Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 160 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Dlaczego wciąż rozmawiamy o metadonie?
Anita Karwowska

[ external image ]
Fot. East News

Żadna metoda pomocy uzależnionym nie miała w Polsce takiego wsparcia i uwagi w mediach jak programy substytucyjne. Próbuje się wykazać, że są one lepsze od innych, choćby od stosowanej przez Monar terapii uzależnień - mówi Jolanta Łazuga-Koczurowska*. Z szefową Monaru rozmawia Anita Karwowska

Anita Karwowska: Do niedawna Monar miał zapis w statucie, że nie będzie prowadził programów substytucyjnych, np. metadonem. Dlaczego?

Jolanta Łazuga-Koczurowska: Rzeczywiście nasz system zakładał, że w terapii nie stosuje się żadnych środków farmakologicznych. Bliska nam była i jest filozofia drug free, czyli niestosowania jakiejkolwiek substancji w leczeniu uzależnień. Z czasem, gdy zmieniały się typy uzależnienia i możliwości medycyny, stwierdziliśmy, że możemy stosować środki farmakologiczne do wspomagania terapii (w stosunku do osób z zaburzeniami psychicznymi i zaburzeniami zachowania). W 2009 r. zmieniliśmy statut.

Do kogo jest kierowany program metadonowy?

- Podtrzymuję to, co zawsze mówiłam: metadon jest głównie dla tych uzależnionych od opiatów, którzy z różnych powodów - długiego stażu używania narkotyków, stanu zdrowia, wielokrotnych prób podejmowania terapii - chcą poprawić swoją życiową sytuację, zmniejszyć szkody społeczne, zawodowe czy zdrowotne spowodowane przyjmowaniem opiatów. Chcą w miarę normalnie żyć, a nie są w stanie lub nie mają siły całkowicie zrezygnować z substytucji.

Są heroiniści, którzy podejmują taką próbę.

- I takie osoby często trafiają do naszych ośrodków. Nie chcą brać ani heroiny, ani metadonu. Wolą terapię. Wśród naszych podopiecznych to ok. 6-7 proc. wszystkich leczonych osób. W ośrodkach stacjonarnych Monaru mamy 2,5-3 tys. osób rocznie, do tego rocznie udzielamy blisko 200 tys. porad. Wszystkie programy są darmowe, oparte na kontraktach z NFZ.

W liberalnym podejściu do polityki narkotykowej i leczenia uzależnień w jednym ciągu zestawia się legalizację narkotyków z programami redukcji szkód, argumentując, że w ten sposób chroni się przed wpychaniem do więzień ludzi, którym trzeba pomagać, a nie ich karać.

- Ale jak można to ze sobą zestawiać? Program substytucji to pomoc uzależnionym, legalizacja to zagadnienie prawne. Nie wiem, jaki to ma mieć ze sobą związek, i nie rozumiem tego.

Czy posiadanie narkotyków powinno być karalne?

- Od czasów Marka Kotańskiego stoimy na stanowisku, że nie powinno się karać za posiadanie narkotyków na własny użytek. Niezależnie od tego, czy jest to marihuana czy heroina. Problemem jest jednak dobre opisanie w prawie, co to znaczy ilość na własny użytek. Do tej pory polskie prawo, kolejne wersje jego przepisów, ma z tym problem.

Mówi pani o metadonie z rezerwą.

- Znam się na innych metodach terapii. Nie jestem przeciwniczką metadonu, ale to, że z jednej metody uczyniono złoty środek na wszystkie bóle narkomanii, jest nieporozumieniem. Żadna inna metoda pomocy uzależnionym nie miała w Polsce takiego wsparcia i uwagi w mediach jak metadon. A tym złotym środkiem powinien być łatwy dostęp do wszelkich rodzajów leczenia uzależnień i programów dostosowanych do różnych potrzeb uzależnionych.

Dyskusja wokół polityki narkotykowej jest spolaryzowana: terapia kontra programy substytucyjne, z uproszczeniami i wyczuwalną niechęcią z obu stron. Dlaczego?

- Zastanawiam się nad tym od lat. Pojawiły się duże grupy nacisku, które coraz częściej dochodzą do głosu, atakując metody stosowane choćby przez Monar. Próbuje się wykazać, że jedna metoda (programy substytucji) jest lepsza od innej (terapii uzależnień). To porównanie nie ma sensu, bo te metody są kierowane do innych grup uzależnionych. Może to walka o podział publicznych pieniędzy?

Ile kosztuje terapia, ile leczenie metadonem?

- Pełna opieka terapeutyczna dla jednego klienta uzależnionego, w której skład wchodzi zakwaterowanie, wyżywienie, opieka medyczna i psychologiczna, różne formy oddziaływań terapeutycznych, często pomoc socjalna i prawna, doradztwo zawodowe itp., to koszt od 80 do 100 zł dziennie, 3 tys. zł miesięcznie, 36 tys. zł rocznie. Terapia trwa zwykle do roku. Koszt podawania metadonu jednej osobie jest o połowę niższy. Ale metadon bierze się latami, czasem do końca życia. Nie znam żadnego przypadku rocznego programu metadonowego.

O Monarze mówi się, że jako potentat leczenia terapeutycznego podcina skrzydła programom substytucyjnym, w tym metadonem.

- Nie jesteśmy żadnym potentatem i nikomu nie podcinamy skrzydeł. Od prawie 40 lat posługujemy się metodami, które mają udowodnioną skuteczność i są stosowane powszechnie na świecie. Znamy się na tym, co robimy. Na 357 poradni leczenia uzależnień prowadzimy 37, na 90 ośrodków stacjonarnych do nas należy co trzeci. W pozostałych miejscach można by więc teoretycznie prowadzić programy substytucyjne. A tak nie jest.

Dlaczego?

- Bo nie ma tylu klientów.

Ilu klientów Monar skierował do leczenia metadonem?


- Nie wiem, ale to niewielki procent. Ci, którzy przychodzą do nas, chcą się leczyć. Ale wszystkich, którzy mówią, że nie dadzą sobie rady w ośrodku, rekomendujemy do programów metadonowych.

A czy jest polityczna i urzędnicza niechęć wobec metadonu w Polsce?

- Nic o tym nie wiem. Ale formuła, w jakiej pracują polskie poradnie metadonowe, nie jest najlepsza. Bez sensu jest przywiązywać pacjenta do poradni, kazać mu codziennie przychodzić i go kontrolować. Jeżeli ktoś chce iść na terapię metadonem, to powinien go dostawać w aptece albo od lekarza rodzinnego i mieć prawo żyć po swojemu.

Jaka jest skuteczność stosowanych przez was terapii odwykowych?

- Na całym świecie są problemy z oceną skuteczności leczenia, bo nie wiadomo, jaki czas abstynencji uznać za bezpieczny, by mieć pewność, że do narkotyków już nie będzie powrotu. W wewnętrznych audytach oceniamy programy dla młodzieży na mniej więcej 60 proc. skuteczności, a pozostałe programy na 40 do 55 proc. Organizacje posługujące się podobnymi do naszych metodami z Hiszpanii, Włoch, Niemiec czy Wielkiej Brytanii osiągają porównywalną skuteczność.

Prowadzicie wiele ośrodków leczenia stacjonarnego. Krytycy takiej formy pomocy mówią, że z takich miejsc wychodzą ludzie nieprzystosowani do samodzielnego radzenia sobie z nałogiem i codziennym życiem.

- Szkoda komentarza. Wyleczyliśmy w ten sposób prawie 17 tys. spośród 45 tys. osób, które przewinęły się przez nasze ośrodki w ciągu ponad 30 lat działalności Monaru. Do naszych ośrodków są obecnie kolejki. A przecież się nie reklamujemy. Prowadzimy hotele, mieszkania readaptacyjne, które są etapem przejściowym między ośrodkiem a samodzielnością. Prowadzimy też w Warszawie schronisko dla ludzi na metadonie.

Są chętni?


- Miejsc jest ponad 20, nie zawsze wszystkie są zajęte. Proponujemy tym osobom udział w programach reintegracyjnych. Jest sporo zainteresowanych, choć stosowanie metadonu z wielu zawodów wyklucza, np. ktoś nie mógł zrobić kursu na wózek widłowy, bo nie pozwalała mu na to kondycja zdrowotna. Metadon osłabia koncentrację, poza tym zwykle stan zdrowia osób na metadonie nie jest zadowalający. Korzystają z renty lub pomocy społecznej.

Przychodzą do was osoby, które chcą odstawić metadon?


- Tak, ale to nie jest proste. Staramy się, by od nowego roku uruchomić program substytucyjny dla opiatowców z suboxonem zamiast metadonu. To tabletka podawana pod język. Człowiek ma po tym jaśniejszą głowę i większą gotowość do życia. Łatwiej podjąć skuteczną terapię. Jednak środek jest drogi i rzadziej niż metadon w Polsce stosowany.

Ale czemu wciąż rozmawiamy o tym metadonie? Pracuję 40 lat z osobami uzależnionymi, od 30 lat prowadzę ośrodek stacjonarny w Gdańsku dla uzależnionej młodzieży. Mam w ośrodku 40 małolatów uzależnionych od marihuany, amfetaminy, kokainy i coraz częściej od dopalaczy. Dla mnie najważniejsze teraz pytanie to: jak skutecznie leczyć te dzieciaki - jednocześnie uzależnione i z zaburzeniami psychicznymi? Ciągle pojawiają się nowe substancje psychoaktywne. Nie wiadomo, o jakim składzie i jakim działaniu. Mimo ustawy, która miała przyblokować dostęp do tych substancji, to - jak się wydaje - walka z wiatrakami. Terapia osób po dopalaczach jest bardzo trudna. Zwykle najpierw musimy ustabilizować stan psychiczny dziecka, dopiero potem możemy rozpocząć terapię, której celem jest zmiana postaw, przekonań i zachowań, pomoc w odnalezieniu własnej życiowej drogi. A metadon? Od sześciu lat nie mam wśród tych dzieci żadnego opiatowca.

*Jolanta Łazuga-Koczurowska - od 2002 r. przewodnicząca zarządu głównego stowarzyszenia Monar, psycholog kliniczny, certyfikowana specjalistka terapii uzależnień

STATYSTYKI

Od narkotyków uzależnionych jest ok. 120 tys. Polaków (dane Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii), w tym 10-19 tys. uzależnionych od opiatów, m.in. heroiny, a reszta od amfetaminy, metamfetaminy, oraz coraz więcej zatrutych dopalaczami.
W 31 programach leczenia substytucyjnego (w tym w siedmiu programach w więzieniach) podawany jest metadon, buprenorfina albo suboxon. Korzysta z nich 2,2 tys. pacjentów, czyli pomocą objętych jest ok. 15 proc. uzależnionych od opiatów. Substytucja jest wpisana do koszyka świadczeń gwarantowanych NFZ, ale programy wciąż nie są dostępne w woj. podlaskim i podkarpackim, a dostęp jest mocno ograniczony w woj. śląskim.


JAK SIĘ POMAGA NARKOMANOM


Redukcja szkód
Strategia pomocy narkomanom, wobec których zawiodła tradycyjna terapia. Główny cel to podniesienie komfortu ich życia, a nie wyleczenie. Koncentruje się na ograniczaniu szkód zdrowotnych (ryzyko zakażenia żółtaczką typu B i C, HIV, gruźlicą oraz ryzyko przedawkowania narkotyku) i społecznych (przestępczość, bezdomność, bezrobocie). Działania takie obejmują - w zależności od kraju - m.in. programy wymiany igieł i strzykawek, doradztwo, pokoje bezpiecznych iniekcji, wydawanie heroiny pod kontrolą lekarza oraz programy leczenia substytucyjnego.

Programy substytucyjne
Opieka medyczna skierowana do uzależnionych od opioidów (heroiny i morfiny) polegająca na podawaniu tym osobom substancji o właściwościach i działaniu podobnym do właściwości i działania narkotyku, który spowodował uzależnienie. Najczęściej stosowane leki to metadon, buprenorfina i suboxon. Uzależniony nie czuje objawów odstawienia i głodu narkotycznego, dzięki czemu jest w stanie żyć bez narkotyku. Cele programu to m.in.: ograniczenie zażywania narkotyków, poprawa zdrowia i sytuacji życiowej uzależnionych, ograniczenie śmiertelności z powodu przedawkowania heroiny, ograniczenie zakażeń przenoszonych przez krew, ograniczenie przestępczości. Leczenie trwa zwykle latami.

Programy terapeutyczne
Leczenie uzależnienia przez terapie indywidualne i grupowe, których celem jest praca wychowawcza z pacjentem, wsparcie psychologiczne, praca nad relacjami uzależnionego z otoczeniem. Celem tych działań jest doprowadzenie do abstynencji. akar

komentarz:

Wyleczyliśmy ponad 17 tys. z ponad 45. Czy w tej statystyce osoby, które kończą terapię mają nawrót, kończą kolejny raz i jeszcze i jeszcze liczone są razy liczba turnusów? (Istnieje coś takiego jak pytanie retoryczne).
Taka wysoka skuteczność (60 lub 45%) wynika z dwóch rzeczy - za skuteczne przyjmuje się działanie, jeśli człowiek kończy terapię. Nie jest ważne co z nim dalej. A turnusy coraz krótsze, sześc miesięcy to za chwilę będzie dużo.
Są programy zamknięte w których pracuje się świetnie, nowocześnie. Bywa tak i w MONARach, choć w czasie kontroli wewnętrznej stowarzyszenia pada zarzut - za mało przeklinacie na społecznościach i za miękko tu u was. Pozostaje jeszcze trochę psychopatów ze starej gwardii, ale wymierają.
Ale słabo też z działaniem z metadonem. Model z podawaniem w poradni bierze się z tego, że pacjent może być poddawany w tym czasie delikatnym oddziaływaniom psychoedukacyjnym. Nie jest, dlatego tak nam daleko od statystyki na przykład z USA.


Cud metadonowy
Magdalena Grzebałkowska

Wcześniej robiłam laskę, żeby mieć pieniądze na narkotyki, teraz - żeby zarobić na dojazdy po metadon

Spoiler:


Narkotyk na receptę
Jakub Janiszewski, TOK FM

[ external image ]
Grzegorz Wodowski, szef krakowskiego Monaru: - Kierownicy programów substytucyjnych zwykle przymykają oko na to, że pacjenci "dobierają" alkohol i inne substancje psychoaktywne. Inaczej programy świeciłyby pustkami (Fot. Michal Lepecki)

[ external image ]
Pierwszy eksperymentalny program substytucyjny uruchomiła w 1993 r. dr. Elżbieta Steinbarth-Chmielewska. Przez to okienko w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii wydawany jest metadon
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Ahoj, maryśko
Jakub Janiszewski

[ external image ]
Smokey coffee shop w Amsterdamie (Zack Alexander / PHOTOSHOT/REPORTER)

"A" jak "Advertentie", zakaz reklamy. "H" jak "Hard", brak narkotyków twardych. "O" jak "Overlast", unikanie burd w pobliżu sklepów. "J" jak "Jeugdigen" zakazywało sprzedaży marihuany nieletnim. To wystarczyło, by Holendrzy mogli przestać karać za posiadanie marihuany

Jakub Janiszewski: Bawię akurat w Holandii i mam ze sobą narkotyki. Jeśli je przy mnie znajdą, zostanę aresztowany i oskarżony?

Jean-Paul Grund*: Jeśli ma pan mniej niż 30 gramów marihuany, nie będzie żadnych problemów. Obowiązuje tabela ilości maksymalnych. W przypadku ecstasy to będą jakieś trzy tabletki. Albo pół grama kokainy, podobnie z heroiną.

Ale podobno przypadki aresztowania za posiadanie marihuany wciąż się zdarzają?

- Niezmiernie rzadko. Weźmy pierwszą lepszą statystykę - z 2005 roku. W Holandii mieliśmy kilkanaście takich przypadków. We Francji, Wielkiej Brytanii i Niemczech liczba aresztowań za posiadanie na każde 100 tys. mieszkańców przekraczała 200. W Australii i Stanach Zjednoczonych - ponad 250, a w Austrii ponad 300.

Pański raport opisuje rewolucję 1976 roku i jej efekty. To wtedy Holandia zdecydowała się na pionierski krok - depenalizację posiadania narkotyków. Jak do tego doszło?


- Jak wszędzie na świecie swoje zrobiły lata 60. i kultura hipisowska. O ile jednak do 1972 roku cała dyskusja o narkotykach koncentrowała się głównie na marihuanie, o tyle po tej dacie na scenę wkroczyła heroina. I zupełnie zmieniła nasze postrzeganie problemu. Różnica między tymi, co palili, i tymi, co wstrzykiwali, była tak dramatyczna, że cały wysiłek regulacyjny poszedł w stronę rozdzielenia jednych od drugich.

Na czarnym rynku często dzieje się tak, że ten sam diler sprzedaje marihuanę i mocniejsze substancje. W holenderskich coffeeshopach nie ma szans na to, by kupić cokolwiek prócz marihuany. Na tym zasadza się sedno sprawy. I sedno sukcesu holenderskiego systemu.

Oczywiście separacja rynków nie oznacza, że w Holandii nie używa się mocniejszych narkotyków. Ale z całą pewnością ci, którzy chcieliby sobie poeksperymentować z trawką, nie będą już przy pierwszym zakupie wystawieni na kontakt z innymi skrajnie ryzykownymi substancjami.

Jak Holendrzy na to wpadli? Hipisi w latach sześćdziesiątych byli wszędzie, ale holenderskie rozwiązanie pozostawało unikatem w skali globu przez wiele kolejnych lat.


- Oczywiście na samym początku holenderska policja zachowywała się tak jak wszystkie inne, czyli próbowała ścigać palaczy. Tylko to nic nie dawało. A skoro tak, to na dość wczesnym etapie odstąpiono od wyłapywania pojedynczych użytkowników i skupiono się na dilerach.

To stało się już około 1969 roku, a miało źródło w holenderskim systemie prawnokarnym, który od końca XIX wieku hołdował zasadzie, w myśl której prokurator może odstąpić od ścigania przestępstwa, jeśli uzna, że jest ono sprzeczne z interesem publicznym.

To był pierwszy punkt zwrotny. Drugi nastąpił chwilę później, gdy w Kralingen, w pobliżu Rotterdamu, zorganizowano pierwszy duży festiwal muzyczny nazywany "europejską odpowiedzią na Woodstock". Wzięło w nim udział 150 tysięcy ludzi. Marihuana była tam sprzedawana i konsumowana na masową skalę. Oczywiście otwarcie. Policja, nawet gdyby chciała, nie zdołałaby aresztować wszystkich.

Wszystkich pewnie nie, ale paru by mogła. Dla przykładu. Czemu tego nie zrobiła?


- Bo nie miała żadnego doświadczenia w zarządzaniu takim tłumem ludzi i nie wiedziała, jakich reakcji się spodziewać. Tam nawet nie było porządnej ochrony. Miałem wtedy trzynaście lat i wystarczyło przepłynąć przez miejscowe jeziorko, żeby wmieszać się w tłum. Kralingen w niczym nie przypominało dzisiejszych festiwali muzycznych.

Policjanci nie interweniowali, ale obserwowali - i szybko zauważyli, że są dilerzy, którzy mają w ofercie całą gamę nielegalnych substancji, i tacy, którzy specjalizują się tylko w marihuanie. A dyskusja o tym, co zrobić z narkotykami, już się toczyła i coraz częściej pojawiał się argument, że karanie powinno być proporcjonalne do szkód wyrządzanych przez określone substancje. Tym bardziej że z argumentem równi pochyłej, w myśl którego zaczynasz od marihuany a kończysz ze strzykawką z heroiną, poradziliśmy sobie wcześniej. Już w 1967 roku pojawiły się pierwsze raporty oparte na badaniach terenowych, które wyraźnie pokazywały, że o używaniu określonej substancji nie decyduje tylko jej charakterystyka farmakologiczna, ale cały społeczny kontekst. A skoro tak, to częścią tego kontekstu była postawa władz wobec użytkowników. To doprowadziło do bardziej zniuansowanej polityki narkotykowej.

[ external image ]

Niech sobie biorą, skoro chcą?


- To nie tak. Holenderska polityka narkotykowa nigdy nie opierała się na leseferyzmie.

Wydatki na interwencję społeczną, prewencję oraz badania to 0,5 proc. naszego PKB. Dużo. Chyba najwięcej w Europie. A chciałbym przy tym zaznaczyć, że i tak gros tej kwoty idzie na działania siłowe, policyjne, ściganie.

W kraju, w którym działają oficjalne coffeeshopy?


- Owszem, bo coffeeshopy nigdy nie były częścią planu. One się po prostu pojawiły. Co poradzić, reforma z 1976 roku stworzyła sytuację, w której taka przedsiębiorczość stała się możliwa. Strona rządowa nie uznała tego zjawiska za najgorszy z możliwych scenariuszy, skupiła się raczej na uregulowaniu go tak, by nie stwarzało możliwości handlu cięższymi narkotykami. Tak powstały "kryteria AHOJ". "A" symbolizowało zakaz reklamy (Advertentie), "H" oznaczało brak narkotyków twardych (Hard), "O" - unikanie burd w pobliżu sklepów (Overlast), zaś "J" zakazywało sprzedaży marihuany nieletnim (Jeugdigen). Jest też reguła, o której już mówiłem, określająca ilości dopuszczone do obrotu. Nie wolno sprzedawać więcej niż 30 gram.

Przecież dostawca towaru do coffeeshopu ma zawsze więcej niż 30 gram.

- I tu pojawia się największy absurd naszego rozwiązania. Ja mogę sprzedać, ty możesz kupić - ale skąd się właściwie ten towar bierze? O to nikt nie pyta. System jest niespójny i coraz więcej ludzi to widzi. Z sondażu przeprowadzonego w 2012 roku wynikało, że 65 procent społeczeństwa uważa, że marihuanę trzeba zalegalizować. Nawet wśród elektoratu najbardziej konserwatywnych ugrupowań odsetek skłonnych poprzeć legalizację jest bardzo wysoki - na przykład wśród wyborców Chrześcijańskich Demokratów (CDP) to aż 48 procent. Założona przez Geerta Wildersa Partia Wolności (PVV) to już 60 procent , a wśród zwolenników centroprawicowej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) jest aż 65-procentowe poparcie dla legalizacji. Myślę, że zmiana jest kwestią czasu.

Jak to możliwe, że taki absurd w ogóle się pojawił?

- Musimy pamiętać, że od początku lat 70. do drugiej połowy 80. centralnym problemem było używanie heroiny. Gdy to zjawisko zaczęło się kurczyć, zmniejszyła się też ranga kwestii, które należało doregulować.

Zrobiło się za to więcej przestrzeni na problemy takie jak zakłócenia spokoju publicznego związane z funkcjonowaniem coffeeshopów. Zwłaszcza w przygranicznych miasteczkach.

Te "zakłócenia spokoju publicznego" przewijają się przez niemal cały raport. Zupełnie jakby były ważniejsze niż np. zdrowie publiczne.

- Cała reforma miała aspekt międzynarodowy. W tym wymiarze nie była prosta i miała swoje konsekwencje. Holandia usłyszała sporo pretensji od najbliższych sąsiadów. Równocześnie w coffeeshopach w przygranicznych miejscowościach ruch był gigantyczny; przyjeżdżała tam masa ludzi, szczególnie z Francji. A wiadomo, że po kilkugodzinnej jeździe samochodem pierwsze, co robisz, to szukasz miejsca, żeby się wysikać. Jedna brama czy klomb to niewielki problem, ale w sytuacji masowego ruchu to zaczyna być nieznośne. W miastach, które najbardziej uskarżały się na swoje coffeeshopy, mieliśmy do czynienia z "zakłóceniami spokoju publicznego" takiej rangi.

O jakiej skali mówimy?

- Coffeeshop w Bergen op Zoom miał prawie 3 tys. klientów dziennie. Tam był osobny parking, sześć okienek, w których równocześnie ludzie kupowali i sprzedawali, ochroniarze

To prawie jak supermarket z trawą!

- To był supermarket. Biznes się kręcił przez dziesięć lat, póki lokalne władze nie powiedziały dość.

Z drugiej strony, gdyby się zastanowić, co im nagle tak bardzo zaczęło przeszkadzać, to wyszłoby, że mamy do czynienia z podwójnym standardem. Bo właściwie, czy supermarket sprzedający wszystko z wyjątkiem trawy nie tworzy takich samych "zakłóceń spokoju publicznego"? Tam też są samochody, też jest parking i też kręci się masa ludzi. A jakoś nic z tego nie przeszkadza.

Weźmy przykład takiego Rotterdamu w roku 1979, gdzie na jednej z niewielkich ulic w środku miasta zgromadziło się pół tysiąca użytkowników heroiny. I byli tam każdego dnia. Igły, strzykawki walały się wszędzie. Kolejne 250-300 osób krążyło wokół dworca. To dopiero były "zakłócenia spokoju publicznego"! Ale ludzie o nich zupełnie zapomnieli.

To z powodu tej niepamięci od 2000 roku w Holandii rozwiązania stawiające na troskę o zdrowie publiczne zaczęły ustępować rozwiązaniom siłowym?

- Wtedy do głosu doszły polityczne populizmy, a ich częścią jest zawsze ułuda prostych rozwiązań. Oczywiście ulubionym problemem populistów byli zawsze imigranci, ale gadka o niepokojach publicznych też stanowiła część ich retoryki.

Było to o tyle bez sensu, że właściwie osoby uzależnione od heroiny zniknęły z ulic, bo wiele organizacji bardzo aktywnie zaangażowało się w zwalczanie bezdomności, a te tematy są mocno powiązane. Jedyną kwestią, na której można było zbić polityczny kapitał, okazała się sprawa nielegalnych hodowli. O tyle miało to sens, że faktycznie profil przeciętnego hodowcy zmienił się przez lata. Przez to, że nie uregulowaliśmy kwestii zaopatrzenia coffeeshopów, biznes przyciągał specyficznych ludzi, bardziej zainteresowanych działalnością balansującą na krawędzi prawa.

Ale policja, walcząc z nimi, też nie grała fair. Któregoś razu szef specjalnej komórki zajmującej się nielegalną hodowlą powiedział publicznie, że gdyby całą tę piwniczną produkcję wynieść na światło dzienne, powstałaby plantacja wielkości prowincji Utrecht. Tyle że nie miał żadnych danych, które by tę tezę potwierdzały. Ale oczywiście media to podchwyciły i retoryczny popis policjanta stał się z czasem powszechnym mniemaniem.

A czy na tę zmianę klimatu wokół polityki narkotykowej mogła mieć wpływ wojna z terrorem i towarzyszące jej ograniczenia praw obywatelskich?


- Zdecydowanie. Atmosfera gęstniała wokół wszystkiego, co było osiągnięciem lat 60. i 70. Mieliśmy nawet parlamentarzystę, który publiczne głosił, że powinniśmy zakazać haszyszu, jako że jego produkcją i handlem nim trudnią się terroryści. Powtórzył to parę razy, zanim dotarło do niego, że haszysz jest w Holandii zakazany.

Jednak polityka narkotykowa nie stała się czymś, na czym można by politycznie wypłynąć.

Może dlatego, że coffeeshopy płacą podatki? Co roku zasilają budżet prawie 400 milionami euro.


- Nie sądzę, by to był argument przesądzający o czymkolwiek. Istnieją szacunki, z których wynika, że dalsza legalizacja przyniosłaby rocznie kolejne 260 mln euro, a jednak to nie wystarcza, by obecne władze zdecydowały się na ruch w stronę legalizacji.

A przypadek Urugwaju pozostał bez wpływu na holenderską politykę?


- Sam Urugwaj ma marginalne znaczenie, ale w zestawieniu z Waszyngtonem, Kolorado i planującym legalizację Oregonem - to już dużo. Skoro już nawet w Stanach Zjednoczonych, które przecież przez lata wydawały najwięcej pieniędzy na podtrzymanie reżimu prohibicyjnego, pojawia się oddolny legalizacyjny ruch, to znaczy, że coś się zmienia na globalną skalę. W tym kontekście daję Holandii czas do kolejnych wyborów. Czyli dwa lata.

Urugwaj zaproponował szczególny model: kontrolowany przez państwo monopol produkcji i sprzedaży. Czy to rozwiązanie mogłoby się przyjąć w Holandii?


- Tego nie wiem. Koncepcji regulacji jest wiele, bardzo różnych. Jako badacz staram się unikać myślenia spekulatywnego jak ognia. Myślę jednak, że Holandia skupi się przede wszystkim na problemie legalnego zaopatrzenia coffeeshopów, bo nam wyszło najsłabiej.

Teraz merowie rywalizują na rozmaite koncepcje. Mer Rotterdamu chce, by miasto założyło własną uprawę marihuany, a mer Utrechtu zamierza licencjonować kluby konopne, które będą hodowały "trawę" na własne potrzeby. Naprawdę trudno przewidzieć, w którą stronę pójdziemy - ale zmiany są nieuniknione.

*Jean-Paul Grund
jest psychologiem klinicznym i profesorem socjologii medycyny, zajmuje się rozmaitymi aspektami społecznego funkcjonowania osób uzależnionych. Wykłada na medycznych studiach doktoranckich na Uniwersytecie Karola w Pradze, jest dyrektorem badawczym holenderskiego Centrum Badań nad Uzależnieniami z siedzibą w Utrechcie. Dla Międzynarodowego Programu Polityki Narkotykowej Open Society Fundations przygotował raport "Coffee shopy i kompromis"
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Zszywanie rozprutego Rio
Maciej Stasiński

[ external image ]

Żeby pojąć obce sąsiedztwo dwóch światów, wystarczy wyobrazić sobie warszawskie Powiśle, Stegny lub Bałuty w Łodzi, które "porządni obywatele" omijają z daleka jak zarazę i gdzie tylko czasem wjeżdżają bataliony antyterrorystów i wycofują się szybko, pozostawiając na ulicach zwłoki bandytów lub przygodnych świadków
Spoiler:
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Medycyna egipska i starożytny lek na kaca
Michał Skubik

[ external image ]

Walka z kacem w starożytnym Egipcie nie była tak łatwa jak dzisiaj, kiedy jego efekty możemy złagodzić zaledwie jedną tabletką. Egipcjanie musieli w tym celu nosić naszyjniki z liści.

Wiedzę tę uzyskaliśmy z przetłumaczonych niedawno, zapisanych greką papirusów. Receptura nazywa się lekiem na "pijany ból głowy". Ofiara tej przykrej przypadłości zgodnie z zaleceniami musiała nosić naszyjnik z liści ruszczyka gałęzistego.

Chociaż starożytni wierzyli w łagodzące ból głowy działanie ruszczyka, to nie wiemy, czy ten "lek" działał, zwłaszcza w przypadku bólu spowodowanego kacem.

Powyższa receptura zapisana około 1900 lat temu jest tylko jedną z wielu. Cała kolekcja liczy ponad 500 tys. dokumentów. Odkryli je w końcu XIX w. Bernard Grenfell, Arthur Hunt i William Flinders Petrie podczas wykopalisk na stanowisku archeologicznym w Oksyrynchos. Obfitość tekstów odnalezionych podczas badań można łatwo wytłumaczyć - stanowisko znajdowało się w miejscu starożytnego wysypiska, na które wyrzucano dokumenty z miejskiego archiwum.

Twórcy dokumentów polegali głównie na wiedzy starożytnych Greków, potwierdza to tezę, że ówcześni mieszkańcy miasta byli silnie zhellenizowani.

Ze względu na wyjątkową ilość papirusów, ich opracowanie trwa już od ponad 100 lat. Ostatnio opublikowany został 80. tom, zawierający teksty z około 30 papirusów medycznych, wśród których między innymi znalazła się recepta na kaca.

We wstępie do pracy znalazła się informacja, że zawiera ona największą kolekcję papirusów o treściach medycznych, jaka została do tej pory wydana. Całość zawiera traktaty medyczne wraz z podanymi sposobami leczenia różnych dolegliwości. Możemy się z niej dowiedzieć między innymi o starożytnych sposobach leczenia hemoroidów, wrzodów, a także znaleźć zalecenia, jak radzić sobie z bólem zębów. Niektóre fragmenty zawierają też opisy operacji oczu.

[ external image ]
Bernard Pyne Grenfell (po lewej) i Arthur Surridge Hunt.

Z punktu widzenia badaczy najciekawsze teksty dotyczą sposobów leczenia oczu. Jeden z nich zawiera kilkanaście receptur na sporządzenie płynu do ich przemywania. W tym kompletną recepturę mikstury stosowanej przy nadmiernym wydzielaniu śluzu. Mieszanka ta zawiera płatki miedzi, tlenek antymonu, biel ołowianą, oczyszczony żużel ołowiany, skrobię, suszone róże, wodę deszczową, gumę arabską, sok z maku i olejek nardowy.

Wszystkie papirusy zawierające treści medyczne są obecnie w posiadaniu Egypt Exploration Society i zdeponowane są w jednej z bibliotek Oxford University.

Źródło: http://www.livescience.com/50544-ancien ... vered.html
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Tania morfina bez maku? Mak bez morfiny?
ola

[ external image ]
Mak lekarski (Fot. JULIE JACOBSON AP)

Kanadyjskim naukowcom udało się odkryć geny maku lekarskiego odpowiedzialne za produkcję morfiny i kodeiny - donosi "The Guardian".


Obecnie morfinę i kodeinę, powszechnie używane w medycynie jako środki przeciwbólowe, przeciwkaszlowe i przeciwbiegunkowe, otrzymuje się głównie w wyniku przetworzenia makowin. Wiążę się to jednak z poważnymi kosztami ekologicznymi, ponieważ uprawa maku wymaga dużych przestrzeni. Może też niekorzystnie wpływać na żyjące w pobliżu zwierzęta (np. w Tasmanii, która jest największym producentem legalnego opium, coraz częściej farmerzy donoszą o przypadkach zwierząt zatrutych makowinami).

Dzięki badaniom naukowców z University of Calgary udało się zidentyfikować konkretne geny odpowiedzialne za produkcję morfiny i kodeiny. Umożliwi to np. produkcję środków przeciwbólowych w laboratoriach biotechnologicznych, z wykorzystaniem specjalnie zaprojektowanych mikroorganizmów zamiast drogich i nieekonomicznych makowin. W podobny sposób wytwarza się już np. syntetyczną insulinę dla cukrzyków.

Co więcej, dzięki usunięciu genu odpowiedzialnego za produkcję morfiny można stworzyć zmodyfikowaną odmianę maku lekarskiego, z którego nie sposób wytworzyć opium. Tak przygotowana odmiana maku ma szansę stać się użytecznym narzędziem w walce z nielegalną produkcją narkotyków.

Żaba lepsza od morfiny
ola

[ external image ]

Brytyjskim biologom udało się rozmnożyć w niewoli niezwykle rzadki gatunek żaby, który może dostarczyć alternatywy dla morfiny - donosi "The Guardian".

Młode żaby z gatunku Epipedobates tricolor przyszły na świat w Blue Reef Aquarium w Portsmouth. Naukowcy wiążą z tymi niespełna centymetrowymi płazami wielkie nadzieje - ich skóra zawiera bardzo silny jad, który ma aż 200-krotnie silniejsze działanie przeciwbólowe od morfiny. Jednak w przeciwieństwie do niej jad egzotycznej żaby nie powoduje uzależnienia.

W naturze Epipedobates tricolor żyją wyłącznie na niewielkim obszarze ekwadorskich Andów. Ponieważ ich środowisko naturalne nieustannie kurczy się pod wpływem człowieka, gatunek znajduje się obecnie na skraju wymarcia.

- Aby Epipedobates tricolor przeżył w niewoli, konieczne jest dokładne odtworzenie jego dzikiego środowiska. Narodziny młodych żab to prawdziwy sukces - mówi Jenna MacFarlane, jedna z pracownic Blue Reef Aquarium. - Młode okazy przeżyły już kluczowe etapy rozwoju i obecnie wyglądają jak mniejsze wersje swoich rodziców - dodaje.


Jad zabójczego węża usunie ból
Margit Kossobudzka

[ external image ]

Francuscy uczeni opracowali nowy środek przeciwbólowy lepszy od morfiny. Pochodzi on... z jadu czarnej mamby.

Mamba czarna jest największym jadowitym wężem w Afryce. Jej jad zawiera neurotoksynę, śmiertelną substancję, która działa na układ nerwowy ofiary, paraliżując mięśnie. Ukąszona osoba zachowuje świadomość, ale jest sparaliżowana. Śmierć następuje wskutek uduszenia w ciągu kilku-kilkunastu godzin. Na jad czarnej mamby jest antidotum, które szybko podane ratuje życie ofiary.

Uczeni z Instytutu Farmakologii Molekularnej i Komórkowej, mieszczącego się niedaleko Nicei we Francji, wyszukali jednak coś dobrego dla ludzi w jadzie mamby. Odkryli, że zawiera on potencjalny, bardzo silny związek działający przeciwbólowo.

Badania Francuzów opublikowało pismo "Nature".

Naukowcy od dawna szukali w jadach węży cząsteczek, które mogą okazać się dobrodziejstwem dla człowieka. Zanim odkryli białko, które roboczo nazwali mambalginą, przebadali jady pochodzące od ponad 50 innych gatunków węży.

Testy na myszach udowodniły, że w przypadku mambalginy znoszenie bólu jest tak samo silne jak w przypadku morfiny, ale potencjalny lek nie ma takich jak morfina skutków ubocznych. Morfina znosi ból, ale jest też uzależniająca i wywołuje bóle głowy, kłopoty z koncentracją, wymioty i drżenie mięśni. Mambalgina działa w zupełnie inny sposób, na inne ścieżki neutralne w mózgu, zatem nie powinna wywoływać takich negatywnych efektów.

Testy z użyciem ludzkich linii komórkowych potwierdziły, że nowy lek może tak samo dobrze działać na ludzi, jak działał u myszy. Na razie jednak są to początkowe badania i nie można ich przenieść na człowieka.

Uczeni specjalizujący się w badaniach nad jadem węży podkreślają, że zupełnie się nie spodziewali znaleźć środka przeciwbólowego w jadzie mamby. Przyznają, że trudno im wytłumaczyć, po co wężowi akurat taki składnik w jadzie, który ma uśmiercać ofiarę.

- To bardzo, bardzo dziwne - uważa dr Nicholas Casewell ze Szkoły Medycyny Tropikalnej w Liverpoolu w komentarzu dla stacji BBC. - Może znoszenie bólu nie jest efektem samym w sobie, ale białko to jest potrzebne do działania innych składowych jadu, które wspólnie mają za zadanie zapobiec ucieczce ofiary. Możliwe też, że mambalgina działa na inne ofiary węża, np. ptaki, inaczej niż na ssaki.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Dlaczego zmarł Prince? Miał spotkać się ze specjalistą od uzależnień i rozpocząć terapię
boron

[ external image ]

Czy przyczyną śmierci Prince'a było przedawkowanie silnych leków przeciwbólowych, z którymi próbował zerwać? Muzyk na 22 kwietnia miał zaplanowaną wizytę u lekarza zajmującego się leczeniem uzależnienia od opioidów. Dzień wcześniej to właśnie syn lekarza znalazł ciało Prince'a.

Jak podaje dziennik "Star Tribune" z Minneapolis, gdzie mieszkał muzyk, tym lekarzem jest Howard Kornfeld. Kornfeld jest specjalistą od leczenia uzależnienia od opioidów, do których zaliczają się m.in. kodeina, morfina i heroina.

Według Williama Mauzy'ego, prawnika lekarza, przedstawiciele Prince'a skontaktowali się z Kornfeldem wieczorem 20 kwietnia. Chcieli, by artysta rozpoczął leczenie w Recovery Without Walls, kalifornijskiej klinice prowadzonej przez Kornfelda. Prince miałby tam 24-godzinną opiekę.

Kornfeld miał spotkać się z Prince'em 22 kwietnia, ale wcześniej wysłał do artysty swojego syna Andrew, aby ten wyjaśnił Prince'owi szczegóły terapii.

- Celem była szybka ocena zdrowia Prince'a i opracowanie sposobu leczenia. Doktor Kornfeld planował misję ratującą życie - powiedział Mauzy.

Andrew Kornfeld zjawił się w posiadłości muzyka 21 kwietnia o godz. 9.30. Oprócz niego w Paisley Park były jeszcze dwie osoby z obsługi posiadłości. Nikt nie wiedział, gdzie jest Prince. Kilka minut później jego ciało znaleziono w windzie. Jak podaje Mauzy, to Andrew zadzwonił pod numer alarmowy, reszta była w "zbyt dużym szoku". Karetka przyjechała w ciągu pięciu minut od zgłoszenia.

Przy ciele Prince'a znaleziono leki przeciwbólowe.

A może raczej kokaina?

Badania mające ustalić przyczynę niespodziewanej śmierci Prince'a wciąż trwają. Analizy mogą potrwać nawet kilka tygodni.

Media i znajomi twórcy "Purple Rain" mnożą podejrzenia. Wielu przyczynę śmierci widzi w uzależnieniu muzyka od leków. Niespełna tydzień przed śmiercią prywatny samolot artysty musiał awaryjnie lądować, ponieważ Prince zasłabł i potrzebował interwencji lekarzy (wg "Star Tribune" przyczyną mogło być przedawkowanie opioidów).

Swoje dodaje też prawnik zmarłych kilka lat temu Lorny i Duane'a Nelsonów, przybranego rodzeństwa muzyka. Przytacza on rozmowy sprzed dziesięciu lat, w których rodzeństwo skarżyło się na nadużywanie przez Prince'a leku Percocet i kokainy.

Władze udostępniły właśnie informacje o połączeniach z posiadłości Prince'a pod numer alarmowy 911. W ciągu ostatnich pięciu lat wykręcano go 46 razy (były to także np. fałszywe alarmy pożarowe). W 2011 r. jakaś kobieta powiedziała dyspozytorom, że obawia się o zdrowie Prince'a, bo ten nadużywa kokainy, o czym sam jej powiedział. Policja wtedy jednak nie przyjechała.

Szwagier Prince'a Maurice Philips twierdzi, że Prince przed śmiercią pracował przez 154 godziny bez snu. Pracownicy sklepu z płytami Electric Fetus w Minneapolis dodają, że gdy artysta odwiedził ich pięć dni przed śmiercią, był blady i wyglądał na osłabionego.

Wśród innych przyczyn śmierci Prince'a amerykańskie tabloidy wymieniają AIDS, które rzekomo miano u Prince'a wykryć pół roku temu.





Śmierć Prince'a: Znalezione w domu artysty pigułki zbadane. Fentanyl niewiadomego pochodzenia


[ external image ]

Jeden ze śledczych badających sprawę śmierci Prince'a ujawnił, że wśród leków znalezionych w domu artysty był fentanyl - ten sam lek, który przedawkował Prince. Tylko czy cierpiący na chroniczny ból piosenkarz wiedział, co zawierają pigułki?

21 kwietnia w swoim domu na przedmieściach Minneapolis zmarł Prince, jedna z najbardziej barwnych i utalentowanych postaci w muzyce pop. Miał 57 lat. Już dwa miesiące temu, po sekcji zwłok, śledczy badający przyczyny śmierci piosenkarza stwierdzili, że przedawkował on fentanyl, syntetyczny lek przeciwbólowy i anestetyczny, a także alprazolam, percocet i lidokainę. Prince miał w organizmie dawkę fentanylu, której nie przeżyłby nikt.

Teraz okazało się, że znalezione w posiadłości Prince’a podrobione pigułki, umieszczone w buteleczce Aleve (naproksenu) i opatrzone opisem „Watson 385”, zawierały ten sam groźny i uzależniający lek. Piosenkarz nie miał na niego recepty.

Sto razy morfina niewiadomego pochodzenia

Agencja Associated Press powołuje się w tej sprawie na dochodzeniowców pracujących przy śledztwie, którzy zbadali jedną z ok. 20 pigułek zabranych z posiadłości Prince’a. Według agencji fentanyl ma działanie sto razy mocniejsze niż morfina. Napis „Watson 385” miał sugerować, że w pigułkach jest vicodin, czyli mieszanka paracetamolu i hydrokodonu (opioidu słabszego niż fentanyl).

W ostatnich latach w USA zdarzały się już przypadki przedawkowania fentanylu właśnie z powodu użycia fałszywych pigułek produkowanych przez narkotykowe podziemie (wcześniej fentanyl bywał mieszany z heroiną). Według „Guardiana” Prince miał w domu cały magazyn fałszywego „Watsona 385”, woził lek również w torbach i walizkach, tym razem w buteleczkach na witaminę C. Z kolei Qz.com sugeruje, że nielegalne tabletki artysta mógł kupić na rynku chińskim.

Czy Prince wiedział, co zażył?


Tydzień przed śmiercią Prince poczuł się na pokładzie samolotu tak źle, że konieczne było awaryjne lądowanie i interwencja lekarzy na płycie lotniska. Wtedy artysta nie miał w organizmie śladu fentanylu, uzależnić się mógł więc tylko później. Odzyskał świadomość po dwóch dawkach stosowanego w przypadku przedawkowań naloksonu. Prince zmagał się z chronicznym bólem, cierpiał.

Śledztwo trwa. Przebadano już ok. 20 butelek i opakowań leków znalezionych w domu Prince’a. Zawierały m.in. kodeinę, lidokainę, syntetyczny lek U-4770 oraz oksykodon (silny opioid, pochodna kodeiny) wypisany na nazwisko kogoś innego niż Prince. Śledczy skłaniają się do hipotezy, że Prince, biorąc groźną dawkę leku, nie zdawał sobie sprawy z tego, co zażywa.
Ostatnio zmieniony 13 października 2016 przez jan potocki, łącznie zmieniany 1 raz.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Basista Guns'n'Roses o walce z nałogiem
sand

[ external image ]
Duff McKagan/Facebook (Duff McKagan/Facebook)

- Lekarz podał mi morfinę, a ból od zapalenia trzustki nie przechodził. Wtedy dotarło do mnie, że mam bardzo poważny problem i czas wziąć się za siebie - Duff McKagan opowiedział BBC o swojej drodze do trzeźwości

Basista Guns'n'Roses, jednego z najpopularniejszych na świecie zespołów rockowych lat 90-tych, opowiedział dziennikarzowi BBC o swoim upadku na alkoholowe dno i drodze do wyjścia z nałogu.

- Piłem 10 butelek wina dziennie albo galon wódki - mówił McKagan. - Nagle po wydaniu debiutanckiej płyty my, członkowie zespołu, przeprowadziliśmy się z wynajętej kawalerki do życia gwiazd. Nie było żadnej instrukcji obsługi, jak sobie z taką zmianą poradzić.

Muzyk zaprzecza jednak, że to rock and roll wciągnął go w chorobę: - Alkohol i narkotyki to był jedyny sposób, jaki wtedy widziałem, żeby poradzić sobie z atakami paniki.

W szpitalu McKagan spędził kilka tygodni, w tym czasie przeszedł m.in. operację pękniętej trzustki, z której sączące się wycieki doprowadziły do poparzeń III stopnia innych organów.

https://www.youtube.com/watch?v=ErvgV4P6Fzc
Guns N' Roses - Patience

- Gdy wytrzeźwiałem, miałem 30 lat, byłem milionerem, nie miałem pojęcia, co to znaczy akcja czy obligacja i wstydziłem się kogokolwiek zapytać.

Ta historia ma happy end. Aby dowiedzieć się, co robić ze swoimi pieniędzmi, McKagan zapisał się do collegu, a żeby poradzić sobie z emocjami i objawami odstawienia - kupił rower: - Jeszcze przez kilka miesięcy po odstawieniu miałem dreszcze. Miałem też taki problem, że nie znałem nikogo trzeźwego. Jeździłem więc jak wariat na rowerze.

Muzyk przyznaje jednak, że najsłynniejsze przeboje Guns'n'Roses nigdy nie powstałyby bez takiego życia na krawędzi. One były częścią tego życia, jego odzwierciedleniem.

McKaganowi pomogło, że znalazł się na dnie, od którego dał radę się odbić. Czy komuś pomoże wysłuchanie jego historii?
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
b. dobry serial...


Chirurg na odwyku. "The Knick" powraca
Kalina Mróz

[ external image ]
Spoiler:
Rozmowa z Grzegorzem Wodowskim, socjologiem i specjalistą terapii uzależnień, kierownikiem Poradni Monaru w Krakowie

Kalina Mróz: Główny bohater serialu "The Knick", dr Thackery, to chirurg pracujący w szpitalu w Nowym Jorku w 1900 roku. Codziennie obserwuje cierpienie, pacjenci umierają mu na stole. Wspomaga się kokainą. Skąd popularność tego narkotyku na początku XX wieku?

Grzegorz Wodowski: Na przełomie wieków nastąpiło w środowiskach medycznych zachłyśnięcie się kokainą, która kilkadziesiąt lat wcześniej została wyizolowana z liści krasnodrzewu. Ekstrakt z liści koka stosowano w napojach, np. w Coca-Coli czy w popularnym wtedy Vin Mariani. Kokaina miała zastosowanie użytkowe, nie znano jej w postaci czystego alkaloidu. Kiedy wyekstrahowano ją i odkryto jej prawdziwe właściwości, zachwycił się nią m.in. Zygmunt Freud, który oprócz tego, że sam ją stosował, to namawiał do tego innych, także swoich studentów.

Jakie to były "zbawienne" właściwości?

Freud patrzył na człowieka jako na twór psychiczny złożony z przeciwstawnych sobie sił. Kokaina wydawała mu się pewnym środkiem doskonałości, lekarstwem na ułomności natury psychologicznej. Sprawiała, że tchórz stawał się odważny, a ktoś zamknięty w sobie zmieniał się w duszę towarzystwa. I byłaby doskonałym narkotykiem szczęścia, gdyby nie właściwości uzależniające i ryzyko związane z jej nadużywaniem. Wtedy do końca jeszcze nierozpoznane.

Jakie kokaina miała w tamtych czasach zastosowanie w medycynie?

Doskonale znieczulała miejscowo, znalazła więc zastosowanie w chirurgii. Nadal zresztą wykorzystuje się ją w niektórych zabiegach. Próbowano leczyć nią także uzależnienia od innych substancji.

Zwłaszcza morfinistów?


Tak, dr Freud leczył swojego przyjaciela morfinistę właśnie kokainą. Skutek łatwy do przewidzenia - morfinista stał się kokainistą.

Dr Thackery wstrzykuje kokainę dożylnie, nie wciąga jej nosem. Jest cały pokłuty, prawie nie ma już niepokaleczonych miejsc. To była wtedy popularna praktyka?

Jako lekarz miał większy dostęp do sprzętu iniekcyjnego niż współczesny mu śmiertelnik. Nie było wtedy HIV, nie było więc lęków przed tego typu zagrożeniami. Narkotyk podawany bezpośrednio ma inną kinetykę działania - dostaje się szybciej do mózgu i działa bardziej euforyzująco. Ale też szybciej i silniej uzależnia. Tolerancja na kokainę rośnie błyskawicznie. To, że był taki pokłuty, wynikało prawdopodobnie z tego, że stosował iniekcje podskórne, jak również dlatego, że jakość igieł w tamtych czasach pozostawiała wiele do życzenia.

Czy chirurg jest w stanie operować po dawce kokainy? Dr Thackery do pewnego momentu funkcjonuje sprawnie, później traci kontrolę nad nałogiem, popada w psychozę.


Na początku nie potrzebował dużych dawek. Małe dawki kokainy rozjaśniały myślenie i poprawiały koncentrację, korzyści były wyraźne. I pewnie byłby w stanie pracować i dobrze operować, gdyby nie rosnąca tolerancja na działanie kokainy. To ona wymusza zwiększanie częstotliwości i wielkości dawek. Coraz trudniej osiągać pożądane efekty, aż w końcu okazuje się to niemożliwe. Napady paniki, depresja i psychoza z całą pewnością nie ułatwiają pracy.

Jak wyglądały terapie odwykowe na samym początku XX wieku?


Nie stosowano oddziaływań psychologicznych, tak ważnych - jak się potem okazało - przy wychodzeniu z nałogu. W ogóle leczenie psychiatryczne było wtedy w powijakach; skuteczne leki antypsychotyczne wynaleziono dopiero w połowie XX wieku. Z uzależnieniami próbowano radzić sobie na różne sposoby, np. przepisując uzależnionym narkotyki, od których byli oni uzależnieni, lub po prostu izolując ich.

Dr Thackery jest leczony z uzależnienia od kokainy... heroiną firmy Bayer. Słyszy od lekarza, że jest to substancja przeciwbólowa, która nie ma skutków ubocznych i nie uzależnia. Rzeczywiście w ten sposób używano heroiny i takie było na jej temat przekonanie?

Heroina, która jest pochodną morfiny, to odkrycie z drugiej połowy XIX wieku. Miała być panaceum na uzależnienia od morfiny. Okazało się, że doskonale się do tego nadaje, ponieważ uzależnieni zdecydowanie wolą ją od morfiny. Wywołuje bez porównania większą euforię, jak i też... silniej uzależnia. W tamtych czasach nie było dilerów i głównym źródłem narkotyków byli lekarze. Z pewnością wielu z nich przepisywało heroinę dość bezrefleksyjnie, choć byli wśród nich również tacy, którzy w ten sposób ratowali swoich pacjentów od niepotrzebnych cierpień. Jako pierwsze ograniczenia w obrocie narkotykami zaczęły stosować Stany Zjednoczone, które dość sprawnie swoją politykę narkotykową eksportowały do innych krajów. Do dzisiaj jednak stosuje się czystą heroinę w tzw. terapii podtrzymującej wobec najbardziej uzależnionych.

Dr Thackery zostaje w drugiej serii porwany przez zaprzyjaźnionego lekarza na statek, gdzie w całkowitej izolacji od narkotyków i leków próbuje zerwać z nałogiem. Czy ma szansę na powodzenie? Od czego to zależy?

Szczerze mówiąc - niewielkie. Samo izolowanie uzależnionego od narkotyku jest efektywne tak długo, jak ono trwa. Pytanie - co potem? Dzisiaj detoksykacja uzależnionych polega na podawaniu leków, które mają niwelować objawy głodu. Po takiej kuracji - aby utrzymać abstynencję - pacjenci mają do wyboru wiele możliwości leczenia, form terapii, grup wsparcia, ośrodków itd. Dopiero tam mogą naprawdę popracować nad swoim nałogiem. Jeżeli dr Thackery wysiądzie ze statku prosto do portu, w którym roi się od narkotyków, to będzie mu się bardzo trudno powstrzymać przed powrotem do nałogu.

W porcie ma dostęp do opium. Ktoś jeszcze pali dziś opium?


Dzisiaj palenie opium, szczególnie w naszej części świata, byłoby kuriozalne. W Afganistanie, kraju, gdzie istniała tradycja palenie opium i stosowania go w medycynie ludowej, łatwiej spotkać narkomana ze strzykawką niż z fajką. Heroina zastąpiła opium.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Dorocie kazano pogodzić się ze śmiercią dziecka, Mateusz przez dwa lata nie wychodził z domu. Pomogła marihuana
Paweł Kośmiński, Łukasz Woźnicki

- Idealny lek powinien być tani, skuteczny i bezpieczny. Marihuana taka jest. Jak okrutna musi być władza, która zamiast ułatwiać, stawia bariery? - pytał podczas konferencji "Cannabis leczy. Przyszłość marihuany medycznej w Polsce" lekarz i były minister zdrowia dr Marek Balicki. Przez cały dzień chorzy opowiadali o swoich problemach, rządzący się tłumaczyli, a politycy deklarowali gotowość prac nad legalizacją marihuany medycznej.

- Organizujemy tę konferencję, bo nie podoba nam się państwo, które zachowuje się nieracjonalnie. Podsyca lęk przed narkotykami, co się nazywa narkofobią. Zakazuje ludziom leczenia się rośliną używaną w medycynie od wieków, o której coraz więcej wiemy, że pomaga na wiele chorób i w porównaniu z innymi lekami ma zgoła niewinne skutki, nawet przyjemne. Nie podoba nam się kraj, gdzie o leczeniu ludzi nie rozmawiają naukowcy i lekarze, ale policjanci i prokuratorzy - rozpoczął konferencję Piotr Pacewicz z "Gazety Wyborczej".

- Chcę, aby przyszłość mojego dziecka i wielu pacjentów uległa poprawie. Dziś o tej przyszłości nie decydują lekarze, ale urzędnicy. Chciałabym, aby do serc i umysłów tych ludzi dotarły informacje, które sprawią, że kiedyś obudzimy się w kraju przyjaznym pacjentom - dodała Dorota Gudaniec z fundacji Krok po Kroku, matka sześcioletniego Maksa, który urodził się z zespołem Downa. Okazało się jednak, że choruje także na padaczkę lekooporną o bardzo nasilonym przebiegu.

Historia Maksa. "Kazano godnie pożegnać się z synem, bo dzieci umierają"

- Przez pięć lat przećwiczyliśmy wszystkie leki w różnych konfiguracjach. Skończyło się zatrzymaniem rozwoju. Syn stracił wzrok na dwa lata na skutek zażywania dopuszczonego do obrotu leku. Aż trafiliśmy na dr. Marka Bachańskiego. Z kilkuset napadów dziennie mieliśmy redukcję do kilkudziesięciu. Szaleliśmy ze szczęścia - opowiadała Dorota Gudaniec.

- Ale w lipcu ubiegłego roku nastąpił przełom. Maks wpadł w ciężki stan padaczkowy. Trzeba była go wprowadzić w stan śpiączki farmakologicznej. Spędził pięć tygodni na OIOM-ie. Miał tego nie przeżyć. Nikt nie dawał mu żadnej szansy. Kazano mi się godnie pożegnać z synem, pogodzić z jego śmiercią, bo dzieci umierają. Kazano mi przestać szaleć. Ale ja szalałam dalej - wspominała.

Dorota Gudaniec szukała ratunku wszędzie. - Bioenergoterapeuci, pielgrzymki - wymieniała. Aż w końcu dowiedziała się o marihuanie medycznej. - Do tej pory nic o niej nie wiedziałam, ale okazało się, że "ta zła rzecz" może pomóc. Załatwiliśmy import docelowy suszu, z którego robiliśmy masło. Dzisiaj Maks funkcjonuje. Zaczyna siadać, śmieje się. A przez pięć lat ani razu się nie uśmiechnął. Twarz-maska! - mówiła.

Dzisiaj Maks ma jedynie kilka napadów w miesiącu. - Tylko marihuana medyczna. Żadnych innych leków neurologicznych. My mamy nadzieję na przyszłość - cieszyła się.

Historia Mateusza. Skutek uboczny? Nieuleczalny nowotwór wątroby

Mateusz Kaczmarczyk choruje na chorobę Leśniowskiego-Crohna. - Mój układ immunologiczny sam atakuje moją ściankę jelita, przez co powoduje w niej stan zapalny. Wiąże się to z bólem. Jeżeli mamy stan zapalny gardła, to boli, gdy cokolwiek przełykamy. Nawet nie powiem, jak boli wizyta w toalecie, gdy stan zapalny ma kilkumetrowe jelito - opowiadał.

W najgorszej fazie Mateusz ważył 47 kilogramów. - Brałem sterydy przez pięć lat, przez ostatnie trzy - w maksymalnej dopuszczalnej dawce. Rozwala to zęby, człowiek staje się agresywny, bardzo nerwowy - mówił. Mimo tej terapii lekarz stwierdził, że i tak 97 proc. jelita grubego i cienkiego zajął stan zapalny.

- W związku z tym, że marihuana jest nielegalna, usłyszałem, że leczenie biologiczne jest możliwe, ale dopiero za pół roku. "Przez to pół roku nie przetrwasz" - powiedziano mi. - Wychodząc z gabinetu, usłyszałem - ściszonym głosem: "Mieszkasz blisko Czech, pojedź sobie i zapal. Powinno ci pomóc". Bo oficjalnie lekarz powiedzieć tego nie może.

I rzeczywiście, przez pół roku jeździł ze znajomymi do Czech co tydzień, dwa. - Przetrwałem pół roku, aż dostałem program leczenia biologicznego. Rzeczywiście dział na mnie dobrze. Ale w związku z absurdami polskiej medycyny takie leczenia trwa rok, a później wymagane są dwa miesiące przerwy. W momencie przerwania momentalnie następuje atak choroby. Gdyby nie ponowne wizyty w Czechach, skończyłoby się znów tak samo. Wcześniej też sądziłem, że konopie to zło. Ale zorientowałem się, że mają mniej skutków ubocznych niż sterydy i leczenie biologiczne. W ulotce przeczytałem, że jednym z powikłań leczenia biologicznego jest nieuleczalny nowotwór wątroby, który zabija w trzy tygodnie. Są osoby, które na skutek tego leczenia dostają zapalenia żył - opowiadał.

- Wyobraźcie sobie 30 wizyt w toalecie - mówił. - W fazie ataku - zanim zostałem poinformowany, że mogę spróbować konopi - nie wychodziłem z domu. Przez dwa lata siedziałem cały czas w domu. Kursowałem na trasie toaleta - pokój. Wszystko załatwiali za mnie znajomi.

Historia Oli. Dostała 20 leków. "Chyba nie można więcej"


Paulina Janowicz jest matką pięcioletniej Julii i trzyletniej niepełnosprawnej Oli, u której zdiagnozowano padaczkę lekooporną. - Ataki trwają do czterech minut, w tym nawet do dwóch minut bezdechu. To są ataki, niestety, zagrażające życiu. Musimy podawać Oli tlen - mówiła matka.

- Ola w krótkim okresie swojego życia otrzymała 20 leków na padaczkę. Chyba nie można więcej. Były okresy, gdy przyjmowała ich aż pięć jednocześnie - dodała. Leki miały poważne skutki uboczne: spadek masy ciała, bezsenność, zapalenie płuc.

- Od czterech miesięcy podaję Oleńce medyczną marihuanę w formie oleju. Skutków ubocznych nie ma żadnych. Ewentualnie okresowa senność, która bywa korzystna - opisywała Janowicz. Dziś Ola jest leczona jedynie olejem konopnym. Nie musi zażywać leków antypadaczkowych.

- Redukcja liczby napadów nie jest tak spektakularna jak u Maksa, ale jest. I to jest wielki sukces. Po odstawieniu ostatniego leku poprawił się sen, a Ola w trzy tygodnie przytyła 700 gramów. A była dzieckiem niedożywionym. Kilkumiesięczne stosowanie terapii znacznie poprawiło komfort życia mojej rodziny - stwierdziła matka.

Historia Karola. "Próbowałem się leczyć. Grozi mi 10 lat więzienia'


Karol Rogucki z Bydgoszczy cierpi na chorobę Leśniowskiego-Crohna - przewlekłą, zapalną chorobę jelit. - Standardowe terapie nie przynosiły skutku. Dopiero po trzech operacjach, usunięciu większości jelit i ciągle pogarszającym się stanie zdrowia dowiedziałem się o medycznej marihuanie. Mieszkałem wtedy za granicą, gdzie marihuana jest legalna. Dosłownie tego samego dnia od zastosowania poczułem pozytywne efekty, lepszą pracę jelit - opowiadał.

- Przyjechałem do Polski i szybko się okazało, że marihuana, którą proponują mi dilerzy nie spełnia oczekiwań. Czułem zawroty głowy, szybko zdecydowałem się na własną uprawę. Ta marihuana została po kilku miesiącach wykryta przez policję i postawiono mi zarzut uprawy roślin na własny użytek - opisywał.

Policja zakwalifikowała jego czyn nie na podstawie czterech gramów suszu, jakie posiadał, ale doliczyła do tego jeszcze liście. - Gdyby nie zakwalifikowanie tych liści, sprawa pewnie zostałaby umorzona. A tak grozi mi 10 lat więzienia. Czekam na kolejną rozprawę. Jestem żywym dowodem, że nie można się leczyć, tak jak się chcę - mówił Rogucki.

Wybór pacjenta - zdrowie albo więzienie. "Są traktowani jak przestępcy"

Przewodnicząca Polskiej Sieci Polityki Narkotykowej Agnieszka Sieniawska nie ma wątpliwości - polscy pacjenci stają przed wyborem - zdrowie czy więzienie.

Od roku do prowadzonej przez PSPN poradni zgłaszają się pacjenci medycznej marihuany. - W ich przypadku nie chodzi o posiadanie marihuany. Oni prowadzą własne nielegalne uprawy, bo nie chcą używać marihuany z czarnego rynku. A to jest zagrożone karą do trzech lat więzienia - mówiła Sieniawska.

Przewodnicząca PSPN przypomniała, że w ostatnim miesiącu zmieniła się ustawowa definicja "ziela konopi". - Decyzją Sejmu nie jest nim już tylko kwiatostan zawierający THC, jak było do tej pory, ale cała naziemna część rośliny. Zazwyczaj rośliny i liście nie zawierają psychoaktywnego THC. Jeśli policja zatrzyma taką uprawę i zważy całą roślinę, to ten, kto uprawiał, może być zagrożony karą do ośmiu lat - opowiadała. - Mówimy więc o groźnych przestępcach.

Sieniawska proponuje np. wyłączenie spod odpowiedzialności karnej osób, które stosują konopie w leczeniu albo podwyższenie legalnego stężenia THC w roślinie do 6-8 proc., bo od takiego stężenia zaczynają się efekty psychoaktywne. - Idealnym rozwiązaniem wydaje się to wprowadzone w Izraelu czy w większości stanów USA, gdzie uprawy medycznej marihuany są kontrolowane przez państwo - mówiła.

Karnistka prof. Monika Płatek nie rozumie prawa, które przewiduje karę więzienia za posiadanie marihuany - Jeżeli będziemy mieli poczucie, że w te sposób zwalczamy przestępstwo, to jednak nasze bezpieczeństwo się obniża, a nie zwiększa - przekonywała. - Jeśli policja będzie oceniania tylko pod względem statystyk, nie będzie rzecznikiem tego, żeby nastąpiły w tej kwestii jakieś zmiany - mówiła.

Marihuana, czyli lek tani skuteczny i bezpieczny... ale nielegalny

Dr Marek Balicki, lekarz i były minister zdrowia, przypomniał wyrok sądu w Jeleniej Górze z 6 maja, który skazał użytkownika medycznej marihuany. - To nic dziwnego, bo znamy stan prawny. Ważniejsze jest to, co powiedziała sędzia w uzasadnieniu: "Jeśli oskarżony chce nadal leczyć się marihuaną, nie może tego robić w Polsce, dopóki ustawodawca nie zmieni przepisów". Przynajmniej sąd zastosował nadzwyczajne złagodzenie kary - mówił Balicki.

Tymczasem były minister zdrowia nie ma wątpliwości: - Wiemy, że marihuana leczy. Mamy na to badania naukowe. Są prowadzone kolejne badania, m.in. nad leczeniem chorób nowotworowych.

- Idealny lek powinien być skuteczny, a także bezpieczny, czyli jak najmniej toksyczny. No i tani, czyli łatwy do wyprodukowania. Amerykański psychiatra prof. Grinspoon przyrównuje marihuanę do penicyliny. Marihuana ma wszelkie właściwości cudownego leku - przekonywał Balicki.

Były minister zdrowia przypomniał postanowienie sygnalizacyjne Trybunału Konstytucyjnego, który zasugerował, że należy uregulować medyczne wykorzystanie marihuany. - TK wskazał, że skoro konstytucja gwarantuje nam prawo do ochrony zdrowia, to zadaniem władz publicznych jest zrobić wszystko, aby to prawo mogło być zrealizowane. Gdy odkrywamy zastosowanie medyczne jakiejś rośliny czy substancji, zadaniem władz jest zrobić wszystko, aby pacjenci mogli z tego skorzystać. Drugim zadaniem jest edukacja personelu medycznego, aby nie bał się korzystać z tego rozwiązania - tłumaczył.

Trybunał Konstytucyjny orzekał w listopadzie ubiegłego roku, przed trzema miesiącami postanowienie zostało przekazane Sejmowi. - Jak okrutna może być władza, która wie, że mamy dziś dostępne bez recepty bardzo niebezpieczne leki, która wie, że zmiana prawa nie spowoduje żadnego niebezpieczeństwa, a może pomóc w leczeniu chorób, a mimo to nic nie robi? Jak okrutna musi być władza, która zamiast ułatwiać, stawia bariery? - pytał Balicki.

Ministerstwo czeka na dowody naukowe i wydaje zezwolenia


- Nasza wiedza jest coraz większa, ale ciągle jeszcze na bardzo wstępnej fazie - odpowiedział wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki. - Ciągle mówimy o eksperymentach.

Wiceminister zdrowia przekonywał, że TK "nie stwierdził niezgodności z konstytucją", a rząd nie ma obowiązku wniesienia inicjatywy legislacyjnej. - To minister oczekuje i ma nadzieję, że jeżeli wiedza naukowa pozwoli na dopuszczenie do obrotu, czyli zarejestrowanie leków, które zawierają te substancje, to te leki będą mogły być następnie finansowane i refundowane ze środków publicznych. Bo taka jest rola ministra zdrowia - przekonywał.

- Ale dopóki mamy do czynienia z zastosowaniem eksperymentalnym substancji, które nie są lekami, bo nie powstają w warunkach gwarantujących pacjentom bezpieczeństwa i nie podlegają reżimowi prawa farmaceutycznego, to nie są to leki - kontynuował Igor Radziewicz-Winnicki. - Dzisiaj czekamy na silne dowody naukowe, które pozwolą nam dopuścić do obrotu coraz więcej produktów leczniczych.

Wiceminister zdrowia przekonywał, że jeżeli ktoś potrzebuje takiego leczenia, może wykorzystać produkty dostępne na polskim rynku (sativex na stwardnienie rozsiane) lub importować je z zagranicy.

Tyle że to skomplikowana procedura. Najpierw lekarz prowadzący musi wypełnić wniosek na import docelowy, potem podpisuje go konsultant krajowy, a dopiero potem minister zdrowia wydaje zgodę.

- Minister zdrowia wydaje zezwolenia na bieżąco i jeszcze nigdy nie odmówił - przekonywał Igor Radziewicz-Winnicki.

- Ale do tej pory wydano tylko 35 takich zezwoleń w 40-milionowym państwie. Potrzeby są o wiele większe. Spójrzmy, ilu ludzi zainteresowanych siedzi na sali - wtrąciła Aleksandra Pezda z TOK FM.

- Ja nie dostałem zezwolenia. Moja wnuczka choruje 26 lat na padaczkę. Zajmuję się nią codziennie i ona codziennie ma napady. Ile mam czekać? Kolejne 26 lat, aby wnuczka była zdrowa? Pomaga? To proszę bardzo. Pani doktor, która prowadzi wnuczkę, zgodziła się na podpisanie wniosku o dostawę. A dyrektor powiedział: "Won, ja tego nie podpiszę". I co, mam znowu czekać, aż ministerstwo wyrazi zgodę? - zżymał się starszy mężczyzna, jeden z uczestników konferencji.

Patryk Jaki składa projekt ustawy, posłowie gotowi do prac

Poseł Solidarnej Polski Patryk Jaki - choć jest przeciwnikiem legalizacji marihuany do celów rekreacyjnych - złożył w Sejmie projekt ustawy umożliwiający stosowanie jej do celów medycznych.

- Ciężko mi patrzeć na ból - szczególnie dzieci - które są chore na choroby lekooporne - tłumaczył. - Chodzi o rzecz fundamentalną - czy polskie państwo powinno stać z boku i patrzeć, kiedy w rzeczywistości może pomóc.

Obecni na sali politycy wydawali się być przychylni pomysłowi Patryka Jakiego. - My dzisiaj zastanawiamy się, jak to zrobić najbezpieczniej dla polskich pacjentów, a nie czy w ogóle. Bo do tego to myśmy już dojrzeli. Czy poprzemy akurat ten projekt złożony przez posłów, nie wiem, bo jeszcze go nie znamy - mówiła posłanka PO i członkini sejmowej komisji Lidia Gądek. - Na pewno tak, ale tylko do celów medycznych i pod odpowiednim nadzorem.

Posłanka PO obiecała, że przedstawi problem podczas posiedzenia klubu, zaś wicemarszałkini Sejmu Wanda Nowicka, że projekt złożony przez Patryka Jakiego nie utknie. - Po raz pierwszy chyba poprzemy projekt Solidarnej Polski - zadeklarował poseł SLD Piotr Chmielowski. Dodał, że Sojusz zgłosi na pewno dwie poprawki.

"Lista oczekujących" - gdzie znaleźć lekarza

Podczas konferencji Piotr Pacewicz i Dorota Gudaniec zainaugurowali projekt "Lista oczekujących". To strona internetowa, która umożliwi rejestrację potencjalnym pacjentom, a także lekarzom, którzy są gotowi leczyć medyczną marihuaną. Znajdzie się tam także petycja zaadresowana do polityków.

- Chodzi o budowanie siatki kontaktów. Strona będzie aktywna wkrótce. Rzecz jest bardzo delikatna i trwają konsultacje, aby zabezpieczyć ludzi, którzy się tam będą zgłaszali - mówi Pacewicz.

- To bardzo ważna idea. Drugim projektem, jaki realizujemy, jest publikacja książki Davida Casaretta "A Doctor's Case for Medical Marijuana", która w naukowy sposób przedstawia, dlaczego marihuana jest lekiem. Książka ukaże się na jesień. Jest to projekt społeczny i nie uda się bez państwa pomocy. Naszym celem jest aby tak książka trafiła do każdego szpitala, hospicjum, ministerstwa zdrowia - mówiłą Dorota Gudaniec.

Jak legalizowano medyczną marihuanę w Czechach

O tym, jak trudno zalegalizować marihuanę leczniczą, opowiadał Pavel Kubu, czeski lekarz, który bada terapię cannabisową i zasiada w zarządzie organizacji pacjentów medycznej marihuany. - W Czechach byliśmy dobrej myśli już w 2009 roku. Parlamentarzyści i eksperci zgodzili się podczas spotkania, że należy zalegalizować medyczną marihuanę. Byliśmy naiwni, bo nasi reprezentanci i władze nie zrobiły nic w tym kierunku. Stworzyliśmy więc petycję, która miała udowodnić, że zainteresowanie społeczeństwa jest prawdziwe - wspominał.

Aktywiści szybko zebrali 30 tys. podpisów. Inicjatywę poparła także przewodnicząca parlamentu. - Dostaliśmy bardzo duże wsparcie polityczne. Oczywiście pojawili się też nasi przeciwnicy. Dziś, słuchając polskiego wiceministra zdrowia, czułem déja vu. Oni też mówili, że nie ma wystarczających badań na ten temat - mówił Kubu.

Jak podkreśla, na tym etapie największym wrogiem ruchu pacjentów okazali się nie prawicowi politycy, ale organizacje, która walczą o legalizację marihuany rekreacyjnej. Próbowały bowiem przeforsować swoje cele przy okazji walki o nowe terapie dla chorych. - Szybko uświadomiliśmy sobie, że gdy połączymy marihuanę medyczną z rekreacyjną, nie uda się tego przeprowadzić tego przez parlament - uważa Kubu.

Premier Czech ustanowił zespół ds. pracy nad dostępnością marihuany w leczeniu. Jego członkowie w 2011 roku stworzyli pierwszy projekt stosownej ustawy. Po wielu poprawkach projekt został w grudniu 2012 roku przegłosowany przez parlament (126 na 154 obecnych zagłosowało za). A w lutym 2013 roku ustawę podpisał prezydent.

- Tego samego dnia nasz minister zdrowia, który jest lekarzem, powiedział, że skuteczność marihuany jako lekarstwa nie jest poważnie rozważana. Minister był przeciwny marihuanie medycznej. Jego urzędnicy zaczęli tworzyć bariery na poziomie rozporządzeń. Totalnie ignorowali komentarze naukowych autorytetów. Po roku nie działał system elektronicznej recepty, który był niezbędny. A urzędnicy kłamali w telewizji, że to lekarze nie chcą przepisywać - relacjonował Kubu.

Po dwóch latach "walki z paragrafem 22", jaką prowadziło stowarzyszenie pacjentów, czescy lekarze mogą przepisać pacjentowi cierpiącemu na konkretne choroby maksymalnie 30 gramów marihuany na miesiąc. Według Kubu efekt jest daleki od pierwotnego.

- Nasi przeciwnicy nadużyli władzy wykonawczej. Wprowadzili limit dawek, który jest 30 proc. niższy od tego, co proponowali eksperci. Ograniczyli liczbę schorzeń, gdy można przepisać marihuanę. I liczbę specjalizacji lekarskich, które uprawniają do wypisania recepty. Wprowadzili także wyjątek, który mówi, że nie można przepisywać marihuany dzieciom - mówił Kubu. Lekarz i czeski ruch pacjentów działają teraz na gruncie międzynarodowym razem z podobnymi organizacjami z innych państw. Celem jest doprowadzenie do przyjęcia przez ONZ konwencji, która uzna medyczną marihuanę. - Międzynarodową koalicję tworzy dziś 15 państw, co daje 10 proc. w ONZ. Mamy nadzieję, że niedługo dołączą do nas organizacje z Polski - mówił.

https://www.youtube.com/watch?v=Wn4skDsvz7k
https://www.youtube.com/watch?v=XEry9XADsJM
Konferencja "Cannabis leczy" ma wzmocnić ruch społeczny na rzecz legalizacji medycznej marihuany w Polsce. Organizatorami są fundacja Krok po Kroku Doroty Gudaniec i Polska Sieć Polityki Narkotykowej, partnerem - Program Globalnej Polityki Narkotykowej "Open Society Foundations".
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Wigilijna opowieść o maku
Tekst: dr Jarosław Przybył, SGGW Warszawa

[ external image ]
Jednoroczny mak polny (Papaver rhoeas) to nie tylko symbol lata, lecz również roślina wskaźnikowa - świadczy o tym, że gleba jest gliniasta i zasobna w wapń (Fot. Shutterstock)

Maku nie jada się co dzień. To pokarm na specjalne okazje. W Polsce i innych krajach słowiańskich potrawy z makiem należą do najważniejszych dań wigilijnych, które symbolizują dostatek, płodność, urodzaj i szczęście
Bardzo wcześnie poznano niezwykłe właściwości maku i w wielu kulturach traktowano go jako roślinę wyjątkową. Sumerowie 3000 lat przed naszą erą czcili święte maki. W starożytnej Grecji odurzający napój z niedojrzałych makówek pili bohaterowie i wojownicy, ponieważ dodawał odwagi, "znosił ból i dawał zapomnienie krzywd".

Symbole, wierzenia, mity

Grecy określali maki słowem mekon, które mogło przeniknąć do wielu języków słowiańskich, również do polskiego. Rzymianie nazywali mak papaver. Pełna łacińska nazwa maku lekarskiego to Papaver somniferum - jej drugi człon tworzą słowa somnus - sen i fero - niosę, oznacza więc "niosący sen, usypiający". Wergiliusz nadał roślinie miano letejskiej, czyli tej, która ma w sobie moc wód rzeki Lety płynącej w podziemiach Hadesu i sprowadzającej zapomnienie. W średniowieczu wyciąg z maku był składnikiem teriaku, cudownego leku przeciwko wszelkim chorobom. Bezlik drobniutkich nasion wypełniających makówki kojarzył się z urodzajem i płodnością, toteż wiele jest świątecznych potraw z makiem - kutia, kluski, pieróg, strucla. Według tradycji "dziewczyny tarły mak na Wigilię, aby rychło wyjść za mąż". Ucierały go drewnianą pałką w makutrze - ceramicznej misie z rowkami przeznaczonej specjalnie do tego celu.

[ external image ]
Jednoroczny mak lekarski (Papaver somniferum) ma kwiaty fioletowe, białe albo różowe, zaś liście i łodygi gładkie i niebieskozielone

Suchy mak rozrzucano po izbie, aby pobudzić płodność wszystkiego, co może się rozradzać, a także, by odstraszyć zło. Obsianie wsi wąskim pasem maku, koniecznie przez jedynaka (!), skutecznie chroniło przed zarazą, a wsypanie do kieszeni zmarłego garści maku zapobiegało pojawieniu się wampira.

Lecz mak wywoływał również odmienne stany świadomości i sprowadzał sen, był więc rośliną świętą i niebezpieczną. Uważano go za roślinę rytualną, pozwalającą przekroczyć granicę pomiędzy światem żywych i zaświatami. W mitologii greckiej był atrybutem boga snów Hypnosa oraz boga śmierci Tanatosa. Przed grotą Hypnosa rosły maki o fioletowych kwiatach. Makówki składano w ofierze greckiej bogini urodzaju Demeter. Specjały pod ochroną Prócz wigilijnych makowców i kutii (pszenica z makiem i miodem jadana we wschodniej Polsce) z okazji przeróżnych świąt jada się potrawy z maku. Niektóre z nich nawet wpisano do rejestru produktów regionalnych i tradycyjnych Unii Europejskiej. Są to na przykład nadziewane białym makiem rogale świętomarcińskie z Poznania. Rogalami symbolizującymi podkowę, którą miał zgubić koń św. Marcina, w dzień 11 listopada obdarowywano tam ubogich. W rejestrze unijnym znalazły się ponadto: chleb z makiem ze Stolna w woj. kujawsko-pomorskim, marchwiaki z makiem pieczone na dzień Wszystkich Świętych i wigilijne racuchy z makiem z Lubelskiego, śliszki z Opolskiego i makowiec sędziszowski.

[ external image ]
Mak przykwiatkowy (Papaver bracteatum) jest byliną - ma szorstko owłosione pędy i pączki i duże, imponujące urodą kwiaty o lekko 'zmiętych' płatkach

Śliszki to świąteczne bułeczki drożdżowe z makiem. Są pozostałością starej tradycji Godów, czyli "godzenia" nowego roku ze starym i najdłuższej nocy w roku. Upieczone na święta bułeczki z nadzieniem makowym na sylwestra były już czerstwe, dlatego moczono je w mleku i podawano jako śliszki.

Co siedzi w maku?


Wszystkie części maku lekarskiego zawierają biały sok mleczny, czyli lateks. Nie nadaje się on jednak do produkcji kauczuku - to cieszące się złą sławą opium, substancja działająca odurzająco i narkotycznie. Palenie opium, zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, było niezwykle popularne, mimo że wywołuje ogromne szkody i prowadzi do uzależnienia. Opium zawiera bowiem alkaloidy maku - morfinę, kodeinę, papawerynę, tebainę i narkotynę. Na potrzeby medycyny wyizolowano i oczyszczono każdy z tych związków. Morfina działa silnie przeciwbólowo, uspokajająco oraz nasennie. Niestety, ma również działanie narkotyczne i łatwo uzależnia, prowadząc do nałogu - morfinizmu. Kodeina jest częstym składnikiem syropów i leków, ponieważ hamuje kaszel, ale również uzależnia. Papaweryna natomiast jest środkiem silnie rozkurczowym.

Nasiona maku używane w kuchni żadnych alkaloidów nie zawierają. Za to jest w nich około 60 procent cennego oleju. (W Polsce olej z maku na potrzeby dworu tłoczono już za czasów Władysława Jagiełły!). Tłoczony na zimno olej jest bogatym źródłem NNKT, - niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych Omega-3 i Omega-6, których ludzki organizm nie wytwarza. Jest to doskonały komponent zbilansowanej diety. Nadaje wyjątkowy smak sałatkom, ale może być też doskonałym dodatkiem do ciast i wypieków.

Trzej kuzyni

Mak lekarski (Papaver somniferum), czasem nazwany siewnym, nie występuje dziko. Zaczęto go uprawiać już w czasach prehistorycznych w Azji Mniejszej, w zachodniej części basenu Morza Śródziemnego, północnej Afryce i w Chinach. Jest rośliną jednoroczną, dorasta do 150 cm, a jego łodygi i liście są gładkie, niebieskozielone. Mak lekarski ma kwiaty białe, fioletowe lub różowe, często z ciemnymi plamami. Płatki szybko opadają, odsłaniając makówkę, w której dojrzewają liczne, drobne nasiona koloru szarego, niebieskiego lub białego.

Urocze małe maczki kwitnące latem w zbożu wraz z chabrami to maki polne. Jeśli pojawią się w naszym ogrodzie, możemy być pewni, że mamy glebę gliniastą, zasobną w wapń i ubogą w potas, o odczynie obojętnym lub lekko zasadowym. Bo mak polny to roślina wskaźnikowa, charakteryzująca typ gleby i siedliska. Jego delikatne płatki szybko opadają i stąd pewnie łacińska nazwa - Papaver rhoeas (rhoeas może pochodzić od greckiego rhein, czyli "płynąć", inaczej - być nietrwałym). Maki polne są znacznie niższe niż lekarskie, a ich łodygi i liście - szorstko owłosione. W ogrodach króluje mak przykwiatkowy (Papaver bracteatum) - wysoka (ok. 150 cm) bylina o pięknych, krwistoczerwonych kwiatach i dużych, pomarszczonych płatkach, zwykle bez plam. To najpiękniejszy z maków, pochodzący z południowo-wschodniej Azji. Jego nazwa wywodzi się od łuskowatych przykwiatków ulokowanych pod pąkiem kwiatowym. Słowo bracteatus znaczy "okryty łuskami". Roślinę pokrywają białe, szorstkie włoski, a nasiona są brunatne.

Siała baba mak... i dostała parę lat

Genetycy na całym świecie prowadzą prace mające na celu otrzymanie bezpiecznych odmian bezmorfinowych maku dla przemysłu spożywczego. Na potrzeby medycyny w laboratoriach biotechnologicznych przeprowadza się próby otrzymania leczniczych alkaloidów za pomocą drobnoustrojów wyposażonych w geny maku. Do celów spożywczych i nasiennictwa w Polsce uprawia się odmiany niskomorfinowe maku: 'Agat', 'Mieszko', 'Rubin' i 'Zambo'. Wszystkie etapy uprawy maku, począwszy od wyboru miejsca i areału poprzez wysiew nasion, pielęgnację roślin aż po zbiór podlegają ścisłej kontroli. Resztki roślin są komisyjnie niszczone. Nadzór nad tymi specjalnymi uprawami sprawuje z urzędu wójt, burmistrz lub prezydent miasta.

Uprawa maku lekarskiego - nawet na małą skalę - bez zezwoleń jest w Polsce zabroniona (warunki uprawy reguluje Ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii z dnia 29 lipca 2005 r.).

Miłośnikom ogrodów pozostaje zatem radość z uprawy maku przykwiatkowego. Można rozmnażać go z nasion i przez podział korzeni. Potrzebuje słonecznej grządki z żyzną ziemią. W pierwszym roku uprawy bylina wytworzy tylko rozetę liści, ale piękny mak będzie potem wiernie zakwitał przez wiele sezonów.

Figa z makiem

W naszym języku mak bardzo się zadomowił. Wielość drobniutkich makowych ziarenek pozwalała w metaforyczny sposób doskonale opisać przeróżne sytuacje. Można więc pisać drobnym maczkiem, mieć czegoś jak maku, dobrać się jak w korcu maku albo też mieć główkę jak makówkę. Czasem też bywa, że ludzi jak maku, a roboty ani znaku, a w ogóle to nie trzeba maku drobić. Poza tym, kiedy kwitnie w czerwcu bób, to największy wtedy głód, a kiedy mak, to już nie tak. Wszak kwitnie mak na znak, że lato. Mak w końcu sprowadza sen, można więc sypać komuś na oczy mak, a potem to już cisza jak makiem zasiał...


Mak - piękny kwiat, który wymaga pozwolenia
DR MAGDALENA NARKIEWICZ

[ external image ]


Kiedyś mak siała byle "baba", by nie zabrakło go na świątecznym stole. Symbolizował bowiem dostatek, płodność i urodzaj. Dziś w ogrodach nie wolno go uprawiać.
Gatunek, z którego uzyskuje się nasiona do celów kulinarnych, jest jeden - to mak lekarski (Papaver somniferum), jednoroczna roślina o niebieskozielonej sztywnej łodydze dorastającej nawet do 1,5 m i tego samego koloru gładkich, lekko karbowanych liściach. Jego kwiaty mają cztery białe, jasnofioletowe lub różowe płatki, zwykle z czarną plamą u nasady. Owoce - spore makówki - zawierają drobne nasiona, w zależności od odmiany białe, niebieskoszare lub czarne. Najpopularniejsze są szaroniebieskie. Białych, delikatniejszych, używa się np. do poznańskich rogali świętomarcińskich. Z nasion produkowany jest też smaczny i zdrowy olej.

Mak lekarski wytwarza sok mleczny, zwany opium, zawierający m.in. morfinę i kodeinę. Od tysięcy lat używano go do łagodzenia bólu, ale też do odurzania się. Nadal produkuje się z niego m.in. środki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe.

UPRAWA MAKU LIMITOWANA

Mak lekarski służy też do nielegalnego wytwarzania narkotyków. Tani produkt z jego słomy, znany jako kompot albo polska heroina, zaczął być coraz łatwiej dostępny na czarnym rynku. Aby zmniejszyć społeczne zagrożenie, uprawę maku poddano ścisłej kontroli zgodnie z ustawą z 29 lipca 2005 r. o przeciwdziałaniu narkomanii. Tradycyjny wysokomorfinowy mak lekarski można uprawiać tylko na potrzeby przemysłu farmaceutycznego i nasiennictwa, a do celów spożywczych wyłącznie odmiany 'Agat', 'Michałko', 'Mieszko', 'Rubin' i 'Zambo' zawierające poniżej 0,06% morfiny. Żeby założyć plantację, trzeba uzyskać urzędowe zezwolenie, należy się też liczyć się z licznymi kontrolami. Uprawa jest pracochłonna i mało dochodowa. W rezultacie większość plantatorów z niej zrezygnowała, choć jeszcze niedawno byliśmy w czołówce europejskich producentów. Nie musimy się jednak martwić, że zabraknie nam maku na kutię, makowiec czy do świątecznych łamańców. Sprowadzamy go z Czech, gdzie obowiązują znacznie bardziej liberalne przepisy i jego produkcja kwitnie.

A co z odmianami ozdobnymi maku lekarskiego? Ich nasiona można kupić w sklepach internetowych, ale według ustawy nie wolno ich wysiewać! Przestrogą niech będzie nagłośniony przez media przypadek postawienia przed sądem czterech działkowiczek, które na rabatach w sumie miały 5 roślin maku. Sprawa skończyła się umorzeniem, ale panie zapłaciły koszty przewodu sądowego. Śmiało możemy natomiast ogród zdobić odmianami innych gatunków, np. maku wschodniego (P. orientale) lub syberyjskiego (P. nudicaule).

[ external image ]
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 160 z 207
NarkoMemy dodaj swój
[mem]
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.