Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 182 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Trufle działają podobnie jak marihuana
Michał Skubik

[ external image ]
Trufla (Fot. STEFANO RELLANDINI Reuters)

W poszukiwaniu rosnących pod ziemią trufli wykorzystuje się zwierzęta. Te grzyby wywołują u nich podniecenie graniczące z euforią. Włoscy naukowcy odkryli teraz dlaczego - trufle działają podobnie jak marihuana

Trufle są niezwykle aromatycznymi grzybami, stosowanymi w wykwintnej kuchni. Rosną w lasach, pod ziemią, a do ich wyszukiwania wykorzystuje się psy lub... świnie. Ich zachowanie, gdy są blisko znaleziska, to podniecenie graniczące niemal z szaleństwem.

[ external image ]
Trufla na stole w Albie, mieście w północno-zachodnich Włoszech


Co zawierają te podziemne przysmaki, że w zwierzętach wyzwalają tak niesamowite emocje?


Odpowiedź na to pytanie prawdopodobnie znaleźli włoscy naukowcy. Zespół Mauro Maccarrone, profesora biochemii i biologii molekularnej Bio-Medico University w Rzymie, odkrył, że czarne trufle (Tuber melanosporum) zawierają "cząsteczki szczęścia" - związki chemiczne zbliżone do tych zawartych w konopiach. To one właśnie sprawiają, że podziemne przysmaki mają psychoaktywne właściwości.

Tym związkiem jest anandamid (AEA). Wyzwala on w ludzkim mózgu substancje poprawiające nastrój za pomocą takiego samego mechanizmu jak tetrahydrokannabinol (THC), który odpowiada za psychoaktywne działanie marihuany.

Prof. Maccarronne uważa, że dojrzałe trufle używają tego związku, by przyciągnąć zwierzęta do konsumpcji, co z kolei powoduje, że ich zarodniki mogą się lepiej rozprzestrzeniać w odchodach zwierząt, dając większą szansę na rozmnożenie.

"Cząsteczki szczęścia"

Czarne trufle zawdzięczają swój kolor produkcji ciemnego barwnika - melaniny. Badania opublikowane przez zespół Maccarronne w 2012 roku wskazują, że produkcja melaniny u ludzi jest również regulowana przez uwalnianie anandamidu.

Niektórzy naukowcy nazywają ten związek "cząsteczką szczęścia" ze względu na jej rolę w kontrolowaniu nastroju, apetytu, pamięci, bólu, stanów depresyjnych oraz płodności. Jego nazwa pochodzi od sanskryckiego słowa "ananda" oznaczającego skrajny zachwyt lub rozkosz.

Późniejsze testy wykazały, że bardziej dojrzałe trufle zawierają wyższe stężenie tego związku niż młode osobniki.

Naukowców zaciekawiło, że trufle pomimo tego, że mają możliwość produkcji anandamidu i zawierają go w sobie, nie posiadają receptorów, które mogą się z nim wiązać. - To sugeruje, że nie produkują anandamidu dla samych siebie - mówi Maccarronne dla BBC. - Według naszych ustaleń robią to, aby wabić zwierzęta.

Zwierzętami znanymi ze swojego zamiłowania do trufli są m.in. świnie, surykatki, niedźwiedzie grizzly, pawiany oraz małe torbacze (Potorous longipes).

[ external image ]
Ezio Costa sprawdza truflę, którą znalazł jego pies Jolly


Krótka historia uniesień


Anandamid jest częścią sieci komunikacyjnej mózg - ciało, zwanej systemem endokannabinoidowym. Uniesienie powodowane zażywaniem konopii następuje wskutek aktywacji receptorów kannabinoidów. Anandamid, działając na te same receptory, może powodować zmiany nastroju, ale nie powoduje stanów uniesienia porównywalnych z działaniem THC, ponieważ szybciej rozkłada się w organizmie.

W latach 60. ubiegłego wieku naukowcy zastanawiali się, w jaki sposób opiaty, takie jak morfina, opium i heroina, mogą mieć aż tak silny wpływ na ludzi, skoro otrzymywane są z roślin. Zasugerowali, że działanie to może byś spowodowane istnieniem swoistych receptorów. Jeżeli zaś takie receptory istnieją, musi to oznaczać, że istnieją podobne substancje produkowane przez organizm ludzki, które na nie działają.

W ten sposób doprowadzili do odkrycia enkefalin, które mają podobne działanie przeciwbólowe jak morfina i które oddziałują na te same receptory. To z kolei doprowadziło w 1988 r. do odkrycia receptorów, na które działa THC.

Idąc tym tropem, naukowcy doszli do wniosku, że musi być substancja wytwarzana przez ludzki organizm, która oddziałuje na te same receptory, i tak w 1992 r. izraelski chemik Raphael Mecholaum odkrył anandamid.

Kolejne przeprowadzone przez amerykańskich naukowców badania wykazały, że substancja ta może wywoływać u zwierząt efekt zapomnienia, a świnie poddane jej działaniu stały się mniej ruchliwe i chętniej leżały.

Czarne trufle, znane również jako trufle Périgord, są drugim najbardziej wartościowym gatunkiem zaraz po włoskich białych truflach. Z powodu trudności w ich znalezieniu trufle te są bardzo drogie. Co roku są sprzedawane na aukcjach, na których osiągają bardzo wysokie ceny, rzędu tysiąca dolarów za kilogram. Rekord padł w 2007 r., gdy za półtorakilogramową truflę zapłacono 330 tys. dolarów.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Pijany jak uczeń – pocztówka z II RP
Paweł Rzewuski, histmag.oeg

W Niepodległej Polsce alkohol był czymś normalnym: pili oficerowie, literaci, kobiety, kolejarze i nauczyciele, pili również uczniowie… Dla niektórych statystyki mogą być szokujące. Przeważająca większość młodzieży szkolnej z czasów II RP miała kontakt z alkoholem, a niemały jej procent raczył się trunkami codziennie.

„Najwięcej piję w towarzystwie kobiet. Działa to na moje nerwy i podnieca humor. Do „Rygi” raz jechałem tylko pod latarnią o godzinie 11 w nocy.”

Zanim przejdę do opisu alkoholowych ekscesów uczniów, muszę zwrócić uwagę na jeden szalenie istotny aspekt. W przedwojennych badaniach wielokrotnie pada termin „alkoholizm”, ma on jednak nieco inne znaczenie niż dzisiaj. W czasach naszych dziadków nie rozumiano pod nim uzależnienia od alkoholu, lecz po prostu jego spożywanie. Gdy mówi się więc o alkoholizmie wśród młodzieży, nie ma się więc na myśli chorych, a jedynie raczących się regularnie lub nawet nieregularne trunkami.

Dziewczęta na gazie a chłopcy w harcerstwie


Problem jakim było spożywanie alkoholu przez młodzież dostrzeżono stosunkowo wcześnie, bo jeszcze grubo przed I wojną światową – zaczęły wówczas powstawać zarówno prace mające na celu jego zwalczanie, jak i przedstawienie zatrważających statystyk. Już wówczas był to spory problem. Jeżeli zawierzyć tym pracom, to w większych miastach polskich jedynie nieliczny odsetek uczniów (poniżej 18 roku) w ogóle nie miał kontaktu z alkoholem – w zależności od miasta i szkoły było to od 25% do nawet 5%. I tak na przykład we Warszawie w 1908 roku piło 93% chłopców i 87% dziewczynek, we Lwowie zaś odpowiednio 88% i 75%.

Badania kontynuowano również w niepodległej Polsce. Wśród nich za kanoniczną uważana była praca księdza Michała Sopoćko Alkoholizm a młodzież szkolna, w której kapłan przedstawił wyliczenia uzyskane po przebadaniu młodzieży warszawskiej. Praca Sopoćki jednoznacznie ujawniła problem. Co prawda nieco zmniejszył się odsetek ogólnie pijącej młodzieży (70%), zwiększył się jednak tych, którzy raczyli się alkoholem codziennie. Do kieliszka każdego dnia sięgało 4,4% chłopców i 8% dziewczynek. Zgodnie z wynikami badań 100% siedmiolatków znało smak alkoholu.

Na pewno część czytelników zadaje sobie pytanie, dlaczego dziewczynki piły więcej, szczególnie, że taki stan rzeczy nie do końca licuje z obrazem porządnych dziewcząt z dobrych domów, przysłowiowych „dobry panienek Zoś i innych Maryś”. Podobne pytanie zadawali sobie autorzy prac na ten temat. Odpowiedź była równie prosta, co oczywista – doktor Andrzej Wojtkowski upatrywał takiego stanu rzeczy w sposobach spędzania wolnego czasu. Chłopcy zdecydowanie częściej należeli do harcerstwa (którego regulamin zakazywał spożywania alkoholu) oraz uprawiali sport, dziewczęta natomiast częściej siedziały w domu, gdzie paradoksalnie miały łatwiejszy dostęp do różnego rodzaju trunków.

Co, gdzie i dlaczego?


Kiedy myślimy o spożywaniu alkoholu przez uczniów, zazwyczaj pierwszym skojarzeniem są weseli chłopcy z irokezami na głowach i butelką wyjątkowo taniego wina ze znaczącą zawartością siarki raczący się nim gdzieś w parku albo w bramie. Za czasów naszych dziadków wyglądało to nieco inaczej.

Świadomość korelacji między uszkodzeniem mózgu a piciem alkoholu nie była powszechna. Badania na ten temat, nawet jeżeli były rzetelnie przeprowadzone, nie były upowszechnione. Publikacje z lat 20. i 30. stanowiły forpocztę kaganka oświaty. Dosyć często rodzice sami zachęcali swoje pociechy do picia alkoholu, szczególności przy posiłku. Co więcej, zgodnie z danymi z części ankiet, sporo, bo blisko 50% młodzieży, piło pod presją swoich rodzicieli. Dla wielu z nich było normalne, że do obiadu należy się napić. Tak wspomniał swoje dzieciństwo Urke Nachalnik:

Po każdym kilkuminutowym opowiadaniu ojca o wyzwoleniu z niewoli „egipskiej" popijaliśmy smaczne wino. Ach! Piękne to wspomnienia z lat dziecięcych, lat bez troski, lat, które nigdy już nie wrócą...

W przypadku rodzin wiejskich albo biedoty miejskiej dochodziły jeszcze inne względy. Przy wykonywania pracy potrzeba, aby młody człowiek dostarczał do swojego organizmu dużo kalorii i niejednokrotnie próbowano czynić to właśnie za pośrednictwem wódki. Dobrze obrazuje to statystyka Kazimierza Hrabiana, który przeprowadził badania w regionie Tych i Pszczyny, gdzie piła średnio połowa 14-latków.
Zróżnicowane były również trunki, które młodzi ludzie spożywali. Jak przyznawali w ankietach z zasady była to wódka, ale informacje te dotyczą zazwyczaj chłopców.

Powszechniejsze były jednak wina albo słodkie likiery. Nie trudno wyobrazić sobie, że dziewczęta nudząc się w domu sięgały po karafkę z likierem wiśniowym albo inną nalewkę lub wino, szczególnie jeżeli rodzina żyła na wsi albo na przedmieściach i miała sad. Wielu spośród uczniów lubiło się uraczyć herbatą z rumem. Część uczniów przyznawało się nawet do picia spirytusu, nie był to jednak znaczący procent.

Młodzież piła z tych samych powodów co dzisiaj. W ankietach padały takie uzasadnieni jak „zawody miłosne”, „presja otoczenia”, „chęć świętowania uzyskanie promocji”, a także „dla smaku” czy w przypadku uczniów V klasy gimnazjum również „dla przyjemności z kobietami”. Oddajmy jednak głos samym uczniom i przekonajmy się jak oni widzieli sprawę.

W większości wypadków wyrażali oni swoją aprobatę dla picia:

Lubię sobie golnąć ale nie sam i tylko w towarzystwie. Sam choć mam w domu likierów pod dostatkiem nie wypije ani jednego kieliszka. Natomiast gdy przyjdzie jaki kolega, to wtedy lu-lu. Przed mazurem i shimmi na balu lubię sobie również dodać odwagi, ale nie lubię się urżnąć, bo wówczas plątają się nogi i źle się tańczy. Upiłem się tak „comme il faut” na komersie jednorocznym i to był mój debiut.

Piję jeżeli mam pod ręką wódkę i jeżeli mam pieniądze. Piję przeważnie wódkę 50-70%. Gdy jestem pijany przytomności nie tracę zupełnie, a przy tym jestem bardzo wesoły. Na promocję muszę się spić.

Jak piję – to piję dobrze, tak że jest „śrubka”. Piję także z największą chęcią, zwłaszcza w chwilach niepowodzenia. Uważam wódkę za dobry środek na uspokojenie nerwów. Człowiek po wypiciu zapomina o smutkach i o wszystkim, a nabiera odwagi i humoru.

Były tez i inne głosy:

Picie nie sprawia mi żaden przyjemności, ale piję bo czynią tak wszyscy.

Piłem dużo dawniej – a od czasu wstąpienia do harcerstwa pić przestałem. Dopiero po 10 kieliszkach wódki uczuwałem zawrót głowy. Postanowiłem wstąpić do harcerstwa i nie mogę pić bo jestem przekonany, że działa to szkodliwie dla organizmu. O ile mogę, przeciwdziałam alkoholizmowi i widząc rozmaite ogłaszania propagujące picie wódki, zdzieram je i niszczę np. w pociągu. Gdy nie mogę zedrzeć upiększam je odpowiednim dopiskiem na szkodę rozszerzenia się alkoholizmu.

Od roku nie piję ze względu na sport i zdrowie. Czuję wstręt do picia i mam zamiar pozostać abstynentem.

Na marginesie warto dodać, że sprawcy największej tragedii „szkolnej” z czasów II RP, czyli masakry w gimnazjum wileńskim, chętnie sięgali po alkohole, o czym bardzo dużo pisała prasa z tego okresu.

[ external image ]
Uczniowie i nauczyciele Państwowego Gimnazjum im. Grzegorza Piramowicza w Dzisnej, 1934 r. (fot. Sz. Epsztejn, ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-N-1906).

A może eter?


Zdecydowanie poważniejszym był problem używania przez młodych ludzi eteru. W niektórych miejscowościach Polski, jak na przykład w Międzyrzeczu i Bojszowie Nowym, była to istniała plaga, narkotyku tego używało bowiem 80% młodzieży. Nie muszę chyba wyjaśniać, że istniała bezpośrednia relacja między statusem materialnym a korzystaniem z tej używki. Jak używano eteru wyjaśniał Hrabin:

Do przegotowanej wody z cukrem i cynamonem wlewają po ochłodzeniu eter w stosunku na 1 l wody 1/8 l eteru. Mieszanina ta to napój odurzający, w działaniu swem gwałtowniejszy od alkoholu. Do upicia się wystarczy dojrzałemu człowiekowi 1.2 l powyższej mieszaniny, dziecku 1-3 kieliszki. Dlaczego piją eter? Otóż, po pierwsze: jest tańszym napojem niż piwo i wódka, po drugie: jest to napój słodki dający się łatwo pić i wreszcie: daje oszołomienie większe może niż alkohol. Człowiek upity eterem jest gwałtowniejszy od alkoholika. Człowiek upity eterem jest gwałtowniejszy od alkoholika, gdyż eter działa o wiele szybciej. Wyraz twarzy tępy, bezmyślny, oczy szkliste zamglone usta sine, wpada w obłęd i podniecenie seksualne. Pijący eter prawie zupełnie nie używa alkoholu. Stan opilczy eterem trwa u starszych 2-3 godziny, u dzieci całą dobę.

Z używaniem tego specyfiką wiązało się nie tylko niebezpieczeństwo zatrucia się. Jak podaje Hrabin, w 1930 roku ciężarna kobieta została śmiertelnie poparzona podczas przygotowywania napoju, zaś rok później dwie kobiety zginęły w wybuchu, kiedy zajmowały się mieszaniem eteru na wesele. Hrabin w swojej pracy dużo miejsca poświecił zwróceniu uwagi na znacząco niższe wyniki w szkole uczniów którzy raczyli się eterem. Obawiano się nawet, że może dojść do plagi upośledzenia umysłowego w regionach w których odnotowuje się największe spożycie.

Zabijanie owadów eterem podsunęło mi chęć spróbowania ponownie tego narkotyku (…) Odtąd eteryzowałem się coraz częściej. Maksimum osiągnąłem jako uczeń ósmej klasy. Lubiłem przechadzać się wieczorem po ponurych dzielnicach warszawskiego Powiśla z chustką pod nosem i flachą eteru w kieszeń.

Autorem tych słów jest dr. Dezydery Prokopowicz, czyli przyjaciel Witkacego Stefan Glass, doktor nauk filozoficznych i matematyk. Jak widać, eter nie był tylko używką ludzi biednych.

W walce o rząd dusz

[ external image ]
Błogosławiony Michał Sopoćko (1888-1975) - polski duchowny katolicki, przed wojną działacz na rzecz trzeźwości, spowiednik św. Faustyny Kowalskiej, założyciel zgromadzenia zakonnego Sióstr Jezusa Miłosiernego (domena publiczna).

Świadomość szkodliwego działania alkoholu na młodzież nie była wśród obywateli II RP powszechna. Taki stan rzeczy próbowało zmienić jednak wiele organizacji. Ich działania zbiegły się z ogólnoświatową kampanią abolicyjną, której polskim wariantem była Ustawa z dnia 23 kwietnia 1920 r. o ograniczeniach w sprzedaży i spożyciu napojów alkoholowych, będąca w rzeczywistości martwym prawem.

Do walki o rząd dusz stanął przede wszystkim Kościół katolicki, który niejako z urzędu widział w wódce i winie swoje wroga. Wielu księży, w tym i błogosławiony Sopoćko, starało się uświadamiać ludzi o szkodliwości spożywania przez uczniów alkoholu. Niemałe zasługi miał również polski skauting, który skutecznie odciągał młodych ludzi od kieliszka. Do tego zacnego grona należy również dopisać Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość”, które miało spory wkład na tym polu, oraz polscy narodowcy, którzy również walczyli z szerzącym się wśród Polaków alkoholizmem.

Postscriptum


Przytoczone przeze mnie dane to jedynie wierzchołek góry lodowej. Badania na których się opierałem nie pozwalają na spojrzenie na pełen obraz pijących uczniów. Brakował w nich zarówno zróżnicowania ze względu na pochodzenie społeczne (z wyjątkiem pracy Hrabina) jak również status majątkowy. W przeważającej ilości prace dotyczyły młodzieży miejskiej i to takiej, która chodziła do szkół. Trudno więc na ich podstawie wyrokować jak wyglądała sytuacja na przykład na terenie Polesia czy Wołynia.

Zrozumiałym jest, że w regionach biednych i zacofanych kwestia ta musiała wyglądać zupełnie inaczej. Niemniej, skoro uczniowie przedwojennych gimnazjów nie uciekali od kieliszka, to w przypadku reszty młodych ludzi raczej również trudno mówić o masowej abstynencji. Wbrew czarnym wizjom przeciwników alkoholu, nie miało to jednak naprawdę przerażających rozmiarów.


Bibliografia:
Hrabin Kazimierz, Narkomanje w szkole, Polskie Towarzystwo Walki z Alkoholizmem „Trzeźwość”, Warszawa 1934.
Groźna statystyka, Wydawnictwo Związku Nauczycieli Abstynentów, Poznań 1927.
Nachalnik Urke, Życiorys własny przestępcy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1989.
Szymański Jan, Alkoholizm a dziecko i młodzież, „Odrodzenie”, Warszawa 1928.
Ulbricht Wilibald, Szkoła a zagadnienie alkoholizmu, Wydawnictwa Związku Nauczycieli Abstynentów w Poznaniu, Poznań 1929.
Wachholz Leon, Alkoholizm a przestępstwo, Centrala Kół Abstynenckich Młodzieży, Kraków 1927.
Witkiewicz Stanisław, Narkotyki; Niemyte dusze, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
O znaczeniu prohibicji. Refleksje na temat regulacji prawnych dotyczących substancji psychoaktywnych
Zbigniew Grochowski
http://www.psychologia.net.pl

Kto nie pamięta historii, skazany jest na jej ponowne przeżycie.

George Santayana

Posiadamy doświadczenia z przeszłości w działaniach zmierzających do zwalczania skutków nadużywania substancji psychoaktywnych. Warto więc przypomnieć wyniki tych doświadczeń. Nie jest bowiem dobrze, kiedy stanowiący prawo w państwie kierują się tylko dobrymi intencjami, bez oparcia się na realiach.

Prohibicja to metoda stara i wypróbowana. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej dnia 16 stycznia 1920 roku wprowadziły 18 Poprawkę do Konstytucji zakazującą produkcji, sprzedaży i transportu napojów alkoholowych (intoxicating liquors) zwaną National Prohibition Act lub Volstead Act, od nazwiska kongresmana, który złożył ten akt prawny. W praktyce mimo dobrych intencji wszystkich, prohibicja zawiodła. Negatywne efekty prohibicji to przede wszystkim wypaczenie roli alkoholu w amerykańskim stylu życia, wzrost spożycia alkoholu, promocja ogólnego braku szacunku do stanowionego prawa i powszechnego jego łamania, wzrost siły i liczby zorganizowanych grup przestępczych. Gangster i nielegalny bar stały się popularnymi instytucjami. To prohibicja spowodowała powstanie i rozkwit mafii, która za część nielegalnie uzyskanych pieniędzy "kupowała" sobie nietykalność przez korumpowanie każdego szczebla władzy oraz aparatu ścigania. W grudniu 1933 roku po analizie doświadczeń Kongres Stanów Zjednoczonych ratyfikował 21 Poprawkę do Konstytucji odwołującą prohibicję. W początku lat osiemdziesiątych będąc w USA rozmawiałem z ludźmi, którzy rozpoczynali swoją "alkoholową karierę" w czasach prohibicji. Wspominali oni ten okres z rozrzewnieniem - już nigdy potem nie piło się tak dużo, ani tak przyjemnie.

W 1932 roku komisarzem Biura do Spraw Narkotyków w Stanach Zjednoczonych został Henry J. Anslinger. On to rozpoczął walkę z marihuaną. Wywołał olbrzymią kampanię we wszystkich środkach masowego przekazu finansowaną przez Biuro, opartą na wywołaniu psychozy strachu przed tą substancją. Publikowane opisy następstw palenia marihuany przypominały sceny dantejskie. Ta zbiorowa psychoza była niemal identyczna do wywołanej przez słuchowisko radiowe G. Orwella o lądowaniu Marsjan. Co ciekawe, nic się takiego nie wydarzyło, co mogłoby tą kampanię zainicjować. Palenie marihuany było w społeczeństwie amerykańskim obecne niemal od samego początku kolonizacji tego kontynentu. Tej aktywności oddawał się niewielki procent społeczeństwa. Co więc stało za poczynaniami Anslingera - do końca nie wiadomo. Przypuszcza się, że mogła to być chęć szybkiego zdobycia popularności w celu zrobienia kariery politycznej przez spektakularną akcję. Być może rację mają ci, którzy twierdzą, że cierpiał on na zaburzenia osobowości lub chorobę psychiczną. Na pewno nie wynikało to z jego troski o zagrożenie społeczeństwa amerykańskiego. Wtedy takie zagrożenie nie istniało, a przynajmniej nie było wcale większe niż dotychczas. W końcu 1937 roku Kongres Stanów Zjednoczonych zdelegalizował marihuanę i zagroził długoletnimi wyrokami więzienia jej używanie i dystrybucję. Dziś marihuana choć nadal nielegalna, jest w USA łatwo dostępna. Można ją nabyć o każdej porze dnia i nocy, trzeba tylko wiedzieć gdzie.

Volsteada i Anslingera już prawie nikt dziś nie pamięta.

A przecież konopie były znane niemal od początków cywilizacji. Rosną one dziko w wielu regionach - rosną też między innymi na Jamajce, gdzie są popularnym chwastem. Jest ich tam tak dużo, że nie da się ich zniszczyć bez zniszczenia niemal całej roślinności tej wyspy. Na Jamajce, kto ma ochotę na marihuanę, może palić do woli. Ocenia się, że około 90% mieszkańców pali marihuanę stale i nic szczególnego się nie dzieje.

W Stanach Zjednoczonych jeszcze przed uzyskaniem niepodległości uprawiano konopie nie tylko do wyrobu lin, worków, grubych tkanin (brezent np. na żagle), ale także w dużych ilościach do wyrobu papieru. Jeden hektar konopi znacznie przewyższa wydajnością jeden hektar lasu w produkcji papieru. Konstytucja Stanów Zjednoczonych napisana została na papierze z konopi (hemp paper). Wielu znanych i wpływowych Amerykanów było plantatorami konopi. Z zachowanych zapisków wiadomo, że George Washington osobiście doglądał przerywania męskich kwiatostanów konopi w swoich plantacjach. Zabieg ten prowadzi do znacznego wzrostu żywicy w kwiatostanach żeńskich. Po co więc to robił?

Z czasem z powodu wprowadzenia upraw bawełny i udoskonalenia technologii wyrobu papieru z drewna (przy tanim jego pozyskiwaniu) rola upraw konopi zmalała. Palenie marihuany było nadal dość powszechną praktyką zastępującą picie alkoholu wśród biedniejszych Amerykanów, których nie było na alkohol stać.

Historia kokainy jest podobna. Po zakazie produkcji, handlu i posiadania kokainy cała Kolumbia i duża część Ameryki Południowej i Środkowej wpadła w ręce szefów gangów kokainowych, którzy są tam praktycznie bezkarni i wszechwładni. Ich bezwzględność jest dobrze znana wszystkim.

Sam pamiętam uprawy konopi i maku w Polsce. Choć było tych upraw dość dużo, nie słyszałem, aby ktoś używał zawartych w tych roślinach substancji w celu odurzania się.

W 1970 roku uzyskałem dyplom lekarza i mogłem przepisać komukolwiek każdy lek, także morfinę i inne substancje psychoaktywne na zwykłych receptach. Nie istniała wtedy reglamentacja niektórych leków. Nie pamiętam ani jednego przypadku, aby ktoś domagał się ode mnie przepisania mu leków psychoaktywnych. Wtedy po prostu nie było problemu nadużywania tych substancji. Jeśli nawet ktoś ich nadużywał, to były to naprawdę sporadyczne przypadki i wszyscy te osoby znali. Alkohol był niemal wyłącznie jedyną powszechnie nadużywaną substancją psychoaktywną. Nie było w tamtych czasach ani problemu narkotyków, ani problemu przestępczości zorganizowanej na taką skalę jak dziś. Nawet, jeśli te zjawiska istniały, były one sporadyczne.

Co się od tamtego czasu zmieniło i dlaczego? Wprowadzono regulację prawną wszystkich (z wyjątkiem alkoholu) substancji psychoaktywnych. Tak samo jak w przypadku alkoholu w czasach amerykańskiej prohibicji otwarto "czarny rynek", który zaspokaja popyt tak samo dobrze jak każdy inny rynek. Niestety, "czarny rynek" rządzi się swoimi, bezwzględnymi prawami i nie podlega kontroli z zewnątrz. Dla szybkiego i dużego zarobku podejmowane jest każde ryzyko i stosowane są nawet najbardziej brutalne metody nie tylko dla zapewnienia zbytu, ale też do eliminowania konkurencji. Skutki takich poczynań są powszechnie znane i nie trzeba ich tu nikomu przypominać.

Niczego nie nauczyliśmy się z doświadczeń amerykańskiej prohibicji. Stąd motto: "Kto nie pamięta historii skazany jest na jej ponowne przeżycie". Oprócz prohibicji substancji psychoaktywnych musi być inne rozwiązanie. W chwili obecnej powrót do czasów sprzed ingerencji prawa nie jest już możliwy. Gdyby nawet udało się uzyskać stan zbliżony do wyjściowego - musi upłynąć conajmniej kilkanaście lat. Presja społeczna natomiast wymaga całkowitego rozwiązania problemu i to natychmiast, a najlepiej na wczoraj. Z doświadczeń amerykańskiej prohibicji wynika, że uzyskanie szybkich i dobrych efektów drogą wprowadzania restrykcyjnego prawa nie jest możliwe. Pozostaje ono w granicach myślenia życzeniowego. Ponoszone straty znacznie przewyższają wątpliwe zyski.

Jedno jest pewne: istnieje ścisły związek czasowy i przyczynowo-skutkowy pomiędzy wprowadzaniem zakazu posiadania i używania substancji psychoaktywnych a powstawaniem i umacnianiem się zorganizowanych grup przestępczych, dla których podstawą działania jest dystrybucja tych substancji. Istnieje również silny związek między wprowadzaniem zakazu używania tychże substancji a ich rzeczywistym używaniem. Niestety, jest to związek zupełnie inny niż zakładany. Liczenie zaś na to, że te same metody w końcu przyniosą inne rezultaty niż zwykle, nie jest niczym uzasadnione. Przez wiele lat metody te są doskonalone, pracownicy organów ścigania są na coraz wyższym poziomie profesjonalnym, istnieje szybka wymiana doświadczeń z innymi krajami - a jest coraz gorzej. Co dziwniejsze, nikt jakoś tego nie dostrzega. Czy opłaca się łudzenie opinii publicznej i samych siebie niezwykle drogimi działaniami, o których wiadomo, że nie prowadzą do niczego dobrego?

Moim jest celem przypomnienie tutaj zdarzeń i ich konsekwencji po to, aby można było wyciągnąć wnioski z historii i zacząć w końcu szukać skutecznych rozwiązań. Stare polskie przysłowie mówi: "Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane". Same dobre intencje naszych prawodawców nie wystarczą do stanowienia prawa w Polsce. W tym przypadku - bardziej niż w każdym innym - przed podjęciem działań trzeba dokładnie rozważyć absolutnie wszystko. Stać nas na wypracowanie własnej, unikalnej polskiej drogi bez oglądania się na innych i uporczywego trzymania się starych, bezużytecznych i szkodliwych obcych wzorców. W końcu nieraz pokazywaliśmy innym, że potrafimy.
O prawdziwym znaczeniu prohibicji

Chcę tu podzielić się swoim spojrzeniem na “problem narkotykowy”, taki, jaki mamy obecnie i szukać alternatywy dla prohibicji. Zacząłem się zastanawiać na zimno i bez emocji nad przyczynami problemu Idąc dalej, poszukałem logicznych rozwiązań.

Wszystko zaczyna się od braku akceptacji faktu, że ludzie niemal od samego początku ludzkości używają różnych substancji psychoaktywnych i będą ich używać. Drugie, to brak akceptacji faktu, że używanie tych substancji (z alkoholem włącznie) jest osobistym wyborem osoby używającej. Trzecie – prohibicja to nie kontrola, lecz w rzeczywistości - wyzbycie się kontroli.

Co więc należy zrobić?


Uznać i zaakceptować fakt, że ludzie używają substancji psychoaktywnych.
Uznać i zaakceptować fakt, że to zjawisko jest zachowaniem i nie podlega żadnej kontroli z zewnątrz.
Uznać i zaakceptować fakt, że wyzbycie się kontroli państwa nad dostępnością tych środków (prohibicja) oddaje tą kontrolę w ręce osób niepowołanych.
Uznać co jest oczywiste, że zmiana zachowań jest dokonywana na zlecenie zainteresowanego pod nadzorem profesjonalisty (psychoterapeuty) a nie na zlecenie opinii publicznej pod nadzorem prawa.

Wniosek: wszystkie substancje psychoaktywne w czystej formie powinny pozostawać pod kontrolą państwa, a nie mafii. Powinny one być legalne i dostępne w aptekach z przepisu lekarza dla tych, którzy ich używają i zdecydowały się używać, a nie leczyć. Marihuana powinna być dostępna bez ograniczeń, na takich zasadach jak tytoń.

Nie zmniejszy się od razu liczba osób używających psychoaktywnych substancji chemicznych. Zmniejszy się natomiast liczba nowych zakażeń wirusem HIV i żółtaczki zakaźnej oraz innych powikłań pokątnie produkowanych i sprzedawanych środków. Należy oczekiwać, że w końcu spadnie też liczba osób, które po raz pierwszy wejdą w kontakt z tymi substancjami. Należy też oczekiwać, że część osób nadużywających psychoaktywnych substancji chemicznych trafi do terapii, tak jak to się dzieje w wypadku nadużywania alkoholu. W końcu alkohol to też substancja psychoaktywna, którą można nabyć legalnie.

Co się uzyska? Przestanie się sztucznie produkować przestępców z populacji ludzi chorych (uzależnionych). Prawdziwi przestępcy będą zmuszeni zająć się innym zajęciem, niż produkcja i dystrybucja do tej pory nielegalnych substancji psychoaktywnych.

Dla tych co myślą, że moje poglądy są zbyt radykalne – Szwajcaria już tak postąpiła z heroiną a Holandia ma niemal legalną marihuanę. Jamajka – tam prawie wszyscy “trawę” palą, bo jest za darmo i wszędzie. U nas już powstają “kliniki metadonowe”, popularne na Zachodzie.


Autor jest lekarzem medycyny; kierownikiem Wojewódzkiej Przychodni Terapii Uzależnienia Od Alkoholu i Współuzależnienia w Tarnobrzegu.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Palenie. Każdy palacz gra w rosyjską ruletkę
Johannes Hinrich von Borstel

Czemu wciąż wydajemy fortunę na coś, co sprawia, że cuchniemy, a zimą rozdygotani stoimy przed wejściem do restauracji i - co najgorsze - przez co zdecydowanie przedwcześnie umieramy? Fragment książki "Historia wewnętrzna. Serce"

Winę za ten stan rzeczy ponosi dopamina pełniąca w organizmie funkcję hormonu nagrody. Każdy papieros jawi się bowiem palaczowi jako upragniona nagroda i dlatego łaknie go tak jak narkoman działki heroiny. To wyjaśnienie jest proste, ale niewiele wnosi pod względem motywowania do rzucenia nałogu.

Muszę przyznać, że w kwestii papierosów zupełnie nie jestem wzorem do naśladowania. Na studiach medycznych widziałem podczas zajęć anatomii płuca palacza, czarne jak nawierzchnia szosy. Podczas pracy w pogotowiu spotykałem się z ludźmi, którzy wskutek ciężkich, przewlekłych chorób płuc mogli tylko wegetować przykuci do łóżka czy wózka inwalidzkiego. Wszystko to okazało się jednak niewystarczające, by powstrzymać mnie przed zapaleniem od czasu do czasu papierosa przy piwku. A przecież palenie jest jedną z niewielu czynności, które nie dają nam absolutnie nic poza drogo kupowaną własną śmiercią przy milczącym przyzwoleniu otoczenia. Każdy palacz gra w rosyjską ruletkę z własnym organizmem - bo płuca to niejedyny narząd, któremu szkodzi dym tytoniowy i zawarte w nim ponad cztery tysiące toksycznych substancji.

Nikotyna i adrenalina

Czym konkretnie grozi palenie i w jaki sposób okazuje się aż tak szkodliwe dla całego organizmu? Pierwsza odpowiedź na to pytanie nasuwa się automatycznie: rak! Spośród wszystkich substancji, które wdychamy wraz z dymem tytoniowym, co najmniej czterdzieści ma działanie rakotwórcze. Największe ryzyko dotyczy zachorowania na raka płuc. Z czasem bowiem w wyniku działania szkodliwych substancji komórki nie są w stanie wypełniać swoich właściwych zadań. By wyrównać straty, zaczynają więc się namnażać. Dzielą się bezustannie, jest ich wciąż więcej, a powstający w ten sposób guz w coraz większym stopniu upośledza funkcjonowanie płuc, jeśli na domiar złego pojedyncze oderwane komórki trafią wraz z krwią do innych narządów.

Jak to możliwe, że mimo tej świadomości jesteśmy tak głupi, że palimy dalej? Winę za to ponosi nikotyna. W małych dawkach powoduje ona umiarkowany wzrost wydzielania adrenaliny, znanego hormonu pobudzającego, który między innymi tłumi uczucie głodu i pomaga skupić uwagę. Wspaniały naturalny narkotyk! Nikotyna podwyższa również wydzielanie dopaminy w mózgu. Ponadto przyczynia się do szybszej pracy serca i wzrostu ciśnienia krwi.

Gdy miałem 18 lat, przeprowadziłem na sobie eksperyment dotyczący wpływu dymu tytoniowego na zwężanie naczyń krwionośnych. Mój kolega miał kamerę termowizyjną, za pomocą której filmowałem własną dłoń podczas palenia. Zanim zapaliłem, temperatura na powierzchni skóry wynosiła około 32 st. C. Już po pierwszym machu spadła do 30 st. C, a gdy dopaliłem papierosa do końca, wahała się między 28 st. C a 29 st. C.

Jak z tego wynika, nikotyna i dym tytoniowy to używki, które wywołują w organizmie niekorzystne zmiany nie tylko na dłuższą metę, ale też w trybie natychmiastowym. Nikotyna powoduje między innymi kurczenie się naczyń krwionośnych. W razie istniejącego już zwężenia tętnicy wieńcowej może to doprowadzić do sytuacji, w której pojedynczy papieros okaże się kroplą przepełniającą czarę, sprawiając, że naczynie stanie się całkowicie niedrożne, a my rozstaniemy się z tym światem w wyniku zawału.

Choroba wystaw sklepowych

Oprócz nikotyny w dymie tytoniowym znajdują się także substancje smoliste i tlenek węgla. Ten ostatni to bezbarwny i bezwonny gaz, który wiąże się z czerwonymi krwinkami, znacząco ograniczając ich zdolność do pobierania tlenu, gdyż erytrocytom jest dużo łatwiej łączyć się z nim niż z tlenem. Ponadto gaz ten wypiera tlen z krwinek, a niedobór tlenu grozi śmiercią (wielu samobójców odbiera sobie życie, zamykając się w samochodzie i kierując do jego wnętrza spaliny zawierające właśnie tlenek węgla).

Z kolei substancją, która barwi na ciemno śluz odkrztuszany przez palaczy, jest nic innego jak smoła. Osadza się ona na drobniutkich włoskach w oskrzelach, tzw. rzęskach. Ich główne zadanie polega na tym, by przez nieustanne falowanie usuwać z płuc śluz i malutkie ciała obce (na przykład wdychane z powietrzem drobinki kurzu), przenosząc je w kierunku jamy nosowo-gardłowej. Wystarczy dym z jednego papierosa, by rzęski te na wiele minut zastygły w bezruchu. Dlatego jeśli palimy często, i to przez cały dzień, w płucach gromadzi się sporo zbędnej materii. A to podwyższa ryzyko infekcji i chorób płuc.

Oprócz tego nikotyna i dym papierosowy podnoszą ciśnienie tętnicze oraz sprawiają, że we krwi spada poziom "dobrego" cholesterolu (HDL), a rośnie "złego" (LDL). Krew staje się przez to bardziej lepka, a uszkodzeniu ulegają też wewnętrzne ścianki naczyń krwionośnych. To z kolei stanowi jedną z głównych przyczyn rozwoju procesu miażdżycowego. Krótko mówiąc, papierosy oznaczają dla naszego serca i układu krążenia grad ciosów ze wszystkich stron.

Jeżeli na domiar złego palenie łączy się z innymi czynnikami sprzyjającymi zawałowi, takimi jak nadciśnienie, podwyższony poziom cholesterolu i siedzący tryb życia kanapowca, znającego z imienia pracowników wszystkich McDonaldów w mieście, wówczas ryzyko poważnych chorób układu sercowo-naczyniowego robi się naprawdę olbrzymie. Oprócz tego palenie jest jedną z głównych przyczyn choroby tętnic obwodowych, określanej niekiedy mianem choroby "nóg palacza". W tym schorzeniu naczynia krwionośne w nogach są do tego stopnia zapchane przez cholesterol i złogi miażdżycowe, iż pacjentom trudno jest przejść dłuższy odcinek drogi i co kilka kroków muszą przystawać. Wygląda to trochę tak, jakby szli wzdłuż rzędu witryn sklepowych, zatrzymując się co chwila, by obejrzeć wystawione towary. Stąd inne popularne określenie tej dolegliwości - "choroba wystaw sklepowych". Oglądanie wystaw bywa przyjemne, natomiast choroba tętnic obwodowych z pewnością taka nie jest. W skrajnych przypadkach niedostatecznie ukrwiona tkanka obumiera i konieczna jest operacja.


Raz kozie śmierć!

Zatem jeśli chodzi o papierosy, decyzja może być tylko jedna: jak najszybciejrzucić palenie! Nawet jeśli kopciliśmy przez długie lata, korzyści dla organizmu będą jak najbardziej zauważalne. Liczne badania dowodzą, że po wypaleniu ostatniego papierosa organizm regeneruje się powoli, ale nieustająco.

Do pierwszych pozytywnych zmian dochodzi już w niespełna dwadzieścia minut po ostatnim zaciągnięciu się dymem. Poprawia się ukrwienie organizmu, do normy wraca temperatura ciała. Po upływie mniej więcej 12 godzin zawartość tlenku węgla we krwi spada do poziomu normalnego. Oznacza to, że czerwone krwinki transportują do komórek tylko i wyłącznie czysty tlen.

Po dwóch tygodniach wydolność płuc poprawia się już blisko o jedną trzecią, a po zaledwie miesiącu rzęski pracują równie wydajnie jak przed paleniem i nie trzeba już tyle kasłać, żeby pozbyć się z płuc śluzu i kurzu. To zaś oznacza, że z każdym wdechem dostarczamy sobie wyraźnie więcej powietrza.

Po sześciu miesiącach od wypalenia ostatniego papierosa ryzyko zawału spada o połowę. Po kolejnych sześciu zaś, a więc równo po roku, niebezpieczeństwo śmierci w wyniku chorób odtytoniowych wynosi już tylko 50 proc. w stosunku do stanu zaraz po ostatnim papierosie. W ten sposób najgorszy okres mamy już za sobą. Inna rzecz, że jeszcze przez całe lata grozi nam ryzyko powrotu do nałogu.

Mówię to z własnego doświadczenia. Przestałem palić w okresie, gdy zdawałem maturę i szkoliłem się na ratownika medycznego. Ale potem, gdy zacząłem studiować w Wiedniu, wystarczyło raz zaciągnąć się papierosem, bym znów znalazł się w tym samym punkcie, w którym byłem zaraz po rzuceniu palenia.

Jednak na szczęście ludzie potrafią się okazać silniejsi od swoich nałogów. Po 15 latach od rzucenia palenia ryzyko zawału u byłych palaczy jest już takie samo jak u osób, które nigdy nie paliły. Dlatego nie ma co szukać wymówek, tylko trzeba rzucić palenie. Raz kozie śmierć! A potem nigdy do tego nie wracać!




Dlaczego chcesz zapalić i żadna siła cię nie powstrzyma

Rozmawiał Wojciech Moskal

Nikotyna z papierosa w ciągu siedmiu sekund dociera do mózgu. Jest przyjemnie, jak po kokainie. Jak z tym walczyć? Wszystkie plastry, gumy i pastylki do ssania zawierające nikotynę zawdzięczamy szwedzkim marynarzom służącym w czasie zimnej wojny na okrętach podwodnych.

Napad chęci zapalenia ma zawsze nagły charakter. To jest moment, impuls, po którym biegniemy do najbliższego kiosku po paczkę papierosów. Ale to szybko mija. Wystarczy wytrzymać te sto kilkadziesiąt sekund i chęć wyraźnie słabnie - opowiada nam Magdalena Cedzyńska, kierownik poradni pomocy palącym w Centrum Onkologii - Instytucie im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.

WOJCIECH MOSKAL: Podobno mamy teraz modę na niepalenie. Prawda?

MAGDALENA CEDZYŃSKA*: Na pewno palimy mniej. Jeszcze w latach 80. byliśmy rekordzistami na świecie. Paliło wtedy 60 proc. dorosłych mężczyzn. Teraz jest zdecydowanie lepiej - pali co trzeci mężczyzna i co czwarta kobieta. Z drugiej strony, chociaż mamy dziś o kilka milionów palaczy mniej, to i tak jesteśmy w niechlubnej czołówce Europy.

Najgorsze jest to, że pali u nas tak wiele kobiet. Tyle się mówi o raku piersi, a mało kto zauważa, że to rak płuca jest u kobiet - podobnie jak u mężczyzn - nowotworowym zabójcą numer jeden.

Kampanie antynikotynowe nie działają?

- Działają. Poprawa jest, choć życzylibyśmy sobie większej. W połowie lat 90. byliśmy liderami w Europie Centralnej i Wschodniej, jeśli chodzi o ustawodawstwo antytytoniowe. W tamtym czasie mieliśmy np. największe na świecie ostrzeżenia zdrowotne na paczkach papierosów. Teraz jesteśmy w ogonie Europy. Problem w tym, że wiele osób, także decydentów, wciąż nie do końca rozumie istotę tego uzależnienia. To nie nawyk, chwilowa zachcianka czy moda. To choroba, uznana przez WHO, mająca swój numer w klasyfikacji chorób.

Wie pan, że na zespół abstynencki, czyli ostrą fazę głodu nikotynowego po odstawieniu papierosów, można wziąć zwolnienie lekarskie?

W życiu bym nie pomyślał...

- A dlaczego? Przecież to choroba. Nikotyna to silny narkotyk, a mechanizm uzależnienia od niej jest taki sam jak przy heroinie czy kokainie. Dym papierosowy to świetny środek transportu. Dzięki niemu nikotyna w ciągu siedmiu sekund dociera do mózgu, gdzie powoduje wyrzut dopaminy zwanej hormonem szczęścia.

Gazety i telewizja są pełne reklam leków mających pomóc w rzuceniu palenia. Działają?

- Leków bez recepty jest dużo; na receptę są dwa. Z odkryciem chyba każdego leku dla palaczy wiąże się ciekawa historia. Wszystkie te plastry, gumy i pastylki do ssania zawierające nikotynę zawdzięczamy szwedzkim marynarzom służącym w czasie zimnej wojny na okrętach podwodnych. Tam, jak wiadomo, palić nie wolno, więc marynarze strasznie cierpieli z powodu głodu nikotynowego. Dowództwo marynarki zwróciło się więc do naukowców, by temu zaradzili. Stworzono pierwsze pigułki z nikotyną.

Inny lek został wynaleziony w latach 60. przez radzieckich naukowców z tajnych wojskowych laboratoriów. Szukając nowych rodzajów broni biologicznej, odkryli dziwne właściwości rośliny - złotokapu zwyczajnego. Uzyskana z niego cytyzyna leczyła z uzależnienia od tytoniu. Problem w tym, że wtedy palić chcieli wszyscy, więc nikt nie był zainteresowany lekiem, który to uniemożliwiał.

Lek na receptę - bupropion, który jest antydepresantem - powstał w latach 90. Pewna lekarka zauważyła, że jej pacjenci leczeni z depresji bupropionem często zgłaszali, że i owszem, czują się lepiej, ale też palić im się nie chce.

Pamiętajmy jednak, że sam lek to nie wszystko. Uzależnienie od papierosów to nie przeziębienie, gdzie łykniemy jedną czy dwie pigułki na ból głowy czy gardła i sprawa załatwiona. Proces wychodzenia z uzależnienia nie jest ani łatwy, ani krótki. Często niezbędna jest pomoc specjalisty.

Polacy tego nie robią. Jak ktoś chce rzucić palenie, to rady szuka w sieci i u znajomych. Większość osób nawet nie zdaje sobie sprawy, że istnieją poradnie pomocy palącym.

- System poradni rzucania palenia nie jest u nas doskonały. Szczerze mówiąc, ich liczba zamiast się zwiększać, maleje. To głównie kwestie finansowe.

Kto się do was zgłasza i z jakich powodów?

- Są dwie podstawowe grupy pacjentów. Jedna to ludzie około trzydziestki, druga to osoby po pięćdziesiątce, w połowie mężczyźni i kobiety. Powodów jest wiele. Są to kwestie zdrowotne, np. początek przewlekłej obturacyjnej choroby płuc. Czasami zaś młody człowiek zauważa, że biegnie 50 metrów do autobusu i ledwo dyszy.

Ktoś inny po prostu wstydzi się, że jego koledzy z pracy nie palą, a on musi wychodzić przed budynek i na mrozie trzęsącymi się z zimna palcami zapala papierosa.

A czasami jest to po prostu kwestia finansów. Palenie dużo kosztuje. Z przeprowadzonych badań wiadomo, że podniesienie ceny na papierosy wyraźnie zmniejsza liczbę palaczy.

Większość lekarzy ogranicza się do zdawkowego - "Ma pan/pani zbyt wysoki poziom cholesterolu i nadciśnienie. Trzeba rzucić palenie, zmienić dietę i więcej się ruszać".

- Tak bywa, ale i to zmienia się na lepsze. W ostatnich latach udało nam się przeszkolić ponad 10 tys. lekarzy POZ - to duży sukces. Z badań wiadomo, że gdy lekarz pierwszego kontaktu tylko mówi, że powinniśmy rzucić palenie, robi lub próbuje to robić 12 proc. pacjentów. Gdy zaś lekarz poświęci trochę więcej czasu i powie, jak to zrobić, odsetek podejmujących próbę sięga 60 proc.

Ale nawet jak się wie, łatwo nie jest...

- Oczywiście, że nie. Pacjent jest ambiwalentny, z jednej strony chce rzucić palenie, a z drugiej nie. Dlatego tak mocno pracujemy nad jego motywacją.

Straszycie?

- Nie, to niewiele daje. Można mówić w nieskończoność o raku płuca czy udarze, a człowiek i tak wytworzy sobie mechanizm obronny i sam siebie przekona, że to nie on, jego to nie spotka, zagrożenie nie jest naprawdę takie wielkie itd.

Ważne jest, by pacjent sam tego chciał, a nie próbował rzucić palenie, bo mąż, żona czy matka kazali.

Terapię zaczynamy zresztą wcale nie od tego, dlaczego ktoś chce rzucić, ale od tego, dlaczego chce palić. Często jest to forma radzenia sobie ze stresem. Ale też zwykłe przyzwyczajenie - ktoś kiedyś zaczął i tak już zostało. Kobiety często mówią, że palą, bo boją się przytyć.

Jak już znamy przyczynę, możemy rozmawiać dalej. Konfrontujemy to z prawdą, zastanawiamy się, jak temu zaradzić, pokazujemy, jakie korzyści pacjent może osiągnąć, uczymy alternatywnych metod radzenia sobie ze stresem.

Jest takie powiedzenie: "Rzucanie palenia? Nic trudnego, robiłem to setki razy".

- I jest prawdziwe. Często sam moment rzucenia palenia nie jest problemem. Prawdziwym wyzwaniem jest utrzymanie abstynencji; dotyczy to chyba zresztą każdego nałogu.

Powroty do palenia zdarzają się często. Ale trzeba zrozumieć, że to naturalny element tej choroby, tego uzależnienia. Dlatego w rozmowach z pacjentami nigdy nie używamy słowa "porażka". Nikt nie przegrał, po prostu dalej leczymy pewne schorzenie. Staramy się wyjaśnić, co na ogół sprawia, że ktoś znowu sięga po papierosa, w jakich sytuacjach najczęściej do tego dochodzi, co wtedy robić.

A co można zrobić?

- Przetrzymać 2-3 najbliższe minuty. Ten napad chęci zapalenia ma zawsze nagły charakter. To jest moment, impuls, po którym biegniemy do najbliższego kiosku po paczkę papierosów. Ale to szybko mija. Wystarczy wytrzymać te sto kilkadziesiąt sekund i chęć wyraźnie słabnie. Trzeba wtedy szybko czymś zająć głowę i ręce, może włożyć coś do ust, np. jakąś zdrową przekąskę. Jedna z moich pacjentek wyciągała w takiej sytuacji listę zaległych rzeczy do zrobienia typu "posprzątaj tamtą szufladę, wyprasuj tamtą bluzkę". I to jej pomagało.

Mamy modę na e-papierosy.

- Wzbudza to u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, idea wydaje się słuszna. Dostarczamy mózgowi nikotynę bez towarzystwa 4 tys. rakotwórczych substancji, jakie znajdują się w papierosowym dymie. Z badań przeprowadzonych w Nowej Zelandii wiadomo, że skuteczność e-papierosów w odzwyczajaniu od palenia jest podobna do nikotynowej terapii zastępczej, czyli pastylek, gum i plastrów zawierających czystą nikotynę. W krótkiej perspektywie e-papierosy są raczej na pewno mniej szkodliwe niż te prawdziwe. Może to być więc - jak powtarzam - szansa dla palaczy. Choć pozostaje pytanie: ilu z nich tak naprawdę kończy z nałogiem, a ilu tylko zamienia prawdziwego papierosa na e-odpowiednik?

Druga kwestia dotyczy bezpieczeństwa w długim okresie stosowania. Nic na razie na ten temat nie wiemy. Niepokoi mnie, że w chwili obecnej nad całym tym rynkiem, nad producentami, nie ma praktycznie żadnej kontroli. A wystarczy wejść do pierwszej z brzegu galerii handlowej - w każdej jest stoisko z e-papierosami. Do wyboru, do koloru i jeszcze w kilkudziesięciu smakach. A przecież ten smak skądś się bierze. To jest jakaś substancja chemiczna, która podlega przemianom, szczególnie gdy w e-papierosie temperatura wzrasta do 300 stopni. Nie wiemy, jak to wszystko działa na ludzki organizm.

Widzę w tym szansę, ale na razie byłabym bardzo ostrożna i zaczekała na wyniki wieloletnich obserwacji.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Cannabis, które nie szkodzi (na płuca)?
Rafał Marszałek, nicprostszego


Podczas gdy w Polsce walczy się z dopalaczami, a wszelkie dyskusje o legalizacji miękkich narkotyków grzęzną (moja opinia na ten temat nie jest chwilowo istotna, ale dodam, że osobiście jestem za delegalizacją tytoniu i obostrzeniem przepisów związanych ze sprzedażą i konsumpcją alkoholu), w niektórych krajach prowadzone na całego są badania nad tym, jak zmniejszyć szkodliwość marihuany tak, aby mogła być stosowana jako środek leczniczy.

Marihuana, a ściślej: jej związek aktywny, THC, jest stosowana do celów leczniczych w niektórych stanach w USA. O tym, że przynosi ulgę ludziom w terminalnych stadiach raka, czy stwardnienia rozsianego, napisano już krocie. Jej status związku na granicy legalności wywołuje jednak liczne dyskusje na temat jej potencjalnej szkodliwości, bądź jej braku.

Jednym ze standardowych argumentów za szkodliwością marihuany jest to, że najpowszechniejszym sposobem jej przyjmowania jest jej palenie (najczęściej zmieszanej z tytoniem). I chociaż dym marihuanowy nie ma tak olbrzymiego potencjały rakotwórczego jak dym tytoniowy, to jednak może powodować problemy oddechowe. I powiedzmy sobie szczerze – mieszanie z tytoniem zdecydowanie nie pomaga. Zaradzenie temu problemowi było motywacją dla dwójki badaczy ze Stanów Zjednoczonych, którzy testowali odparowywacz (niezręcznie tak nazwany po polsku, z ang. vaporizer) – urządzenie, w którym marihuana jest rozgrzewana bez palenia tak, że substancje aktywne w niej zawarte odparowują (przypomina nieco odwróconą fajkę wodną; na filmiku urządzenie stosowane w badaniu):

Badaniu poddali 22 palaczy trawki, którzy mieli różnego rodzaju problemy układu oddechowego (co najmniej dwa każdy z nich) przed zmianą sposobu przyjmowania marihuany (obok zwykłego kwestionariusza, który musieli wypełnić badani, stan ich płuc został zbadanyspirometrycznie przed i po miesięcznej „terapii”). Pomijając problemy z „odzyskiem” pacjentów po badaniu (dwóch się nie stawiło, a czterech przyznało do podpalania marihuany w czasie badania), okazało się, że u badanych poprawił się stan zdrowotny, jeśli chodzi o ich wcześniejsze symptomy, natomiast w pomiarach spirometrycznych nastąpiła także znaczna poprawa w pomiarach FVC, czyli natężonej pojemności życiowej.

Oczywiście poprawa wyników u badanych nie oznacza jeszcze, że marihuana przyjmowana poprzez odparowywacz jest zdrowa – oznacza jedynie, że szkodzi mniej niż ta
palona z tytoniem (czy bez). Niestety jedynym wymiernym pomiarem poprawy była tutaj spirometria – kwestionariusze, na podstawie których stwierdzono poprawę zdrowia u badanych, z racji tego, że były właśnie przez tych badanych wypełniane, są zapewne bardzo subiektywne (i nie wiadomo na ile jest to wynik tego, że badani chcieli wierzyć, że zdrowieją mimo ciągłego przyjmowania marihuany).

[ external image ]

Klasyfikacja środków odurzających na miękkie i twarde na podstawie ich szkodliwości oraz ich "uzależnialności" - wartym uwagi spostrzeżeniem jest położenie na tym grafie tytoniu i alkoholu względem tych tzw. miękkich środków...

Ciekawe w tym badaniu są też statystyki dotyczące badanych (podane w procentach, co jest nieco mylące, zwłaszcza gdy uwzględni się niewielki jednak rozmiar próby): 64% (14 osób) stanowili mężczyźni. 86% (19 osób) regularnie spożywało alkohol, co akurat nie dziwi, biorąc pod uwagę, że średni wiek badanych to ok. 20 lat. Znamienne jest to, że co najmniej połowa z nich miała styczność z innych środkami odurzającymi (niestety nie wiadomo, jak się to dokładnie pokrywa): 5 osób z kokainą, 2 osoby z ekstazy, 4 osoby z LSD, blisko połowa z halucynogennymi grzybkami, 6 z opiatami (zapewne heroiną, chociaż nie jest to sprecyzowane). Co w jakiś sposób zapewne podpiera argument o tym, że jeśli kiedykolwiek zalegalizuje się marihuanę, to będzie to tylko krok w stronę ułatwienia uzależnienia od twardych narkotyków (chociaż należy podkreślić, że na tej liście jedynymi twardymi narkotykami są kokaina i opiaty).

Co jednak należy z tej pracy wynieść, to to, że gdyby kiedykolwiek doszło do powszechnego leczniczego stosowania marihuany, to zdecydowanie stosowanie odparowywaczy (ach, jakże mnie drażni to słowo. Zna ktoś może lepsze określenie?) jest krokiem we właściwą stronę, aby w zapędzie leczenia się z jednej dolegliwości nie wpakować się w inną.

Van Dam, N., & Earleywine, M. (2010). Pulmonary function in cannabis users: Support for a clinical trial of the vaporizer International Journal of Drug Policy, 21 (6), 511-513 DOI: 10.1016/j.drugpo.2010.04.001


Sprostowanie do postu o Cannabis i waporyzatorze…



Chciałem z tego zrobić tylko edit, ale wyszło takie długie, że jednak będzie oddzielny post. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał potem pisać sprostowania do sprostowanie (w tym celu zamykam dyskusję pod tym postem, ale zawsze możecie dodać swoje trzy grosze pod oryginalnym wpisem).
W związku z wątpliwościami, które pojawiły się w komentarzach, dotyczącymi zarówno postu, jak i mojej obiektywności w temacie, myślę, że należy się Czytelnikom małe sprostowanie.

Publikacja w żaden sposób nie rozstrzyga o szkodliwości marihuany, bądź jej braku, jak również w żaden sposób nie komentuje kwestii jej legalizacji. To akurat może wynikać z tego, że chociaż wciąż nielegalna w stanie Nowy Jork, jej posiadanie zostało zdepenalizowane – czyli nie jest karalne. Co w niczym nie zmienia faktu, że artykuł na ten temat nie wspomina ani słowem.
Jedyny wniosek, jaki można i należy, z publikacji wyciągnąć, to to, że przyjmowanie marihuany za pomocą waporyzatora (zdecyduję się na tę nazwę) jest zdrowsze niż palenie.

Poboczne komentarze i wnioski, które ja wyciągnąłem, a które, jak sądzę, są w większości jednak usprawiedliwione, są następujące:

1. kwestionariusze służące do oceny własnego stanu zdrowotnego nie są najbardziej wymierną z metod, ponieważ zależą z natury rzeczy od oceniającego. Nie oznacza to, że wyniki uzyskane tą metodą są niewiarygodne, jednak należy na nie patrzeć jako na wyniki wspomagające inne, bardziej obiektywne rezultaty;

2. w przypadku kandydatów, z których wszyscy byli użytkownikami marihuany, co najmniej jedna czwarta miała styczność z opiatami, jedna piąta z LSD, a prawie połowa z grzybami halucynogennymi. Być może nie można stąd wprost wnioskować o tym, że marihuana jest pierwszym krokiem w stronę twardych – czy w ogóle w stronę innych – narkotyków. Ale samego pytania, czy taka możliwość nie istnieje, nie można nie zadać;

3. wreszcie, publikacja nie mówi, że marihuana przyjmowana z pomocą waporyzatora jest zdrowa. W ogóle zresztą się na temat jej wpływu na nasze zdrowie nie wypowiada.
Mówi jedynie, że przyjmowana w ten sposób szkodzi mniej. To, że coś jest zdrowsze, niż coś innego, nie oznacza, że jest to zdrowe w ogóle.

O czym nie wspomniałem wcześniej, a na co pragnę zwrócić jeszcze Waszą uwagę, to to, że to badanie – podobnie jak prawdopodobnie każde inne badanie badające bezpośrednio działanie środków odurzających – było po pierwsze prowadzone na bardzo małej próbie, a po drugie prowadzone na osobach pełnoletnich. Co też nie jest bez znaczenia.

Żeby wreszcie postawić sprawę jasno: jeśli odnieśliście wrażenie, że jestem zwolennikiem braku legalizacji marihuany lub że uważam, że marihuana to jest największe zło tego świata, to odnieśliście wrażenie błędne. Owszem powołałem się na populistyczne argumenty przeciw legalizacji, ale po to właśnie, aby pokazać, na którą część tej pracy uwagę zwrócą osoby po te argumenty sięgające, a nie po to, aby wyrazić je jako moją opinię – jako że własne zdanie na temat legalizacji środków odurzających wszelkiego rodzaju staram się trzymać na wodzy (co innego z delegalizacją – ale to jest temat na dyskusję światopoglądową o tym, co ludziom wolno, a czego nie wolno, a od tego są inne fora).



Szczepionka na nałóg

Rafał Marszałek, nic prostszego - blog

[ external image ]

Szczepionki są przez wiele powszechnie dostępnych źródeł (mój eufemizm na wiki i inne encyklopedie online) definiowane jako preparat pochodzenia biologicznego, który stymuluje układ immunologiczny do wytworzenia odporności skierowanej przeciwko składnikom tego preparatu. Nieco archaiczne jest jednak podejście do tematu traktujące szczepionkę jako preparat zawierający fragment osłabionego patogenu, który ma pobudzić układ odpornościowy przeciwko niemu. Historia wakcynologii rozpoczyna się co prawda od prób stworzenia szczepionek zawierających cały, ale atenuowany, organizm – tak powstały pierwsze szczepionki na np. tyfus i cholerę (1896 rok), dżumę (1897 rok), inaktywowana szczepionka przeciw polio (1955 rok), czy wreszcie, całkiem niedawno – szczepionka przeciw zapaleniu wątroby typu A (1995 rok). Strategia jednak szybko ulegała zmianie i poprawie – kolejne szczepionki zawierały już tylko ekstrakty lub fragmentu patogenów (grypa, wąglik, japońskie zapalenie mózgu), anatoksyny (błonica i tężec), powierzchniowe cukry (szczepionki przeciwko pneumokokom, meningokokom oraz kolejna na tyfus) lub cukry sprzężone z białkami błonowymi (ponownie jedne i drugie koki) oraz oczyszczone rekombinowane białka (zapalenie wątroby typu B oraz borelioza).

Po tej litanii należy jednak powiedzieć, że nauka rzuciła się na temat rozpustnie w ostaniej dekadzie, czy może dwóch, i zaczęła stosować metody biologii molekularnej z kategorii ‚naprawdę ostry cutting edge‚: takie jak, między innymi, użycie w szczepionce replikonu alfawirusa (szczepionki przeciw HIV oraz gorączkom krwotocznym), szczepionki DNA czy syntetyczne peptydy.

Istotną zmianą szczepionkowego krajobrazu jest to, że coraz częściej i więcej mówi się o i bada temat szczepionek na choroby niezakaźne. I wydaje się, że jest to dziedzina, gdzie czeka nas prawdziwa rewolucja: ze szczepionkami na różne formy raka, na choroby przewlekłe, na choroby autoimmunologiczne takie jak stwardnienie rozsiane oraz cukrzyca, czy na choroby neurodegenracyjne takie jak choroba Alzheimera. Jak widać temat rozlewa się, jak Wisła na Żuławach, i pisać możnaby o tym dużo, dużo i jeszcze więcej. Ja jednak chciałem dzisiaj podjąć jeden tylko ciekawy wątek tej historii: wątek dotyczący szczepionek przeciwko narkotykom, a w tym szczególnym przypadku – szczepionki na metamfetaminę.

Metamfetamina – pochodna, jak się łatwo domyślić, amfetaminy, jest dość szczególnym narkotykiem. Z jednej strony stosowana jako zatwierdzony przez FDA lek na ADHD czy w leczeniu otyłości, z drugiej zaś – jest środkiem niezwykle uzależniającym, a jej działanie dające podobne, ale znacznie bardziej wzmożone, efekty jak amfetamina, czyni ją pożądanym celem użytkowników środków pobudzających wszelkiego rodzaju. Walka z uzależnieniem od metamfetaminy do łatwych zaś nie należy: zespołowi abstynencyjnego towarzyszyćczęsto mogą ataki psychozy, których w dodatku nie da się leczyć farmakologicznie (w odróżnieniu od psychozy towarzyszącej np. schizofrenii). Mimo poszukiwania metod farmakologicznych, które pomogłyby w walce z uzależnieniem, do tej poty jedyne skuteczne formy leczenia to terapie psychospołeczne i behawioralne.

Zupełnie nową drogę w walce z uzależnieniami otworzyły jednak immunoterapie: leczenia polegające na stosowaniu przeciwciał reagujących z narkotykiem, wychwytujących go, zanim dotrze do receptorów; blokujących w ten sposób ścieżki przekazywania sygnału i hamujących uzależniające działanie tych środków. Wcześniejsze badania skupiły się między innymi na szczepionce antynikotynowej oraz antykokainowej, jednak próby stworzenia szczepionki przeciw metamfetaminie do tej pory zawodziły.

Drogi tutaj są dwie: tzw. pasywna (bierna) immunizacja, gdy pacjentowi po prostu podaje się przeciwciała, w przypadku metamfetaminy działała tylko częściowo. Znacznie bardziej efektywna byłaby jednak aktywna immunizacja, gdy pacjentowi podaje się substancję podobną do narkotyku (leku, czy też czegokolwiek innego, na co chcemy pacjenta uodpornić), wywołując w ten sposób reakcję immunologiczną. W tym drugim przypadku pacjent sam produkuje przeciwciała, a raz wytworzywszy je, organizm „uczy się” ich struktury i jest w stanie wytworzyć je znacznie szybciej i efektywniej najstępnym razem – na przykład gdy uzależniony pacjent spróbuje sięgnąć ponownie po używkę.

Problemem szczepionek przeciwko metamfetaminie było znalezienie właściwego haptenu: cząsteczki naśladującej narkotyk, którą podaje się za pierwszym razem wraz z białkiem towarzyszącym, aby wywołać pierwotną odpowiedź immunologiczną (bez tego białka układ immunologiczny organizmu nie zauważy haptenu). Podanie haptenu/narkotyku po raz kolejny nie wymaga już obecności wspomagającego białka, ponieważ jego struktura została przez organizm zarejestrowana.

Praca opublikowana w kwietniu w Journal of American Chemical Society, wyprodukowana przez grupę Kima Jandy, opisuje w detalach ich epicką podróż w poszukiwaniu haptenu o odpowiedniej strukturze, odpowiednim rozmiarze, odpowiedniej geometrii… A wykonali oni pracę niemal syzyfową (w której detale jednak się nie będę za bardzo zagłębiał). Dość powiedzieć, że do problemu podeszli bardzo systematycznie, robiąc najpierw symulacje teoretyczne, żeby określić, jak ten Święty Graal powinien wyglądać.
hapteny.jpeg
hapteny

Wybrane projekty haptenów do szczepionki przeciwko metamfetaminie. /Za zgodą ACS: Moreno et al., JACS 133(17): 6587 ©2011

Następnie wzięli się za projektowanie: i tutaj musieli wziąć pod uwagę kilka aspektów, np. to, żeby ich hapten naśladował najlepiej najbardziej psychoaktywny enancjomer metamfetaminy, czy to, żeby dało się go łatwo i dużo doprowadzić do organizmu – bo nie wystarczy pacjentowi podać leku, jeśli go nie przyswoi…
Po tym etapie na scenę wkroczyli chemicy syntetycy, no i dali czadu.
synteza-haptenow.jpeg
synteza haptenów

Ścieżki syntezy haptenów MH6 i MH7. /Za zgodą ACS: Moreno et al., JACS 133(17): 6587 ©2011

Ostatnim etapem była charakteryzacja uzyskanych haptenów, najpierw w warunkach in vitro za pomocą testu ELISA, a następnie in vivo na myszach. Spośród zsyntetyzowanych sześciu haptenów, związki MH6, MH7 oraz enancjomer S związku MH2 są najbardziej obiecujące. Na razie oznacza to tyle, że myszy szczepione tymi związkami produkowały przeciwciała przeciwko metamfetaminie (obu jej izomerom!), nie zdychały od tej szczepionki i gdyby je naszła kiedyś ochota, żeby się metą sztachnąć, to pewnie szybko by im przeszła. Szczepionka dla ludzi to jeszcze nie jest, ale jest do niej już naprawdę niedaleko.

Plotkin, S. (2005). Vaccines: past, present and future Nature Medicine, 10 (4s) DOI:10.1038/nm1209
Moreno, A., Mayorov, A., & Janda, K. (2011). Impact of Distinct Chemical Structures for the Development of a Methamphetamine Vaccine Journal of the American Chemical Society, 133 (17), 6587-6595 DOI: 10.1021/ja108807j
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Potwierdzenie herezji naukowej
Jerzy Vetulani

Leki psychotropowe często działają zaraz po ich zastosowaniu – kawa szybko pobudza, alkohol szybko upaja, relanium szybko uspokaja a morfina szybko przynosi ulgę w bólu. Kiedy odkryto pierwsze leki przeciwdepresyjne, największym problemem było to, że nie pomagają one chorym natychmiast, ale trzeba je stosować przez co najmniej dwa – cztery tygodnie. Utrudniło to zresztą ich odkrycie, ale spowodowało nowie spojrzenie na możliwe mechanizmy działania leków na mózg.

Właściwie pierwsze badania nad tym, jak działanie leków przeciwdepresyjnych rozwija się w czasie, przeprowadziliśmy z Fridolinem Sulserem w Zakładzie Farmakologii Uniwersytetu Vanderbildta w Nashville 35 lat temu. Nasze wyniki wskazały, że w miarę zwiększania czasu stosowania leków odpowiedzi układy beta-adrenergicznego w mózgu szczurów zmniejszały się, a przebieg czasowy tych zmian był w zasadzie podobny do przebiegu poprawiania się nastroju chorych na depresję po stosowaniu tych leków. Postawiona wówczas przez nas hipoteza – hipoteza beta-downregulacji – okazała się bardzo trwała, i mimo tego, że jest ona znacznie mniej uniwersalna, niż początkowo sądziliśmy, wciąż jest w znacznej mierze aktualna. Najważniejszym jej punktem było przypuszczenie, ze pod ciągłym wpływem cząsteczek leku w mózgu istniejące tam receptory ulegają zmianom adaptacyjnym, i leczenie polega na zmuszaniu mózgu do wytwarzania takich zmian, które mają zasadnicze znaczenie dla korygowania zaburzeń prowadzących do obniżenia nastroju.

Jak każda dobra hipoteza, hipoteza beta-downregulacji była sprawdzana, kwestionowana i stała się punktem wyjścia dla nowych ciekawych hipotez. Rozwój nauki polega właśnie na obalaniu starych hipotez przez nowe, a zbyt dobra – zbyt trudna do obalenia – hipoteza może wręcz hamować postęp nauki. Tak na przykład hipoteza o niemożliwości samorództwa, wykazanej przez Pasteura, wstrzymała na kilkadziesiąt lat badania nad początkiem rozwoju życia na Ziemi.

Jedną z interesujących hipotez dotyczących działania leków przeciwdepresyjnych przedstawili w początku lat 80. Louis A. Chiodo i Seymor M. Antelman z uniwersytetu w Pittsburgu. Ich badania sugerowały, że do wywołania efektu przeciwdepresyjnego nie potrzeba podawać leku codziennie, ale że adaptacja rozwija się już po podaniu jednej dawki, powoli i konsekwentnie, podobnie jak następuje uczulenie układu immunologicznego. Teorię swoją nazwali uwrażliwieniem zależnym od czasu (Time Dependent Sensitization).

Teoria zakładająca, że nie ma potrzeby podawać leku codziennie, ale tylko wystarczy czekać, obudziła mnóstwo oporów ze strony farmakologów, wierzących, że działanie leku zależy wyłącznie od jego wiązania się z odpowiednimi receptorami. Opis historii postawienia i przyjmowania swojej hipotezy daje Antelman w napisanym 20 lat po oryginalnym odkryciu artykule “Time-dependent sensitization: the odyssey of a scientific heresy from the laboratory to the door of the clinic” (Uwrażliwienie zależne od czasu: Odyseja herezji naukowej od laboratorium do bram kliniki) (Mol. Psychiat. 2000, 5, 350). Rzeczywiście bardzo niewielu uczonych poważnie potraktowało hipotezę Chiodo i Antelmana, a ten ostatni we wspomnianym artykule zacytował słynne zdanie Maxa Plancka: “Nowa prawda naukowa nie tryumfuje przez przekonanie przeciwników i spowodowanie, że ujrzą prawdę, ale raczej ponieważ jej przeciwnicy w końcu umierają, a nowe pokolenia rosną tak, ze staje się ona dla nich czymś znajomym”.

W krakowskim Instytucie Farmakologii PAN, w którym badania nad mechanizmem działania leków przeciwdepresyjnych stanowią ważny kierunek (pracownicy Instytutu zdobyli trzy międzynarodowe nagrody Anna Monika za prace w tej dziedzinie) hipotezą Antelmana i Chiodo zainteresowana była od początku dr (obecnie profesor) Marta Wasylewska-Dziedzicka i w jej grupie sprawdzano doświadczalnie hipotezę uzależnienia zależnego od czasu. Właśnie wczoraj, 7 czerwca 2011, Rada Naukowa Instytutu Farmakologii PAN przyznała dyplom doktora nauk medycznych uczniowi prof.. Dziedzickiej-Wasylewskiej, lek. Maciejowi Kuśmiderowi, który w swojej świetnej rozprawie, opartej na kilku publikacjach w renomowanych czasopismach, wykazał, że rzeczywiście trzy badane różne leki przeciwdepresyjne powodują analogiczne zmiany w zachowaniu po podawaniu ciągłym i jednorazowym, jeżeli tylko badanie prowadzi się po takim samym czasie po pierwszej dawce, oraz że analogicznie powodują one zmiany biochemiczne i molekularne w ściśle określonych obszarach mózgu, najprawdopodobniej związanych z regulacja nastroju.

W bardzo obszernej pracy występuje jeszcze wiele dodatkowych wątków, z których najbardziej interesującym dla mnie jest to, że pojedynczy test behawioralny tzw. Test wymuszonego pływania, używany do badania, czy lek ma działanie przeciwdepresyjne, zmienia pewne odpowiedzi molekularne w następnych testach.

Jeszcze trochę, a nieprzyjmujący hipotezy Chiodo i Antelmana wymrą, a sama hipoteza może w końcu wejdzie do badań klinicznych. Gdyby spełniły się oczekiwania, nie byłaby to dobra wiadomość dla firm farmaceutycznych, natomiast dla pacjentów oznaczałoby to znaczne zmniejszenie obciążenia chemikaliami nie najzdrowszego przecież organizmu, a dla służby zdrowia – istotne oszczędności.


Komentarze:

- Jeśli hipoteza jest trafna, to oznacza jednocześnie, że istnieją takie substancje, które potrafią w ten sam sposób wywołać chorobę. Z jednej strony to dobrze – poznamy w ten sposób źródła wielu chorób psychicznych. Może się nawet okazać, że z tym autyzmem po szczepionce to może być mimo wszystko prawda. Z drugiej strony wiedza taka umożliwi stworzenie praktycznie niewykrywalnych trucizn. I manipulacji ludzkimi umysłami na gigantyczną skalę.

- Sprawa z autyzmem została już wyjaśniona – autor publikacji sfałszował dane pacjentów, aby z tych sfałszowanych wyników wyprowadzić „hipotezę”…

- To nie jest hipoteza, ze leki te zmieniaja nastroj; tylko, ze te „leki” – wraz z ciaglym przyjmowaniem zmieniaja biochemie mozgu pacjenta tak, ze zostaje uzalezniony na cale zycie od tych „lekow”, bez ktorych niemozliwe jest juz dla niego zycie; „leki” te powoduje upuszczenie „micro”, przez co pacjent wyraza tendencje samobojcze – bylem w psychiatryku, wiem jak jest; przeczytajcie sobie to: http://path-of-power.com/godlikeism-con ... r-field,12

- Jak w takim razie należy tłumaczyć zjawisko nawrotu objawów depresyjnych po zaprzestaniu stosowania leków przeciwdepresyjnych?
Oczywiście hipoteza downregulation to już nie hipoteza, to w dzisiejszych czasach pewnik, obserwowany przecież nie tylko w przypadku leków p/depresyjnych, ale na przykład p/nadciśnieniowych o „centralnym” uchwycie działania.
Rzecz w tym, czy wywodząca się z tego założenia hipoteza mechanizmu uwrażliwienia zależnego od czasu rzeczywiście może być mechanizmem występującym powszechnie i trwale.
Z tego co wiem – w stosunku do wszystkich leków p/depresyjnych stosowanych obecnie obserwuje się w większym czy mniejszym odsetku pacjentów zjawisko nawrotu objawów po zaprzestaniu leczenia. Nie kwestionując prawdziwości hipotezy uwrażliwienia zależnego od czasu – wymaga ona oceny na ile spotykani obecnie w praktyce klinicznej pacjenci mogą podlegać omawianemu mechanizmowi.
Może mamy do czynienia tylko z dyskusją na temat dawki i częstości podawania leków p/depresyjnych a nie z mechanizmem trwałego uwrażliwienia? Obserwacje kliniczne nie nastrajają optymistycznie co do możliwości trwałego efektu aktualnie istniejących leków przeciwdepresyjnych po podaniu pojedynczej dawki.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Nie 14, a 25 lat więzienia dla mordercy 15-letniej Wiktorii z Krapkowic
KORNELIA GŁOWACKA-WOLF

Wrocławski sąd apelacyjny podwyższył z 14 do 25 lat karę pozbawienia wolności dla Artura W., który pod wpływem narkotyków zamordował 15-letnią Wiktorię z Krapkowic. - Żadna kara przewidziana przez polski wymiar sprawiedliwości nie przyniesie nam ukojenia - mówią rodzice zabitej dziewczynki.

Do tragicznego zdarzenia doszło w sobotni wieczór 7 marca 2015 roku. Wiktoria wracała wówczas ze spotkania ze swoimi koleżankami. Aby nadrobić drogę, zdecydowała się pójść polną ścieżką prowadzącą obok lasu.

W pewnym momencie zauważyła, że ktoś ją śledzi. Przestraszona napisała do najlepszej przyjaciółki SMS, że "idzie za mną jakiś dres", po chwili dodała "on jest przede mną". Wtedy kontakt z nią się urwał.

Niespełna 17-letni Artur W. podbiegł do dziewczyny i próbował wyrwać jej telefon komórkowy. Gdy ta stawiała opór, szarpnął ją kilkukrotnie za rękę oraz silnie odepchnął, w wyniku czego 15-latka upadła, uderzyła głową o betonowe podkłady i straciła przytomność.

Wówczas Artur W. przeniósł dziewczynę na teren ogrodzonej przepompowni ścieków. Po otwarciu jednej z dwóch znajdujących się tam metalowych klap zabezpieczających ścieki, wrzucił do kolektora nieprzytomną Wiktorię, która utonęła.

Wątpliwa skrucha zabójcy

Pod koniec września 2016 roku Sąd Okręgowy w Opolu skazał Artura W. na karę 14 lat pozbawienia wolności z uwzględnieniem, że jej wykonanie odbędzie się w systemie terapeutycznym. Prokuratura podobnie jak oskarżyciele posiłkowi żądali dla mężczyzny 25 lat więzienia, czyli najsurowszej kary, jaką sąd może wymierzyć osobie, która w chwili przestępstwa nie ukończyła 18 lat. Choć oskarżonemu do osiągnięcia pełnoletniości brakował ponad rok, postanowieniem sądu odpowiadał za zabójstwo jak dorosły.

W trakcie procesu trwającego kilka miesiący przesłuchano łącznie blisko stu świadków. Sąd pierwszej instancji przyjął, że sprawca działał z zamiarem ewentualnym - jego głównym celem był rabunek telefonu i zatarcie śladów, a nie śmierć dziewczyny. Sąd zwrócił uwagę również na to, że Artur W. w przeszłości był już wielokrotnie karany za drobne kradzieże i picie alkoholu w miejscu publicznym; przebywał również pod nadzorem kuratora. Całokształt sprawy, jak tłumaczył opolski sąd, powoduje, że należy się kierować dalszą chęcią wychowania i resocjalizacji skazanego. Okolicznością łagodzącą w tej sprawie okazała się bowiem... skrucha mężczyzny, który na każdej rozprawie przepraszał rodziców Wiktorii za dokonaną zbrodnię.

Namiastka sprawiedliwości dla rodziców ofiary

Apelację od wyroku wniosły wszystkie strony - rodzice zamordowanej dziewczyny, prokurator oraz obrońca oskarżonego. Podobnie jak na pierwszym procesie Alina i Krzysztof Cichoccy domagali się dla W. kary bezwzględnego więzienia. Ze łzami w oczach tłumaczyli, że nie można dopuścić do sytuacji, w której morderca ich dziecka będzie mógł starać się o przedterminowe zwolnienie już po upływie siedmiu lat. W takim przypadku oskarżony wyszedłby na wolność w wieku 24 lat, co ich zdaniem, mogłoby narazić na niebezpieczeństwo osoby w jego otoczeniu. Jedynie całkowita izolacja od społeczeństwa da rodzicom Wiktorii namiastkę sprawiedliwości.

W podobnym tonie na procesie apelacyjnym wypowiadał się prokurator Zbigniew Jaworski, który podniósł kwestię orzeczonego systemu terapeutycznego. Jego zdaniem czyni to karę z prawnego, moralnego i społecznego punktu widzenia jako rażąco niesprawiedliwą oraz nieadekwatną. Prokurator mając na względzie głęboki stopień demoralizacji W., działanie z chęci niewielkiego wzbogacenia się oraz determinację w zatarciu śladów zbrodni, wniósł o wymierzenie oskarżonemu maksymalnej możliwej kary.

Obrońca Artura W. kwestionowała natomiast ustalenia, na podstawie których sąd pierwszej instancji wydał wyrok. Główny zarzut dotyczył swobodnej oceny dowodów oraz przyjęcia wątpliwego materiału dowodowego. Zdaniem obrony, zgromadzone w sprawie fakty nie pozwalały przyjąć, że oskarżony bez jakiegokolwiek sprawdzenia funkcji życiowych wrzucił nieprzytomną Wiktorię do przepompowni ścieków. Jak stwierdziła mecenas Agata Kolasa-Siwek, nie da się w sposób niebudzący wątpliwości wskazać bezpośredniej przyczyny zgonu, natomiast kara 14 lat pozbawienia wolności dla małoletniego jest adekwatna do stopnia winy, jakiej się dopuścił.

Maksymalny wymiar kary

Sąd Apelacyjny we Wrocławiu zmienił zaskarżony wyrok z 14 na 25 lat pozbawienia wolności. W chwili odczytywania wyroku rodzice zamordowanej Wiktorii odetchnęli z ulgą, ponieważ jest to najwyższa kara, na jaką można było skazać Artura W. W ustnym uzasadnieniu wyroku sąd odniósł się do motywacji oskarżonego, którą cechowała się brutalność i bezwzględność. Zdaniem sądu mężczyzna musiał godzić się z tym, że wrzucając do ścieków ciało nieprzytomnej, jednak wciąż żyjącej nastolatki spowoduje jej śmierć.

- Nie ma w tej sprawie przesłanek świadczących na korzyść oskarżonego. W dniu popełnienia czynu oraz bezpośrednio po nim Artur W. spożywał alkohol i środki odurzające. Mimo tego z całą pewnością zdawał sobie sprawę z wagi dokonanej zbrodni. Nie zrobił nic, aby pomóc ofierze - raz powierzchownie sprawdził jej tętno, nie wezwał pogotowia, a jedynie próbował chronić samego siebie. Wyrok 25 lat więzienia jest jedyną sprawiedliwą karą, na którą można było skazać oskarżonego, który bezpowrotnie odebrał życie 15-letniej dziewczynie - uzasadniał sąd.

To nie człowiek, to bestia

Rodzice 15-stolatki nie chcą wybaczyć mordercy. W rozmowie z "Wyborczą" tłumaczą, że gdy dowiedzieli się, że Wiktoria nie żyje, stracili sens istnienia. Teraz wszystko stało się szare, mdłe i nic już nie przynosi im zadowolenia. Nawet sytuacje pozornie szczęśliwe, powodują jeszcze większy ból w sercu. Choć próbowali uporać się ze stratą dziecka, nadal czują wyłącznie pustkę, której nie sposób niczym zapełnić ani w jakiś sposób ukoić. Święta, urodziny Wiktorii czy kolejne terminy rozpraw w sądzie jedynie rozdrapują stare rany, dlatego dzisiejszy koniec procesu był dla rodziców zamordowanej dziewczyny bardzo wyczekiwany.

- Morderca w ciągu jednej chwili zabrał mi wszystko, co posiadałam i wszystko co kochałam na tym świecie. Stratę, którą przeżyłam, nie życzyłabym nawet największemu wrogowi. To nie jest człowiek zasługujący na drugą szansę, tylko zwykły bandzior i bestia, którego należy skutecznie wyeliminować ze społeczeństwa. Jedynie kara śmierci w tym przypadku byłaby karą sprawiedliwą. Do dzisiaj jeszcze dzwonię na numer mojej córeczki, żeby tylko przez chwilę usłyszeć jej głos na poczcie głosowej. A gdy dzwoni domofon, łudzę się z mężem, że to Wiktoria wraca właśnie ze szkoły i lada chwila uśmiechnięta stanie w drzwiach - dodaje mama zamordowanej dziewczyny.

Wyrok jest prawomocny.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
[ external image ]

Albert Hofmann

Szwajcarski chemik, który w 1938 r. roku odkrył substancję psychotropową - dietyloamid kwasu D-lizergowego, znaną pod skrótem LSD.
Kilka lat później dokonał jej syntezy. Był też pierwszym człowiekiem, który świadomie zażył LSD. "Musiałem przerwać pracę w środku dnia i pójść do domu, bo męczył mnie dziwny niepokój i miałem zawroty głowy. W domu popadłem w odurzenie, całkiem przyjemne zresztą, któremu towarzyszyło niezwykłe pobudzenie wyobraźni" - notował swoje wrażenia w kwietniu 1943 r.

W latach 60. LSD stało się na Zachodzie jednym z symboli ruchu hipisowskiego. Był autorem ponad stu prac naukowych i wielu książek, w tym "LSD - moje trudne dziecko". Do końca bronił swego odkrycia, wierzył, że jest przydatne w badaniach nad pracą mózgu i w leczeniu takich schorzeń jak schizofrenia.

Zmarł 29 kwietnia 2008 r. Miał 102 lata.


Zobacz, jak wygląda mózg na LSD
Michał Rolecki

[ external image ]
Po zażyciu LSD kora wzrokowa otrzymuje informacje z wielu różnych regionów mózgu, co może odpowiadać za halucynacje (Imperial/Beckley Foundation)

Prawie 80 lat po odkryciu LSD przez Alberta Hoffmana pierwsze duże badania obrazowe mózgu rzucają światło na to, jak ten narkotyk wpływa na świadomość.
Jednym z najwyraźniejszych skutków działania LSD jest poczucie, że nie jest się do końca sobą. Badania nad tym stanem umysłu mogą przybliżyć nas do odpowiedzi na pytanie, jak powstaje świadomość.

Robin Carhart-Harris z Imperial College London przeprowadził na 20 ochotnikach badanie nad wpływem LSD na aktywność mózgu. Podawał im 75 mikrogramów narkotyku albo placebo, po czym podglądał ich mózgi za pomocą różnych technik obrazowych.

Rezonans magnetyczny wskazał, że po zażyciu LSD aktywność "sieci stanu spoczynku" staje się mniej skoordynowana - tym mniej, im większe efekty dysocjacji ego odczuwali badani. Sieć ta nie ma ustalonej polskiej nazwy - nazywana jest także siecią standardowej aktywności mózgu, obwodem zadaniowo-negatywnym, obwodem domyślnym lub siecią stanu spoczynku właśnie, bo aktywna jest, gdy nie jesteśmy skupieni na żadnym zadaniu, na przykład bezczynnie siedzimy i błądzimy myślami bez celu.

Badanie magnetoencefalograficzne (MEG) wykazało z kolei, że pod wpływem LSD słabną fale alfa. To fale elektromagnetyczne o częstotliwości 7,5-13 Hz generowane przez aktywność komórek rozrusznikowych wzgórza w płatach potylicznych mózgu. U ludzi fale te pojawiają się dopiero po trzecim roku życia i u naszego gatunku są znacznie silniejsze niż u zwierząt, co sugeruje ich związek ze świadomością.

Ale jednocześnie LSD sprawia, że aktywność mózgu jako całości jest bardziej skoordynowana, bowiem obszary które normalnie pracują osobno, zaczynają się ze sobą komunikować. To może rzuca światło na to, w jaki sposób LSD wywołuje halucynacje podobne do marzeń sennych. Kora wzrokowa zwykle komunikuje się niemal wyłącznie z ośrodkami odpowiedzialnymi za widzenie, po zażyciu LSD otrzymuje zaś sygnały z innych ośrodków mózgu.

- Dla ludzkiej świadomości to jak odkrycie bozonu Higgsa w fizyce - mówi tygodnikowi "New Scientist" David Nutt, główny autor pracy.

Bo choć o mózgu i jego działaniu wiemy coraz więcej, świadomość nadal pozostaje zagadką. I być może zagadką jeszcze długo pozostanie, bowiem nawet odkrycie, gdzie w mózgu powstaje świadomość, nie wyjaśni, niestety, jak ona powstaje.

Wyniki badań opublikowano w periodyku "PNAS".

Historia LSD


Szwajcarski chemik Albert Hoffman odkrył psychodeliczne właściwości dietyloamidu kwasu lizergowego (w skrócie LSD) przypadkiem, gdy w kwietniu 1943 r. po powrocie z laboratorium poczuł stan przyjemnego odurzenia, któremu towarzyszyły niewyraźne halucynacje. Zaintrygowany tym doszedł do wniosku, że musiał to być efekt działania jednej z substancji, z którą pracował i która jakoś musiała dostać się do jego organizmu. Podejrzewał właśnie LSD, więc odmierzył sobie niewielką dawkę, 250 mikrogramów.

Tym razem efekt był znacznie silniejszy. Był niezwykle przerażony i sądził, że umiera. "Po godzinie demon opanował moją duszę", "Wszyscy ludzie, których widziałem, mieli na sobie straszne maski" - opisywał później. Gdy Hofmann opowiadał o swoich doświadczeniach, nie chciano mu wierzyć. Później jednak wielu naukowców: chemików, psychologów i psychiatrów przeprowadziło na sobie eksperymenty, które potwierdziły działanie LSD.

Od 1947 r. LSD produkowano jako lek stosowany w psychiatrii, m.in. w leczeniu alkoholizmu. W latach 60. ubiegłego wieku hipisi rozpowszechnili zażywanie tej substancji jako narkotyku. Ze względu na jego rosnącą popularność w 1967 r. wykreślono go z amerykańskiej listy leków i szybko zakazano jego produkcji w innych krajach, ale nie zmniejszyło to popularności nielegalnego już LSD.

Jego psychodeliczne właściwości odcisnęły trwałe piętno na kulturze. "Lucy in the Sky with Diamonds" Beatlesów (proszę zwrócić uwagę, w jaki skrót układają się wielkie litery tego tytułu!) to nic innego jak wyraźna opowieść o skutkach działania tej substancji. Jest nią zresztą cały album i film "Żółta łódź podwodna". Psychodelikami inspirowało się w tamtych czasach wielu artystów.

Ale - ze względu na delegalizację LSD - niewiele było wiadomo na temat tego, jaki jest jego mechanizm działania. Naukowcy (podobnie przez wiele lat było z badaniami nad marihuaną) nie podejmowali zbyt wielu prób, choćby z powodu obostrzeń prawnych, jakimi objęte są badania nad substancjami psychoaktywnymi.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Molekuła Miesiąca – czkający psychotrop
Rafał Marszałek, nic prostszego

Odkryty w 1958 przez zdobywcę drugiego miejsca w plebiscycie z 2005 roku na Najlepszego Belga Wszechczasów Paula Janssena, środek ten jest lekiem przecipsychotycznym stosowanym w przypadkach schizofreni, ale także przy psychozach lekowych, wywołanych takimi środkami jak LSD, amfetamina, czy ketamina; przy ciężkich maniach; do leczenia nadpobudliwości i agresywności; przy ciężkich zespołach majaczeniowych… Lista ciągnie się na kolejny akapit.

Do tych typowo mentalnych problemów dochodzi zastosowanie tego leku jako środka uspokajającego w terapiach odwykowych u osób uzależnionych od alkoholu oraz opiatów; w leczeniu ciężkich nudności, wymiotów oraz majaczeń przy leczeniu paliatywnym; w leczeniu schorzeń neurologicznych takich jak np. zespół Tourette’a.; przy zapobieganiu objawom pląsawicy Huntingtona.

Mowa oczywiście o haloperidolu. https://pl.wikipedia.org/wiki/Haloperydol

Haloperidol (lub 4-[4-(4-chlorofenylo)-4-hydroksy-1-piperidylo]-1-(4-fluorofenylo)-butan-1-on) został co prawda odkryty w 1958 roku, ale został wstępnie odrzucony jako lek z powodu skutków ubocznych. A nie należy ich niedoceniać. Haloperidol ma silny wpływ na układ pozapiramidowy (https://pl.wikipedia.org/wiki/Uk%C5%82ad_pozapiramidowy) – część mózgu odpowiedzialną za funkcje motoryczne. Układ pozapiramidowy współdziała z układem piramidowym. Ten drugi odpowiada za czynności, które wykonujemy świadomie. Układ pozapiramidowy kontroluje czynności odruchowe, wykonywane automatycznie. Haloperidol oddziałuje silnie na układ pozapiramidowy prowadząc na przykład do akinezji (niezdolności do ruchu) https://pl.wikipedia.org/wiki/Akinezja albo wręcz przeciwnie – do akatyzji (czyli niezdolności do pozostania w bezruchu) https://pl.wikipedia.org/wiki/Akatyzja. Lek może prowadzić też do mniej zauważalnych efektów, takich jak wysychanie ust, zapadanie w letarg, skurcze i sztywnienie mięsni. Może też wywołać drgawki. Może też mieć wpływ na zdrowie psychiczne – u pacjentów zażywających haloperidol przez dłuższe okresy czasu zaobserwowano silną depresję.

Wszystko to można podsumować krótko: haloperidol jest lekiem niezwykle silnym, co powoduje, że zarówno jego efekty lecznicze, jak i szkodliwe efekty uboczne, uzewnętrzniają się w bardzo intensywny sposób. Do tego należy dodać, że często to, czy uzyskany skutek jest pożądany czy nie, zależy tylko od tego, co próbujemy wyleczyć…
Ostatecznie jednak w 1969 roku FDA zatwierdziła użycie haloperidolu jako leku na rynku amerykańskim. Obecnie zaś dostępny jest pod tuzinem różnych nazw.

Struktura haloperidolu.
haloperidol.png

Haloperidol działa wiążąc się do receptora dopaminowego D2. Jest to białko z rodziny receptorów sprzężonych z białkiem G, hamujące aktywność cyklazy adenylowej. Haloperidol jest antagonistą tego receptora (tzn. że hamuje jego działanie), podobnie jak inne starsze leki antypsychotyczne, jak np. znacznie od haloperidolu słabsza chlorpromazyna (https://pl.wikipedia.org/wiki/Chlorpromazyna). Selektywnośc tych leków nie jest jednak wybitna – w istocie wiążą się one do wszystkich receptorów podobnych do D2 – także do D3, D4, a także receptorów serotoninowych i histaminowych – te ostatnie są odpowiedzialne za wiele efektów ubocznych.

Haloperidol jest jednym z tych leków, które mają w swej historii momenty kontrowersyjne. W Związku Radzieckim był on stosowany w więziennictwie. Podawano go np. aby złamać więźniów psychicznie, m.in. więzionym dysydentom, takim jak Siergiej Kowalow.

Stosuje się go też do leczenia – co zresztą mogliście sami zauważyć w litanii schorzeń leczonych haloperidolem – chorób wywołujących różnego rodzaju tiki. A ściślej w celu supresji tych tików. Stąd właśnie na liście pojawiły się takie choroby jak pląsawica, zespół Tourette’a (https://pl.wikipedia.org/wiki/Zesp%C3%B ... %E2%80%99a) oraz… a właśnie – chroniczna czkawka.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Czy w Rosji będzie Dzień Trzeźwości?
Wacław Radziwinowicz

Rosjanie wciąż piją na potęgę: na każdego Rosjanina wypadają dwie butelki wódki tygodniowo. Parlament położonego na Uralu obwodu swierdłowskiego ma tego dość i prosi rząd, by wprowadził w kraju specjalny dzień poświęcony propagandzie antyalkoholowej.

Deputowanych z Uralu przeraziły skutki ostatnich świąt. Rosjanie długo witają nowy rok. Najpierw 1 stycznia mają nowy Nowy Rok, potem prawosławne Boże Narodzenie, a na koniec 14 stycznia jeszcze prawosławny Nowy Rok. Wolne mieli od 29 grudnia do 9 stycznia, ale wielu jak zwykle przedłużyło sobie świętowanie. Skutek tego taki, że areszty są przepełnione uczestnikami bójek i kierowcami przyłapanymi na "dwóch gazach"; szpitale - ofiarami przepicia i pobicia.

Według statystyk Rosjanin wypija prawie 11 litrów czystego spirytusu rocznie. To tylko o 3 litry więcej od Polaka. Ale statystyka obejmuje jedynie alkohol wyprodukowany i sprzedawany legalnie. Tymczasem, jak właśnie podał tygodnik "Die Welt" powołując się na analityków rosyjskiej spółki Renessans Kapital, realne spożycie wynosi 17 litrów spirytusu na głowę rocznie, co jest światowym rekordem. Natomiast według dziennika "Moskowski Komsomlec", jeśli weźmie się pod uwagę także bimber oraz "wynalazki", czyli kosmetyki i inne substancje zawierające alkohol, prawdziwe spożycie to 19 litrów spirytusu na głowę.

To znaczy, że każdy Rosjanin - również noworodek i niemowlę - by wypełnić normę, musi w tygodniu wypić odpowiednik prawie dwóch butelek wódki.

W kraju jest 3 mln alkoholików - trzy razy więcej niż Rosja ma żołnierzy.

Przez ostatnie dziesięć lat alkohol zabił ponad 900 tys. obywateli Federacji Rosyjskiej (więcej niż tych, którzy zginęli w oblężonym przez hitlerowców zagłodzonym i ostrzeliwanym Leningradzie). 335 tys. otruło się wódką lub jej podróbkami, 230 tys. zginęło w pijackich burdach, 250 tys. ofiar pochłonęły wypadki spowodowane przez pijanych kierowców.

Powszechnie uważa się, że w Rosji podejmowane przez władze próby zlikwidowania pijaństwa to walka z wiatrakami. Ale to nie do końca prawda.

Przez ostatnie sto lat w Rosji dwa razy wprowadzano tzw. suchoj zakon (suche prawo, czyli prohibicja). Najpierw tuż przed wybuchem I wojny światowej - wtedy przez dziesięć lat w sklepach nie sprzedawano wódki (wróciła dopiero w 1924 r. i miała tylko 30 proc. alkoholu). Z częściowej prohibicji lat 80. ubiegłego stulecia Rosjanie pamiętają jedynie ponure żarty o znienawidzonym przez naród jej autorze Michaile Gorbaczowie, ogromne kolejki przed sklepami monopolowymi i wyrąbane na rozkaz nadgorliwych urzędników winnice Krymu. A zapomnieli, że w czasie gorbaczowowskiej prohibicji średnia długość życia obywatela wzrosła o cztery lata.

Producenci spirytualiów, którym walka z pijaństwem byłaby nie na rękę przymilają się władzy. W 2003 roku wypuścili na rynek wódkę Putinka. Dziś co 20. butelka wódki kupowanej w Rosji to Putinka.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 182 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.