zdjęć, nie chwali się potem nimi na Facebooku. Ostatnio byłem w opuszczonej kamienicy przy ulicy Sienkiewicza. Trzy piętra. Na każdym inna muzyka. Superwizualizacje na ścianach. Totalny odlot. Jak na berlińskim Kreuzbergu.

Michał: – Najoryginalniejszy nielegal był w starym schronie. Hard techno to są srogie łupanki. W przypadku drum’n’bass nawet 170 uderzeń na minutę. Kilka osób fizycznie nie wytrzymało takiej muzyki i musiało opuścić schron. A właściwie trzeba było je wynieść.

Secret location można organizować też na powietrzu. Na przykład pod olbrzymim wiaduktem przy ulicy Pomorskiej. Tam bawiła się Martyna, doktorantka Uniwersytetu Łódzkiego. – Przed wiaduktem stały samochody, z których sprzedawano piwo Perła. Butelka za 6 złotych. Ciemno, słychać tylko muzykę. Ciężkie techno. Ludzie tańczą, a nad nimi jeżdżą auta – wspomina.

W parku Poniatowskiego, jednym z największych w Łodzi, jest bunkier. Tam kilka lat temu odbył się pierwszy nielegal. Był na nim Matma, wtedy student matematyki, teraz didżej. Jego pierwsza impreza, którą prowadził, nazywała się „Ogień, taniec i swawole”.

– Uwielbiam grać na nielegalach. Podobne imprezy jak w Łodzi są jeszcze tylko w Białymstoku. U nas kilka środowisk się skrzyknęło. Słuchali techno, drum’n’bass, ale lubili też punkowe klimaty. I poszli w nielegale. Grałem kiedyś na imprezie w dawnym magazynie skór. Strasznie tam śmierdziało, dlatego wybudowano podwójne ściany. Nam to pasowało, bo muzyka nie szła na zewnątrz. W środku było tak głośno, że czułeś, jakby ktoś usiadł ci na klatce piersiowej.

Matma najbardziej lubi imprezy w lesie. Podoba mu się, że na nielegale przychodzi różna publiczność. Obok studentów szkoły filmowej czy Akademii Sztuk Pięknych są robotnicy i bezrobotni. Zdarzają się byli więźniowie. Ale nigdy nie było żadnej bójki. – Na nielegalach jest bezpiecznie, bo wszyscy mają świadomość, że jakikolwiek przejaw agresji kończy imprezę – wyjaśnia didżej. Jest też ochrona. Zazwyczaj to policjanci, którzy na ten wieczór zdejmują mundury. I to może być odpowiedź na pytanie, dlaczego żadne służby nie przeszkadzają w Łodzi przy organizowaniu secret location.

meta, amfa, kwas

Marta, branża filmowa: – Bez wspomagania się nie da. Pomaga mefedron, amfetamina i LSD. Wszędzie czuć zapach trawki.

Jedzenia na secret location nie ma. Jest piwo, wino, wódka. Sprzedają organizatorzy. Sprzątają ci, którzy bawią się do końca.

– To proste. Zostawimy syf, nie zrobimy drugiej edycji. Worki ze śmieciami wywozimy samochodami. Dużo jest zawsze tych worków – mówi Marcin, obecnie menedżer w prywatnej firmie, który wcześniej organizował nielegale w podłódzkich lasach i fabrykach.

Będzie się działo

Kilka dni szukam w internecie informacji o jakimś secret location w Łodzi. Nic. Kompletnie. W końcu przypadkowo na Facebooku znajduję. „Będzie się działo! Już 24.10. będziecie mieli niepowtarzalną okazję uczestniczyć w wyjątkowym wydarzeniu, które podbije łódzką scenę klubową. Wyjątkowa lokalizacja, niepowtarzalna atmosfera oraz niezwykła oprawa muzyczna. Gwarantujemy, że na takiej imprezie jeszcze nie byliście! I tym razem w bunkrze do karabinów maszynowych będziemy wlewać: krew, pot i cytrynówkę. Miejscówka jest w Łodzi z dobrym dojazdem z dworca Kaliskiego:). Będzie podana każdej zainteresowanej na prv osobie na kilka dni przed imprezą!”.

Po bliższym przyjrzeniu się dostrzegam, że to niestety zaproszenie z 2014 roku.

MUZYKA NA NIELEGALACH

Jungle jest gatunkiem, który łączy w sobie szybkie tempo, automaty perkusyjne, elementy funky i hip- -hopu. Ma też elementy muzyki z Karaibów. Od zawsze zaliczany był do „czarnej muzyki”, propagował przemoc i sławił gangi. Z jungle, które opierało się na bębnach i basie, wywodzi się drum’n’bass: z głębokim basem i szybkim – choć nadal wolniejszym niż jungle – tempem (od 160 do 180 uderzeń na minutę).

Techstep jest ciężką i mroczną odmianą drum’n’basu, w której słychać powtarzające się motywy melodyjne i dźwiękowe. Opiera się na mocnych basach, płaskich uderzeniach perkusji i cyklicznych werblach.

Kolejną odmianą jest neurofunk. Ma głęboką, wyrazistą i często zmieniającą się linię perkusyjną, a jego bas pochodzi z syntezatora. Bardzo techniczne brzmienie.

Na undergroundowych imprezach słychać także psytrance, w którym jest dużo efektów echa i przeplatających się dźwięków, pozornie do siebie niepasujących. Na jego rozwój wpłynęły dźwięki orientalnej muzyki goa, która powstawała na mistycznych masowych imprezach na plażach w otoczeniu palm, wizerunków Buddy i hinduistycznych symboli. Ma agresywne brzmienie. Najwolniejszym z tych gatunków jest techno, które podbiło dyskoteki w latach 90. Jest najpopularniejszym gatunkiem muzyki elektronicznej. Jego tempo wynosi 120-140 uderzeń na minutę. Składa się prawie wyłącznie z syntetycznych i elektronicznie przetworzonych dźwięków, rzadko zawiera partie wokalne.

komentarze:


bujhahahaaa... bujhahahaaa po raz drugi. i po raz trzeci bujhahahaaa... czy ja też mogę coś sobie wymyślić, napisać i dostać honorarium? bo mam materiał o nielegalnych wystawach świnek morskich spod włoszczowej.

Rzetelne dziennikarstwo- takich bzdur odnośnie techno czy psytrance to dawno nie czytałem...
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Mariusz Jędra: Mówią, że u nas same przekręty, wszyscy się koksują. Guzik prawda
WYWIAD Radosław Leniarski

[ external image ]

- Na pierwszym zgrupowaniu kadry powiem: jak ktoś chce iść na skróty, niech od razu wyjeżdża - mówi Mariusz Jędra, nowy prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. - Ale choćbyśmy nie wiem jak pracowali, nie unikniemy takich spraw. Świat jest, jaki jest.

Adrian Zieliński (na zdjęciu) złapany na dopingu, jego brat Tomasz też, obu wyrzucono w niesławie z wioski olimpijskiej w Rio de Janeiro. Inny kadrowicz – Krzysztof Zwarycz – wpadł przed igrzyskami. Szprycowały się też sztangistki. Ówczesny prezes związku Szymon Kołecki również ma przeszłość dopingową.

Na świecie fala dyskwalifikacji sztangistów po ponownych badaniach próbek spowodowała żałosne qui pro quo. Wyniosła na przykład na podium olimpijskie Marcina Dołęgę, dopingowicza recydywistę, który ledwo uniknął dożywotniej dyskwalifikacji, a prawdopodobnie także Tomasza Zielińskiego. Dołęga dostanie brąz za igrzyska w Pekinie (2008), a Zieliński brąz za Londyn (2012).

Pojawiają się apele o wykluczenie z igrzysk sportu skażonego dopingiem. W Polsce ministerstwo obcina dotacje. A jednocześnie powstaje nowelizacja ustawy o sporcie, w której brak np. przepisu o zakazie pełnienia funkcji szefa związku dla osoby z przeszłością dopingową.

Radosław Leniarski: Od 25 lat jest pan w armii, gratuluję. W wojsku daje sobie pan radę, ale w ciężarach?

Mariusz Jędra: - Trudny czas dla sztangistów, to prawda. Wiem to też po telefonach. Dzwonicie, gdy jest afera. Jak sukcesy, to telefonów brak. Ale jestem weteranem wojennym z misji pokojowych w Libanie, trudne pytania biorę na klatę, jak mówią sportowcy. Z kuli ziemskiej mnie nie zepchną.

OK. Są informacje, że został pan przyłapany na dopingu, i to dwukrotnie: 25 listopada 1994 r. w Turcji na amfetaminie i 24 września 1995 r. w Zakopanem. W polskiej komisji antydopingowej śladu o Zakopanem nie ma. Plotka?

– Czytał pan forum na stronie Polskasztanga.pl, która już zablokowała ten wpis. Gdy pan znajdzie coś oficjalnego, twarde dowody, to porozmawiamy. Nie jestem gruboskórny i przykro mi było, gdy o tym przeczytałem. Obraża mnie to. A pan pyta mnie o bzdury.

Czyli zaprzecza pan?

– To nie jest prawda. A takie oskarżenia to już w Polsce zwyczaj. Adriana Zielińskiego ukamienowali, a on jeszcze przecież się broni.

Sprawa jest oczywista. W jego organizmie był nandrolon, czyli steryd anaboliczny, próbki A i B pozytywne... Został zdyskwalifikowany. Co tu jest do obronienia? Może co najwyżej walczyć o mniejszą karę [nieoficjalnie dostał cztery lata, ale ogłoszenie długości kary zostało wstrzymane na żądanie zawodnika do czasu zakończenia procesu odwoławczego].

– Byłem na ostatnim panelu komisji antydopingowej, więc wiem, że Adrian będzie się odwoływał do II instancji. Nawet mordercą nikt nie jest bez wyroku.

Zainteresowałem się jego sprawą, gdy się dowiedziałem, że zanieczyszczona witamina B12 może dać taki wynik, jaki on miał, czyli śladowe ilości nandrolonu. Adrian jest mistrzem olimpijskim, więc wypadałoby z szacunku dla jego osiągnięć bliżej się temu przyjrzeć. [Kulomiot] Konrad Bukowiecki używał zanieczyszczonej odżywki i dostał naganę.

Te dwa przypadki są porównywalne?

– Nie. Ale bułgarscy sztangiści odwołali się od wyroków i zmniejszono im karę do ośmiu miesięcy.

Pana kredo w sprawie dopingu?

– Reprezentacja ma być drużyną. U mnie nie będzie żadnych ścieżek indywidualnych. Muszę mieć sztangistów na talerzu. Jeśli mamy wyjść z kryzysu, to powinno współpracować całe środowisko. Sam nie dam rady. Nie będę wszędzie, nie widzę wszystkiego, trener klubowy jest bliżej. Jeśli wyniki zawodnika idą gwałtownie w górę tak, że zawodnik przybiera na wadze, to powinien zauważyć oczywiste objawy dopingu. Musi wtedy zadziałać. Trzeba być czujnym. I jeszcze jedno powiem: nie lubię, jak ktoś mnie robi w balona. Na pierwszym zgrupowaniu kadry powiem: jak ktoś chce iść na skróty, niech od razu wyjeżdża.

Ale na razie przyglądam się, uczę się. Z czasem głowy polecą.

Czyli pana dewizą będzie...


– Doping nie przychodzi sam.

Jestem w ciężarach od 12. roku życia. Gdy przyszedłem pierwszy raz na trening, nie wiedziałem, co to doping. Z czasem młodzi ludzie dowiadują się o nim, bo często ćwiczą z kulturystami w jednej hali. Komisja antydopingowa powinna nie tylko mocniej walczyć i karać, lecz także więcej edukować. A jest w niej pięć osób na krzyż. Za mało. Jeśli chcemy robić porządki, to też zacznijmy od tych, którzy z tym walczą. Wiadomo, dużo wpadek jest na odżywkach. Niełatwo wyplenić kupowanie ich przez internet, bo pracujemy nie tylko z młodzieżą ułożoną, lecz także z trudną, która niechętnie słucha. Trzeba, że tak powiem, przestraszyć dopingiem młodych ludzi, którzy zamawiają go przez internet.

No, i brakuje współpracy między związkiem a komisją antydopingową. Kontrole są w klubach niezapowiedziane, a pomysły o współpracy ze związkiem komisja traktuje, jakbyśmy mieli ostrzegać sztangistów przed ich nalotami, aby mogli uciec drzwiami i oknami.

Jednak choćbyśmy nie wiem jak pracowali, nie unikniemy takich spraw. Świat jest, jaki jest. Nie tylko świat sztangistów.

Najwięcej wpadek jest jednak w ciężarach.

– Bo nas najczęściej badają. I niech to robią.

Mam wrażenie, że w pana słowach – słowach szefa polskiego związku sportowego – jest więcej usprawiedliwień niż stanowczych pomysłów na odnowę. Tymczasem państwo dawało milion rocznie na przygotowania Zielińskiego i ma w zamian niesławę za doping mistrza olimpijskiego.

– Polski związek nie ma narzędzi, aby np. zabrać dopingowiczom pieniądze, które wydał na ich przygotowanie. Prawnie jest to niemożliwe. Ministerstwo daje pieniądze, to niech je odbierze. Jestem za surowym karaniem, ale są od tego odpowiednie organy.

My otrzymaliśmy dotkliwą karę. Ministerstwo odebrało nam połowę pieniędzy na sport wyczynowy i sporą część przeznaczonych na młodzież. Ucierpiało środowisko. Mam nadzieję, że teraz to samo środowisko pomoże.

Słyszałem o 90 proc. A pan mówi o połowie.

– To nieprawda z tymi 90 proc., kaczka dziennikarska. Dostaliśmy dotkliwą karę, ale nie 90 proc. I powiem panu, że medale są najcenniejsze, ale wybrałbym pięć czystych lat bez wyników niż przymknięcie oczu na doping i sukcesy. I dodam, że pełnię funkcję społecznie. Nawet nie wiem, czy są dla prezesów nagrody za medale.

Są pieniądze dla związku za wyniki. Jedną z pierwszych decyzji po wygraniu przez pana wyborów było rozstrzygnięcie przetargu na sprzęt za kilkaset tysięcy złotych. Ktoś wygrał, przetarg skasowano, rozpisano nowy, wygrała znów ta sama osoba. Ponownie zmieniono warunki przetargu. Wtedy wygrała firma, która w poprzednich była numerem dwa. I ona dostała pieniądze. W tempie ekspresowym.

– Ja nie prowadzę przetargów. Robi to nasz prawnik. Wiem, że są donosy od rywala zwycięzcy, donosy nawet do ministerstwa. Ja naszego prawnika pytałem kilka razy głośno i wyraźnie: czy to, co podpisuję, jest zgodne z prawem. Odpowiedział, że tak. Ja jestem żołnierzem zawodowym. Gdyby cokolwiek było niezgodne z prawem, to mnie nie ma. Nie mam emerytury, przyszłości, nic. Dlatego tak dbałem o przetarg. Pojechałem z trenerem kadry juniorów Mirosławem Chleboszem sprawdzić, czy sprzęt został dostarczony, narobiłem mnóstwo zdjęć na dowód, bo były podejrzenia, że zwycięzca przetargu go nie dostarczył. Wszystko było zgodne z prawem. A ja dwie noce nie spałem, bo mnie bombardowali mailami z groźbami. Jest u nas komisja przetargowa, jest w niej pan, który w ministerstwie robi takie rzeczy. Sprzęt, który kupiliśmy, jest renomowany, Eleiko. Nic się na nim nie zacina, nic nie grozi kontuzją. I na tym to polega. Gdziekolwiek by pan zadzwonił, powiedzą, że konkurencyjny producent Werk-San ma złą reputację.

Już jesteśmy skatowani – mówią, że to nasz koniec, że u nas same przekręty, wszyscy się koksują. Guzik prawda. Młodzieżowcy zdobyli 23 medale, jesteśmy w trójce najbardziej medalodajnych sportów w Polsce w tej kategorii. To są wartościowi ludzie. Trzeba im teraz pomóc, a nie ukamienować dyscyplinę. Zbłądziliśmy, ale wrócimy.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Jerzy Jarniewicz: Hippisi śmieszą dziś wiele osób, bo tak żałośnie przegrali
Violetta Szostak

[ external image ]
Jerzy Jarniewicz: To jest świat przedsiębiorczości, kariery i konkurencji, gdzie tu hippisi? (Fot. Robert Altman/Michael Ochs Archives/Getty Images)

Dla władzy studenci są dzisiaj równie nieistotni jak wędkarze. Nie oni będą zarzewiem zmian - Jerzy Jarniewicz, poeta, krytyk i tłumacz opowiada o końcu epoki hippisów.

CV: Jerzy Jarniewicz – ur. w 1958 r., poeta, krytyk, tłumacz. Wykłada literaturę angielską na Uniwersytecie Łódzkim. Jest członkiem zespołu redakcyjnego „Literatury na Świecie”. Współorganizował pierwszą w Europie Wschodniej konferencję naukową poświęconą Beatlesom. Współredaguje serię wydawniczą „Twarze kontrkultury”.
Niedawno wydał książkę "All you need is love. Sceny z życia kontrkultury" ( wyd. Znak).
Mieszka w Łodzi

Violetta Szostak: Był pan hippisem?


Jerzy Jarniewicz: Urodziłem się trochę za późno. Mój rocznik ’58 był „sandwiczowy”, pomiędzy hippisami a punkami. Za to spóźnienie
zapłaciłem słono, bo pierwsza połowa lat 70., na którą przypadła moja młodość, to najkoszmarniejszy czas w kulturze: Abba, disco, fryzury na małpę, sukienki zwane bananówami...

Sukienki panu się nie podobały?
– Żeby tylko. To skretynienie ówczesnej kultury widoczne było wszędzie: w modzie, muzyce, stylu życia. Infantylizm, samozadowolenie, przestawienie zwrotnic na wartości, które kontrkulturze były obce: pogoń za sukcesem, wyścig szczurów, konsumpcja.

Chyba w świecie zachodnim, bo jaka to była konsumpcja w PRL-u?
– U nas było to jeszcze bardziej absurdalne niż na Zachodzie, bo zbudowane na fałszu i podlane propagandą sukcesu. Przyszedł Gierek i ogłosił: bogaćcie się! Udławić się można taką wolnością. Że niby otwarcie na świat: do konstytucji wpisuje wierność socjalizmowi, a obywatelom socjalistycznego państwa podsuwa coca-colę, puszki soków Dodoni, polskie dżinsy zwane teksasami, małego fiata, a w Sopocie Drupiego.

Długie włosy w opatrunku, czyli hippisi w Warszawie. Rozmowa z Kamilem Sipowiczem

A na co pan zdążył? Na tęsknotę za hippisami? Pana książkę „All you need is love. Sceny z życia kontrkultury” czytam jak wyznanie miłości do pokolenia, które zrodziło hippisów, Beatlesów, Boba Dylana i chciało zmienić świat, wkładając kwiaty w lufy karabinów.
– Miłości się nie wypieram, ale czy kocham ślepo? Nie pomijam mrocznych stron kontrkultury. A jednak nie wyobrażam sobie świata bez tej gigantycznej roboty, którą wykonała dla nas i za nas kontrkultura. I myślę, że ona ciągle ma nam coś do powiedzenia. Jest niedokończoną rewolucją, pozostaje marzeniem, zadaniem dla nas i pomysłem na życie.

Wracam do niej, bo nie po drodze mi z rzeczywistością, w której żyjemy. Zastanawiam się, czy to tylko ja mam z tym problem, i okazuje się, że całe pokolenie miało. Pół świata kiedyś miało z tym problem i próbowało tę rzeczywistość wywrócić do góry nogami.

Jak to się właściwie stało, że ta fala zagarnęła w latach 60. pół świata?
– Myślę, że da się to wytłumaczyć historycznie: kontrkulturę tworzyło pokolenie, które urodziło się w ostatnich latach wojny albo tuż po niej, i nie mając straszaka w postaci wspomnień wojennych, gotowe było wiele zaryzykować, żeby zmieniać świat.

Żyło we względnym dobrobycie – w Stanach notowano wówczas tylko 2 proc. bezrobocia – a zarazem w poczuciu, że świat, w który wchodzi, jest nie do przyjęcia, bo wystarczy jeden szaleniec w Moskwie czy Waszyngtonie, żeby zgotować nam nuklearną apokalipsę. Lata 60. zaczęły się przecież kryzysem kubańskim, przedsmakiem trzeciej wojny światowej. Młodzi to widzieli: wyścig zbrojeń, wojna w Wietnamie, autorytarne rządy błaznów i hipokrytów, purytańska obyczajowość. Także to, że najpotężniejszy kraj świata zezwala na apartheid, bo na południu Ameryki czarnoskórym nie wolno było np. zajmować miejsc w autobusach obok białych. W 17 stanach małżeństwa międzyrasowe były przestępstwem aż do 1967 roku. A rok później angielska piosenkarka Petula Clark śpiewa w telewizji amerykańskiej z Harrym Belafonte’em – i bierze go pod ramię. Szok! Bo po raz pierwszy na wizji biała kobieta dotknęła Afroamerykanina! Młodzi widzieli absurd tego świata, który miał być przecież lepszym, powojennym światem. Nie był.

W Niemczech podobne historie: młodzi odkrywają, że ich rodzice, sąsiedzi, politycy, ba, nawet kanclerz Republiki Federalnej umaczani byli w nazizmie. Że to przeszłość nierozliczona, a mentalnością nazistowską naznaczony jest cały establishment: rząd, wojsko, policja, szkolnictwo, media. Nie lepiej we Francji: skrywana historia kolaboracji, dychający kolonializm, wojna w Algierii... To były nierozwiązane sprawy pokolenia rodziców. Ktoś musiał wykrzyczeć, że tak być dalej nie może. Ale 1968 rok to także bunt w Polsce i Czechosłowacji. Protestowano też w Meksyku, Japonii, Indiach. Bo to był ruch globalny.

[ external image ]

1968: Sen o nowym społeczeństwie

Kontrkultura miała też – jak pan podkreśla w książce – totalny rozmach, bo zakwestionowała politykę, gospodarkę, szkolnictwo, psychiatrię, sztukę, religię, moralność. I nie tylko odrzuciła stary porządek, ale też zaproponowała własny, alternatywny. Jaki?
– Zakwestionowała hierarchie, które zawsze miały dyskryminacyjny charakter. Przykładowo, zamiast psychiatrii stworzyła antypsychiatrię, w której lekarz nie stawiał się ponad pacjentem. Kontrkulturowy ład, przynajmniej w założeniach, usuwał z życia dominację mężczyzny nad kobietą, białego nad czarnym, nauczyciela nad uczniem, rodzica nad dzieckiem, artysty nad widzem, człowieka nad przyrodą. Była wiara, że możliwy jest świat bez przemocy, w którym podstawą relacji między ludźmi jest poczucie wspólnoty, a nie konkurencyjność i rywalizacja. Że miarą wartości człowieka nie jest sukces, jaki odnosi, ale to, jak korzysta ze swojego twórczego potencjału i jak realizuje swoją wolność. Że – odwołując się do hasła Fromma – ważniejsze jest być, niż mieć.

Dodam, że tamto pokolenie było już wychowywane według nowych zasad pedagogiki, dzięki którym miało odwagę podważać system starego świata. W 1946 roku ukazuje się rewolucyjna książka Benjamina Spocka o wychowywaniu dzieci – sprzedaje się w milionowych nakładach, ustępując tylko Biblii. Egzemplarz był też u mnie w domu.

Jak to się na pana przełożyło?
– Kiedy jako pięciolatek podszedłem raz do stołu i z przekory strąciłem szklankę, a po chwili drugą, nikt mnie nie skarcił, bo uważano, że w ten sposób poznaję dźwięki. Podsuwano mi kolejne szklanki. Byłem wychowywany bez lęku przed autorytetem, bez względu na to, czy to ojciec, czy nauczycielka. W przekonaniu, że jako dziecko mam swoje prawa.

I że dzieci się nie bije?
– Że przemoc jest nie do przyjęcia, a drugi człowiek powinien być partnerem, nie rywalem. Że mamy prawo się mylić, nie musimy się wstydzić słabości. I że w dziecku jest jakaś wrodzona mądrość. Książka Spocka naprawdę zmieniła sposób postępowania wobec dzieci, dzięki któremu wyrosły w atmosferze przyzwolenia i w poczuciu własnej wartości. Ten liberalizm wychowawczy tłumaczę również tym, że pokolenie rodziców, które przeszło przez koszmar wojny, chciało zapewnić swoim synom i córkom inne, szczęśliwsze dzieciństwo.

Jak to się dla rodziców skończyło? „Nie ufaj nikomu po trzydziestce” – to jedno z haseł kontrkultury.
– Niby tak, ale kategoria młodości dotyczyła najczęściej nie tyle biologicznego wieku, ile postaw. Młodość, czyli gotowość na zmiany, praca jako zabawa, przyjemność ponad obowiązek, życie chwilą obecną. To dorośli, jeśli coś robią, zastanawiają się, czy im się to przyda. Młodzi myślą kategoriami dnia dzisiejszego, oczekują natychmiastowej gratyfikacji. Ale za tym idzie głębsza myśl, że nie należy traktować życia instrumentalnie. Jeśli studiujemy, to dlatego, że nas to interesuje, a nie dla lepszej posady, z której więcej odłożymy na emeryturę.

Ale to była jednak wojna pokoleniowa.
– Bo kto odpowiadał za świat, który nie podobał się młodym, jeśli nie pokolenie ich rodziców? Na każdym szczeblu, od polityki po obyczajowość.

Opisuję w książce, jak wyglądała Anglia lat 50.: w niedzielę nie można było pójść do kina, huśtawki zamykano na kłódkę, bo to był dzień święty. Rozmowa o seksie czy cielesności była niemożliwa, zwłaszcza dla kobiet, bo w nie ta pruderia uderzała najsilniej. Skutek był taki, że dziewczęta nie wiedziały, jak są zbudowane.

[ external image ]

„Lęk, mgliste poczucie winy i samotność – takie uczucia towarzyszyły wielu dojrzewającym seksualnie ludziom pod koniec lat 50. i na początku lat 60.” – pisze o swoim dorastaniu w Anglii Jenny Diski w książce „Lata sześćdziesiąte”, która ukazała się w serii „Twarze kontrkultury”, współtworzonej przez pana.
– To w dużej mierze dzięki kontrkulturze nie wstydzimy się dziś swojej cielesności i możemy swobodnie rozmawiać o seksie. Swoje zrobił raport Kinseya, dokumentujący życie seksualne Amerykanów, przyłożyły się do tego badania Williama Mastersa i Virginii Johnson oraz takie poradniki jak „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, a baliście się zapytać” – to wszystko tworzyło klimat sprzyjający rewolucji obyczajowej.

I jeszcze jedna rzecz o młodości: w 1965 roku prawie połowa społeczności amerykańskiej to ludzie poniżej 25. roku życia. Potężna siła. Młodzi rozumieją, że są kimś, z kim należy się liczyć. I nie przypadkiem wtedy właśnie dochodzi do obniżenia wieku uprawniającego do udziału w wyborach z 21 do 18 lat. Młodzi stają się na tyle silni, że tworzą własną kulturę, domagają się swoich praw i zmiany rzeczywistości, którą ufundowali im rodzice.

Pan zaczyna w książce swoją opowieść od stycznia 1967 roku i Golden Gate Park w San Francisco – zebrało się tam 35 tysięcy ludzi na happeningu „Human Be-in”. Co ich zgromadziło? Tam ich siła stała się tak widoczna?
– To było święto muzyki i śpiewu, wolnej miłości i narkotycznych odlotów, feerii i transu. Dzień powszechnego braterstwa i siostrzeństwa, afirmacja wolności, nagości i wyobraźni. Nie wiem, czy rzeczywiście był to początek nowej ery, jak chcieliby uczestnicy tego happeningu, ale z pewnością był to początek roku, który przejdzie do historii jako Lato Miłości. Nie minie jednak rok, a ta kolorowa rewolucja zamieni się w polityczną gorączkę na ulicach Paryża, Chicago, Berlina, Warszawy, Pragi czy Meksyku.

1967 rok to także musical „Hair”, który – jak pan podkreśla – ma podtytuł „opera plemienna”, bo opowiada o tym nowym plemieniu, które rozpoznało się jako wspólnota. Pan w młodości wiesza sobie na ścianie plakat z „Hair”. Spóźniony, ale też pan chciał należeć do tego plemienia. Skąd go pan miał?
– Kupiłem na bazarze w Łodzi. Jeździliśmy tam z kumplami co sobota i polowaliśmy na okazje, przede wszystkim na płyty. Sprzedawali je nasi starsi koledzy, którzy mieli znajomych za granicą, albo zaprzyjaźnione stewardesy. Patrzyliśmy na nich z zawiścią, nie jak na handlarzy, ale na bożych wybrańców. Kupiłem tam swoją pierwszą płytę Beatlesów, „Abbey Road”. I „Sierżanta Pieprza” – za ogromną wtedy dla mnie sumę 300 zł, które odłożyłem z kieszonkowego. A także płytę z „Hair”. Był rok 1972 lub 1973.

Kupowałem często w ciemno. Ktoś mi raz wcisnął krążek z nazwą „Beatles” na okładce. Pobiegłem do domu, puściłem i okazało się, że to covery! Kilku żenujących szansonistów śpiewało piosenki Beatlesów. Byłem wściekły!

Pojawiały się też pirackie edycje, zazwyczaj fatalnej jakości. Z nieznanych mi powodów dużo było płyt tłoczonych w Indiach, w wytwórni o dźwięcznej nazwie Dum-Dum Records. A dum-dum to przecież pociski, które rozrywają ciało! Te płyty ważyły tyle co płyta chodnikowa. Nie były giętkie, zdzierały się po kilku przesłuchaniach. Mam je jeszcze!

Która z pana płyt jest najbardziej zdarta?
– Chyba właśnie z „Hair”. Zachwyciłem się nią. Porwała mnie niesłychana żywiołowość tej muzyki. Berger, który śpiewa: niczego tak naprawdę nie mam poza tym, że mam rękę, głowę, tyłek, brzuch, i to właśnie jest moje bogactwo! A co wy macie? Wy, smętne wapniaki? I kończy śpiew deklaracją: „Bo ja mam życie, życie, życie!”. Brzmi to dziś banalnie, ale pamiętam, że od tych słów zatrzęsła się dla mnie, nastolatka, ziemia. A zaraz potem leci ta pieśń, którą śpiewa czarny hippis: „A ja niczego nie mam”. Nie mam szalika, spodni, kasy, nie mam Boga. I też śpiewa radośnie. Nie mam nic i chwała Bogu, bo żyję jak wolny ptak.

To były chwile prawdziwej ekstazy w szarej PRL-owskiej rzeczywistości. To, że po szkole, gdzie prześladowano nas za długie włosy i ustawiano na apelu, mogłem przyjść do domu lub do kumpla i czegoś takiego posłuchać, było jak. Nie wiem, te płyty były jak czarne hostie. Przekazywaliśmy je sobie w zaufaniu, pożyczaliśmy na noc.

Hippisi kruszą system PRL

Wychodził wtedy tygodnik młodzieżowy „Radar”, można tam było zamieścić ogłoszenie: „Interesują mnie Beatlesi, nawiążę kontakt z osobą o podobnych zainteresowaniach” albo „Mam trzecią płytę Dylana. Szukam pierwszej”. Poznałem tak ludzi z Poznania, Żar, Legnicy. Przyjeżdżali do mnie z płytami i godzinami przegrywaliśmy je na taśmę szpulową, podłączając po amatorsku grundiga pod gramofon, sztukując przewód łączem pośrednim, aż w domu wysiadały korki albo przepalała się instalacja i trzeba było kuć ściany. Uczestniczyliśmy w naszej pokoleniowej konspiracji, która wprawdzie nie podkładała bomb, ale skutecznie podkopywała fundamenty tego chorego systemu.

Każda płyta Beatlesów, którą udało mi się kupić, przegrać lub pożyczyć, była przeżyciem, jak pierwszy seks. Pamiętam, że kiedy skompletowałem 12 płyt i zrozumiałem, że to wszystkie, ogarnął mnie smutek: „To już koniec? Już wszystko mam?”.

W siódmej klasie podstawówki zrobiłem z kolegą przedstawienie oparte na tekstach Beatlesów. Pokazywaliśmy je na festiwalach teatralnych młodzieży szkolnej w Łodzi i Kielcach ku zgorszeniu grona pedagogicznego, dla którego muzyka rockowa, do tego zagraniczna, była przejawem wynaturzenia. Wywieszaliśmy też na korytarzu w szkole beatlesowskie „gazetki”, które dyrektorka kazała nam ściągać, bo według niej propagowały narkotyki – pojawiał się bowiem na nich długowłosy Lennon, wiadomo, narkoman.

Karnawał hippisów, znany jako Lato Miłości, przyciągnął do San Francisco tysiące młodych. Ale zabawa dla wielu szybko zamieniły się w koszmar

W książce wspomina pan strajk studencki w Łodzi w 1981 roku. Hasła, które wypisywaliście na murach, czerpały z haseł kontrkultury: „Bądź realistą, żądaj niemożliwego”.
– To hasło z ulic Paryża, z maja 1968 roku.

Co dla pana wtedy znaczyło? Czy nadal znaczy?
– Jasne, że znaczy. O tym, co jest realistyczne, często decyduje za nas ktoś inny. Ale czy jest jakaś stała definicja niemożliwego? To, co było niemożliwe 10 lat temu, jest możliwe dzisiaj. Realizm polega na tym, żeby myśleć samodzielnie i nie przyjmować za dobrą monetę tego, co SIĘ uważa, SIĘ mówi, SIĘ przyjmuje. Przypomnę jeszcze jedno hasło z tamtego strajku: „Nie chcemy seryjnej produkcji magistrów”.

Aktualne.
– Choć może dziś nie dla wszystkich oczywiste. Pracuję na uniwersytecie od wielu lat i jeżeli słyszę od władz mojego państwa – bez względu na to, kto rządzi – że uczelnie powinny być konkurencyjne, że nauka powinna przynosić wymierne korzyści, a profesorowie zdobywać granty, to mi ręce opadają. I zastanawiam się, gdzie są moi koledzy profesorowie. Czyżby nie obowiązywała przysięga doktorska, że będziemy gorliwie uprawiać badania naukowe „nie z chęci marnego zysku czy dla osiągnięcia próżnej sławy, lecz po to, by krzewiła się prawda i jaśniej błyszczało jej światło”? Czy myśmy już sobie wszystko odpuścili?

Nie widzi pan buntu na uniwersytecie?
– Jaki bunt? Apatia, zobojętnienie, poczucie, że nie ma się wpływu na rzeczywistość. Środowisko akademickie skapitulowało. A to studenci przecież byli w latach 60. społecznością najbardziej aktywną i zradykalizowaną. W Stanach uczelnie strajkowały od Zachodniego po Wschodnie Wybrzeże. W Meksyku to właśnie studenci wszczęli w 1968 roku protest przeciwko skorumpowanemu rządowi – krwawo zresztą stłumiony. W Paryżu w 1968 to studenci, do których dołączyli robotnicy, wywołali prawdziwą rewolucję, drugą Komunę Paryską. Byli też zarzewiem ruchów kontestacyjnych w Niemczech i we Włoszech. No i w Polsce w marcu 1968 roku. Dziś dla władzy studenci są siłą równie nieistotną jak wędkarze. Nie oni będą zarzewiem zmian.

Dlaczego?
– Być może to wina tego konsekwentnie sączonego do naszych głów pomysłu, że uniwersytety to przedsiębiorstwa, w których chodzi nie o to, by czegoś nowego doświadczyć, coś zrozumieć, tylko by konkurować na rynku i przynosić wymierny zysk. Bo przecież dokonania naukowe się teraz mierzy. Nazywa się to parametryzacją. Zatrważające, że komuś do głowy przyszło, iż można mierzyć i porównywać efekty badań filologów klasycznych i antropologów, polonistów i filozofów. Chore.

Co gorsza, uniwersytety, mimo zachowanej nazwy, już nie tworzą wspólnot. Studenci przychodzą na zajęcia, a potem znikają, każdy gdzie indziej, na pewno nie do klubu studenckiego. Gdzie są dziś kluby studenckie, teatry, kabarety? Gdzie można pospierać się o politykę? Pokłócić o filmy?

W internecie.
– Tak, ale sieć tworzy wspólnotę wirtualną, bezosobową.

Czasem wychodzi na ulice, jak w proteście przeciw ACTA czy ostatnio w „czarnym proteście”.
– Czasem tak. Czyli co, w sieci nadzieja? Widzi pani, chyba nie powinienem wypowiadać się o dzisiejszych studentach, bo może czegoś już nie dostrzegam, może to jest kwestia mojej.

Starości?
– No, wie pani?!

Miałam na myśli, że jest już pan po trzydziestce.
– Cóż, przytrafia się to nawet najlepszym.

Nie zdarzyła się już chyba potem podobna do kontrkultury lat 60. globalna rewolta młodych?
– Były kwestie, które mobilizowały młodych, jak ACTA czy ruch Occupy Wall Street, ale ogniskowały się wokół pojedynczych spraw. Kontrkultura jako ruch masowy i globalny już się nie powtórzyła. Dlaczego? Być może żyjemy w cieniu jej klęski.

Jak się skończyła?
– Bezradność, desperacja, a może szaleństwo pchnęły niektórych na drogę terroryzmu, czyli do zanegowania podstawowego dla kontrkulturowego etosu wyrzeczenia się przemocy. Niemiecką Grupę Baader-Meinhof stworzyli ludzie kontrkultury, którzy w pewnym momencie uznali, że na przemoc władzy trzeba odpowiedzieć przemocą.

Okazało się, że kontrkultura wyzwala siły, nad którymi nie jest w stanie zapanować. Ale przegrała też dlatego, że przeciwnik był wyjątkowym łajdakiem. I to było to drugie odkrycie: hippisi mogą sobie podchodzić z kwiatami do karabinów, ale te karabiny są jednak naładowane i mogą wystrzelić. W końcu wystrzeliły. Władza, jeśli może użyć siły, to jej użyje. I tyle zostaje z planów zmieniania świata.

Nie da się zmienić świata?
– Pani w to wierzy?

Już nie wiem. Ale też jestem po trzydziestce.
– A jakie notowania ma dziś słowo „utopia”?

Chyba bardzo niskie.
– Wywołuje politowanie, prawda? Myślenie utopijne to w najlepszym razie naiwność, jeśli nie obłęd. A idealizm w polityce? Jaki polityk będzie dziś mówił o ideałach?

Politycy rządzący obecnie w Polsce dużo o nich mówią.
– Niech pani nie żartuje.

Utopie, po których pozostał pusty śmiech – pan pisze, że tak skłonni bylibyśmy myśleć dziś o ideałach kontrkultury. „Hippisi? Oni mnie zawsze śmieszyli” – powiedziała moja znajoma, gdy wspomniałam jej o temacie naszej rozmowy.
– Nie jest w tym odosobniona. Być może hippisi śmieszą dziś wiele osób, bo tak żałośnie przegrali. Bo żyjemy w świecie, w którym na postawy hippisowskie nie ma miejsca. To jest świat przedsiębiorczości, kariery i konkurencji, gdzie tu hippisi?

To tytułowe „All you need is love” z pana książki – wystarczy tylko kochać – jak dziś brzmi?
– No, brzmi ironicznie, niestety...

Ale czy nie brzmiało ironicznie już wtedy, gdy pisał to Lennon – pan to chyba tak interpretuje?
– On dostrzegał niebezpieczeństwo w bezmyślnym powtarzaniu nawet najszczytniejszych haseł. Ten hymn – przez wielu uznawany za hymn Lata Miłości 1967 roku – taki niby oczywisty, nie przypadkiem kończy się efektem zaciętej płyty: „That is all you need, that is all you need, that is all you need...”. To ironiczny komentarz Lennona do szermowania sloganami, do udającego objawienie pustosłowia.

„Wpływaliśmy jednak na świat w nie większym stopniu niż ktoś, kto skacze na bungee” – tak z dzisiejszej perspektywy Jenny Diski sumuje kontrkulturę. „Zważywszy, że jako radykalna politycznie młodzież zdominowaliśmy niegdyś calutką dekadę, to naprawdę aż dziwne, że w tak niewielkim stopniu wpłynęliśmy na świat”.
– Sądzę, że zmieniło się wiele. Ten świat jest jednak sprawiedliwszy niż pół wieku temu. Wiele aspektów naszej rzeczywistości, które uznajemy za oczywiste, wyrasta z kontrkultury. Feminizm i prawa kobiet, świadomość ekologiczna, kwestie praw obywatelskich, prawa gejów, swoboda obyczajowa, bezpruderyjna seksualność – to się wtedy albo zaczęło, albo nabrało przyspieszenia. Żyjemy w innym świecie. Ameryka miała przecież czarnoskórego prezydenta – jeszcze niedawno nie do wyobrażenia. O mały włos miałaby kobietę prezydenta. Nie wyobrażam sobie powrotu do świata, w którym kobiety były pozbawione swoich podstawowych praw.

Akurat w Polsce z tego powodu wyszedł na ulice kobiecy „czarny protest”.
– Jestem większym optymistą. Zdobyte prawa tkwią w nas tak głęboko, że nie pozwolimy ich sobie odebrać.

Nie wiem, czy któryś z projektów kontrkulturowych całkowicie upadł. Może jeden: wiara, że narkotyki rozwiążą problemy społeczne. David Crosby przyznał: „Mówiliśmy o miłości i mieliśmy rację. Mówiliśmy o pokoju i mieliśmy rację. Mówiliśmy o narkotykach i pomyliliśmy się”. Ale Tom Hayden, zmarły niedawno działacz praw obywatelskich, był przekonany, że narkotyki w kontrkulturze to robota CIA.

Spiskowe myślenie.
– Naprawdę? Doradca Nixona, John Ehrlichman, ujawnił przed śmiercią, że dla ówczesnej władzy największym zagrożeniem byli pacyfistycznie nastawieni hippisi i czarni, z którymi Nixon nie mógł walczyć wprost, rozpętał więc wojnę narkotykową. Udało mu się utożsamić hippisów z marihuaną, a czarnych z heroiną, co pozwoliło mu osadzać ich w więzieniu, dokonywać nalotów na ich domy i dyskredytować ich w oczach opinii publicznej, tej mniej krytycznej.

Jenny Diski mówi, że tylko muzyka z tamtych lat nie przegrała.
– Gorzko mówi. Ale muzyka jest symbolicznym apogeum tej kultury. To rzeczywiście coś niesamowitego, że pojawiło się wówczas tyle twórczych, łakomych świata postaci, które w ciągu zaledwie kilku lat z prostej muzyki do tańca uczyniły sztukę.

Diski wini też swoje pokolenie, że nie przygotowało się na kontrofensywę konserwatyzmu i pozwoliło, by w Wielkiej Brytanii do władzy doszła Margaret Thatcher, a z nią bezwzględny kapitalizm, egoizm. A nawet, że być może pomogły w tym kontrkulturowe hasła indywidualizmu, wolności.
– Kontrkultura odnosiła się z nieufnością do zbiorowości takich jak naród czy klasa społeczna, ale była nastawiona na budowę wspólnoty. Realizowało się to w hippisowskich komunach, wspólnotach artystycznych i teatralnych, na festiwalach rockowych czy w działaniach takich grup jak kalifornijscy diggersi, którzy rozdawali za darmo jedzenie potrzebującym. Ale rzeczywiście, przegrana kontrkultury doprowadziła do kontrofensywy konserwatyzmu spod znaku Thatcher i Reagana.

Pan przypomina, że Ronald Reagan, gdy był jeszcze gubernatorem Kalifornii, wysłał na studentów protestujących w Berkeley Gwardię Narodową.
– I powiedział: „Jeśli ma się polać krew, to niech się poleje. Żadnych dalszych ustępstw”. Dlatego nie mogę zrozumieć, że w wolnej Polsce, która powinna rozumieć, czym są takie słowa, Reaganowi budujemy pomniki i nazywamy jego imieniem ulice.

„Pewnego dnia, myślałam sobie, władzę przejmą tacy jak my i wtedy wszystko się zmieni. Nie przyszło mi do głowy, że »tacy jak my« nie będą już tacy jak »my” i że w naszym pokoleniu są również tacy (i to znacznie liczniejsi), którzy do władzy podchodzą równie pragmatycznie jak wszystkie niezliczone pokolenia przed nami” – jeszcze jeden cytat z Jenny Diski. U nas z polskich hippisów wyrośli posłowie PiS – Ryszard Terlecki, marszałek Marek Kuchciński. Co pan na to?
– Mówię, że nie tylko. Bo są też inni, którzy na to nie poszli.

Jurek Owsiak?
– Jest dla mnie uosobieniem etosu kontrkultury.

Ryszard Terlecki. Milczący, zmęczony, lojalny [SYLWETKA]

Przypomina pan też, że w Stoczni Gdańskiej w Sierpniu 1980 śpiewano piosenkę Lennona „Power to the People”. I że to jego pokolenie stworzyło „Solidarność”.
– Można powiedzieć, że to, co się działo w Polsce w czasie karnawału „Solidarności”, było kontrkulturową utopią wspólnoty. Naiwną, moglibyśmy rzecz podsumować, bo wierzyliśmy, że więcej nas łączy, niż dzieli. Że możemy skrzyknąć ludzi dobrej woli i zmienić rzeczywistość. To była pokojowa rewolucja, która zaangażowała kilkanaście milionów ludzi. I też przegrała.

Przegrała?
– Skończyła się stanem wojennym. A po 1989 roku nie było już powrotu do wspólnoty. Ale tak, karnawał „Solidarności” był wcieleniem ducha kontrkultury. Jesteśmy dłużnikami kontrkultury, czy tego chcemy, czy nie.

Widział pan, jak Patti Smith śpiewała „Zaraz spadnie ciężki deszcz” na ceremonii wręczenia Nagrody Nobla dla Boba Dylana?
– No, ba... Miałem poczucie, że oglądam coś historycznego. I coś, co bez kontrkultury chybaby nie zaistniało. Bo o czym przypomniała nam Patti Smith tą swoją pomyłką?

Gdy śpiewając, zapomniała słów?
– Że jesteśmy niedoskonali. Można być tak doświadczoną artystką jak Patti Smith i nie wytrzymać ciężaru chwili. Dla mnie to wzruszenie, które zatrzymało jej głos, było wyrazem tego, co miała nam do powiedzenia.

Dylan nie przyjechał na ceremonię, nie odbierał telefonów od Komitetu Noblowskiego, ale ostatecznie przyjął nagrodę. Czy to nie byłby gest kontrkulturowy, gdyby odmówił?
– Dylan nie chciał kontestować tych, którzy w dobrej wierze docenili jego zasługi. Swoją nieobecnością powiedział im tylko: to nie jest ceremonia, w której bym się odnalazł. Przyglądałem się tym notablom siedzącym na widowni – mundury, fraki, ordery, koafiury. To nie jest rzeczywistość Dylana.

Cieszę się, że Patti Smith wybrała – ona albo on – akurat ten utwór, bo to literacko jeden z najciekawszych tekstów Dylana. I to wykonanie – śpiew, który początkowo łagodny, przeradza się w coraz bardziej niepokojący wokal.

Co ten tekst dla pana znaczy?
– Wizyjna pieśń o nadciągającej zagładzie – powracający temat u Dylana. Czy to rzeczywiście utwór, który Dylan napisał w czasie kryzysu kubańskiego, i czy ten ciężki deszcz to opad radioaktywny po wybuchu nuklearnym – to dla mnie drugorzędne. Takie odczytanie zawęża znaczenie tekstu napisanego w serii apokaliptycznych, nawarstwiających się scen, tworzących opowieść, która nas niepokoi, bo do końca nie znamy natury tego zagrożenia.

Odśpiewany w momencie, gdy chyba żyjemy w przeczuciu, że coś nadciąga.
– Tak, bo mógłbym sobie wyobrazić, że Patti Smith śpiewa inną pieśń Dylana, np. „Forever Young”.

„Oby cię Bóg zawsze błogosławił i strzegł/ Oby się spełniły wszystkie twoje życzenia/ Obyś zawsze troszczył się o innych/ A inni troszczyli się o ciebie/ Obyś zbudował drabinę do gwiazd/ I wspinał się po każdym jej szczeblu/ Obyś na zawsze pozostał młody...”.
– Świetne, co? Ale w Sztokholmie usłyszeliśmy inny utwór, który staje się komentarzem do współczesności.

Nobel dla Dylana to zarazem Nobel dla całej kontrkultury – powiedział pan w jednym z wywiadów. Ale przyznany w momencie, kiedy świat idzie w odwrotną stronę: konserwatyzmu, budowania murów. W Stanach wygrywa Trump. A „New York Times” podał, że prawie 70 proc. republikanów wolało Amerykę taką, jaka była w latach 50.
– Myślę, że gdyby nie Trump, Szwedzi nie nagrodziliby Dylana. Wysłali komunikat: patrzcie, jest także inna Ameryka. Może w tym sensie jest to też Nobel dla kontrkultury jako przeciwwagi dla tych rozwiązań, które wybiera teraz świat.

Plakat „Hair” jeszcze u pana wisi?
– Przeprowadzałem się parę razy, zrywałem go ze ściany, naklejałem ponownie, zniszczył się.

Wyrzucił go pan?
– No, wyrzuciłem... Nie mogę tego odżałować.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 493 / 105 / 0
"Podręcznik PsyPrzewodnika" , warto przeczytać, nawet jeżeli czasy wszelakich podręczników mamy już raczej za sobą :) ... Zgrabnie ujęta stara wiedza.
http://psychsitter.com/download-manual/
Bez podobnej lektury/wiedzy nie powinno się próbować psychodelików :) PZDR !!!
Po zażyciu nie kontaktuj się ani z farmaceutą, ani z lekarzem, sam(a) wiesz, że Ci sz(kodzi)...
  • 1180 / 102 / 0
Ceremonia kambo. Kuracja jadem żaby z Amazonii pomoże albo zabije. Chętnych nie brakuje
Ola Synowiec

[ external image ]

"Nie wyobrażałam sobie, że to będzie tak trudne. Tak musi czuć się człowiek, kiedy umiera". O ceremonii kambo zrobiło się głośno, kiedy w listopadzie podczas takiego zabiegu zmarła kobieta
Artykuł dostępny tylko dla prenumeratorów cyfrowej Wyborczej
– Wszystko trwa 20-40 minut. Już po dwóch czujesz kambo w każdej komórce ciała. Robi się gorąco, skacze ciśnienie, mocniej bije serce. – Nie wyobrażałam sobie, że to będzie tak trudne. Nawet najgorszy kac nie może się z tym równać. Przyszło mi do głowy, że tak musi czuć się człowiek, kiedy umiera. – Kambo skanuje ci całe ciało. Komórkę po komórce. Z każdej usuwa toksyny. To najlepsze oczyszczenie organizmu, jakie można sobie zaserwować. – Czułam ból w miejscach, z którymi miałam kłopoty. W gardle, w zatokach. Tak jakby ta substancja wiedziała, gdzie jest problem. – Wraz z wymiotami przychodzi ulga. To było nawet przyjemne. To taki całkowity reset. Fizyczny i duchowy. Amazońska kuracja jadem żaby kambo zdobywa w Polsce zwolenników. – Przychodzą do mnie studenci, artyści, dyrektorzy, prawnicy, architekci, a nawet lekarze – mówi Stefan, prowadzący zabiegi. W listopadzie podczas takiego zabiegu zmarła kobieta. O ceremonii kambo zrobiło się głośno.

Ceremonia kambo. Bramy do ciała

Piotr zabiegowi kambo poddał się dwa lata temu. Pojechał na kilka dni do domu znajomego pod Gdańskiem. Było ich więcej niż zwykle na zabiegu. Zamiast jednej lub kilku osób – 30. To dlatego, że do Polski przyjechała Karen Darke, która jest uważana za eksperta w temacie kambo. – Przed samą ceremonią trzeba było wypić minimum dwa litry wody na pusty żołądek. Żeby było potem czym wymiotować. Pamiętam, co powiedziała wtedy Karen: „Nie ma godności w kambo. Każdy będzie rzygał i srał” – śmieje się Piotr, 31-latek z Wrocławia. – Karen wyjaśniła, co nas spotka. Powiedziała o przeciwwskazaniach. Wypytała o leki, przebyte choroby, choroby w rodzinie. Siedliśmy w kole, każdy opowiedział o intencji, z którą przyszedł. Ja chciałem wyleczyć boreliozę. Inni przychodzili z depresją, chronicznym zmęczeniem, innymi problemami zdrowotnymi. Ojciec znajomego przyjechał z rakiem. Medycyna konwencjonalna mu już nie pomagała. Jemu Karen poświęciła więcej czasu. Miał osobisty zabieg.

Nazywa się je bramami. Małe punkciki, które wypala się na skórze rozżarzonym drewienkiem. Na nie nakłada się przesuszoną wydzielinę żaby kambo, uformowaną w małe kuleczki.

– Zaczyna się od jednego punktu, żeby sprawdzić reakcję organizmu. Potem z reguły dochodzą kolejne dwa. Jeśli nadal nie czuje się efektów, ich liczbę można zwiększyć do pięciu, siedmiu, a nawet dziewięciu. Ja dostałem pięć. Większość kobiet pozostaje przy trzech. U nich z reguły praktykuje się wypalenia na prawej łydce. U mężczyzn – na lewym ramieniu. Im bliżej do serca, tym kambo szybciej zaczyna działać. Mężczyźni z reguły lepiej je znoszą. Substancja przedostaje się w ten sposób do układu limfatycznego. Wprowadzenie jej do krwiobiegu mogłoby być zbyt niebezpieczne. – Karen i jej pomocnik aplikowali nam kambo, przez kilka minut obserwowali pierwsze reakcje organizmu, potem siadaliśmy gdzieś na uboczu. Przez cały czas czuwało nad nami jeszcze dwoje asystentów. Ja przeżyłem to chyba najlepiej ze wszystkich. Wymiotowałem do kubła, raz pobiegłem do łazienki. Ale inni cierpieli. Dwie osoby na kilka sekund straciły przytomność.

Czy dostrzegł poprawę stanu zdrowia? – Przez rok po zabiegu było dużo lepiej. Znikł ból w stawach, który był jednym z efektów boreliozy. Potem jednak objawy powróciły. Jakbym poszedł na kilka terapii, tobym się wyleczył zupełnie. Jestem tego pewien.

[ external image ]

Ceremonia kambo. Pozbyłem się bagażu

Kasia ma 33 lata, mieszka w Warszawie, jest architektem wnętrz. – Miałam galopującą anemię, z którą lekarze nie mogli sobie poradzić. Wiązały się z tym bolesne, obfite i bardzo długie menstruacje. – Ale już po pierwszym zabiegu miesiączka nie była ani bolesna, ani obfita – opowiada. Powtórzyła zabieg. – To było ogromne zaskoczenie. Kambo naprawdę mi pomogło.

Krystian, 36 lat, tancerz i muzyk, mieszka w Dublinie, był cztery razy na kambo. – Przez 20 lat żyłem z alergią. Nie pomagały pigułki, szczepionki. Wiosną nie byłem w stanie funkcjonować. Po zabiegu kambo alergia już nie wróciła.

Mówi mi, że kambo pomogło mu także w sferze psychicznej. – Nie mogłem rano podnieść się z łóżka. Nie miałem energii ani motywacji. Teraz jestem bardziej pewny siebie, bardziej otwarty. Wstaję rano z uśmiechem na ustach.

25-letni Mateusz jest trenerem biegania, w ciągu ostatniego roku był pięć razy na kambo. W wieku 23 lat miał pracę, rodzinę, pasję, stabilizację finansową i sukcesy zawodowe. – Wszystko, co w europejskim modelu życia jest uznawane za sukces. Mimo to było mi źle z samym sobą i nie wiedziałem, co jest tego przyczyną.

Opowiada, że jego życie zmieniła podróż na Hawaje, a potem zabieg kambo, któremu poddał się w Warszawie. – Po ceremonii zacząłem sprzątać mieszkanie, wyrzucać nieużywane przedmioty. Potem zacząłem sprzątać swoje życie. Nauczyłem się wybaczać. Zerwałem związek, w którym byłem. Niedługo potem poznałem miłość swojego życia, która miesiąc temu dała mi najpiękniejsze, co dostałem od życia – mojego syna.

Ceremonia kambo. Szaman zaklęty w żabę

Legenda ludu Kaxinawá mówi, że Indianie z wioski byli bardzo chorzy. Szaman Kampu robił wszystko, by im pomóc. Ale żadne zioła nie dawały ulgi. Kampu poszedł więc do lasu i miał wizję: spotkał Boga, który położył jego ręce na żabie. Szaman wrócił do swoich ludzi i mógł ich uzdrowić. Gdy umarł, jego duch zaczął żyć w żabie. Indianie zaś od tej pory używali jej wydzieliny do leczenia.

Żaba została nazwana imieniem szamana. Kampu, Kampo, Kambo – to lokalne, indiańskie nazwy gatunku intensywnie zielonego płaza phyllomedusa bicolor, zwanego również żabą olbrzymią albo wielką liściową żabą. – Ma wielkość dłoni. Nie powinno się jej łapać gołą ręką. Jeśli ma się tam jakieś rany, otarcia i zadrapania, można się narazić na kontakt z toksyczną substancją wydzielaną przez jej skórę w momencie zagrożenia – opowiada Światosław Wojtkowiak, fotograf, podróżnik, przewodnik po Amazonii. Jeśli wąż nie połknie jej od razu, żaba zacznie wydzielać obronną ciecz i drapieżnik natychmiast ją wypluwa. Świadomy tego płaz czuje się w Puszczy Amazońskiej pewnie i bezpiecznie. Nie ucieka, spokojnie siedzi na gałęzi, co ułatwia jego złapanie. – Żeruje w nocy, więc wtedy albo wczesnym rankiem najłatwiej ją złapać. Wydaje się odgłosy godowe, by żaba odpowiedziała. Czasem ścina się całe gałęzie, na których siedzi. Kiedy gałąź spada na ziemię, żaba najczęściej nawet się z niej nie rusza. Tak zanosi się ją do wioski, gdzie pobiera się substancję wydzielaną przez jej skórę. Do celów medycznych wykorzystują ją amazońscy Indianie z Brazylii, Peru, Boliwii, Wenezueli i Gujany.

Światosław Wojtkowiak uczestniczył w łapaniu żaby, pozyskiwaniu wydzieliny i podawaniu jej członkom peruwiańskiej grupy etnicznej Matsés. – Wydzielinę uzyskamy tylko, kiedy żaba jest w stresie. Trzeba więc maksymalnie ją zdenerwować. Łapki żaby przywiązuje się sznurkami do czterech patyków. Tak rozciągniętej żabie dokucza się na różne sposoby. Skrobie się ją, uciska, dmucha się w nią dymem, wkłada do nosa źdźbła trawy. Wydzielinę zbiera się patyczkiem na kawałki drewna i zostawia do przesuszenia. Żaba zaś zostaje wypuszczona z powrotem do lasu. Żeby wydzielina była pełnowartościowa, nie można pobierać jej częściej niż raz na dwa, trzy miesiące. Nie ma wartości, gdy zwierzę jest hodowane w niewoli. Produkuje ją jedynie w naturalnym środowisku, gdzie je to, co lubi. To właśnie dieta wpływa na moc wydzieliny. – Matsés używają jej przede wszystkim do polowań. Kambo sprawia, że ich zmysły się wyostrzają, są bardziej czujni i uważni. Nie czują głodu, a ich ciała stają się bardziej wytrzymałe. Kambo traktuje się także jako rodzaj szczepionki, która ma zwiększyć odporność organizmu. Dzięki kambo ciało łatwiej zwalcza jad po ukąszeniach węży i pająków. Podaje się go nawet dzieciom. Wydzielinę stosuje się także na... lenistwo. Daje bowiem energię i chęć do działania.

Matsés żabę olbrzymią nazywają „dow-kiét” albo „sapo” (po hiszpańsku „ropucha”). To właśnie u tego ludu zwyczaj uzdrawiania za pomocą wydzieliny żaby zaobserwował w latach 80. Peter Gorman, dziennikarz i antropolog, autor przetłumaczonej na polski książki „Sapo w mojej duszy”. To on rozsławił kambo na świecie, pisząc o niej, a także dostarczając naukowcom wydzielinę i żywe egzemplarze żaby olbrzymiej. Potem sam zaczął podawać kambo i organizować w tym celu wycieczki do wiosek Matsés. Trafił tam m.in. Wojciech Cejrowski, który „rytuałowi żaby” poświęcił cały odcinek swojego programu „Boso przez świat”.

Przyjeżdżający do Peru turyści coraz częściej decydują się na zabieg kambo i często łączą go z ceremonią ayahuaski. – Centra ayahuascowe, które w Peru wyrastają jak grzyby po deszczu, dodają kambo w pakiecie. Kambo i ayahuasca nie były stosowane przez te same plemiona, w przypadku kambo to są Matsés, w przypadku ayahuaski – Shipibo. Ośrodki łączą je jednak, by przebić konkurencję i przyciągnąć większą liczbę osób – opowiada Światosław Wojtkowiak. W wielu takich miejscach nie pracują nawet Indianie, lecz Metysi i obcokrajowcy. W Brazylii na prośbę plemienia Katukina kambo jest nielegalne. Rdzenna ludność uznała kambo za swoją własność intelektualną i nie życzy sobie, by inni, a w szczególności koncerny farmaceutyczne, czerpali korzyści finansowe z ich ludowej tradycji. Ale wydzielinę kambo można kupić dzisiaj przez internet, a zabiegi z jej użyciem odbywają się w różnych miejscach na świecie.

Kambo. Nie tylko zabieg, ale ceremonia

– Ile osób zajmuje się w Polsce zabiegami kambo? Strzeliłbym, że nawet około stu – mówi Marcin (prosił o zmianę imienia), który organizuje zabiegi kambo w Warszawie. Zaczął ponad rok temu. Teraz prowadzi jedną, dwie ceremonie w tygodniu. Uczestnictwo kosztuje 150-200 zł. Kambo zamawia od ludu Matsés za pośrednictwem IAKP (International Association of Kambo Practitioners – Międzynarodowego Stowarzyszenia Praktyków Kambo). Dostaje je wysuszone na małych płaskich deseczkach, owinięte w liście bambusa lub innej rośliny. – Przed ceremonią okadza się osobę i przestrzeń dymem z szałwii lub palo santo. Ma to na celu oczyszczenie powietrza, usunięcie lęków, ciemnych myśli i niechcianych energii – opowiada.

Jest także rape – tytoń wdmuchiwany do nosa, który ma w razie potrzeby wspomóc wymioty. Podczas zabiegu Marcin wykorzystuje też grzechotki, bębny, gongi oraz amazońskie pieśni. – Kambo to cała ceremonia, która ułatwia przejście przez ten trudny zabieg – mówi Stefan, który w Czechach od roku podaje kambo przyjeżdżającym tu Polakom. Dodaje, że na jego ceremonie przychodzą ludzie w różnym wieku. – Najstarsza pani miała po siedemdziesiątce. Przyjeżdżają z dużych i małych miast. Pojawiają się falami – zazwyczaj latem: w sezonie zachorowań na boreliozę, a potem jesienią i zimą – w okresie przeziębień i grypy. Stefan w dzieciństwie zmagał się z astmą oskrzelową. – Zawsze nosiłem przy sobie inhalator. Miałem słabe płuca, często atakowały je zapalenia. Lekarze nie umieli mi pomóc, więc ojciec zwrócił się ku medycynie chińskiej: akupunkturze, bańkom, akupresurze, kuchni pięciu przemian. Dzięki tej terapii wyzdrowiałem – opowiada. Medycyną amazońską zainteresował się trzy lata temu. Szkolił się w Czechach u osób, które swoją wiedzę wyniosły z Peru.

Marcinowi kambo pomogło na problemy z odpornością, z którymi zmagał się od dzieciństwa. – Po czterech zabiegach przestałem chorować. Zobaczyłem, że to działa, i zdecydowałem, że chcę podzielić się kambo z innymi. Zapisał się na kurs organizowany przez IAKP. – Kurs był w Polsce i trwał dwa tygodnie. Podawaliśmy kambo na początku sobie samym, a potem innym. Były też zajęcia z pierwszej pomocy ukierunkowanej na kambo. Kurs prowadzili ludzie, którzy mieli 20-letnie doświadczenie z kambo, szkolili się w Amazonii. Na koniec odbył się egzamin. Wedle mojej wiedzy kurs IAKP ukończyło około ośmiu-dziesięciu Polaków. W tym także Konrad, prowadzący zabieg, podczas którego zdarzyła się ta tragedia.

Ceremonia kambo. Przypadek jeden na tysiące?

W listopadzie, podczas zabiegu na siłowni w Grodzisku Mazowieckim, zmarła 30-letnia Halina T. Po podaniu wydzieliny straciła przytomność i została odwieziona karetką do szpitala. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci był obrzęk mózgu oraz niewydolność krążeniowo-oddechowa. Prowadzącemu zabieg Konradowi S. może grozić od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia.

Na Facebooku praktycy kambo wzięli w obronę prowadzącego, potwierdzając, że zabieg odbył się zgodnie ze sztuką: „Wydzielina obronna amazońskiej żaby jest z powodzeniem wykorzystywana od tysięcy lat w celu poprawy wydolności organizmu. W Polsce już tysiącom ludzi poprawiło to jakość życia. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Jeden na tysiące pozytywnych zastosowań. Wypadek, który mógł przydarzyć się (i przydarza) również w innych dziedzinach ludzkiego życia” (Kambo Wawa). „Jeśli chodzi o kambo, to zakłada się, że jedna osoba na milion może być uczulona lub może wykazać się nietypową wrażliwością, dlatego ważne, aby pierwsza aplikacja poprzedzona była próbą histaminową. Żeby zminimalizować ryzyko takich wypadków, ważne jest zrobienie dokładnego wywiadu zdrowotnego, przyjmowanie kambo tylko indywidualnie, a nie grupowo, oraz oddawanie się w ręce doświadczonych prowadzących, którzy uczyli się nie na kursach w Europie, ale z przekazów rdzennych Indian z dżungli amazońskiej” (Kambo Poland).

Pojawiły się także głosy poparcia od osób biorących udział w zabiegach organizowanych przez Konrada S.: „Byłam w Grodzisku Mazowieckim, jak również w dwóch innych miejscach. W Grodzisku było bardzo profesjonalnie, z każdą osobą był przeprowadzany wywiad zdrowotny, czułam się tam i w kolejnych miejscach bardzo bezpiecznie”. „Przeciwwskazania napisane były na stronie, o resztę można było dopytać telefonicznie oraz przed ceremonią, przeciwwskazania wysyłane były również na mail. Konrad pytał, czy zapoznaliśmy się z wiadomościami. Wszystko było jasne i klarowne. Takich kręgów i ceremonii w Polsce robi się mnóstwo i jest to pierwszy śmiertelny przypadek po kambo”.

Ceremonia kambo. Coraz więcej chętnych

W mediach wypowiadali się polscy lekarze. Jeden z nich powiedział, że nie istnieje coś takiego jak oczyszczenie organizmu. Inni również kwestionowali medyczną skuteczność wydzieliny żaby kambo.

Jako pierwszy amazońską żabą zajął się Vittorio Erspamer, włoski farmakolog nominowany do Nagrody Nobla. Odkrył, że pośród wielu peptydów znalezionych w wydzielinie kambo siedem jest aktywnych biologicznie. – Badania wykazały, że kambo zawiera wiele peptydów przeciwdrobnoustrojowych skutecznych wobec opornych na leki szczepów bakterii, grzybów, pierwotniaków, pasożytów i wirusów – mówi Marcin. – Kilkuletnie badania prowadzone przez zespół Hanneke van Zoggel na Uniwersytecie w Paryżu dowodzą, że peptyd Dermaseptin B2 jest bardzo skuteczny w niszczeniu komórek nowotworowych. Profesor Chris Shaw z Queens University w Belfaście w 2011 roku zdobył prestiżową nagrodę Medical Futures Innovation Awards za swoją przełomową pracę dotyczącą raka i kambo. Wykazał, że proteiny odkryte w skórze żaby przyczyniają się do wzrostu naczyń krwionośnych, stają się bardzo efektywnym narzędziem do leczenia nowotworów i pomagają przy gojeniu się ran.

Marcin wylicza schorzenia, w których według niego pomaga kambo: – Syndrom chronicznego zmęczenia, przewlekły ból, rak, HIV, choroba Parkinsona, choroba Alzheimera, depresja, problemy naczyniowe, zapalenie wątroby, cukrzyca, reumatyzm, artretyzm, uzależnienia. Dodaje, że nigdy nie reklamował swoich usług. Ludzie zgłaszają się do niego, szukając informacji w internecie oraz za pośrednictwem poczty pantoflowej. – Każdy uczestnik zapoznawany jest z przeciwwskazaniami – Marcin wymienia: Ciąża. Miesiączka. Matki karmiące piersią dzieci w wieku poniżej roku. Osoby z rozrusznikiem serca, chorobami zastawek serca, powiększonym sercem i innymi poważnymi chorobami serca. Osoby z niskim ciśnieniem krwi, które przyjmują leki na to schorzenie. Osoby po udarze, krwotoku mózgowym lub z tętniakiem. Poważne choroby psychiczne. Osoby po przeszczepach narządów. Osoby w trakcie chemioterapii. Osoby chore na astmę powinny się upewnić, że mają przy sobie inhalator. Jeśli pacjent choruje na cukrzycę, ważne jest, aby omówił leczenie z wyprzedzeniem. Należy poinformować, jeśli pacjent przyjmuje suplementy. Na osiem-dwanaście godzin przed zabiegiem kambo zalecana jest lekka dieta bez soli, z wykluczeniem pokarmów stałych. Należy odstawić alkohol i narkotyki na co najmniej 24 godziny przed aplikacją i po niej.

Pytam Marcina, czy tragedia z Grodziska to jedyny znany mu przypadek śmiertelny po użyciu kambo. Odpowiada stanowczo, że nie. – Ludzie kupują kambo przez internet i aplikują je sobie sami, bez żadnego przygotowania. Robią to też w samotności. A przecież można stracić przytomność, uderzyć głową o podłogę, udusić się wymiocinami. – Kambo powinno być sterylnie przechowywane – Stefan ostrzega przed osobami niewykwalifikowanymi i wykorzystywaniem kambo z niepewnego źródła. – Nie może dostać się tam żadne zanieczyszczenie, wilgoć ani obce organizmy i bakterie. Ma nadzieję, że z tragedii w Grodzisku wyciągną wniosek zarówno uczestnicy zabiegów, jak i prowadzący. – Mam wrażenie, że niektórzy uczestnicy zatajali swe choroby, bo chcieli być zakwalifikowani do zabiegu. Może teraz będą mieć większą świadomość, jaką ma moc kambo i jakie niebezpieczeństwo może powodować, gdy jest nieodpowiednio użyte. Może odkryją to także osoby, które prowadzą zabiegi bez odpowiedniego przygotowania. Bo są tacy, którzy obejrzą wideo na YouTubie i dochodzą do wniosku, że kambo będzie świetnym sposobem na zarabianie pieniędzy. Mam nadzieję, że ta tragedia będzie dla nich kubłem zimnej wody.

Pytam go, czy po wypadku w Grodzisku Mazowieckim liczba uczestników ceremonii spadła. – Nie. Wręcz przeciwnie. Zainteresowanie się znacznie zwiększyło – odpowiada.



***********
Świat zwariował na punkcie detoksu. Plastry na stropy, oczyszczające diety, płukanie jelita, wreszcie egzotyczne kambo - to tylko drobna część odtruwającego arsenału. U ich podłoża leży przekonanie, że nasze ciało jest przesycone toksynami, z którymi organizm sobie nie radzi. Muszą mu w tym pomóc odpowiednie zabiegi. To niesamowite, ile mitów można zmieścić w tych dwóch zdaniach.
***********

MARGIT KOSSOBUDZKA: CO O KAMBO MÓWI NAUKA

Naukowe badania żabiej wydzieliny rozpoczęły się w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy włoski uczony Vittorio Erspamer z Uniwersytetu w Rzymie napisał, iż wydzielina ta zawiera "niezwykły chemiczny koktajl mający potencjalne zastosowania medyczne". Nie ma wątpliwości, że ta trucizna to nie jest placebo. Ma bardzo silne działanie na organizm. Odkryto w niej kilkanaście aktywnych biologicznie peptydów, które wiążą się z receptorami znajdującymi się w mózgu, powodując reakcje chemiczne w organizmie człowieka. Mają one znaczny wpływ na mięśnie przewodu pokarmowego, żołądka i trzustki, zwieszają wydzielanie żółci, pobudzają krążenie krwi i stymulują korę nadnerczy i przysadkę.

Część tych związków silnie wpływa na jelita, powodując ich silne skurcze. Inne rozszerzają naczynia krwionośne i przepuszczalność bariery krew - mózg. To ułatwia dostęp do mózgu innych białek, które m.in. wykazują silne działanie przeciwbólowe, zwiększają wytrzymałość na stresujące sytuacje. Wzrost temperatury ciała powoduje inaktywację wirusów i bakterii. Kambo zawiera również pewne substancje, które mogą stymulować układ immunologiczny. Dwa z odkrytych związków są silnymi peptydami opioidowymi, 4 tys. razy silniejszymi od morfiny.

Baza danych PubMed (zbierająca prace naukowe) zawiera kilkadziesiąt prac dotyczących trucizny tej żaby. Niewielka ich liczba rozważa właściwości lecznicze kambo. Badania z użyciem tej trucizny są prowadzone głównie w warunkach in vitro (w probówkach) z wykorzystaniem bakterii i komórek nowotworowych.

Nie ma żadnych randomizowanych badań klinicznych z udziałem ludzi. Dobroczynne skutki działania kambo nie są zatem w żaden sposób naukowo potwierdzone. Biorąc zaś pod uwagę jego silne oddziaływanie na organizm, może ono powodować niepożądane skutki - głównie ze strony układu krążenia, odpornościowego czy nerwowego.
Warto zaznaczyć, że amazońscy szamani nie stosują rytuału u osób ze "słabym sercem", kobiet w ciąży i dzieci do lat 10. Poza tym jak każda "obca" substancja kambo może wywoływać alergię, z anafilaksją włącznie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Amazońskie zioło zamiast psychoterapii. ayahuasca
Magdalena Działoszyńska

[ external image ]

Oli wydaje się, że umiera. Podchodzi szaman i zaczyna śpiewać pieśń leczniczą. Ola czuje, jakby ktoś wyciągał jej kamienie z żołądka. Kamienie to zła energia, przez lata nagromadzone emocje i napięcia
Artykuł dostępny tylko dla prenumeratorów cyfrowej Wyborczej
Oli wydaje się, że umiera. Jest ciemno, słychać jedynie odgłosy tropikalnego lasu, ale ona wszędzie widzi pożogę i wijące się węże. Sama zwija się w konwulsjach, krzyczy, że już nie da rady... A może tylko wydaje jej się, że krzyczy. Wtedy podchodzi szaman i zaczyna śpiewać pieśń leczniczą, "ikaros". Ola czuje, jakby ktoś wyciągał jej kamienie z żołądka. Kamienie to zła energia, przez lata nagromadzone emocje i napięcia.

- Aż się przestraszyłam, bo ta śmierć wydała mi się realna, czułam fizyczny ból - opowiada Ola, 33-latka, do niedawna menedżerka w sektorze bankowym, dziś dietetyczka i specjalistka od medycyny naturalnej. - Zwijałam się w tej agonii, aż szaman śpiewając przekonał mnie, bym poddała się temu, co czuję. Bo ja przez całe życie miałam potrzebę kontrolowania wszystkiego, za wszelką cenę. Dopiero gdy odpuściłam, wszystko dookoła stało się kolorowe. Zaczęłam podróżować. Po całym wszechświecie, po wszystkich wszechświatach. Każdy był inny, kolory i kształty nie do opisania. Miałam poczucie, że byłam wszędzie i zobaczyłam wszystko. Potem sobie uświadomiłam, że to mnie wyleczyło z kompleksu, że nie widziałam świata. Bo podróżować zaczęłam dopiero jako dorosła. Wydawałam na to wszystkie pieniądze, ale nie cieszyłam się podróżami, tylko odfajkowywałam miejsca, w których moi znajomi dawno już byli. Ciągle czułam, że muszę za nimi nadążyć. Teraz już nie muszę.

Tego wszystkiego Ola dowiedziała się dopiero po piątej ceremonii ayahuaski.

Ola jedzie do dżungli

Wcześniej przejechała pół świata, z Warszawy do wioski Indian Shipibo w amazońskiej dżungli, by zmienić swe życie. Miała jej w tym pomóc ayahuasca - napar z amazońskich roślin, o którym opowiedział jej znajomy. Zdecydowała się, gdy poczuła, że ma dość życia, w którym ciągle musi być silna, przebojowa i odnosić sukcesy.

Poleciała do Limy, a stamtąd do Iquitos - miasta bramy do dżungli amazońskiej. - Iquitos to jeszcze cywilizacja - opowiada. - Są skutery, restauracje, ale głównie takie, które serwują specjalną kuchnię. Bo przed ceremonią trzeba przez dwa tygodnie być na diecie, żeby oczyścić organizm z toksyn, chemii, wszystkiego, czym nas obarcza cywilizacja. Na ulicach widzisz lokalsów i przyjezdnych i jesteś w stanie rozpoznać, czy są przed, czy po. Jak są przed, to chodzą tacy przymuleni, szarzy, nie mają blasku w oczach. Kto wraca z lasu, promienieje.

W Iquitos wsiada się na łódź i płynie w głąb dżungli. W wiosce każdy dostaje swój domek i dalej oczyszcza organizm: dwa razy dziennie zestaw ziół do picia, masaże, kąpiele z kwiatów. W programie jest siedem ceremonii. Dzień pierwszej zaczyna się od wypicia vomitivo - przeczyszczającego wywaru z trawy cytrynowej. - Pijesz po kokardkę, na pusty żołądek, nagle cię wszystko skręca i boli. Szaman zaczyna cię masować i w końcu wymiotujesz, na maksa, całą tę wodę razem z pozostałościami naszego zachodniego jedzenia. I wszyscy patrzą. To ma przygotować organizm na wypicie właściwego naparu i otworzyć grupę, żeby potem nikt się nie krępował. Bo w trakcie ceremonii różne rzeczy się dzieją: możesz się wypróżnić na matę, ludzie pierdzą, bekają, płaczą, śmieją się. ayahuasca nazywana jest "la purga" - oczyścicielka. Czyści na różne sposoby: górą, dołem, skórą. Ja dużo płakałam, z nosa mi ciekło, zatoki mi się oczyściły.

Sama ceremonia odbywa się po zmroku, w okrągłym drewnianym budynku pokrytym strzechą. W centrum siedzą szamani, wokół leżą maty, obok każdej wiadro i papier toaletowy.

- Najpierw jest godzina na skupienie się i sprecyzowanie intencji. Potem pijesz, wracasz na matę i czekasz, aż napar zacznie działać.

DMT przed śmiercią

ayahuascę najczęściej uzyskuje się z dwóch składników: pędów Banisteriopsis caapi (pnącze, zwane potocznie yagé) i liści Psychotria viridis (krzew, potocznie chacruna), choć ten drugi ma zamienniki. Powstały z nich napar zawiera DMT, jedną z najbardziej halucynogennych i zmieniających świadomość substancji znanych człowiekowi. Wśród pijących ayahuascę panuje pogląd, że niewielkie ilości DMT są uwalniane również przez naszą szyszynkę w stanie ekstremalnego cierpienia lub przed śmiercią. Stąd możliwość przeżywania wtedy wizji czy doświadczeń mistycznych. Tę hipotezę w książce "DMT: molekuła duszy" wysunął amerykański psychiatra Rick Strassman, który w latach 90. na Uniwersytecie w Nowym Meksyku przeprowadził na grupie 60 wolontariuszy badania nad wpływem syntetycznego DMT na ludzki organizm.

Dagmara śpiewa, aż szkło pęka

- Mnie wyświetlił się obraz całego życia, taki jaki podobno pojawia się przed śmiercią - opowiada Dagmara, 40-letnia projektantka ubrań i kostiumów teatralnych. - Zobaczyłam historię swoją i swojej rodziny od momentu, gdy pierwszy raz wsiadłam z tatą, pilotem, do śmigłowca. Miałam też wizję, że moja mama nie zrealizowała swoich pasji, chciała być aktorką, ale nie miała odwagi. I ja po to miałam mamę niezrealizowaną artystkę, by zobaczyć, co będzie ze mną, jeśli tak jak ona z lęku uwiję sobie gniazdko i schowam się do nory. Ona mi pokazała, że muszę iść, tak jak tata, za wyzwaniami. Po którejś ceremonii zaczęłam śpiewać. To był głos na takiej częstotliwości jak mongolski śpiew gardłowy, że szkło pęka. Nie mogłam przestać, aż się popłakałam. Inni też zaczęli śpiewać, aż byliśmy wszyscy w jednej tonacji, w jednym dźwięku. To było dojmujące, bo ja byłam całe życie przekonana, że nie mam głosu ani wrażliwości muzycznej. Wszystko dlatego, że w dzieciństwie brat powiedział, że ja się do śpiewania nie nadaję.

Bitnik szuka wolności

W 1953 roku w podróż po ayahuascę, znaną wtedy jako yagé, wyrusza czołowy poszukiwacz mocnych wrażeń tamtej epoki - pisarz i poeta William S. Burroughs. Tak jak inni członkowie jego grupy artystycznej, bitnicy, ma za sobą dziesiątki eksperymentów ze zmienianiem świadomości. "Odlot oznacza chwilową wolność od uwarunkowań starzejącego się, ostrożnego, marudzącego, przestraszonego ciała. Być może w yagé odnajdę to, czego szukałem w ćpaniu, w trawie i kokainie" - tłumaczy ustami bohatera książki "Ćpun". Podróż przez Peru, Ekwador i Kolumbię Burroughs opisuje w wydanych dekadę później listach do innego bitnika Allena Ginsberga. "To najsilniejszy narkotyk, jakiego doświadczyłem. Nie da się go porównać z niczym. Doprowadza do najbardziej kompletnego wykolejenia zmysłów" - pisze. Tak współczesna kultura zachodnia dowiaduje się o istnieniu prastarej szamańskiej metody leczenia duszy i ciała. Na doświadczenie, które opisał Burroughs, w czasach rodzącej się kontrkultury jest olbrzymi popyt. Z czasem w Amazonii powstają całe ośrodki oferujące ayahuascowe turnusy. Nie brakuje hochsztaplerów, którzy dbają tylko o zysk i nieodpowiedzialnymi praktykami doprowadzają nawet do śmierci nieprzygotowanych osób. Jednocześnie zachodnia nauka próbuje zrozumieć biochemię ayahuaski, którą wtajemniczeni nazywają "medycyną". W tym środowisku mówi się, że to nie ludzie jej szukają, ale "matka ayahuasca woła do siebie tych, którzy są gotowi".

Tamir szuka korzeni

- To było w Konstancinie pod Warszawą - opowiada Tamir. - Duża hala, około 40 osób. Podłoga wyłożona dywanami i poduszkami, wszędzie leżą instrumenty muzyczne, pachnie kadzidłem, na ziemi ułożona z kwiatów mandala. Taka hipisowska nasiadówka. W końcu przychodzi szaman. Indianin z Ameryki Południowej.

Tamir ma kilkudniowy zarost, na szyi arafatkę, na głowie jarmułkę, pod nią kręcone i lekko zmierzwione włosy. Siwe. Na drugie spotkanie przychodzi z twarzą całą zakrwawioną i posiniaczoną. - Spokojnie, to tylko charakteryzacja. Gram w filmie, gdybym miał to zmyć, nie zdążyłbym na umówioną godzinę.

Ten film to "W spirali" (w lipcu wszedł do kin), Tamir gra w nim jedną z ważnych ról - szamana, dzięki któremu para głównych bohaterów decyduje się wypić napar i spojrzeć w głąb siebie.

- Chcieliśmy wprowadzić do filmu element czegoś dziwacznie, nieziemsko "innego". Zasugerowałem "ayę". I ona stała się w filmie tym, co nadaje wydarzeniom inny bieg, tak jak nadała inny bieg mojemu życiu.

Tamir mieszkał w USA i Kanadzie, a urodził się w Izraelu. Do Warszawy przyprowadziła go osiem lat temu nadzieja, że w mieście, w którym kiedyś mieszkali jego przodkowie, odnajdzie swoją drogę. W Stanach zostawił rodzinę i, w większości, dorosłe dzieci. - Ale to, że jestem tu, a moja rodzina tam, nie dawało mi spokoju.

O ayahuasce opowiedział mu przyjaciel.

- Na pierwszej ceremonii najpierw zobaczyłem oczy wszędzie naokoło. Pojedyncze. Były żywe i mówiły do mnie moimi własnymi myślami, jak echo. Mówiły o rodzinie, o moim pobycie w Polsce. To były moje myśli, pomysły, wspomnienia, ale widziane inaczej, głębiej. Zacząłem patrzeć w jedno z tych oczu. Jego brzeg zaczął się otwierać jak okno. Nagle wyskoczył przez nie delfin. Zaczął pływać wokół mnie i przeze mnie. Jak się później zorientowałem, był metaforą mojego życia. Poczułem, że jestem tu, w Polsce, bo chcę tu być. Ale gdziekolwiek bym był, nadal jestem częścią swojej rodziny. Po tej ceremonii moje dzieci wreszcie mnie odwiedziły, czyli stało się coś, co wcześniej się nie udawało, i to był dla mnie ogromny przełom. Teraz chodzę na ceremonię kilka razy do roku, każda kosztuje jakieś 300-400zł. Raz pojechaliśmy w Bieszczady, do drewnianego domku bez prądu i wody. Rano zabraliśmy się do przygotowywania wywaru, co trwa jakieś osiem godzin. Rozłożyliśmy koce i dywany, rozpaliliśmy ognisko. Tej nocy chodziłem po lesie i dotykałem drzew. A one mnie. Choć nie wszystkie, niektóre nie miały na to ochoty. A inne dosłownie wplatały mi się w dłonie. Miałem poczucie jedności z naturą, ze wszechświatem, jakbym był z nim połączony pępowiną. Widziałaś film "Avatar"? No to wiesz, o co mi chodzi. Cameron musiał pić ayahuascę.

Dagmara szuka wzorów

Tamir wysyła mnie do Dagmary, którą nazywa "szamanką". Szamanem może być każdy. Bo szaman to uzdrowiciel, człowiek, który poszukuje duchowego oświecenia, by leczyć siebie i innych. - Szamanizm to świadomość siebie i wielowymiarowości istnienia. ayahuasca jest tylko jedną z dróg prowadzących do oświecenia. Można medytować, w naszej części świata kiedyś to samo robili guślarze, były ceremonie z magicznymi grzybami - mówi Dagmara. Ma lekko zachrypnięty głos i promienną twarz. Jej mieszkanie-pracownia pełne jest wzorzystych tkanin. - Kiedy zaczynałam projektować, ktoś powiedział, że na ubraniach maluję meridiany. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że to są punkty energetyczne w ludzkim ciele. Gdy zaczęłam jeździć po Azji, Ameryce Południowej, zobaczyłam, że te wzory w różnych kulturach się powtarzają i znaczą to samo. Że cały wszechświat jest wzorem, układem geometrycznym, siecią, matrycą. A my jesteśmy jego częścią, jesteśmy połączeni. I te wzory są takim portalem, który gdzieś nas przenosi i coś nam opowiada - o nas samych. Ta wiedza jest w nas, ale nie mamy do niej dostępu. Dzięki ayahuasce dostrzeżesz pewne rzeczy, ale potrzeba czasu i wysiłku, by je zrozumieć. Wielu poszukiwaczy doznań żyje od ceremonii do ceremonii, a w swoim życiu nic nie zmieniają.

Kogo woła matka ayahuasca

Maciej, 41 lat, pracuje w sektorze finansowym. - Po obejrzeniu filmu "DMT: molekuła duszy" zdecydowaliśmy się z żoną pojechać na ceremonię do Czech. Dzięki "medycynie" poradziłem sobie z uzależnieniem od alkoholu. Podczas ceremonii zobaczyłem, co on robi ze mną i z moimi relacjami, poczułem taki wstręt, że nie byłem już w stanie tknąć alkoholu. Nie piję od trzech lat. Inna ważna rzecz to poczucie wspólnoty ze wszystkimi żyjącymi organizmami. Zacząłem żyć bardziej ekologicznie, zostałem wegetarianinem, uważam na to, co jem.

Jego żona Joanna, psychoterapeutka, na ceremonie jeździ z 5-miesięcznym dzieckiem. - Zaczęliśmy jeździć, gdy byłam w ciąży, dzięki nim oswoiłam lęk związany z porodem. I pokonałam wreszcie depresję. Środki farmakologiczne nie pomagały, terapia w ograniczonym stopniu, dopiero dzięki ayahuasce wyzdrowiałam.

Robert, 36 lat, pisarz. - Byłem na trzech ceremoniach w Peru i dwóch w Czechach. To, co daje mi ayahuasca, mogę porównać do długich miesięcy terapii grupowej lub odosobnień medytacyjnych. Pod powiekami oglądam retrospekcje, film z mojego życia, w którym z brutalną szczerością odsłaniają się wszystkie momenty, w których grałem, udawałem, odwracałem się od ludzi, oszukiwałem siebie i innych. Wszystkie momenty, w których wybrałem podziw zamiast intymności i uznanie zamiast relacji. Po zakończonej ceremonii zdumiewający jest spokój, wiedza o tym, kim na pewno nie jestem, i świadomość tego, gdzie naprawdę chcę być.

Marta, 39 lat, psycholog, psychoterapeutka. - O ayahuasce dowiedziałam się od przyjaciela podróżnika, który od lat szuka narzędzi poszerzających świadomość. Razem regularnie jeździmy do Indii na medytacje vipassany. W sumie byłam na około 15 ceremoniach, dały mi więcej niż wieloletnia psychoterapia. Zrozumiałam, co to znaczy miłość bezwarunkowa do siebie, uciszyłam wewnętrznego krytyka, a umocniłam obserwatora. ayahuasca pokazuje bardzo trudne aspekty naszej osobowości i wyswobadza z lęku, który utrudnia nam przyjrzenie się im.

Ten kwadratowy świat

ayahuascę pije coraz więcej Polaków. I coraz więcej się o niej mówi. Na przykład na Pudelek.pl: "Kasia Kowalska (...) zafascynowała się auyahuascą, wywarem przyrządzanym przez indiańskich szamanów. Podobno wierzy, że to właśnie on wyleczył ją z boreliozy". Część osób - jak Tamir - uważa, że wiedzę o napoju trzeba propagować. Inni uważają, że rozgłos może mu zaszkodzić. - Ci, którzy nie są na nią gotowi, cały temat łatwo zdyskredytują jako oszołomstwo i bujdy spod znaku New Age - mówi osoba prosząca o anonimowość. W takiej mniej więcej roli wystąpiła ayahuasca w programie "Dzień dobry TVN". Zaproszony do studia profesor Mariusz Jędrzejko, socjolog, specjalista ds. uzależnień z Centrum Profilaktyki Społecznej, oskarżył swą rozmówczynię, szamankę Aldonę Miroński o oszukiwanie ludzi i brak moralności.

Aldona Miroński mieszka w Niemczech, ma 54 lata. Ceremonie prowadzi od kilku - w Holandii, bo tam są tolerowane. - Nauka wie o ayahuasce coraz więcej - mówi mi. - Hiszpańskie badania wykazały, że ma dobroczynny wpływ na ośrodki w mózgu odpowiedzialne za uczenie się i zapamiętywanie. Pod jej wpływem mózg wymienia informacje między obszarami, które normalnie nie komunikują się ze sobą. Oznacza to, że umysł nie porusza się już utartymi ścieżkami, ale tworzy nowe - staje się bardziej kreatywny, odnajduje więcej znaczeń. ayahuasca jest niezwykle potężnym narzędziem, jak ostry skalpel, tyle że dla duszy. Choć jest w całej Unii Europejskiej nielegalna, rośliny można sprowadzić przez internet. Ale nikt przecież samodzielnie nie wykona sobie operacji na otwartym sercu i nie pozwoli, by zrobił to ktoś niedoświadczony lub nieodpowiedzialny. Zwłaszcza że wiąże się z tym wiele zagrożeń. Są choroby, np. serca, które wykluczają ludzi z ceremonii. Szkodliwa jest nie ayahuasca, ale niefrasobliwość, z jaką potrafią podchodzić do niej ludzie.

Ola żegna się z matką

Po dwóch tygodniach w Peru Ola wróciła do Polski. Na lotnisku zgubiono jej plecak. - Normalnie bym się darła, składała skargi i była wściekła przez trzy dni. A wtedy pomyślałam, że nie będę musiała plecaka dźwigać do samochodu, ktoś mi go odwiezie, a jak nie, to kupię inny. Dziś nie rozumiem, jak mogłam się tak męczyć. Parę lat temu sięgnęłam duchowego i emocjonalnego dna, nie wiedziałam, kim jestem i po co żyję. Zaczęłam chodzić na psychoterapię. Ale choć dowiedziałam się, że płaczę bez przyczyny, bo nie przeżyłam żałoby po śmierci mamy, nie wiedziałam, co z tym zrobić. Smutek wracał w najmniej spodziewanych momentach. Z mamą pożegnałam się dopiero w Peru. Co noc szamanka śpiewała "pożegnaj się z mamą", a ja płakałam. Śpiewała w języku shipibo, ale ja to słyszałam po angielsku. I w końcu miałam dosyć płaczu. Stwierdziłam: ile można? I przeszło jak ręką odjął. Inaczej spojrzałam też na ojca, którego wcześniej nienawidziłam. Zobaczyłam, jak siedzi pod stołem i ściąga z niego skórki chleba. On, chłopiec z domu dziecka, wcześniej wychowywany przez alkoholików, którego do czwartego roku życia nikt nie przytulał, nikt niczego nie nauczył. I pomyślałam: Boże, jaki on biedny! Skąd miał wiedzieć, jak się zająć rodziną, skoro jej nigdy nie miał?

Niedługo po powrocie Ola poznała Rafała. - Pierwszy raz czułam się przy facecie swobodnie, wiedziałam, że jestem gotowa na prawdziwy, szczery związek. Przy nim pierwszy raz puściłam bąka i się tego nie wstydziłam. Wcześniej bym się chyba ze wstydu spaliła i nie chciała więcej faceta widzieć. Strasznie byłam poblokowana. "Medycyna" mi uświadomiła, że nie muszę się przejmować tym, "co ludzie powiedzą". Niektórzy mówią, że ona jest jak psychoterapia na sterydach. I coś w tym jest. Cała wyprawa trwała dwa tygodnie i razem z pobytem i biletami kosztowała mnie 12 tysięcy. Ale to najlepszy prezent na 30. urodziny, jaki mogłam sobie zrobić.

Nie uzależnia, podnosi ciśnienie

DMT (dimetylotryptamina) to substancja psychoaktywna powodująca silne halucynacje. Z badań klinicznych wynika, że osoby pod jej wpływem doświadczają przypominających sny wizji, mają wyostrzone postrzeganie i silniej przeżywają emocje. Na poziomie fizjologicznym ayahuasca powoduje wzrost ciśnienia krwi i zwiększa stężenie niektórych zawartych w niej hormonów, jak kortyzolu czy prolaktyny. Reakcja organizmu jest podobna jak po spożyciu halucynogennych grzybów zawierających psylocynę, jednak halucynacje nie są aż tak silne, nie ma także silnego wzrostu stężenia endogennej dopaminy w mózgowiu, co raczej wyklucza możliwość wystąpienia ostrych psychoz. ayahuasca nie wywołuje uzależnienia, bo nie wpływa na tzw. układ nagrody, to znaczy nie wywołuje zmian w obszarach mózgu odpowiedzialnych za przeżywanie przyjemności, tak jak np. heroina, kokaina, amfetamina czy alkohol.

Nie ma na razie badań dotyczących przewlekłego stosowania DMT - tego, czy może wpływać na osobowość, zdrowie psychiczne czy zdolności poznawcze. Ale nasi koledzy z Hiszpanii i Brazylii przeprowadzili ostatnio badania na grupie ponad 100 osób stosujących ayahuascę w Brazylii, głównie w celach religijnych i mistycznych, przez minimum 15 lat, przynajmniej dwa razy w miesiącu. Z ich badań wynika, że długotrwałe picie ayahuaski nie uzależniło ich i nie tylko nie wpłynęło szkodliwie, ale nawet poprawiło badane u nich funkcje poznawcze i społeczne. Jednakże nie są to badania kliniczne spełniające kryteria Evidence Based Medicine, tzn. nie ma podwójnej ślepej próby.

Z drugiej strony taka stymulacja powoduje m.in. zwiększanie wartości ciśnienia tętniczego, przyspieszanie akcji serca, zaburzenia rytmu serca, zwiększanie wykorzystania tlenu i energii przez mięśnie, także mięsień sercowy. Stad mogą wystąpić udary, zawały, zwłaszcza u osób z chorobami układu krążenia, ale także młodych.

Dr n. med. Jarosław Szponar
kierownik Oddziału Toksykologiczno-Kardiologicznego Szpitala im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Lublinie. Konsultant wojewódzki w dziedzinie toksykologii klinicznej dla woj. lubelskiego
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Mistrz Manuel Rufino leczy z żądzy pieniądza. Za kurację można zapłacić 85 000 zł
Grzegorz Szymanik

[ external image ]
Fot. Dawid Rygielski

Gdy pierwszy raz wyciągał ze mnie zło, zapytał: jak mogłaś tak żyć? Mogłam, miałam kontakt z rodziną, przyjaciół, pracę i pieniądze. Po dwóch latach z Maestro nie miałam już nic.

O świcie przyszła Matka Boska. Pokazał im ją Mistrz, gdy spożyli lekarstwo. Święta figura stała przymocowana do skały, o którą rozbijały się morskie fale. Skąd się tu wzięła?

- W takich chwilach nie mieliśmy wątpliwości, że jest prawdziwym Mistrzem - mówi Renata (w domu na Szafirowej mieszkała półtora roku).

- Myślałam, że dowie się, jeśli tylko zrobię to, co zabronione - opowiada Maria (w domu wspólnoty dwa i pół roku).

- Gdy mówił, czułem się jak dziecko strofowane przez ojca - tłumaczy Piotrek (z domu wyrzucony za nieposłuszeństwo, bycie tyranem i wstrętnym człowiekiem).

Szaman, który gotował Królowi

Do redakcji przyszedł list:

"Chciałabym opowiedzieć o działaniu sekty - Fundacji Orzeł Kondor Koliber. Będąc prawą ręką guru, miałam dostęp do wielu informacji. Chciałabym ostrzec młode osoby i ich rodziców. Jednym z głównych sposobów werbunku jest odbywający się corocznie festiwal Heart & Mind. Festiwal jest dość znanym wydarzeniem wśród ludzi zainteresowanych szeroko pojętym rozwojem duchowym. Renata".

Kiedy się z nią spotkałem, opowiedziała mi o Mistrzu. Potem poznałem innych, którzy mieszkali w jego domu.

Mistrz nazywa się Manuel Rufino, wszyscy jednak mówią do niego "Maestro".

Sam przedstawia się tak: członek starszyzny ludu Taino z Dominikany, uczeń klasztoru Szaolin, Tancerz Światła oraz lekarz medycyny naturalnej, założyciel Szamańskiej Szkoły Inicjacyjnej, nauczyciel jogi i malarz (sztuki piękne studiował na Uniwersytecie w Nowym Jorku, a jego obrazy wystawiano w galeriach na całym świecie), reprezentant Ruchu na rzecz Zjednoczenia Indiańskich Kultur Solarnych Obu Ameryk, uczony w tradycji Majów, Azteków i Tolteków oraz plemion Huichol, Nawaho, Shipibo, Cofan, wegetariański szef kuchni, specjalista od zdrowego żywienia, ekspert w używaniu żywności do uzdrawiania oraz były kucharz króla popu Michaela Jacksona.

Mistrz podróżuje po świecie i naucza tradycji rdzennych kultur, ceremonii pełnych dymu, ptasich piór, ziół i ziemi. Do Polski pierwszy raz przyjechał dziesięć lat temu i wzbudził ogromne zainteresowanie.

- W rdzennych kulturach - uważa Renata - jest coś tak pierwotnego, że trudno to podważać. Coś, co się tyczy pierwszego porządku. Podczas rytuału dostrzegasz ten rdzeń i wychodzisz poza świat chory na pieniądze i interesowność.

Na tę chorobę Mistrz przywozi lekarstwo - ayahuascę (pnącze duszy w języku keczua). To psychodelik, który szamani piją, by wprowadzić się w trans. Po ayi możesz poczuć każdy atom ciała albo wyjść poza ciało, może wydawać ci się, że umierasz albo dotykasz Boga.

Mistrz mówi, że aya to drzwi. Jeśli przez nie przejdziesz, pokaże ci, jak żyć. aya wyleczy ci ciało, a przede wszystkim duszę. Na ceremonie ayahuaski z Mistrzem przyjeżdżają więc z całej Polski ludzie zainteresowani rozwojem duchowym, ezoteryką i metafizyką. Poszukiwacze duchowych przygód. Ceremonie utrzymuje się w tajemnicy, bo ayahuasca jest w Polsce nielegalna.

Ceremonie wyglądają tak: uczestnicy (40-60 osób) są oczyszczani szałwią, siadają na podłodze, a obok stawiają miseczki na wymioty (aya działa przeczyszczająco i przez cały poprzedzający ceremonię dzień nie powinno się nic jeść). Potem każdy wypija kubek z brązowym płynem. Dudnią bębny, a kolory stają się wyraziste. To aya zaczyna działać. Wizje są intensywne i trwają nawet 12 godzin.

Maestro czuwa, intonuje indiańskie pieśni, uspokaja, gdy ktoś dostaje drgawek.

Wzrok, który powraca

Rankiem, gdy moc lekarstwa (medicine) tępieje, Mistrz uruchamia Cyber Szamana (YouTube), a następnie spożywane jest błogosławione śniadanie (morning food). Po dobie głodówki i nocy z ayahuascą smak owoców wydaje się rozkosznie słodki.

Siedzą przy morning food:

J., niewidomy od czasu choroby, którą przebył w dzieciństwie. Razem z kubkiem ayahuaski przychodzą do niego kolory i kształty, których nie może zobaczyć na co dzień.

Siedzi Maria, filozofka, która interesuje się ezoteryką. Pierwszą ceremonię ayi znosi źle, wymiotuje i czuje niepokój. Mistrz muska ją piórami, pryska wodą, wyciąga zło. Mówi, że musi spożywać więcej ayi.

- Jesteś tak obciążona. Jak mogłaś w ten sposób żyć? - pyta.

Jest Renata, filolożka, przewodniczka wycieczek na życiowym zakręcie. Niedawno rozstała się z chłopakiem, a jakiś czas temu zaczął psuć jej się wzrok. Boi się, że oślepnie. Słucha Mistrza, który zaleca wkraplanie płynu z ziemniaka zmieszanego z cukrem.

- Czy wiesz, że przyszli szamani są tak sprawdzani? Zabierany jest im wzrok, by pobudzić inne zmysły - opowiada.

Renata: - Poczułam się wybrana i wyróżniona. Nie miało już dla mnie znaczenia, czy widzę lepiej, czy gorzej.

DOM, którego brakowało

Mistrz prowadzi uczniów do lasu. Wyprawa po wizję (vision quest) to tradycja Indian Lakota. Na pustkowie idziesz bez jedzenia i wody. Tam przez trzy, cztery, pięć dni starasz się nie spać. Czekasz, aż przyjdzie wizja.

Renata: - Przestajesz się bać głodu i ciemności, pokonujesz siebie. Byłam wdzięczna Maestro, który mi to umożliwił.

Mistrz uczy, jak budować Szałasy Potu (namiot z umieszczonymi wewnątrz rozgrzanymi kamieniami, tradycja Inipi), a przez 12 godzin działania ayahuaski naucza: stary system oparty na pieniądzu, rodzinie i żądzach nie działa. Nadszedł czas przemiany, do której trzeba się przygotować - Nowa Era Wodnika. Z ayą w ciele te nauki brzmią odkrywczo i mądrze.

Maria: - Pomyślałam, że tak musi właśnie być.

Renata: - Naszym zadaniem miała być budowa społeczeństwa duchowej rodziny. Czuliśmy się jak pionierzy.

Po ayahuasce, gdy świat pulsuje, Mistrz roztacza wizję tego, co powinni robić, by nie zejść z duchowej ścieżki (spiritual path), kiedy nie ma go w Polsce. Muszą zamieszkać razem i pracować na rzecz ludzkości, bo tylko tak można osiągnąć szczęście.

DOM wynajmują w Warszawie, najpierw na ulicy Zelwerowicza, potem na Szafirowej. Jest gwarny, wypełniony muzyką i wspólnymi śniadaniami.

Renacie, która pochodzi z wielodzietnej rodziny, przypomina DOM rodzinny, za którym tęskni. Maria wprowadza się tam po przeprowadzce do Warszawy, gdzie nikogo więcej nie zna.

Mieszka tu J., niewidomy informatyk. R. i Z. - para, ona sekretarka w korporacji, on zajmuje się finansami. Jest biznesmen i muzyk. M., doktor psychologii, która zawsze ciężko na siebie pracowała, bo na rodzinę nie mogła liczyć, znajduje tu bliskość, której nie znała.

Gdy Mistrz wraca z podróży, w domu czeka na niego pokój, który sam sobie wybrał.

Ceremonie z ayahuascą są coraz częściej (bywają trzy w miesiącu), a jednocześnie Maestro zabrania innych używek. Nie wolno palić papierosów i marihuany, pić alkoholu i kawy. To trucizny, bo lekarstwo jest tylko jedno.

Opowiada o festiwalu, który powinni zorganizować, i o fundacji, którą powinni założyć, by uczyć innych o rdzennych kulturach i oświeceniu. Ponieważ Maestro pochodzi ze szkoły Orła i Kondora, a jego zwierzę mocy to Koliber, fundacja zostaje nazwana Orzeł Kondor Koliber.

Maestro żeni się także z jedną ze swoich uczennic, która od tej pory będzie zajmowała się wszystkim, co mu potrzebne.

Portfel, który się odnalazł

Zawsze, gdy wraca i przywozi lekarstwo (ayahuascę), powtarza, jak bardzo jest drogie i wyjątkowe. Za każdą świętą ceremonię z ayą trzeba więc zapłacić. Mieszkańcy domu i bliżsi uczniowie płacą po 125 dolarów. Pozostali - 170 dolarów (po ceremoniach zdarzają się też dobrowolne datki dla Mistrza, do 10 tysięcy złotych).

Wyprawy po wizję (vision quest) kosztują 450 dolarów za osobę (płaci się za święty ogień i kamienie). Połowa zarobków z Szałasu Potów (100 złotych za osobę) również trafia do Mistrza.

Za warsztaty robienia bębna (są obowiązkowe, bo każdy uczeń powinien mieć bęben) trzeba Maestro zapłacić 800 złotych. Bęben należy zainicjować podczas ceremonii (600 złotych).

Gdy uczeń zastanawia się, czy to wszystko nie kosztuje za dużo, Mistrz odpowiada:

- Myślisz tylko o pieniądzach i to jest twój problem. Posłuchaj, wizyta u psychologa kosztuje 150 złotych za godzinę. Psycholog przepisze ci prozac, którego sam nigdy nie spróbował. A ja robię ci terapię dwunastogodzinną i sam korzystam ze swojego leku, więc wiem, że działa. Mógłbym jeździć do rdzennych plemion i uczyć się, a jeżdżę do was.

Renata: - Dopadały nas wyrzuty sumienia. Wszyscy tam byliśmy zmęczeni światem konsumpcji. Bolało nas, że wytykał chciwość. Następnym razem płaciliśmy bez narzekania.

Maestro uważa, że ludzie są niewolnikami pieniądza, jednak ważne jest, by dobrze zarabiali.

- Jeśli źle zarządzasz pieniądzem, utkniesz w pierwszej czakrze - ostrzega.

Renata: - Troszczył się, czy nasze zarobki są należyte, czy nasze kariery nie stoją w miejscu.

Mistrz ma przypowieści o pieniądzach: pewnego razu jego nauczyciel też prosił go o 20 tysięcy dolarów. Mistrz Manuel postanowił wysłać połowę. Tego samego dnia zgubił portfel z 6 tysiącami dolarów. Gdy się to stało, od razu pobiegł przesłać resztę. Chwilę później odnalazł portfel.

I tak, mówi Mistrz, działa właśnie świat.

Kiedy jest niezadowolony z zebranej sumy zapowiada: - Nie będę już do was przyjeżdżał, skoro nie potraficie się zorganizować.

Renata: - Wtedy panikujemy i obiecujemy, że będziemy starać się bardziej.

Era, która wymaga pracy

Pierwszy festiwal Heart & Mind (warsztaty, koncerty, pokazy) organizują w sali gimnastycznej w szkole. Rozsyłają listy do rodziny i przyjaciół o wsparcie i pieniądze (jeden bliski Renaty co roku daje 3000 złotych). Pracują od rana do nocy, ale to nowa era, nowa świadomość i trzeba ciężko pracować.

Jeśli chcecie, żeby coś istniało, mówi Mistrz, musicie włożyć choćby i swoje pieniądze. Renata za kilka tysięcy kupuje więc dekoracje. Każdy z uczniów sam musi kupić bilet na festiwal, który organizuje (190 złotych). Na tym, mówi Maestro, polega szacunek do swojej pracy.

W kolejnych latach Heart & Mind przenosi się do ośrodka buddyjskiego pod Warszawą. Patronuje mu już Muzeum Etnograficzne, a z wykładem przyjeżdża profesor Jerzy Vetulani. Festiwal zaczyna przynosić zyski.

- Co zrobimy z pieniędzmi? Zainwestujemy w lepszy sprzęt do domu? - zastanawiają się na cotygodniowym spotkaniu domowym.

- Maestro Manuel przekaże. Ma wizję i powinniśmy mu zaufać.

Posłuszeństwo, które jest ścieżką

Brama ścieżki duchowej jest niska i jeśli nie schylisz głowy, to ją stracisz. Czy jesteś wierny jak Hiob? Czy jesteś prawdziwym uczniem? Jeśli naprawdę chcesz się zmienić i połączyć z sercem kosmosu, musisz być pokorny i posłuszny. Maestro sam był postawiony kiedyś w sytuacji wyboru - między przyjacielem a mistrzem. Wybrał mistrza, bo nie ma innej drogi. Żaden przyjaciel ani rodzic nie może cię z tej ścieżki zawrócić.

Renata: - Wszystko było dla nas próbą na ścieżce. Kiedy trzeba było pracować tygodniami, była to próba. Gdy ktoś nie chciał się podporządkować, to nie wytrzymał próby. Kiedyś trzeba było wydrukować ulotki na festiwal. Same podjęłyśmy decyzję co do liczby, bo gonił czas, a Maestro przez miesiąc potrafi nie odpisywać na maile. Bardzo się zdenerwował się, gdy się dowiedział. Nie wyraził na to zgody, więc same musiałyśmy za ulotki zapłacić. W taki sposób uczyliśmy się, że trzeba go pytać o wszystko.

Pytali go:

Czy być z tym chłopakiem, czy zerwać?

Czy pojechać do rodziców na święta?

Co zrobić, gdy nie mam erekcji?

Maestro zaleca roczny celibat, przepisuje diety (bez chleba, mleka, mięsa i ryb), co ma nauczyć cię pokory. Trzeba wykonywać karma jogę, pracę na rzecz innych (sprzątanie kuchni albo czyszczenie miseczek, w które wymiotuje się podczas ceremonii).

Zawsze wie, co dolega człowiekowi. Znajomi Renaty przyszli kiedyś na festiwal. Gdy Mistrz chciał przywitać się z ich małą córką, wybuchła płaczem. Renata: - Rozpłakała się tak, powtórzyłam im potem jego słowa, w które wierzyłam, bo w waszym domu jest dużo napięcia, które musiała uwolnić.

Maria: - Zaczynamy go naśladować w intonacji głosu i słowach, które używa.

Renata: - Przestajemy mówić "zapłacić za coś", mówimy "dobrowolna donacja". Nie "halucynogen", ale "lekarstwo". Na "intuicja" mówimy "prowadzenie Wielkiego Ducha". Nie ma rzeczy zabronionych, tylko "nierekomendowane" (możesz to zrobić, mówi Maestro, ale nie jest to rekomendowane). Nie "pracuje się" na rzecz festiwalu, ale "wspiera go". Nie istnieje "pozwolenie na coś od Maestro", ale "błogosławieństwo od niego".

Braterstwo, o którym się nie wie

Mistrz zabiera uczniów na pielgrzymkę do Meksyku i Gwatemali (12 000 złotych).

Przed podróżą wysyła modlitwę, której muszą się nauczyć, będzie odmawiana podczas pielgrzymki: "O Demiurgu, wysłuchaj mnie, Demiurgu Wieczny, Demiurgu Nieskończony, Jedyny, Ty, który JESTEŚ Płomieniem; Ty, który JESTEŚ Ogniem; Ty, który JESTEŚ Światłem: Chroń mnie, Ty, istoto Duchowa i Wieczna, Bycie Doskonały, Niewygenerowany, Niezmienny, który JEST bez początku, bez środka i bez końca. I który wiecznie sam siebie stwarza".

Na miejscu witają ich ludzie w bieli, sam Maestro także ubrany jest na biało.

- Dziś dostaniecie pierwszy krzyż - wytłumaczył Maestro.

Maria: - Złościłam się: dlaczego mi nie powiedzieliście, że to jest jakaś organizacja?

Renata: - Na początku trochę nas to śmieszyło, ale mieliśmy do niego zaufanie. Sam miał cztery takie krzyże. Przedstawił nam swojego nauczyciela Domingo Dias Portę, który nosił ich siedem. To najwyższy stopień.

Krzyże, tłumaczy Maestro Manuel, oznaczają etap na ścieżce duchowej. Pierwszy dotyczy pierwszej czakry, to pokonanie lęków związanych z pieniędzmi i seksualnością. Druga czakra to pokora. Trzecia to dar wpływania na innych. Czwarta jest czakrą miłości - nie wolno dotykać pieniędzy i należy żyć w celibacie. Ostatni, siódmy krzyż to cel każdego ucznia, tam trzeba zmierzać. Ustanowił je wielki nauczyciel ludzkości Serge de la Ferriere, który był oświecony jak Budda albo Jezus.

Kiedy Renata schyla głowę i przyjmuje krzyż (trzeba zapłacić 75 dolarów), ten, który go jej wkłada, szepcze do ucha: "Służba, służba, służba".

Modlitwy kończą się tak: "Dziękuję, Panie, że pozwoliłeś nam służyć Wielkiemu Uniwersalnemu Braterstwu".

Po powrocie do Polski Mistrz nakazuje, by w ten sposób modlono się codziennie. Nazywa to Ceremonią Kosmiczną.

Renata: - Czy wierzymy w te modlitwy?

Maria: - Wierzę. Często prowadzę poranne ceremonie. Wydaje mi się, że to pomaga.

Renata: - To tylko modlitwa, którą rano się odmawia, nie zastanawiam się. Spycham to. Ważne, myślę, że mamy wspólny DOM, że działamy. Że jest Maestro Manuel.

Wątpliwości, o których się nie myśli

Więc wstaje dzień.

Renata: - Budzisz się o 5.30, bo o 6 jest joga majańska, a zaraz potem, o 7, Ceremonia Kosmiczna. Potem idzie się do pracy, ale trzeba po niej szybko wracać, bo po południu są zajęcia w domu.

We wtorek 2,5-godzinna joga, w środę zebranie domowe, w czwartek śpiewy. W piątek warsztaty organizowane przez fundację, a w weekend ustawienia rodzinne i koncerty. O 22.30 trzeba iść spać, ponieważ musisz obudzić się o 5.30 i zdążyć na jogę majańską o 6 i Ceremonię Kosmiczną o 7. Cały świat kręci się wokół domu i wspólnoty.

Maestro zakłada też koledż - szkołę, która poprowadzi ich do oświecenia. Na listę koledżu wpisuje się 60 osób. Miesięcznie trzeba zapłacić od 75 do 150 złotych. Pieniądze mają być przeznaczone na przyjazd wielkich nauczycieli i szamanów. Na to jeszcze nie są jednak gotowi. Do czasu, gdy będą, zajęcia mają prowadzić między sobą. Jeśli któryś z uczniów wie więcej o astronomii, wykłada astronomię. Kto zna tarota - opowiada o tarocie. Siadają na dywanach rozłożonych w kształcie krzyża, czytają Biblię i Bhagawadgitę.

Czasem w ramach koledżu Manuel organizuje ceremonie ayahuaski (125 dolarów), które są obowiązkowe (w koledżu można opuścić tylko trzy zajęcia w roku). By uczestniczyć we wszystkich zajęciach, niektórzy mieszkańcy domu zadłużają się.

Renata: - Ceremonie też nie są już takie same. Muzyka jest tłem, siedzimy przy stole i słuchamy tego, co ma do powiedzenia Maestro.

Kiedy Mistrz przyjeżdża do domu, panuje atmosfera święta. Z powodu czwartego krzyża, który nosi, nie powinien dotykać pieniędzy.

Kupuje się mu więc bilety i wozi samochodem. W lodówce czeka na niego pełna półka z jedzeniem i obowiązkową butelką pepsi.

- Kiedyś byłem w dyscyplinie jak wy. Ale już nie muszę - mówi, gdy dziwią się, że naucza o dietach złożonych tylko z owoców i warzyw, a pija coś takiego. - To nie pepsi rządzi mną, ale ja pepsi. Mogę pić pepsi, bo dobrze po niej myślę i mi nie szkodzi.

Kiedy wstają rano na modlitwy, a on wciąż śpi, tłumaczy: - Nie patrzcie na moje czyny, tylko słuchajcie tego, co mówię. Ja jestem już dalej.

Kiedy chodzi do kina na filmy animowane: - Jak idę do kina, to tak naprawdę nie idę do kina. Dostrzegajcie wielkość w codzienności.

Mistrz ogląda też dużo telewizji, więc zastanawiają się, czy na urodziny kupić mu telewizor plazmowy, czy wyszywane spodnie łowickie. Pytają go o zdanie. Mistrz wybiera plazmę.

Jeden z uczniów przepisuje Mistrzowi swój samochód, a inny chce przepisać ziemię.

Czasem z domu ktoś odchodzi, ale zawsze są nowi chętni - ci, którzy przychodzą na festiwal, są tam wolontariuszami, przychodzą na warsztaty.

Renata: - Czy mieliśmy wątpliwości? Kiedyś zawiozłam go do szpitala na operację oczu. Jakiś czas później przypomniałam to w rozmowie w towarzystwie. Zaprzeczył. Sam zawsze powtarzał, że nigdy nie choruje. Zaczęłam się zastanawiać: może to mnie coś się ubzdurało? Czasem o tym rozmawiamy w domu. Jeden z domowników zapytał, czy nie wątpię. Bywa, że tak, powiedziałam, ale przecież robimy tu razem wspaniałe rzeczy, uczymy się tyle nowego. "Bo ja jestem zmęczony swoimi ciągłymi wątpliwościami. Zdecydowałem więc przez rok w nic nie powątpiewać i robić to, co mówi Maestro".

Maria, która została Judaszem

Pierwszą pracę (w marketingu) Maria traci po trzech miesiącach mieszkania w domu. Szybko znajduje drugą, z której znów ją zwalniają. Nie wie dlaczego, zawsze była dobrze zorganizowana.

- Przestaję wierzyć, że potrafię pracować. Wydaje mi się, że do niczego się nie nadaję - opowiada.

Mistrz mówi, że tak musi być. Nie powinna pracować, a skoro interesuje się tarotem, niech stawia tarota za pieniądze. Maria robi to w domu, więc 40 procent zarobków oddaje fundacji. Przed kolejnym festiwalem Heart & Mind żona Mistrza proponuje: - Jeśli będziesz pracowała przy festiwalu, to nie będziesz musiała wspólnocie oddawać za mieszkanie.

Maria pracuje codziennie od 7 do 21 i jest wdzięczna.

Kiedyś zauważa wiadomość na ekranie komputera, którą N. wysłał do żony Mistrza, a która brzmi jak raport z tego, co dzieje się w domu: "M. coraz rzadziej uczestniczy w ceremoniach, nie przyszła na ostatnią medytację".

Opowiada o tym innym, ale zaraz ze strachu zaprzecza. "Pewnie źle spojrzałam i nie tak zrozumiałam".

Na jednym z vision questów dostaje z głodu halucynacji. Widzi cienie, czuje poczucie winy. Schodzi do obozowiska wcześniej. Pisze e-mail do przyjaciela, że planuje odejść, a komputer zostawia włączony. Mistrz wzywa ją do siebie.

- Jestem Jezusem, a ty Judaszem - mówi. - Bardzo złym człowiekiem.

Piotrowi, który zamieszkał we wspólnocie, ale nie chce uczestniczyć w modlitwach i ceremoniach, Maestro zaleca, by na zewnątrz nie opowiadał o tym, co dzieje się w domu. Ludzie tego nie zrozumieją. Gdy Piotr prosi, by informować go wcześniej o ceremoniach, ponieważ dźwięki bębnów nie dają spać, na kolejnym zebraniu domowym ekran laptopa zostaje odwrócony w jego stronę. Trwa właśnie połączenie online z Mistrzem. Po drugiej stronie świata przez łącza Mistrz mówi: - Musisz odejść.

Zarządza głosowanie, na którym mieszkańcy przegłosowują jego wyprowadzkę.

- Jesteś tyranem i brudnym, wstrętnym człowiekiem - kończy Mistrz. Potem zaczyna internetowy wykład o miłości.

Renata: - Bardzo szybko wyrzuca z gniazda tych, których nie potrafi sobie podporządkować.

Przykazanie XI: Zarabiajcie więcej


DOM, który uzdrawia

Nowe Zasady Domu, które każdy musi podpisać;

"Przestrzeń Domu to miejsce uzdrawiania. DOM jest przestrzenią wolną od mięsa, alkoholu, papierosów, narkotyków, przekleństw (...). Decyzje w domu podejmowane są na zasadzie konsensusu, przy czym ostateczny głos należy do Rady wybieranej przez Maestro. Rada przy podejmowaniu decyzji reprezentuje stanowisko Maestro. Do obowiązków Rady należy wysłuchanie stanowisk wszystkich domowników i przedstawienie Maestro raportów z funkcjonowania Domu co 3 miesiące (...).

Wydarzenia planowane przez Maestro mają pierwszeństwo przed innymi wydarzeniami i mogą być ogłaszane z kilkugodzinnym wyprzedzeniem.

Wszystkie powyższe zasady nie podlegają zmianom do roku 2020. W szczególnych okolicznościach Maestro Manuel ma prawo do zmiany tych zasad bądź wprowadzenia nowych ze skutkiem natychmiastowym.

Sporządzono i zatwierdzono: 4 XI 2014.

Mieszkaniec... data... podpis"

- Jeśli nie potrafisz uszanować mojej duchowej ścieżki, nie możemy być razem - Renata zrywa z chłopakiem, ale na pożegnanie obiecuje mu, że sprawdzi, kim są ludzie, którzy zajmują całe jej życie. Prosił o to miesiącami.

Renata robi to po nocach. Najpierw czyta o ludziach w bieli, których spotkali w Ameryce Południowej.

Wielkie Uniwersalne Braterstwo założył w 1948 w Caracas w Wenezueli roku Serge Reynaud, francuski perfumiarz. W Ameryce Południowej zmienił nazwisko na de la Ferriere, przypisał sobie tytuły naukowe, których nie posiadał, i ordery, które nie istnieją, ogłosił się Chrystusem, Prorokiem, Buddą i Awatarem i znalazł uczniów.

Ceremonię Kosmiczną (pisze o tym żona Serge'a w książce "Fałszywi mistrzowie") wymyślono na farmie, sklejając ze sobą wersy różnych modlitw świata. Uczniowie po śmierci de la Ferriere'a podzielili się, a każdy ogłosił się Awatarem i stworzył nową organizację. Jednym z uczniów de la Ferriere'a był Domingo Dias Porta, nauczyciel Manuela Rufino.

Czyta o członkach aśramu w Limon, który się zbuntował, gdy ich mistrz zmuszał ich do pozyskiwania coraz większych sum. 56 osób poprosiło Braterstwo o raporty finansowe z ostatnich 25 lat. Nie dostali odpowiedzi i zostali usunięci z organizacji. Ponieważ niektórzy poświęcili całe życie, pracując za darmo dla Braterstwa, zostali bez środków utrzymania.

Przypadkiem czyta list, który Manuel wysyła do Wenezueli: "Koledż w Polsce liczy już 60 członków. Będę teraz pracował w Anglii, Kanadzie, Portoryko. Widać tam entuzjazm".

Renata: - Zastanawiałam się: co jest prawdą, a co iluzją? Bo wszystko zostało zapoczątkowane 60 lat temu przez człowieka, który zmyślił sam siebie i zmyślił swoją religię. Czy mój Maestro też kontynuuje to zmyślanie?

Bo lud Taino, do którego starszyzny ma należeć Mistrz Manuel, wyginął prawie 500 lat temu (ale może w żyłach niektórych mieszkańców płynie ich krew?). Bo do klasztoru Szaolin, w którym miał pobierać nauki, nieprzyjmowani są cudzoziemcy (ale może to był wyjątek?). Bo można znaleźć informacje o innych kucharzach Michaela Jacksona, jak Joseph Seeletso i Douglas Jones, ale nic nie wiadomo, by gotował dla niego Manuel Rufino. Bo ayahuasca wcale nie jest droga, można ją kupić na każdym targu w Ameryce Południowej.

Maria: - Wszystko, co mówił i robił Maestro Manuel, było na granicy prawdy i prawa. Wszyscy się przecież na to zgadzaliśmy. Ale tylko dlatego, że przekonywał nas do tego latami, powoli i systematyczne. Wiedziałeś, że tego, na co Mistrz nie zezwala, po prostu nie wolno ci zrobić.

Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy wyciągał ze mnie zło: jak mogłaś tak żyć? Otóż mogłam, miałam kontakt z rodziną, przyjaciół, pracę i pieniądze. Po dwóch latach z nim nie miałam już niczego.

Renata wyprowadza się z domu. Zostawia kwiatek, który dostała dzień wcześniej na urodziny.

Maestro zwołuje specjalne zebranie (obecność obowiązkowa) i mówi, że oczyszczenia są potrzebne, by grupa mogła się wznieść na wyższy poziom świadomości. Mieszkańcy domu uznają, że Renata przeżyła bunt pierwszej czakry.

Wartości, które się straciło

Dla Marii najgorsza po opuszczeniu domu była samotność. Po dwóch latach życia we wspólnocie, nie miała przyjaciół poza nią.

Piotr po wyrzuceniu przez Mistrza próbował skontaktować się z przyjacielem, który tam został. Przyjaciel uznał, że nie mają już o czym rozmawiać.

Renata długo miała wątpliwości.

- Manuel oszukał mnie wiele razy, ale przecież tworzyliśmy tam wspaniałe rzeczy. Za to jestem wdzięczna - mówiła.

Kupiła jednak sześć książek o sektach i zaczęła je czytać. Zgadzało się wszystko.

- Teraz myślę: jak mogłam wierzyć? Na nowo muszę odbudować wartość wszystkich rzeczy. Kiedyś wiele żeglowałam, ale jak związałam się ze społecznością, przestałam. Bo było to takie trywialne i nieznaczące dla ludzkości - mówi.

Przez sześć lat znajomości z Mistrzem jej ścieżka duchowa (opłaty za ceremonie, vision questy, pielgrzymki i opłaty za podróże Mistrza, a także jego nauczyciela Domingo) kosztowała 85 500 złotych. Bezpośrednio do kieszeni Mistrza trafiło z tego 48 tysięcy.

Wyliczyła też, że roczne zyski Mistrza tylko w Polsce to około 400 tysięcy złotych (Mistrz ma swoje wspólnoty w innych krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii, Kanadzie oraz USA, gdzie jego uczniowie założyli restaurację). Po raz drugi uznała, że Manuel Rufino naprawdę jest Mistrzem. Ale nie w tym, o czym sam mówi.

Wolność, której się szuka

"Nasza fundacja w żaden sposób nie jest powiązana z Wielkim Uniwersalnym Braterstwem. Manuel Rufino zainspirował mnie do otworzenia fundacji, jednak ja sama jestem jej fundatorką i prezeską i ja z zarządem fundacji podejmujemy decyzje, finansowe i inne" - napisała mi w mailu Aneta Ptak-Rufino, żona Maestro.

- Czy spotykacie się z członkami Wielkiego Uniwersalnego Braterstwa w Ameryce Południowej? - dopytuję w rozmowie telefonicznej.

- Jeździmy do Ameryki, ale tam... Słyszałam, że to Braterstwo się rozpadło... Nie. Nie spotykamy się - bardzo się denerwuje.

- A czy fundacja pełni funkcje religijne? W domu są na przykład odprawiane codzienne modlitwy?

- To zależy, co znaczy funkcje religijne... Czasem przyjeżdżają do nas Majowie i wtedy oni... Nie, nie ma takich codziennych modłów.

- Czy istnieje w domu wewnętrzny regulamin podporządkowany Manuelowi Rufino?

- Nie ma czegoś takiego. Są za to pewne zasady. W pana domu na pewno też były takie zasady. Że we wszystkim trzeba się słuchać ojca i żyć ze sobą w zgodzie.

Kolejna edycja festiwalu Heart & Mind odbyła się w ostatni weekend sierpnia w podwarszawskiej Wildze. Spakowałem plecak i pojechałem. Nikt nie próbował mnie zwerbować (chociaż bardzo się starałem).

Mistrz (nie znalazł czasu na rozmowę) siedział na podwyższeniu jak na tronie, a my słuchaliśmy jego spokojnego głosu.

- Dlaczego tu jesteście? - pytałem tych, którzy przyjechali na festiwal.

Odpowiedzieli, że chcą być wolni.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Wolna miłość bez miłości
Urszula Jabłońska

[ external image ]
Obrazek z codziennego życia w komunie Ottona Muehla. Friedrichshof, 1975. 16 lat później komunę rozwiązano, a Muehl trafił do więzienia (Fot. MICHAEL HOROWITZ / ANZENBERGER / FORUM)

Tylko kobiety miały łóżka. Mężczyźni musieli każdej nocy znaleźć kobietę, która ich przyjmie. Rozmowa z Paulem-Julienem Robertem, reżyserem filmu "Ojcowie, matka i ja"

Urodziłeś się i wychowałeś we Friedrichshofie - największej komunie w Europie. Znałeś świat poza nią?

- Mówiono nam, że tam w szkołach nauczyciele biją dzieci, że szaleje epidemia AIDS. Dochodziły do nas tylko złe wiadomości - kiedy zdarzyła się jakaś katastrofa, jak Czarnobyl. Słyszeliśmy, że komuna jest jedynym bezpiecznym miejscem.

I była?

- Obowiązywały trzy idee. Przede wszystkim wspólna własność. Każdy, kto wprowadzał się do komuny, musiał sprzedać wszystko, co miał - DOM, samochód, ziemię. Nie można było mieć nic swojego - ubrań, przedmiotów. Było tam coś w rodzaju pchlego targu, skąd każdy mógł wziąć sobie ubrania czy zabawki, a potem odnieść. Wszyscy pracowali - budowali domy, uprawiali warzywa, wspólnie gotowali.

Tylko kobiety miały łóżka. Mężczyźni musieli każdej nocy znaleźć kobietę, która ich przyjmie

I była wolna miłość.

- Przekonanie, że życie w parach sprzeciwia się naturalnym potrzebom ludzkiego ciała. W komunie tylko kobiety miały łóżka. Mężczyźni musieli każdej nocy znaleźć kobietę, która ich przyjmie.

To wiązało się z trzecią ideą - zerwania z tradycyjnym modelem rodziny. Otto Muehl twierdził, że każdy rodzi się zdrowy, dopiero wpływ społeczeństwa i rodziców zniekształca jego osobowość. W komunie wszyscy powinni być odpowiedzialni za zaspokajanie potrzeb dzieci.

Nie budziło niczyich podejrzeń, że Otto Muehl, założyciel komuny opartej na ideach równości i wolności, był w młodości porucznikiem Wehrmachtu?

- Muehl, kontrowersyjny austriacki artysta performatywny, założył komunę w mieszkaniu w Wiedniu w 1972 roku. Akurat rozwiódł się z żoną i nie chciał mieszkać sam, więc zaprosił kilka osób. W weekendy jeździli na wieś do Friedrichshofu. W miarę jak przybywało ludzi, przeprowadzili się tam na stałe, zaczęli budować domy. W połowie lat 80. komuna liczyła 600 osób. Przyjeżdżali z całej Europy. Ci z Austrii czy Niemiec na pewno wiedzieli o jego przeszłości, ale sporo było osób z Francji czy Szwajcarii i oni mogli o tym nie słyszeć. Poza tym na początku nikt się specjalnie nie przejmował Muehlem. Ludzi przyciągały idee i atmosfera.

Ale pamiętajmy też, że w latach 70. komunę odwiedziło jakieś 5 tysięcy osób, a zostało tylko kilkaset, więc większość tych ludzi jednak zauważyła, że coś jest nie w porządku. Myślę, że wiele osób, które zostawały, było zagubionych. Pociągało ich mieszkanie w dużej grupie, swoboda seksualna. Mogli oddać w czyjeś ręce odpowiedzialność, nie musieli sami podejmować codziennych decyzji.

Jak twoja matka trafiła do Friedrichshofu?

- Florence miała wtedy 26 lat, pracowała jako nauczycielka w Szwajcarii. Przyjechała z ciekawości w wakacje. Jechała cały dzień, a potem nagle znalazła się na sali, gdzie było mnóstwo ludzi, którzy przytulali nowo przybyłych. Grali na bębnach, tańczyli i krzyczeli. Otto nimi dyrygował: "Szybciej", "Wyrzućcie to z siebie!". Florence otworzyła się bardzo szybko, również seksualnie. To życie ją wciągnęło. Miała kłopoty ze swoim ówczesnym chłopakiem, od lat rozstawali się i schodzili, tam poczuła się wolna od tego związku. Wróciła do Genewy, żeby zbudować komunę - Muehl wysyłał ludzi do miast w całej Europie, żeby nieśli jego idee. Potem tworzyła jeszcze komunę w Paryżu. Tam się urodziłem.

Kiedy miałem rok, Florence wezwano do Friedrichshofu, miała zorganizować szkołę dla dzieci. Przez cztery lata mieszkaliśmy razem w drewnianym domu, w naszym pokoju były jeszcze trzy inne matki z dziećmi, ale byłem blisko niej. Bardzo miło wspominam ten czas.

A ojciec?

- W komunie nie było wiadomo, kto jest czyim ojcem. Idea była taka, żebyśmy dorastali bez narzuconych autorytetów. Jako dziecko nigdy nie zadawałem sobie tego pytania, nie miało to dla mnie znaczenia. Moim oficjalnym ojcem, wpisanym w dokumentach, był kolega Florence - Christian. Psychiatra, przyjechał do Friedrichshofu, bo pisał doktorat o komunach. Ale został. Nie miałem z nim żadnych kontaktów. Florence i Christian wzięli ślub. Prawie wszyscy członkowie komuny byli po ślubie. Powody były różne. Christian akurat potrzebował obywatelstwa, ale wtedy w Austrii każda para, która brała ślub, dostawała od państwa 10 tysięcy szylingów.

Czyli ludzie, którzy chcieli uciec od materialnej własności i instytucji rodziny, tworzyli takie rodziny dla pieniędzy?

- Dokładnie. Na początku lat 80. zaczęli też pracować w firmach, sprzedając ubezpieczenia. Otto zarządził, żeby ludzie, między innymi z Monachium, Berlina czy Amsterdamu, wrócili do swoich miast zarabiać na komunę. Florence musiała jechać do Zurychu. Ja zostałem w Friedrichshofie na kolejne osiem lat. Florence czasem mnie odwiedzała. Mieszkałem z innymi dziećmi w moim wieku, było nas może dziewięcioro.

W Friedrichshofie mieszkało wtedy około 80 dzieci. Nasz czas był dokładnie zorganizowany. Wstawaliśmy o 6.30, jedliśmy razem śniadanie. Szliśmy do szkoły. Nauczyciele byli członkami komuny. Potem odbywało się spotkanie z Muehlem. Omawialiśmy, co nam się nie spodobało w zachowaniu kolegów w ciągu ostatnich 24 godzin. Każdy mógł wstać i donieść - kto stłukł szklankę, nie odrobił lekcji, pobił się z kimś. Wyznaczane były kary. Potem był czas malowania, zabaw na zewnątrz. Dla grzecznych. Dzieci, które zrobiły coś źle, miały dodatkową pracę domową, ćwiczenia albo sprzątanie. Ja byłem często w tej drugiej grupie. Były dzieci, które były karane codziennie, te najbardziej uparte. Czasem były zamykane w odosobnieniu, miały zakaz rozmów. No i spadały niżej w hierarchii.

Hierarchia w komunie?

- Nazywana była "strukturą". I wiązała się z ideą Ottona Muehla, że jedni są bardziej zniekształceni przez społeczeństwo, inni mniej. Wszyscy muszą pracować, żeby stać się lepszymi, bardziej wolnymi ludźmi. Do uwalniania służyła metoda analizy akcjonistycznej, którą Muehl wymyślił, mieszając idee Zygmunta Freuda i Wilhelma Reicha. Wieczorami jedna osoba stawała na środku sali, wszyscy na nią patrzyli, a ona, tańcząc, dokonywała "samokreacji", czyli pokazywała, na ile uwolniła się od negatywnego wpływu społeczeństwa. Dorośli mieli takie spotkania codziennie, w weekendy dołączały do nich dzieci.

Najwyżej w "strukturze" były osoby, które według Muehla były najbardziej wyzwolone. Ja nigdy nie byłem zbyt wysoko. Na początku dlatego, że moja matka nie była zbyt wysoko, a później dlatego, że Otto nie lubił introwertyków.

Jak "struktura" wpływała na twoje życie?

- Florence tłumaczyła mi, że to tylko taka gra. Ale pod koniec istnienia komuny determinowała ona wszystko - kto mieszkał w lepszym pokoju, czym się zajmował. Wciąż byliśmy oceniani. Rywalizowaliśmy o ciasto, najlepsze zabawki, uczestnictwo w wycieczkach. Zawsze ktoś nas nadzorował. Nawet kiedy się bawiliśmy, bo niektóre zabawy były źle widziane. Nie mogliśmy grać w piłkę, słuchać popu, czytać kolorowych magazynów - to były rozrywki dla plebsu. Najważniejsza była sztuka. Dzieci codziennie musiały dawać wyraz swojej kreatywności - malowały, tańczyły, robiły przedstawienia. W komunie mieszkali świetni tancerze, aktorzy, malarze. Tylko że oni nas nie uczyli, we wszystkim trzeba było kopiować Ottona Muehla.

Na nagraniach widać, że wszyscy tańczą w ten sam sposób. To dlatego?

- Podczas wieczornych spotkań Otto wskazywał osobę, która ma dokonywać samokreacji. Niektórzy byli wywoływani codziennie, inni nigdy. On dyrygował: "Wolniej! Więcej emocji! Tarzaj się po ziemi!". Niektórzy to uwielbiali, ja na szczęście nie byłem wywoływany zbyt często. Zawsze kiedy musiałem to robić, czułem, że chcę zniknąć. Patrzy na ciebie 300 osób, ale nie czujesz żadnego wsparcia, połączenia, tylko ocenę. Jean, mój kolega, raz postanowił naprawdę się uwolnić i w tańcu pokazać, co czuje, swoje lęki. Został ukarany.

Na nagraniach archiwalnych widać, jak Otto popycha chłopca, który nie chce grać na harmonijce, potem oblewa go wodą. Dziecko krztusi się od płaczu. Patrzy na to cała komuna. Nikt nie reagował?

- Jeżeli miałeś cokolwiek przeciw niemu, miałeś przeciwko sobie całą społeczność. To była jego siła, zawsze był otoczony ludźmi, którzy bezwarunkowo go wspierali. Na początku zdarzało się, że ktoś wstawał i mówił: "Przecież w komunie miała panować równość, a jesteś totalnie autorytarny. Co z moimi uczuciami?". Potem nikt już nic nie mówił.

Pamiętasz dzień, kiedy Christian popełnił samobójstwo?

- Miałem pięć lat. Pamiętam ten czas, bo wtedy mama przyjechała do Friedrichshofu aż na dziesięć dni. Jako żona musiała rozmawiać z policją, załatwiać transport zwłok do Francji. O tym, że się zabił, dowiedziałem się kilka tygodni później. Ktoś mi o tym powiedział w trakcie lunchu. Płakałem, ale nie dlatego, że coś czułem do Christiana, ale dlatego, że wszyscy na mnie patrzyli i to było niezręczne.

Muehl powiedział grupie, że Christian nie był wystarczająco wyzwolony, że był homoseksualistą, a homoseksualizm był w komunie surowo zabroniony. Powiedział, że zabił się, bo jakiś dziennikarz odkrył, że mimo iż organizował w całej Europie seminaria zachęcające do rzucania palenia, sam palił. To była kompletna bzdura. Ale ludzie przyjęli to wyjaśnienie. Tam nikt nie troszczył się o nikogo.

Spędzali razem całe dnie i nie troszczyli się?

- Miłość to było największe przewinienie . Kiedy wychodziło na jaw, że dwójka ludzi zakochała się w sobie, spadała ich pozycja w strukturze, zostawali rozdzieleni - mężczyzna był wysyłany do Berlina, a kobieta do Zurychu. Z dzieciństwa pamiętam ciągłe uczucie zagubienia, bo nie mogłem z nikim nawiązać więzi.

Dzisiaj myślę, że Muehl był mistrzem manipulacji. Pewny siebie, starszy średnio o 20 lat od ludzi, którzy tworzyli komunę. Miał intuicję. Gdyby w komunie nawiązywały się relacje, jego władza by osłabła.

Czyli wolna miłość nie była taka wolna?

- Trzeba było codziennie uprawiać seks, to był obowiązek, nie miało to nic wspólnego z miłością czy wolnością. Nie można było spać trzy noce z rzędu z tą samą osobą. Moja matka miała listę, na której zapisywała, z kim spała danej nocy, żeby nie powtarzać się zbyt często. Mężczyźni, którzy nie mieli swoich łóżek, czasem umawiali się kilka dni wcześniej, żeby nie szukać wolnego miejsca po nocy, więc prowadziła zapisy, żeby wiedzieć, które noce ma już zajęte.

Kategorycznie było zabronione również sypianie z ludźmi spoza komuny, zwłaszcza kiedy pojawiła się epidemia AIDS. Około 1982 roku, po kilku przypadkach chorób przenoszonych drogą płciową - na szczęście nie HIV - zdecydowano się nie przyjmować nowych ludzi.

Ludzie odchodzili?

- Od połowy lat 80. odchodzących było coraz więcej. Część się zakochiwała i chciała być razem, część chciała mieszkać ze swoimi dziećmi. Większość była już po trzydziestce, chcieli mieć coś własnego. Zwłaszcza ludzie, którzy świetnie radzili sobie w firmach sprzedających ubezpieczenia, często wpadali na pomysł, że zatrzymają zarobione pieniądze i opuszczą komunę. Wtedy już z około 550 członków komuny ponad 400 pracowało w firmach w całej Europie.

Odejście nie było proste. Ci ludzie spędzili tam ponad 10 lat, poza komuną nie mieli nic, wielu zerwało kontakty z rodzicami. Ale im więcej osób odchodziło, tym było to łatwiejsze dla kolejnych, bo mieli już kontakty w zewnętrznym świecie, pomoc w znalezieniu mieszkania, pracy.

Florence nie zerwała kontaktu z rodzicami. Mój dziadek był pastorem, otwartym. Siostra Florence wyszła za muzułmanina i nie miał z tym problemu. Podobnie z Florence. Dziadkowie dwa razy odwiedzili nas w Friedrichshofie. Nie byli zszokowani, chyba spodziewali się, co tam zastaną. Ale za drugim razem dziadek pokłócił się z Muehlem i więcej nie przyjechał. My czasem jeździliśmy do nich na święta.

Pamiętasz dzień, kiedy aresztowali Muehla?

- Nie. Dopiero kilka tygodni po fakcie dowiedziałem się o tym od starszego kolegi. Jakoś szczególnie mnie to nie zszokowało.

Nie zszokowało cię, że molestował dzieci?

- Ale ja o tym wiedziałem. Miałem wtedy 12 lat. Wszyscy, kiedy kończyli 14-15 lat, byli wprowadzani w świat seksu. Otto zajmował się dziewczynkami, jego żona Claudia chłopcami. Otto prowadził też seksualne gry z dużo młodszymi dziewczynkami. Seks w ogóle nie kojarzył mi się z uczuciami. To było coś zwierzęcego, pierwotnego, to się po prostu robiło i tyle. Kiedy mój kolega został przyłapany na całowaniu się z koleżanką w swoim wieku, pomyślałem: "Co on robi, zakochał się, przecież to chore". Ale kiedy słyszałem, że uprawia seks ze starszymi kobietami, wydawało mi się to normalne. Takie były zasady, innych nie znałem.

Dorośli też wiedzieli?

- Wszyscy wiedzieli. Muehl nie krył się z tym, żartował na ten temat. Traktował wszystko jak performance.

Performance? Jeszcze parę lat i mężczyźni zaczęliby sypiać ze swoimi córkami, bo nie było wiadomo, czyje są dzieci. Ktoś musiał o tym pomyśleć.

- Tam się działo tyle rzeczy, które były przekroczeniem granic, że ludzie gubili się w tym, co jest dobre, a co złe. Łamiesz jedno tabu, potem kolejne i w końcu nic już nie wydaje się nieodpowiednie.

Jak więc doszło do aresztowania?

- To był długi proces. Ludziom, którzy kilka lat wcześniej wyprowadzili się z komuny, po pewnym czasie otworzyły się oczy. Pojechali do Muehla i poprosili go, żeby przestał krzywdzić dzieci. Usłyszeli, że jeżeli mają z tym problem, to mogą wrócić do komuny i on ich wyzwoli z ich ograniczeń. Wtedy poszli na policję. Dochodzenie zajęło trzy lata. Otto trafił do więzienia na siedem.

1 stycznia 1991 roku komuna została oficjalnie rozwiązana. Florence została w Zurychu i zadecydowała, że skończę szkołę w Friedrichschofie i przyjedzie po mnie latem. To był przedziwny czas, ale miło go wspominam. Sporo ludzi tam zostało, niektóre dzieci - nieco starsze ode mnie - nie chciały wyjechać z rodzicami, nie czuły z nimi żadnych więzi. Ludzie wciąż razem gotowali i spędzali czas, ale nie wiedzieli, co ze sobą dalej zrobić. Kredyty na budowę domów były zaciągnięte na 30 lat, trzeba było zająć się uregulowaniem spraw formalnych. Kilka osób zabiło się po opuszczeniu komuny.

Ty pojechałeś do matki do Zurychu. Jak sobie poradziłeś?

- Kiepsko. Musiałem iść do szkoły, byli tam moi rówieśnicy, którzy słuchali jakiejś muzyki, nosili jakieś ubrania. Matka wciąż pracowała w ubezpieczeniach i mieszkała z grupą znajomych, ale nie trzymali się razem, byli raczej współlokatorami, byłem jedynym dzieckiem. Tęskniłem za dziećmi, z którymi dorastałem, to były jedyne bliskie mi osoby. Czasami w piątek wsiadałem w nocny pociąg i jechałem do Friedrichshofu na weekendy.

Kiedy miałem 15 lat, postanowiłem skończyć szkołę w Wiedniu, żeby mieć bliżej do Friedrichshofu. Zamieszkałem z koleżanką Florence. Ludzie z komuny po jej rozpadzie często jeszcze długo mieszkali w grupkach.

Nie miałem żadnego problemu, żeby rozstać się z matką.

Dopiero po rozpadzie komuny dowiedziałeś się, kto jest twoim prawdziwym ojcem.

- Wtedy przeprowadzono testy na ojcostwo wszystkich dzieci, które się tam urodziły. Okazało się, że moim ojcem jest Egon. Pracował w zimowej rezydencji komuny na Kanarach, która była starą plantacją, wykupioną w 1987 roku. Ucieszyłem się, bo trochę go znałem. W komunie byli ludzie dużo mniej atrakcyjni, a on był przystojny, a do tego zawsze starał się być nisko w "strukturze", żeby mieć więcej wolności. Pojechaliśmy z Florence go odwiedzić. Dużo od niego oczekiwałem, a on nie był w stanie z dnia na dzień przyjąć roli ojca dwunastolatka. Niedawno dowiedziałem się, że Florence proponowała mu, żebyśmy stworzyli zwykłą rodzinę. Odmówił. Po jakimś czasie założył własną. Kiedy go odwiedzałem, szliśmy na spacer, ale na tym się kończyło. Nigdy nie powiedziałem do niego "tato". Zresztą do matki też nigdy nie mówiłem "mamo".

Jesteś filmowcem i fotografem. Dzieciństwo w komunie nie zniechęciło cię do sztuki?

- Na początku tak. Ale w szkole miałem świetną nauczycielkę, sztuka przestała mi się kojarzyć z przymusem. Na Akademii Sztuk Pięknych spotkałem ludzi, którzy mieli szerokie horyzonty, interesowali się podobnymi rzeczami, zaciekawili mnie. Po raz pierwszy poczułem się blisko ludzi spoza komuny, nawiązałem pierwsze przyjaźnie. Miałem wtedy 19 lat.

Film o dzieciństwie w Friedrichshofie miał być dla ciebie terapią?

- To była przygoda, ale nie terapia. Przyśniło mi się, że oglądam film o Christianie. Rano zacząłem się zastanawiać, dlaczego w ogóle nie interesowało mnie, z jakiego powodu się zabił. Postanowiłem spotkać się z jego rodziną, poszperać w archiwach komuny. Szybko odkryłem, że bardzo ciężko jest zrozumieć, dlaczego ktoś popełnił samobójstwo. Jego siostry powiedziały mi, że nie były tym zaskoczone. Kiedy był młodszy, miał skłonności autodestrukcyjne. Miał bardzo ostrego ojca, problemy z rówieśnikami w szkole. Niekoniecznie miało to związek z komuną.

Ale chciałeś też chyba przy okazji filmu zadać swojej matce kilka ważnych pytań?

- Na początku chciałem rozmawiać z nią tylko o Christianie. Ale potem postanowiłem powiedzieć jej, co czułem. Była zaskoczona. Widać było, że nie przyszło jej do głowy, że "struktura" nie była dla mnie grą, że się męczyłem, że nie byłem w komunie bezpieczny. Oddała odpowiedzialność za mnie Ottonowi Muehlowi, bo była przekonana, że to dla mnie dobre.

Film nie sprawił, że mnie zrozumiała. Podobnie jak Egon. Oboje uważają, że to był pozytywny, idealistyczny okres w ich życiu, przedłużenie młodości, intensywna terapia. Ale oni wybrali ten styl życia. Mnie został on narzucony.

Dostałem sporo wsparcia od mojego pokolenia. Wszyscy długo mieliśmy problemy z podejmowaniem decyzji, bo w komunie nigdy nie wolno nam było pokazywać, że czegoś chcemy. Niektóre osoby w moim wieku wciąż nie są w stanie żyć samodzielnie.

Nie chciałeś porozmawiać z Muehlem?

- Chciałem, żeby go w filmie było jak najmniej. Ale rozmawiałem z nim w Wiedniu, kiedy przyjechał na wystawę swoich prac. Był starym i schorowanym człowiekiem. Zaczął mi opowiadać o nowej komunie, którą założył w Portugalii, pokazywał obrazki dzieci. Muehl ma ich dziesięcioro, niektóre żyły z nim w komunie w Portugalii, inne nie utrzymują z nim kontaktu. Powiedziałem mu, że wolałbym usłyszeć, co dokładnie robił z dziewczynkami w Friedrichshofie. Wtedy wstał i wyszedł.

Przeprowadziłem też wywiad z jego żoną Claudią. Pytałem ją o oddzielanie dzieci od rodziców, wprowadzanie w seksualność - twierdziła, że nic takiego nie pamięta. Jestem przekonany, że mówiła prawdę. Po dwóch dniach rozmów powiedziała, żebym już nie przychodził i że rezygnuje z udziału w filmie.

W 2010 roku, trzy lata przed śmiercią, Muehl publicznie przeprosił za swoje czyny.

- Nie do końca. Miał wtedy wielką wystawę w wiedeńskim Leopold Museum. Dyrektor kilka dni po wernisażu powiedział mu, że ta sprawa wzbudza tyle kontrowersji, że może powinien przeprosić. Wtedy menedżer Muehla odczytał publicznie przeprosiny. Nie sądzę, żeby on sam chciał za cokolwiek przepraszać. W wywiadach dalej opowiadał, że komuna rozpadła się, bo ludzie nie byli wystarczająco wyzwoleni.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Każda miłość jest ostatnia
WYWIAD Maria Hawranek

Na szczęśliwe, dozgonne uczucie największą szansę mają osoby, które spotkały się późno w swoim życiu. Z Januszem L. Wiśniewskim rozmawia Maria Hawranek

MARIA HAWRANEK: „Małżeństwo nie powinno być zawierane w stanie chorobowym, jakim jest tak zwane zakochanie. To powinno być prawnie zakazane”. Tak sądzi Wiśniewski – pisarz. A co o tym myśli Wiśniewski – chemik?

JANUSZ L. WIŚNIEWSKI*: Jestem chemikiem, ale i po trosze poetą, i mam wrażenie, że wiem o miłości więcej niż laboranci, którzy rozkładają to uczucie na molekuły. Emocje nie są zjawiskiem kulturowo wyuczonym. Są biologiczne, a więc biochemiczne - stoją za nimi molekuły, które biorą udział w reakcjach chemicznych.

W latach 80. w ramach wspólnego projektu uniwersytetów w Jenie i Oksfordzie stwierdzono, że u osób zakochanych pojawia się ogromne stężenie substancji, która nazywa się fenyloetyloamina. Jest jej o blisko 1500 proc. więcej niż u osób niezakochanych.

Co to za substancja?
– Ma działanie psychodeliczne, jej pochodną są m.in. amfetamina, metaamfetamina i MDMA, czyli ecstasy. Przyłączając dwie grupy wodorotlenowe (OH), przekształca się w dopaminę, nazywaną hormonem szczęścia. Dopamina działa w układzie limbicznym, w tak zwanej ścieżce nagrody, z tyłu pani głowy i mojej, tam, gdzie znajduje się m.in. ciało migdałowate. To obszar odpowiedzialny za emocje. Jest najstarszym ewolucyjnie elementem mózgu, co dowodzi, że ludzie najpierw czuli, a dopiero potem myśleli – bez odczuwania lęku i wstrętu nasz gatunek by nie przeżył. Ta ścieżka uaktywnia się u uzależnionych – od alkoholu, substancji odurzających, nikotyny, jedzenia. Kiedy je stosują, produkowana przez ich mózg dopamina pobudza ten obszar, czują radość i zadowolenie. Z punktu widzenia neurobiologii to samo odczuwa osoba zakochana, gdy obiekt jej uczuć jest w pobliżu. Miłość zaczyna się dopaminowym pobudzeniem neuronów na ścieżce nagrody. Podobnie jak alkoholizm.

Zakochani mają też pobudzone receptory opiatowe. A opiatem jest np. heroina.
– Tak jest. I chyba mało prawdopodobne, aby Bóg albo natura chcieli nas w ten sposób przygotować na ćpanie. To byłoby okrutne. Zatem musi w nas istnieć jakaś endogenna substancja o podobnym działaniu, tego typu opiat. Ale naukowcy długo nie wierzyli, że receptory opiatowe w ogóle istnieją.

No właśnie. Odkryła je w latach 70. amerykańska badaczka Candance Pert.
– Była wtedy piękną, 28-letnią studentką. Najpierw jako młoda mężatka wylądowała w szpitalu po upadku z konia. Dostawała morfinę i zauważyła, że czuje się po niej podobnie jak w trakcie intymnej bliskości z mężem. Po wyjściu ze szpitala robiła ankiety wśród byłych więźniów, którzy odsiadywali wyrok za narkotyki. I okazało się, że 94 proc. z nich porównywało zażycie pierwszej po wyjściu szprycy z orgazmem. Candance poszła tym tropem – przeprowadzała eksperymenty na parzących się chomikach, przed orgazmem ściągała je z siebie, otwierała im czaszkę, wyciągała mózgi, robiła z nich koktajl, naświetlała radioaktywnymi substancjami i wyszło jej, że tuż przed orgazmem uaktywniają się receptory opiatowe, a stężenie endogennych substancji opiatowych wzrasta o 200 proc.

Ale chomiki to nie ludzie...
– Więc nasyciła gumy do żucia specjalną substancją, która mierzyła stężenie opioidów. Żuli je z mężem w różnych momentach stosunku i wrzucali do pudełek. Ale to wciąż było za mało – poprosiła więc współpracowników, by robili to samo. I teoria się potwierdziła. W trakcie zakochania jesteśmy w stanie odurzenia.

I jakie reakcje ten stan powoduje?
– Głównie fizjologiczne. Zwiększa nam puls, dlatego czerwienimy się na twarzy, przyśpiesza bicie serca, wydziela się duża ilość adrenaliny i noradrenaliny, następuje przeniesienie aktywności mózgu do układu limbicznego. Gdy skanuje się tomografami mózgi osób zakochanych, układ limbiczny świeci jak żarówka, a kora jest ciemna jak noc. Podobnie jak ośrodek odpowiedzialny za percepcję obrazów. Powiedzenie „miłość jest ślepa” to nie żadne ludowe przysłowie – w tym stanie naprawdę źle widzimy. Jesteśmy nerwowi, mamy zaburzoną percepcję czasu, dlatego po 5 min czekania na ukochaną osobę wydaje nam się, że minęło 50 min.

A może w stanie zakochania potrafimy też robić rzeczy inaczej niemożliwe? Jesteśmy skuteczniejsi?
– Widzimy świat optymistycznie, nie odczuwamy samotności – bo jedna osoba zastępuje nam cały świat. To akurat może mieć negatywne skutki, bo rezygnujemy z innych kontaktów, nie potrzebujemy ich. Mam kolegów, którzy się rozwiedli i zaniedbują swoje dzieci, bo żal im czasu, który mogliby spędzić z nową kobietą. Zakochani nie potrzebują też snu – dzięki temu mogę napisać więcej książek i np. skutecznie łączyć dwa zawody – chemika i pisarza. Podobnie z jedzeniem – zakochani często nie odczuwają głodu, prawie nic nie jedzą. I nie zauważają przemęczenia ze względu na wysoki poziom noradrenaliny i kortyzolu. Co oznacza, że jeśli ten stan trwałby bez końca, doprowadziłby do wycieńczenia organizmu. Zatem z punktu widzenia fizjologicznego zakochanie musi być stanem tymczasowym.

To jak długo maksymalnie może trwać? Rok, dwa?
– Antropolożka Helen Fischer napisała książkę „Anatomia miłości” na podstawie badań 56 kultur – od Grenlandii po Nową Gwineę. I okazało się, że wszędzie ten stan trwa od 18 miesięcy do maksymalnie czterech lat. W czwartym roku związki się rozpadają – następują rozwody, walki albo po prostu wyrzucenie z domu. Ale czasem ten okres przedłuża się do siedmiu lat, bo kobiety po czterech zauważają, że coś nie funkcjonuje, rodzą więc dzieci, w ten sposób przytrzymują mężczyzn jeszcze trzy lata.

Czyli mamy program na poligamię: cztery lata, albo mniej, i kolejny partner, partnerka.
– Z punktu widzenia ewolucji monogamia jest absolutną wadą – powoduje, że nie rozprzestrzeniamy genów. A najzdrowsze dzieci rodzą się ze związków o największym zróżnicowaniu genu (na szóstym chromosomie) kodującego białka tzw. zgodności tkankowej, MHC. Zna pani badanie z przepoconymi koszulkami?

Nie, proszę opowiedzieć.
– Otóż kobietom dano do powąchania koszulki sportowców, którzy przez kilka tygodni nie używali dezodorantów. Miały wybrać najatrakcyjniejszego. I wszystkie wybierały pot tych, z którymi dzieliło je największe zróżnicowanie genów kodujących białka zgodności tkankowej. Takie genetyczne „przeciwieństwa się przyciągają” – z punktu widzenia genetyki najlepiej, gdyby dzieci miał Murzyn z Sudanu ze Szwedką.

Wróćmy do monogamii. Twierdzi pan, że jest ewolucyjnie nieuzasadniona. To co z tymi wszystkimi łabędziami, słoniami, papużkami nierozłączkami?
– Bzdury! Nie ma żadnych nierozłączek! A w gniazdach łabędzi na dziesięć jajek siedem pochodzi od jednego samca, a trzy od innego. Praktycznie wszystkie stworzenia na świecie są niemonogamiczne. Jedyne, którego absolutną monogamię udowodniono, to bakteria żyjąca na ciele karpiowatych – nazywa się Diplozoon paradoxum, gatunek przywry monogenicznej, co od razu wskazuje na paradoks. Kiedy samiec chce się parzyć z samicą, to się z nią zrasta. W takiej sytuacji trudno zdradzić.

No dobrze. Czyli łakniemy pobudzenia, które jest efektem chemicznych reakcji. Ale czy nasz mózg nie wydziela substancji pomocniczych, które pomogłyby wytrwać w związku?
– Ależ oczywiście, tu działają dwa hormony: oksytocyna i wazopresyna. Kobiety mają ich więcej, bo poligamia w ich przypadku wiąże się z o wiele większym ryzykiem. U większości gatunków samica sama musi przeżyć ciążę i wychowywać dzieci. Np. u wielu małp samce zapładniają, oddalają się i pojawiają się po dwóch latach. Ale to nie znaczy, że kobiety są mniej poligamiczne. Według ostatnich badań Instytutu Kinseya do seksualnych związków równoległych przyznaje się ponad 68 proc. mężczyzn i ponad 48 proc. kobiet. To już jest prawie połowa.

Wiem, że oksytocyna sprowadza nas na świat, że wydziela się w trakcie orgazmu, powoduje skurcze macicy podczas porodu, wywołuje ją dotyk, jest hormonem przywiązania. A wazopresyna?
– Ten hormon towarzyszy oksytocynie. Są dwa gatunki norników, szkodników, które żyją w Australii: polny i preriowy. Ten pierwszy jest poligamiczny – ogranicza się tylko do aktu seksualnego, a jego kuzyn – monogamiczny, najczęściej żyje z jedną lub dwiema samicami. Jak naukowcy zablokowali temu poligamicznemu wydzielanie wazopresyny i oksytocyny w odpowiedniej części mózgu, stawał się monogamiczny.

Czyli być może moglibyśmy podawać parom hormon wierności i uniknęlibyśmy cierpienia.
– Pytanie: czy na pewno? Bo bez hormonów nornik nie bronił swojej samicy, pozwalał innym samcom się z nią parzyć i beznamiętnie się temu przypatrywał. Był monogamiczny, ale nie miał innych cech, które cenią samice. Spójrzmy na małpki bonobo. U nich panuje absolutna poligamia i jest to najmniej skonfliktowane społeczeństwo wśród małp – żadnych bójek.

Więcej seksu, więcej partnerów równa się więcej spokoju i zadowolenia. No to czemu tak uparliśmy się na monogamię?
– Związki monogamiczne są najlepsze społecznie – bo para osób wychowuje dziecko, wiadomo, kto jest za nie odpowiedzialny. Nasza monogamia wynika z zasad etycznych. Np. w Kościele katolickim dwa z dziesięciu przykazań odnoszą się do zakazów w sferze seksualnej, notabene to przykazania 6. i 9. Monogamia gwarantuje czystość, spokój społeczny. Człowiek jest jednym z najbardziej monogamicznych gatunków na świecie, bo jest zwierzęciem moralnym. Ekonomicznie rzecz ujmując, mamy ogromny przerost podaży spermy nad popytem: mężczyzna w ciągu jednego ejakulatu teoretycznie mógłby spłodzić tyle potomstwa, ile liczy sobie populacja Szwajcarii,a kobieta jest w stanie urodzić maksymalnie 20 dzieci w życiu. Nawet mężczyźni, którzy wybierają młodsze kobiety, robią to nie ze względu na prężniejsze piersi i gładką skórę, tylko dlatego, że podświadomie wiedzą, iż gwarantują im one więcej potomstwa niż 40-letnia żona.

Wróćmy do używek. Skoro miłość jest jak heroina, kokaina albo marihuana – u zakochanych jest o 1500 proc. więcej aktywnych receptorów kanabisowych niż u niezakochanych – to znaczy, że może uzależniać.
– Strumień opiatów zalewający nasz mózg w wyniku pożądania, a potem nieuchronna habituacja, czyli przyzwyczajenie, powodują tęsknotę za tym doznaniem. Dlatego Casanova i Don Juan to miłosne ćpuny, uzależnione od endogennego haju w mózgu. Miłość przypomina uzależnienie od heroiny.

A proszę powiedzieć, co ze znajomości tej całej narkotycznej chemii mózgu wynika dla nauki?
– Mam nadzieję, że niewiele.

Jak to, pan, naukowiec?
– Doskonale wiemy, co się dzieje w mózgach osób deklarujących zakochanie, ale do tej pory nie mamy odpowiedzi na pytania zasadnicze: dlaczego ta pani wydziela swoją fenyloetyloaminę na widok tamtego pana? I kiedy to się zaczyna? Czy jak widzi tego pana, czy od pierwszego pocałunku, dotknięcia ręki, uśmiechu? Jaki mechanizm psychologiczny uruchamia jej produkcję? Nie wiadomo. I mam nadzieję, że tego nie wyjaśnimy. Bo wówczas pojawiłaby się ogromna pokusa dla naukowców, by tym procesem sterować. Chemicznymi metodami spowodować, by dwie osoby chciały ze sobą być.

Ale naprawdę tak kompletnie nie wiemy, czemu ktoś nam się podoba?
– Są pewne tropy – zgodność tkankowa, o której opowiadałem, współczynnik szerokości bioder i talii na poziomie 70 proc. – bo gwarantuje największą rozrodczość, symetryczność twarzy (ale nie absolutna!). Ale czasem miłość zaczyna się wirtualnie. Portal Yahoo! przeprowadził eksperyment i porównał mózgi zakochanych przez internet i zakochanych w tzw. realu – w klubie, kinie, restauracji. Okazuje się, że ich skany były identyczne.

Czyli słowo może wygrać z fizjonomią?
– Do pewnego stopnia. Znam pary, które po spotkaniu w rzeczywistości nie podjęły relacji – ich oczekiwania zupełnie się rozmijały. Ale znam też wiele innych, które np. pod wpływem mojej książki „Samotność w sieci” zawiązały relacje – zaproszono mnie na 30 ślubów! I wiele tych par opowiadało, że gdyby poznali się w realu, to w życiu by ze sobą nie byli: bo ona miała za małe piersi, a on za duży brzuch. A internet dał im możliwość rozmawiania – wywoływania emocji przez słowa.

Skoro możemy się zakochać wirtualnie, to może kiedyś będziemy mogli zakochać się w sztucznej inteligencji? Jak William w Dolores z serialu „Westworld”?
– Sądzę, że zasymulowanie emocji przez sztuczną inteligencję to kwestia tysięcy lat. To zbyt skomplikowane. Sztuczna inteligencja to racjonalne myślenie i wyciąganie logicznych wniosków, a symulacja działań nielogicznych przez maszyny jest bardzo trudna. Odczuwanie nie dzieje się w obszarze logiki – wspominałem już, że u zakochanych kora przedczołowa jest ciemna. To układ limbiczny świeci.

Ma pan receptę na długotrwałe związki?
– 90 proc. rozmów i 10 proc. seksu. Zdrada zaczyna się wówczas, kiedy najważniejsze rzeczy chcemy opowiedzieć komuś innemu niż partnerce czy mężowi. Niedawno w Niemczech przeprowadzono badania, z których wynika, że małżeństwa z 15-letnim stażem średnio rozmawiają – rozmawiają, a nie wymieniają informacje – dziewięć minut na dzień. To makabryczne! A kiedy kończy się chemia odurzenia, a wie pani już, że skończyć się musi, niezależnie od tego, jak bardzo byliśmy dla siebie na początku atrakcyjni, to musimy mieć o czym gadać. Powiem pani, że mój ojciec był trzecim mężem mamy (miała dość burzliwe życie, pisałem o tym w „Na fejsie z moim synem”). Siadali wieczorem, ojciec ściągał dzbanek domowego wina z półki i do północy gadali. A my wkurzeni z bratem, bo przeszkadzali nam spać. Przed śmiercią powiedziała mi, że swoją tajemnicę trzeba odkrywać po kawałku.

No ale ona miała w tym wprawę, pan też. A co z tymi, co zakochali się w wieku 20 lat?
– Nie mam dobrych wieści. Rozwodzi się co druga para w Polsce, a większość przysięgała, często przed Bogiem, że będą razem do końca. Na szczęśliwą, dozgonną miłość największą szansę mają osoby, które spotkały się późno w swoim życiu. Najważniejsza miłość jest ostatnia, nie pierwsza.

Spotkał ją pan już?
– Mam wrażenie, że tak. Ale wydawało mi się tak również przy poprzednich. Chyba każda wydaje się ostatnią.

* Janusz Leon Wiśniewski
ur. w 1954 r., doktor chemii i informatyki, fizyk, ekonomista i pisarz, autor kilkunastu powieści, m.in. bestsellerowej „Samotności w sieci”, i książek o miłości, m.in. „Intymnie. Rozmowy nie tylko o miłości”. Właśnie ukazały się jego „Eksplozje”. Mieszka we Frankfurcie nad Menem. Ojciec dwóch córek
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 184 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.