Luźne dyskusje na tematy związane z substancjami psychoaktywnymi.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 157 z 207
  • 1180 / 102 / 0
Dzieci wciągają kreski z tabaki
Milena Orłowska, Aleksandra Dybiec

[ external image ]


Ciemna kreska na stole, przy niej szklana fifka. Młody człowiek pochyla się, wciąga proszek nosem. Właśnie zażył tabaki, niuchnął, wciągnął kreskę, zapodał snuffa. - Tak bawią się dzieci w płockich szkołach - alarmuje czytelniczka "Gazety", matka gimnazjalisty. - Nie dość, że wciągają nosem zmielony tytoń, to jeszcze w sposób przypominający do złudzenia wciąganie amfetaminy czy kokainy
- Zabawialiśmy się tak jeszcze w podstawówce, na zielonej szkole - opowiada tegoroczny absolwent płockiej szkoły o profilu zawodowym. - Kupowaliśmy normalnie, w sklepie. Jako dodatek do piwa. Robiliśmy kreski i wciągaliśmy. Naoglądaliśmy się "Pulp fiction" i to zupełnie tak samo wyglądało. No głupie to było, pewnie. Ale jak człowiek młody i głupi, to co ma robić.

Sebastian wciąga przy nauczycielu


Na You Tube wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tabaka. Wyświetla się pełen zestaw amatorskich filmików - młodzi ludzie wciągają kreski ułożone w fantazyjne napisy, np. "Wisła Pany", zakręcone jak spirale, długie na kilka metrów. Przez szklane fifki, długopisy, papierowe tubki. W domu, na biurku czy szklanym stoliku, na którym mama wieczorami podaje kawę. Czy na szkolnej ławce - jak choćby niejaki Seba, który niucha tuż przed siedzącym naprzeciw niego nauczycielem. Pedagog z nosem w książce nawet nie podnosi głowy.

- Robiliśmy to na korytarzu w liceum - wspomina absolwentka jednej z najlepszych płockich szkół. - Ktoś przyniósł, powiedział, że po tym fajnie się kicha. No więc wszyscy się poczęstowali.

- Próbowałam tabaki, ale faktycznie nie na terenie szkoły - mówi nastolatka z Płocka. - Natomiast jeszcze w podstawówce dla żartów wciągaliśmy kisiel, oranżadki w proszku. Ale to sporadycznie, na zielonych szkołach.

Tabaka to nic innego jak zmielony tytoń. Figuruje na liście wyrobów tytoniowych, których nie wolno sprzedawać osobom poniżej 18. roku życia. Problem polega na tym, że albo sprzedawca nie zdaje sobie z tego sprawy, albo zakaz świadomie ignoruje. Oferta tabak na Allegro.pl - serwisie sprzedaży internetowej - jest przebogata. Grubo, średnio bądź drobno zmielone, o aromacie czekolady, latte, mandarynek czy mięty. Cena za prześliczne metalowe pudełeczko waha się od 6 do 12 zł. Sprzedawcy zaznaczają, że produkt przeznaczony jest dla osób powyżej lat 18.

- Osoby poniżej 18. roku życia w ogóle nie mogą korzystać z naszego serwisu aukcyjnego - mówi Patryk Tryzubiak z zespołu Allegro.pl. - I mamy mechanizmy, dzięki którym sprawdzamy, czy nieletni korzysta np. z profilu swojej mamy, czy założył profil np. na swoją babcię. Jesteśmy także w stanie sprawdzić, czy sprzedawca nie przeprowadził transakcji z nieletnim. Likwidujemy wtedy takie konta. I w razie potrzeby udzielamy pełnej informacji policji.

Co na to policja?


O problemie opowiedzieliśmy Mariuszowi Gieruli, rzecznikowi płockiej komendy. Okazuje się, że nasza policja w temacie tabaki i wciągającej jej młodzieży jest, delikatnie mówiąc, średnio zaawansowana.

Rzecznik zapewnia, że policjanci - z sekcji patrolowej i dzielnicowi - kontrolują sklepy pod kątem sprzedaży nieletnim alkoholu i wyrobów tytoniowych. Że patrolują okolice szkół (także po cywilnemu), zaglądają do pobliskich sklepów i kiosków, rozmawiają z młodzieżą. Ale czy ukarali jakikolwiek sklep za sprzedaż nieletnim, jeśli nie tabaki, to choćby papierosów? - Nie - przyznaje Gierula. - Coś takiego naprawdę bardzo trudno jest udowodnić. Tym bardziej że młodzi ludzie korzystają z luki prawnej. Przepisy pozwalają karać sprzedawców, ale nie osoby pełnoletnie, które kupią alkohol czy papierosy, a potem przekażą to dzieciakom.

Nie ma zgłoszeń

Dyrektorzy płockich placówek twierdzą, że nie słyszeli o modzie na tabakę. Przynajmniej na razie. - U nas jest większość klas sportowych, więc tego typu używki raczej uczniom nie w głowach - mówi Bernard Szymański, dyrektor zespołu szkół technicznych. - Co prawda czasami trafia się jakaś "wesoła postać", ale najpóźniej w ciągu godziny trafia do mojego gabinetu. Jeśli chodzi o papierosy, to wiemy, że uczniowie palą, ale nie na terenie szkoły. Z doświadczenia wiem, że takich kwestii lepiej nie nagłaśniać na forum szkoły czy w mediach, bo młodzież z czystej ciekawości zacznie próbować. Kiedyś na apelu wywołaliśmy takiego, co pali. I co? Stał się "bohaterem" szkoły.

- Nie słyszeliśmy w szkole o zażywaniu przez uczniów tabaki - przekonuje Marek Garbaszewski, dyrektor Gimnazjum nr 2. - Mamy bardzo dobrze rozbudowany monitoring, więc skończyły się także przypadki z paleniem papierosów.

- Chyba tylko człowiek niepoważny może powiedzieć, że u niego w szkole nie ma problemu z papierosami - uważa za to wicedyrektor Zespołu Szkół Usług i Przedsiębiorczości, Stanisław Domachowski. - Ale nie mam zgłoszeń, że uczniowie zażywają tabakę. Gdyby to faktycznie była moda, zjawisko byłoby masowe. A nic takiego się nie dzieje.

Narkomańskie rytuały


- Tabaka to używka, dokładnie taka sama jak kawa, papierosy, alkohol, narkotyki - mówi "Gazecie" pediatra Jarosław Wanecki. - I jak każda używka z pewnością nie wychodzi na dobre, szczególnie osobom w młodym wieku. Wywołuje kichanie, a to może prowadzić do różnych pęknięć w obrębie tchawicy. Inny jej efekt to podwyższone ciśnienie, zażywana przez dłuższy czas, szczególnie u osób uwarunkowanych genetycznie, może prowadzić do zaburzeń kardiologicznych.

I jak każda używka - uzależnia. Lekarze alarmują, że niuchanie grozi wysuszaniem się nosówki, notorycznym katarem, przedawkowanie (murowane przy ośmiometrowej kresce) grozi zawrotami głowy, wymiotami, rakiem jamy nosowej.

- Przerażająca zabawa - komentuje nasza rozmówczyni, matka gimnazjalisty. - Przecież to nic innego jak wstęp do zażywania narkotyków. Poza tym, skąd mogę mieć pewność, że za kilka dni nie pojawi się pod szkołą mojego syna miły pan z kilkoma pudełkami tabaki dla spragnionych wrażeń uczniów? Tyle że do zmielonego tytoniu doda coś o wiele bardziej groźnego?!

Janusz Krajewski z płockiego oddziału Monaru podkreśla: - Rzecz jasna tabaka, tytoń, jest mniej szkodliwa niż amfetamina czy kokaina. Ale zażywanie jej w taki sposób, kreska na stole, szklana lufka, wciąganie czegoś nosem, to rytuały narkomańskie. Zabawy, które często kończą się zażywaniem prawdziwych narkotyków. Młodzież, szczególnie ta młodsza, podkręca się w ten sposób, na tej samej zasadzie popalają samosiejkę, handlują majerankiem.

Krajewski dodaje, że do płockiego Monaru często przychodzą przerażeni rodzice, którzy znaleźli u swoich dzieci tabakę i teraz nie wiedzą: Czy to narkotyk czy może tylko tytoń, ale zmieszany z narkotykiem. - Na szczęście jak dotąd o żadnym procederze mieszania nigdy nie słyszałem - uspokaja nasz rozmówca.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Pięć wieków tytoniu i dymu
Adam Leszczyński

[ external image ]
Branża tytoniowa jako jedna z pierwszych dostrzegła zalety nowoczesnej reklamy. Na początku XX w. zaczęto wmawiać kobietom, że dzięki paleniu staną się bardziej niezależne i samodzielne.

Przywieziony z dopiero co odkrytej Ameryki tytoń od początku wzbudzał w Starym Świecie namiętności i kontrowersje - papieże zakazywali palenia i zażywania tabaki w kościołach, uznając, że zwłaszcza kichanie daje przyjemność zbliżoną do erotycznej. Natomiast papierosy długo uchodziły za tytoń dla biedaków, których nie stać na nic lepszego.

Początek palenia i żucia tytoniu jest pomroką dawności zakryty. Nawet wielorakim być musi, gdy sama roślina nie w jednym czasie i nie od razu wszędzie poznaną oraz rozmnażaną bywała - pisał Erazm Brzeziński w wydanej w 1878 r. w Warszawie książeczce o tytoniu. Popularność tej używki od stuleci fascynowała lekarzy i naukowców, którzy już w drugiej połowie XIX w. zdawali sobie sprawę, że jest ona szkodliwa dla zdrowia. Ówcześni naukowcy przeprowadzali m.in. drastyczne z dzisiejszego punktu widzenia eksperymenty na kotach, szczeniakach i królikach, którym pod skórę wszczepiali krople czystej nikotyny - zwierzęta błyskawicznie zdradzały objawy zatrucia i zdychały po kilku minutach.

[ external image ]
Indiański wynalazek stał się jednym z symboli XX w.

Palenie nie na zdrowie

W XIX-wiecznych pismach lekarskich obszernie relacjonowano przypadki zawałów serca, raka krtani i chorób płuc, które łączono z paleniem, chociaż dokładny mechanizm nie był jeszcze znany. Dym i zaduch tytoniu szkodzi roślinom, wszakże równie zagraża życiu i oddychających jestestw. Każde też stworzenie, ostrzegane instynktem, zmyka co tchu z zadymionego miejsca, bo w niem zgubę swoją przeczuwa - stwierdzał Erazm Brzeziński. Jego zdaniem tytoń miał również powodować wiele innych przypadłości, m.in. "choroby szpiku pacierzowego".

Niektórzy lekarze twierdzili jednak, że tytoń ma także właściwości lecznicze, przede wszystkim uspokajające. Dowodzono tego, przytaczając liczne przypadki osób torturowanych czy skazanych na śmierć, które przed zgonem w cierpieniach błagały o papierosa, cygaro czy fajkę.

Tytoń miał także sprzyjać koncentracji, o czym - według nieznanego nam autora wydanej w 1896 r. w Krakowie broszury zatytułowanej "Hygiena palenia. Studyum fizyologiczno-lekarskie" - świadczyło to, że prawie każdy ówczesny naukowiec nie wyobrażał sobie pracy bez fajki. Przypuszczano, że okłady z tytoniu mogą leczyć niektóre choroby skórne. Zauważono także, że palacza bardzo trudno od tytoniu odzwyczaić, chociaż ówczesna medycyna nie umiała opisać fizjologii nałogu. Istotnie zagadkowe wydaje się podziwienie, że roślina ta, pomimo braku rzeczywistych powabów i zalet, zawładała nie tylko pojedyńczymi osobami, ale całemi okolicami i narodami - pisał Brzeziński.

Nie brakowało też naturalnie obrońców palenia. Brzeziński cytował znakomitego XVII-wiecznego dramaturga francuskiego Pierre'a Corneille'a, który pisał: Niech sobie filozofy prawią, co im się podoba, ja mniemam, że nic nad tytoń; już nawet uczonych do siebie przygarnął. Nie wart życia, kto żyje bez tytoniu! Tytoń nie tylko rozwesela umysły, ale i do cnót prowadzi, przy nim każdy uczy się być rzetelnym. Alboż nie widzicie, z jak ugrzecznioną powierzchownością i obowiązującym układem smakosze, uprzedzając każdego myśl i żądanie, udzielają go sobie nawzajem, bo tytoń wzbudza poczucie honoru i wywoływa zacność we wszystkich, którzy go używają.

Inne pożytki


Tytoń pojawił się w Europie na przełomie XV i XVI w. sprowadzany przez Hiszpanów, Anglików, Portugalczyków czy Francuzów z Ameryki, gdzie używali go Indianie. Wraz z tytoniem dotarła do Europy także fajka przywieziona podobno w 1498 r. przez mnicha Romana Pano, którego Kolumb zostawił na Santo Domingo w czasie jednej z podróży. Zapewne w tym samym czasie na Starym Kontynencie pojawiły się cygara będące również indiańskim wynalazkiem: wysuszone liście tytoniu zawijano w liście innej rośliny, np. palmy czy platana, i zapalano. Do Polski tytoń dotarł w XVI w., ale w wydanym w 1564 r. dziele "Lekarstwa doświadczone" botanik Marcin Siennik jeszcze o nim nie wspomina, chociaż - jak twierdzi - umieścił rysunki wszystkich używanych wówczas ziół.

Już pod koniec XVI w. palenie tytoniu stało się zagadnieniem moralnym, co naturalnie jest istotne w historii papierosów, w której sprawy medyczne i gigantyczne pieniądze przeplatają się nieustannie z litanią potępień nałogu. Od początku bowiem rozkoszowanie się paleniem tytoniu wydawało się wielu podejrzane moralnie. W 1590 r. papież Urban VII zabronił księżom palenia w kościołach, a w 1624 r. Urban VIII pod groźbą ekskomuniki zakazał katolikom zażywania w świątyniach tabaki oraz sproszkowanego tytoniu, który się wciągało przez nos. Zdaniem papieża kichanie dawało przyjemność zbliżoną do erotycznej. Jak się jednak zdaje, mało kto się przejął papieskim zakazem. Car Iwan IV Groźny najpierw kazał batożyć palących poddanych, a potem zakazał palenia tytoniu pod groźbą kary śmierci. Życie za tytoń można było stracić wówczas także w imperium osmańskim i Chinach - nie jest jasne, czy te prawa kiedykolwiek były egzekwowane, ale samo ich ustanowienie pokazuje klimat panujący wokół palenia.

W "Hygienie palenia..." można przeczytać, że nałóg ten jest zgubny nie tylko z medycznego, ale także z moralnego punktu widzenia: W najczęściej używanej formie tytoniu, to jest w paleniu, zapewnia się umysłową pociechę przez wywołanie albo tylko wyobrażenie pomyślnego stanu psychicznych i fizycznych sił, co w dotyczącem indywiduum wywołuje pewnego rodzaju uczucie błogości, zadowolenia z siebie samego, a tem samym zajęcia się sobą samym.

Moralność moralnością, a na palaczach od początku starano się zarabiać, nakładając na tytoń specjalne podatki albo ustanawiając rządowe monopole tytoniowe. W Rzeczypospolitej już król Władysław IV Waza (1632-48) opodatkował tabakę, którą sprzedawano w specjalnych opakowaniach. Kiedy król zmarł, podatek przestano pobierać, a nowe podatki tytoniowe zostały ustanowione dopiero w 1775 r., w dobie reform stanisławowskich. W XIX w. już w całym świecie zachodnim tytoń był źródłem wielkich dochodów skarbowych, ponieważ zastępy palaczy rosły w wielkim tempie. Np. w 45-tysięcznym Hamburgu ok. 1870 r. mieszkańcy wypalali codziennie ok. 40 tys. cygar.

Papierosy w miejsce cygar


Palenie papierosów w ogólności jest daleko szkodliwszem jak palenie cygar. Najpierw daleko się ich więcej pali jak cygar, następnie papier, w który tytoń jest owinięty, paląc się z nim razem, suszy język i podniebienie i szkodliwie oddziaływa na płuca - pisał autor "Hygieny palenia...". Pod koniec XIX w. papierosy palono powszechnie i wypychały one z rynku tytoniowego droższe cygara oraz tradycyjne fajki, ale jeszcze w 1901 r. na świecie sprzedano ok. 3,5 mld papierosów i 6 mld cygar.

W Europie papierosy zaczęły zyskiwać popularność w połowie XIX w. Uważano je najpierw za tytoń dla biedaków, których nie stać na nic lepszego - w hiszpańskiej Sewilli przygotowywano je ze zbieranych na ulicach niedopałków cygar, które pakowano w papier. W 1843 r. francuski monopol tytoniowy wprowadził do sprzedaży papierosy. Wielu brytyjskich i francuskich żołnierzy przywiozło modę na nie z wojny krymskiej (1853-56), na której palili tureckie papierosy. Weteran tej wojny Robert Gloag w 1856 r. otworzył pierwszą fabrykę papierosów w Londynie.

Skręcano je jednak ręcznie, co ograniczało wydajność i zwiększało cenę. W 1883 r. dwóch Amerykanów - przedsiębiorca James Buchanan Duke i mechanik James Bonsack - zbudowało pierwszą maszynę do automatycznej produkcji papierosów. Wytwarzała ona jeden długi papieros, który potem cięto na kawałki o odpowiedniej długości. Pierwsze urządzenie w fabryce w Durham w Karolinie Północnej produkowało 120 tys. papierosów dziennie, zaspokajając ok. jednej piątej ówczesnego amerykańskiego zapotrzebowania.

Duke rozwiązał problem produkcji, ale stanął przed innym wyzwaniem, polegającym na przekonaniu ludzi do papierosów. Dlatego wydawał gigantyczne sumy na marketing i reklamę (np. 800 tys. dol. w samym 1889 r., co po uwzględnieniu inflacji odpowiada 25 mln dol. dzisiaj). Sponsorował wyścigi konne i samochodowe, kupował reklamy w czasopismach, rozdawał papierosy na konkursach piękności. Reklamy przekonywały, że palenie sprawia przyjemność, jest związane ze zdrowym, sportowym stylem życia (!), że papierosy są czyste i nowoczesne (w odróżnieniu od cygar zwijanych ręcznie, często w niezbyt higienicznych warunkach). Pisano, że są bezpieczniejsze od cygar, ponieważ mają łagodniejszy smak.

Niech panie też palą

Nieznany nam autor krakowskiej broszury z 1896 r. dotyczącej tytoniu uważał, że palenie papierosów szczególnie nie przystoi kobietom: Sprzeciwia się [ono] nie tylko wprost zwyczajom europejskim, ale stoi w rażącem przeciwieństwie do ich kobiecego usposobienia. Kobiety palące tytoń okazują pewien stopień zdziczenia, które im nie pozwala ocenić swojej indywidualności kobiecej, zstępują na pochyłość, z której bardzo łatwo im się stoczyć w przepaść zupełnego upadku moralnego. Kobieta paląca papierosy była zepsuta, wyzwolona erotycznie, niemoralna i sprowadzała statecznych obywateli na złą drogę. Paliły prostytutki stojące na ulicach, co było jednym ze znaków rozpoznawczych ich zawodu.

[ external image ]
Amerykańska reklama papierosów Astor przekonująca klientów, że są one elementem eleganckiego stylu życia.

Ćwierć wieku później, w latach 20., przemysł tytoniowy postanowił zwrócić się do kobiet. Koncern American Tobacco Company przygotował wielką kampanię wizerunkową, której współautorem był Edward Bernays, siostrzeniec Sigmunda Freuda i twórca nowoczesnego public relations. Korporacja wydała fortunę na reklamy, a także wynajęła grupę atrakcyjnych kobiet, które paliły podczas parad na nowojorskiej Piątej Alei. Młodym kobietom przedstawiano papieros jako "pochodnię wolności" i symbol emancypacji, a opakowania opracowywano we współpracy z producentami ubrań i projektantami mody. W ten sposób udało się odwołać do skojarzeń, które wcześniej budziła paląca kobieta - z wolnością i swobodą - ale nadano im pozytywny wydźwięk: odtąd papieros miał się kojarzyć nie z prostytutką, lecz z kobietą wyzwoloną.

Dla przemysłu tytoniowego gigantycznym sukcesem okazały się obie wojny światowe, podczas których żołnierzom dostarczano papierosy za darmo, a w 1944 r. ich światowa produkcja wynosiła już 300 mld sztuk rocznie. Jeszcze podczas wojny w Wietnamie (1965-72) amerykańscy żołnierze dostawali papierosy w standardowych żelaznych racjach. W zrujnowanej po II wojnie Europie często traktowano je jako walutę wymienną i to wtedy przeżywały szczyt popularności.

Polski monopol

W 1918 r. w Krakowie rząd polski przejął po Austriakach fabrykę wyrobów tytoniowych należącą wcześniej do państwowego monopolu austro-węgierskiego. Przez krótki czas na rynku tytoniowym II RP działały także firmy prywatne, ale już w czerwcu 1922 r. Sejm uchwalił wprowadzenie pełnego monopolu tytoniowego (obejmującego skup tytoniu, import, produkcję i handel hurtowy). Odbudowano fabrykę pod Lwowem oraz wybudowano nową, na warszawskiej Ochocie. Prywatny przemysł tytoniowy został ostatecznie zlikwidowany w 1924 r. - państwo wypłaciło właścicielom odszkodowania, a rząd przejął wszystkie fabryki i magazyny (w sumie dziewięć). Do 1928 r. otwarto dziewięć kolejnych fabryk.

Chodziło przede wszystkim o pieniądze, których państwu polskiemu zawsze brakowało. W Polsce Odrodzonej opodatkowanie tytoniu w postaci monopolu produkcji i sprzedaży stało się jednem z najważniejszych źródeł dochodów skarbowych - czytamy w broszurze wydanej w 1929 r. przez Państwowy Monopol Tytoniowy.

PMT był wielką firmą, która w 1928 r. zatrudniała 13 tys. robotników na stałe i dodatkowe 2 tys. w sezonie. Około 40 proc. stanowili byli wojskowi, inwalidzi wojenni, wdowy i sieroty po poległych, którzy mieli preferencje w zatrudnieniu. Autor wspomnianej broszury pisał, że Monopol jest wzorowym pracodawcą zapewniającym wczasy, biblioteki, ambulatoria i ochronki dla dzieci.

Spożycie wzrosło z 372 g tytoniu na głowę w 1922 r. do 672 g na głowę w 1928 r., a statystyczny obywatel II RP - wliczając niemowlęta, kobiety i starców - wydawał na tytoń 21 zł 42 gr rocznie (niemało, skoro 200 zł miesięcznie stanowiło już przyzwoitą pensję, a robotnik dniówkowy rzadko zarabiał więcej niż 60-80 zł).

W spożyciu tytoniu widać było cały czas różnice pomiędzy dawnymi zaborami.

Jak palono w II RP

Drogie cygara palono niemal wyłącznie w najzamożniejszym dawnym zaborze pruskim (Pomorze, Śląsk, Wielkopolska) oraz w Warszawie. Papierosy sprzedawano w dwóch różnych bibułkach: "niespalnej" (w zaborze rosyjskim - papieros spalał się tylko wtedy, kiedy się nim zaciągano) i "spalnej" (spalał się nawet odłożony do popielniczki). W 1928 r. obywatel palił średnio 316 papierosów rocznie, czyli znacznie poniżej normy europejskiej, co wynikało z powszechnej biedy.

Na państwowym monopolu zarabiał budżet - w latach 1935-38 przychody z PMT stanowiły 14 proc. wpływów skarbowych i nawet ceny tytoniu ustalał minister skarbu w rozporządzeniu urzędowym. Z punktu widzenia konsumenta papierosy "monopolowe" były drogie, stąd tylko jedną trzecią tytoniu PMT sprzedawał w postaci papierosów wyprodukowanych w fabryce, a 60 proc. tytoniu służyło ich wyrabianiu w domu w maszynkach (bibułki kupowało się osobno). Dzięki temu papierosy te kosztowały mniej niż drogie nile, sfinksy czy ergo.

Problemem dla władz był przemyt tańszego tytoniu z zagranicy i dlatego w regionach nadgranicznych PMT wprowadzał tańsze marki, takie jak Silesia, Rarytas Śląski (na Śląsku) czy Rarytas Pomorski, mające konkurować z przemytem. Uprawiano też tytoń nielegalnie na wsi, na własny użytek, co ścigała policja.

O ubóstwie polskich palaczy najbardziej świadczyła popularność machorki. Wśród tytoni niższych najważniejszą rolę odgrywa machorka, która rozpowszechniona jest zwłaszcza na ziemiach dzielnicy rosyjskiej, a przede wszystkiem na Kresach Wschodnich - czytamy w broszurze PMT z 1928 r. Machorka stanowiła blisko 60 proc. tytoniu sprzedawanego w Polsce.

[ external image ]
W czasie II wojny światowej i później, aż do lat 70., w armii USA papierosy rozdawano żołnierzom za darmo. Na zdjęciu zrobionym w Niemczech w grudniu 1944 r. amerykańscy piechurzy palą, kryjąc się za czołgiem Sherman.

Najubożsi używali także tytoniu fajkowego, tzw. presówki, i skrętek. "Presówkę", czyli liście amerykańskiego tytoniu, sprzedawano niepokrojoną, owiniętą liściem tytoniu i sprasowaną. Palacze sami ją kroili i napełniali nią nie fajki, ale papierosy. Są to naturalnie wyroby najniższego gatunku, szczególnie rozpowszechnione na Śląsku wśród ludności robotniczej - stwierdzał autor broszury PMT.

Tytoń i rak


W 1930 r. niemieccy naukowcy po raz pierwszy dowiedli statystycznego związku pomiędzy paleniem a rakiem płuc. Przed rozpowszechnieniem się papierosów rak płuc występował niezwykle rzadko - jeden z amerykańskich lekarzy wspominał, że podczas studiów na początku XX w. specjalnie wezwano go na sekcję zwłok osoby zmarłej na raka płuc, bo w akademii medycznej uznano to za wyjątkową, rzadko spotykaną ciekawostkę. W 1944 r. Amerykańskie Towarzystwo ds. Walki z Rakiem (American Cancer Society) zaczęło ostrzegać przed efektami palenia, chociaż przyznawało, że nie ma "ostatecznego dowodu" (poza zbieżnością statystyczną) zależności pomiędzy paleniem i chorobami.

W 1952 r. niesłychanie wówczas popularny w USA magazyn "Reader's Digest" - sprzedawany w milionowym nakładzie - wydrukował artykuł, że palenie powoduje raka. Dwa lata później wielcy amerykańscy producenci papierosów powołali własny instytut badawczy TIRC (Tobacco Industry Research Council). Oficjalnie miał badać skutki palenia dla zdrowia, a w rzeczywistości podważać ustalenia naukowców, którzy doszli do wniosku, że papierosy szkodzą. Równocześnie zaczęto reklamować papierosy z filtrem (wynalezionym w latach 30., ale mało popularnym), z mniejszą zawartością nikotyny i substancji smolistych.

W 1964 r. rząd USA opublikował liczący 387 stron raport, w którym stwierdzał "zależność przyczynową" pomiędzy paleniem i rakiem płuc. Raport głosił, że ryzyko zachorowania na nowotwór jest u przeciętnego palacza dziewięć-dziesięć razy wyższe niż u statystycznej osoby niepalącej, i wyliczał substancje rakotwórcze w dymie papierosowym (m.in. kadm i arszenik). Rok później Kongres USA narzucił producentom tytoniu obowiązek zamieszczania ostrzeżeń na paczkach papierosów, a w 1971 r. zabronił reklamowania ich w telewizji i radiu. Od lat 80. zaczęto także systematycznie zakazywać palenia w miejscach publicznych - urzędach, samolotach, autobusach i pociągach. W mediach pojawiły się relacje z procesów, w których umierający na raka płuc palacze domagali się odszkodowań od firm tytoniowych - za to, że nie ostrzegły ich przed skutkami palenia.

Historia papierosów wcale się nie zakończyła. Na powszechną na Zachodzie modę firmy tytoniowe odpowiedziały ekspansją na rynki krajów rozwijających się - według Światowej Organizacji Zdrowia w ciągu najbliższych 30 lat z powodu palenia umrze 100 mln ludzi, czyli więcej niż z powodu AIDS, gruźlicy i wypadków samochodowych łącznie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Szwedzki styl picia wódki
Marta Grzywacz

[ external image ]
Kolejka do sklepu monopolowego na Drottninggatan w Malmö, 1948 r. W Szwecji alkohol kupowało się wtedy "na kartki" - dorosły dostawał książeczkę zwaną motbokiem, w której zapisywano każdy litr kupionego alkoholu. Z danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wynika... (FOT. Jan Dahlander / Sydsvenskan)

Na umór i nierzadko w samotności. Od ponad 150 lat kolejne szwedzkie rządy walczą o to, żeby obywatele pili mniej, ale nigdy nie wprowadziły prohibicji.

Przewodnicy po zamku w Gniewie opowiadają turystom anegdotę o hetmanie polnym koronnym Jerzym Sebastianie Lubomirskim, który podczas potopu po bitwie ze Szwedami w 1657 r. przejął zamek i wtrącił najeźdźców do lochu. Kilku jeńców postanowiło uciec, przebili się przez ścianę, ale zamiast na zewnątrz trafili do piwnicy z beczkami z winem i uznając najwyraźniej, że z ucieczką można poczekać, zajęli się ich opróżnianiem. Kiedy otrzeźwieli, trafili przed oblicze hetmana Lubomirskiego, lecz ten, pochodząc bądź co bądź z narodu, który za kołnierz nie wylewał, wykazał się zrozumieniem i darował im karę. Podobno był nawet rozbawiony, kiedy usłyszał od niedoszłych uciekinierów, że przez cały czas pili jego zdrowie.

Szwedzkie upodobanie do alkoholu nie jest tajemnicą, a winą za tę narodową przypadłość Szwedzi obarczają ponoć Rosjan, z którymi wiele wojowali i od których mieli nie tylko nauczyć się picia na umór, ale także pędzenia bimbru. A przecież już wikingowie lubili piwo i miody pitne, a ich potomkowie w XV w. nauczyli się destylować kilkudziesięcioprocentowy alkohol. Trzy wieki później wódka była w Szwecji tak popularna, że Jan Chrzciciel Albertrandi, polski jezuita i historyk, który odwiedził ten kraj w 1789 r., pisał o rodzinie zasiadającej do obiadu i czerpiącej alkohol łyżkami ze wspólnej misy, w której pływały kawałki chleba i mięsa. Zwyczaj nadużywania mocnych trunków dotyczył nie tylko mężczyzn, ale też kobiet i dzieci.

Cios w bimber

W czasach Oświecenia Szwecja była krajem rolniczym, ale miasta rozwijały się prężnie, a ich mieszkańcy zaczynali doceniać sztukę, architekturę i naukę. W 1739 r. powstała Szwedzka Akademia Nauk, a pracę urodzonego na początku wieku lekarza i przyrodnika Karola Linneusza "Systema Naturae" - o klasyfikacji biologicznej gatunków - dostrzegła cała oświecona Europa. Już wtedy Szwedzi jeździli po solidnych, utwardzanych drogach, mieli sprawną sieć pocztową, a król Gustaw III wręczał medale za budowanie murowanych domów. Co prawda kraj nawiedzały od czasu do czasu epidemie dżumy i ospy, ale w 1756 r. po raz pierwszy dzieci dostały eksperymentalne szczepionki, a 14 lat później lekarze odważyli się je podać także królewskim potomkom.

Kraj pod rządami "oświeconego despoty", jak nazywano Gustawa III (panował od 1771 do 1792 r.), prosperował znakomicie i tylko rosnący wśród Szwedów alkoholizm spędzał władcy sen z powiek. Nie jemu pierwszemu. Z piciem bez opamiętania próbowała walczyć już ponad 100 lat wcześniej lubiąca męskie stroje i rozrywki królowa Krystyna, ale w 1766 r. król Adolf Fryderyk usunął wszelkie restrykcje w kwestii produkcji alkoholu, co doprowadziło do tego, że prywatne destylarnie miało właściwie każde gospodarstwo. Po wstąpieniu na tron Gustaw III apelował, żeby nie marnować zboża i ziemniaków na pędzenie alkoholu, bo w kraju panuje nieurodzaj, a kiedy jego odezwa nie przyniosła skutku, zarządził konfiskatę wszystkich urządzeń do produkcji bimbru i zlikwidował 180 tys. destylarni. Odtąd wyrób i sprzedaż wódki miały się stać domeną państwa.

Alkohol na uspokojenie żab


Na wieść o królewskiej konfiskacie w kraju doszło do rebelii - Szwedzi, mający już za sobą 300 lat doświadczeń w destylowaniu spirytusu z ziemniaków, zbóż, a nawet celulozy drewnianej, nie zamierzali poddać się bez walki. Jednak prawo pędzenia bimbru w domu przywrócono dopiero w 1798 r., sześć lat po śmierci Gustawa III, który zmarł na skutek ran odniesionych w zamachu na jego życie. Każde gospodarstwo mogło odtąd wytwarzać, sprzedawać i transportować alkohol, pod warunkiem że zapłaci stosowny podatek zależący od wielkości gospodarstwa. Płacić musieli go nawet ci, którzy nie pędzili bimbru. Taka polityka wręcz zachęcała do produkcji alkoholu, jeśli nie dla siebie, to na sprzedaż.

Najpopularniejszym trunkiem powstającym w domowych destylarniach był brännvin ("palone wino") przypominający brandy oraz aquavit, do którego w zależności od regionu dodawano zioła - kozieradkę, lubczyk, kmin, cynamon. I brännvin, i aquavit okazywały się dobre na wszystko - w XV w. wierzono, że przywracają życie zmarłym (aqua vitae - to po łacinie "woda życia"). Nawet jeśli z biegiem czasu ta wiara nieco przygasła, wódka wciąż stanowiła podstawowe lekarstwo na wiele dolegliwości. Jedna z pacjentek doktora Linneusza skarżyła się, że w brzuchu ma trzy żaby, które wyraźnie rechocą. Nie zastosowała się jednak do zaleconej przez niego kuracji picia dziegciu, lecz wolała kurować się brännvinem, który - jak twierdziła - miał na żaby działanie uspokajające.

Wódka była także lekarstwem na nieśmiałość w rozmowach z damami, więc żeby sobie dodać odwagi, mężczyźni pili ją przed obiadem, zakąszając śledziami i serami. Wkrótce zwyczaj zakąszania tak się zadomowił, że na stołach pojawiało się coraz więcej przystawek: marynowany łosoś, ikra z sielawy, klopsy, kiełbasy, gęsie piersi. A im więcej przystawek, tym więcej brännvinu.

Bezdyskusyjne było także rozrywkowe działanie alkoholu, a poza tym picie usprawiedliwiano chłodną i nieprzyjazną aurą Północy. - Wódka przynależy do szwedzkiego klimatu - mówił w 1818 r. w parlamencie pastor i kaznodzieja Carl Rabe. - Jest korzystna dla spracowanego człowieka, którego członki są zmęczone po pracy; konieczna dla tych, którzy z powodu złego odżywiania kartoflami z solą muszą wytężać swoje siły, aby żonie i dzieciom zapewnić ubogie utrzymanie. I dlaczego odmawiać tej pracującej klasie kilku chwil wytchnienia?

Co daje picie do upadłego

"Chwile wytchnienia" liczone w miesiącach i latach doprowadziły do tego, że naród zaczęły trapić choroby. Jak podaje Laurie Thompson w artykule "Sweden and alcohol" opublikowanym w "Swedish Book Review", w XIX w. przeciętny Szwed wypijał 22 l alkoholu rocznie, a jeśli odliczyć dzieci i osoby niegustujące w mocnych trunkach, wychodziło ok. 2-3 l na tydzień. W Szwecji drastycznie więc wzrosła śmiertelność, rodziło się coraz mniej dzieci, ludzie żyli krócej niż kiedyś. Powoli zaczęto to wiązać z nadużywaniem alkoholu. Już Linneusz w swoich pismach ostrzegał, że picie w dużych ilościach wiąże się z pewnym ryzykiem, ale dopiero w 1849 r. szwedzki lekarz Mag-nus Huss (1807-90) jako pierwszy dokonał klasyfikacji chorób, które powodował alkohol. To właśnie on był autorem terminu "alkoholizm" dla określenia "przewlekłej, nawracającej choroby spowodowanej nieograniczonym spożywaniem alkoholu w ciągu długiego czasu, która powodowała szereg zaburzeń systemu nerwowego: psychicznych, sensorycznych i motorycznych". Nazywam te symptomy Alcoholismus chronicus - pisał Huss.

[ external image ]
Lars Olsson Smith - twórca nowej metody destylowania wódki - rektyfikacji, oraz słynnej w świecie marki Absolut.

Być może Huss słyszał o pracach Benjamina Parsonsa, angielskiego kaznodziei, który w 1840 r. głosił w kazaniach, że "alkohol to niszczyciel, a wszystkie osoby ogarnięte szaleństwem, jakie spotkałem w życiu, piły codziennie". Parsons sporządził listę 42 chorób, które jego zdaniem powodował alkohol; były tam m.in.: zapalenie mózgu i nerek, kołtun, wysypka, mania i podagra.

Dopiero jednak w 1960 r. amerykański fizjolog Elvin Morton Jellinek sformułował tezę, że alkoholizm sam w sobie jest chorobą stanowiącą zagrożenie zarówno dla chorego, jak i społeczeństwa. W latach 70. XIX w. w szwedzkich miastach na 1000 mężczyzn powyżej 20. roku życia z powodu alkoholizmu umierało 64. Odpowiadał za to także styl picia Szwedów - pito na umór, często bez okazji, w samotności.

Sprzedawcy wódki, łączcie się!

Pierwsze restrykcje dotyczące picia alkoholu pojawiły się w Szwecji już w XV w., ale z uwagi na to, że mocny alkohol traktowano także jako składnik prochu strzelniczego - chodziło więc nie tyle o trzeźwość Szwedów, ile o ograniczenie zużycia zboża potrzebnego do celów wojskowych.

W XVIII w. sytuacja uległa zmianie. W mieście Växjö lekarze, konserwatywni ziemianie, działacze społeczni i sufrażystki doszli do wniosku, że społeczeństwo trzeba otrzeźwić, i w 1819 r. założyli pierwsze towarzystwo abstynenckie. Kolejne powstawały we wszystkich szwedzkich miastach, picie stało się grzechem, niepicie zaczęło świadczyć o moralności, a żadna szanująca się partia polityczna nie śmiałaby powiedzieć, że nie popiera walki z alkoholizmem.

W 1855 r. wprowadzono zakaz prywatnej produkcji alkoholu, który był jednak nagminnie łamany, więc władze Göteborga (Gothenburg) wpadły na nowatorski pomysł: przyznały koncesję na sprzedaż alkoholu tym, którzy przystąpili do korporacji i zgodzili się czerpać zyski na poziomie 5 proc. rocznie, a resztę odprowadzać do kasy miasta. Zebrane w ten sposób fundusze zaczęły zasilać biblioteki, muzea, parki i budynki użyteczności publicznej.

Za przykładem Göteborga poszło wiele innych szwedzkich miast, a nawet Szkocja, gdzie puby zrzeszone w systemie göteborskim nosiły w skrócie nazwę The Goths.

Król wódki

Kiedy w XIX w. ruchy nawołujące do trzeźwości w Skandynawii, ale też w innych regionach Starego Kontynentu i Ameryki zaczęły odgrywać coraz większą rolę, w Szwecji pewien pomysłowy przedsiębiorca w 1879 r. opracował nową metodę destylowania alkoholu - rektyfikację. Jego wielokrotnie destylowana wódka, która - jak zachwalał - wytwarzana była jedynie z zimowej odmiany pszenicy i wody pochodzącej z tylko jednego źródła głębinowego, zaczęła robić furorę. Lars Olsson Smith nie miał przy tym zamiaru podporządkowywać się ograniczeniom obowiązującym w Sztokholmie i nie wystąpił o koncesję na sprzedaż swoich trunków w stolicy. Zamiast tego przeniósł produkcję na wyspę Reimersholme, gdzie władza Sztokholmu nie sięgała, a ewentualnym kupującym oferował darmowy prom tam i z powrotem. Nowatorskie posunięcie marketingowe przyniosło mu taki sukces, że został okrzyknięty "królem wódki". Pod koniec wieku Smith zaczął eksportować swój trunek i stał się bogaczem, jednak zbyt duży rozmach inwestycyjny spowodował, że stracił całą fortunę. Potem znowu ją odzyskał i ponownie stracił. Kiedy umarł w 1913 r., był bez grosza. Spadkobiercom zostawił tylko długi, procesy sądowe i pełne goryczy listy, ale marka Absolut, którą stworzył, przetrwała do dziś.

Pieczątka za picie

Jeszcze za życia Smitha, w 1911 r., czyli sześć lat wcześniej niż w Stanach Zjednoczonych, w Szwecji powołano komisję rządową mającą przygotować ustawę o prohibicji. Zanim jednak doszło do narodowego referendum w tej sprawie, na arenie walki o trzeźwość narodu pojawił się Ivan Bratt - lekarz i członek towarzystwa abstynenckiego, który jako alternatywę wobec prohibicji zaproponował w 1914 r. indywidualną kontrolę spożycia alkoholu. Przekonał do swojego pomysłu Sztokholm i w 1919 r. system Bratta zaczął obowiązywać w całym kraju.

[ external image ]
Ivan Bratt, który wprowadził system racjonowania alkoholu za pomocą motboków.

Bratt podchodził do problemów z piciem naukowo, widząc w nim zagrożenie raczej dla zdrowia niż moralności. Miał przy tym poparcie lekarzy, dziennikarzy i liderów partii socjalistycznych. Według systemu Bratta dorosły mieszkaniec Szwecji powyżej 25. roku życia, który chciał kupić wino, wódkę czy mocne piwo, musiał okazać motbok - osobistą książeczkę, w której zapisywano i potwierdzano pieczątką każdy litr kupionego alkoholu. I nie wolno mu było przekroczyć limitu przyznanego na osobę.

Nie wszyscy mogli dostać motbok będący usankcjonowaną przez państwo zgodą na picie. Zależało to od dochodu, zamożności, płci i pozycji społecznej. O ile samotne kobiety mogły liczyć na przyznanie ograniczonego limitu na zakup alkoholu, o tyle mężatka nie dostawała już własnego motboka, jeśli posiadał go mąż. Mężczyźni i zamożniejsi obywatele mieli wyższe limity i tym samym prawo do picia większej ilości alkoholu niż kobiety i biedacy, a podejrzani o alkoholizm nie dostawali motboków w ogóle. Próba przekroczenia limitu skutkowała odebraniem książeczki.

[ external image ]
Motbok

31 grudnia 1948 r. przeciętny miesięczny limit zakupu alkoholu na osobę wynosił 1,82 l, ale kiedy system Bratta okazał się skuteczny - zmniejszyła się liczba śmiertelnych przypadków spowodowanych piciem, a sprzedaż alkoholu zmalała - limit spożycia alkoholu przyznany przez państwo wzrósł do 3 l na osobę miesięcznie.

Prohibicji mówimy: Nej!

Ivan Bratt nazywany jest człowiekiem, który uratował Szwecję przed prohibicją - wprowadzenia całkowitego zakazu sprzedaży alkoholu domagały się już od połowy XIX w. partie socjalistyczne i środowiska Kościołów protestanckich lub sekt religijnych. Wreszcie 22 sierpnia 1922 r. przeprowadzono referendum w sprawie prohibicji, która obowiązywała u sąsiadów: w Finlandii, Norwegii i na Islandii, a także w USA. Tego, że nie tylko nie ograniczy pijaństwa, ale spowoduje również rozwój przemytu alkoholu i wzrost przestępczości - nikt raczej nie przewidywał.

Tuż przed głosowaniem przeciwnicy prohibicji, którzy uważali, że wystarczy tylko perswazja, i zwolennicy, którzy woleli twarde prawo, walczyli na płomienne przemówienia i plakaty. Jeden z nich przedstawiał pijanego mężczyznę, który padł na schodach przed domem tuż przed żoną otwierającą mu drzwi. Widniejące u dołu hasło nawoływało: "Wieczór wypłaty. Głosuj na tak!". Paradoksalnie podczas dyskusji: pić czy nie pić, spożycie alkoholu drastycznie spadło i wydawało się, że referendum w ogóle nie będzie potrzebne. - Przeprowadzono je jednak - twierdzi szwedzki historyk Lennart Johansson - żeby zapobiec konfliktom na szczytach władzy, a decyzję zostawić społeczeństwu, które najwyraźniej uznało, że system Bratta wystarczy do kontrolowania pijaństwa. Zwolennicy prohibicji przegrali 49,3 proc. do 50,7 proc.

Alkohol z państwowej sieci

Alkoholizm, a nawet tylko "inklinacja do nielegalnej sprzedaży alkoholu" jako zachowania aspołeczne stały się w latach 30. XX w. podstawą do przymusowej sterylizacji, którą Szwecja prowadziła w ramach eugeniki. Ta pseudonauka zakładała, że dzięki systemowi kontroli urodzeń można stworzyć człowieka zdrowego, silnego, o określonym wyglądzie i "czystego rasowo". Szwecja przez ponad 40 lat (1934-77) prowadziła politykę przymusowej albo wymuszonej szantażem sterylizacji wyrzutków społecznych, chorych psychicznie czy ubogich. Forsowała ją w parlamencie głównie Szwedzka Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza i dopiero w latach 90. XX w. wyszło na jaw, że przez te 40 lat wysterylizowano w Szwecji z różnych powodów 63 tys. osób. Podobne programy prowadziły także USA, Szwajcaria, Holandia, Australia, Kanada i nazistowskie Niemcy.

W 1955 r. w szwedzkiej polityce antyalkoholowej nastąpił przełom - zrezygnowano z systemu Bratta i jego motboków. Każdy mógł wypić tyle alkoholu, ile chciał, niemniej monopol na jego wyrób i sprzedaż przeszedł w ręce państwa. Wódkę, wino i piwo zaczęto sprzedawać jedynie dorosłym powyżej 20. roku życia, po bardzo wysokich cenach i tylko w specjalnej sieci sklepów skupionych w Systembolaget, otwartych do godziny 18 i nieczynnych w weekendy. Można tam było kupować tylko pojedyncze butelki (żadnych sześciopaków), a okazji typu "Kup |1 puszkę, a drugą dostaniesz za połowę ceny" zakazano. Żadnego produktu nie wolno było faworyzować, co skutkowało m.in. tym, że nie schładzano piwa, bo trzeba byłoby chłodzić każdą butelkę, a to wiązało się z dużymi kosztami.

Z kolei restauracje, które dostały zgodę na sprzedaż alkoholu, mogły go serwować tylko z jedzeniem, a napoczętej butelki klient nie mógł ze sobą zabrać. Dochodziło do sytuacji, kiedy klienci zamawiali proste posiłki, np. jedno jajko, którego nie jedli. Mimo że sklepów Systembolaget było bardzo niewiele - dziś jest ich około 420 na 10 mln Szwedów - to jednak rezygnacja z racjonowania alkoholu systemem Bratta spowodowała, że pito trzykrotnie więcej, a do 1960 r. przypadki delirium tremens wzrosły ze 160 za czasów motboków do 700 rocznie.

Dziś Szwedzi piją nieco mniej niż reszta Europy - około 11 l na mieszkańca rocznie (w Europie jest to średnio 13 l). Systembolaget i wysokie ceny powodują, że aby się napić, jeżdżą za granicę albo przemycają alkohol. Ich samochody wjeżdżające na prom ważą czasem o pół tony więcej, niż powinny, ale wejście Szwecji do Unii Europejskiej znacznie osłabiło czujność celników.

Podróżujący po Szwecji turysta z łatwością dostrzeże natomiast małe domki letniskowe pobudowane na wysepkach na jeziorach, z dala od miast. Rzadko służą one wypoczynkowi, są to raczej prywatne bimbrownie, w których starym zwyczajem pędzi się brännvin na własne potrzeby. Proceder jest co prawda zakazany, ale Szwedzi trzymają sztamę i się nie denuncjują.





Bałtyk czasów prohibicji

Marek Wąs

[ external image ]
Celnicy ze spirytusem przejętym w listopadzie 1928 r. koło Marstrand, niewielkiej wioski rybackiej w południowej Szwecji. Ze zbiorów Szwedzkiego Muzeum Centralnego. (Archiwum R. Dullat)

[ external image ]
W schowkach nakładanych pod ubranie przemytnicy ukryli pojemniki ze spirytusem. Mniej popularne, lecz bardziej pojemne były dopasowane do ciała metalowe zbiorniki. Finowie się śmieli, że wszyscy podróżni przekraczający granicę ich kraju przytyli.

"Pirtuaika" - epoka spirytusu. Tak Finowie nazywają lata 20. ubiegłego wieku, gdy po wprowadzeniu prohibicji alkoholowa kontrabanda omal nie doprowadziła do bankructwa ich młodego państwa, które dopiero co uzyskało niepodległość.

Na początku XX w. w Finlandii pili wszyscy: robotnicy i inteligenci, policjanci i urzędnicy, starcy i kobiety. Nawet dzieci - mówi estoński historyk prof. Raimo Pullat. - Zimny klimat Północy sprzyja piciu mocnych trunków, na dodatek Finlandia do uzyskania niepodległości w 1917 r. była prowincją równie rozpitej Rosji. W owym czasie purytańsko nastawionym politykom i działaczom społecznym wydawało się, że najlepszym remedium na powszechny alkoholizm jest prohibicja.

Słowo to kojarzy nam się z Ameryką, mało kto wie, że obowiązywała też w Finlandii, Islandii, a w ograniczonym zakresie w Kanadzie i Szwecji. Trzeba było ponad dekady, by Finowie przekonali się, że prohibicja nie przynosi oczekiwanego efektu, rodzi za to liczne patologie: w Finlandii w epoce prohibicji przestępczość rozkwitała, a spożycie alkoholu wzrosło o 300 proc.

Za co Estończycy nie lubili Finów


Ustawa o prohibicji weszła w życie 1 czerwca 1919 r., a dobry interes szybko zwietrzyli sąsiedzi Finlandii. Za wódczaną potęgę uchodziła wśród nich Estonia, gdzie dochód ze sprzedaży alkoholu stanowił ok. 15 proc. wpływów budżetu. Po wprowadzeniu prohibicji w Finlandii 85 proc. estońskiego spirytusu przeznaczonego na eksport sprzedawane było przemytnikom. - Rząd Estonii zdawał sobie z tego sprawę, a jednak na kontrabandę patrzył przez palce - mówi prof. Pullat. - Jedną z przyczyn takiej polityki była uraza do Finów. Po uzyskaniu niepodległości w 1918 r. Estończycy świetni wiedzieli, jak wielkim zagrożeniem dla ich państwa są bolszewicy, i chcieli się przed nimi zabezpieczyć przez unię z Finlandią. Ale rząd fiński odrzucił projekt.

Również Łotysze korzystali na fińskiej prohibicji. Ich rząd wprowadził monopol na wódkę, w ciągu kilku lat dochód państwa z jej sprzedaży wzrósł z czterech do blisko 30 mln łatów, powstało 59 gorzelni, a łotewska wódka Dzidrais, czyli Jasna, cieszyła się wielką sławą.

Kontrabanda się rozkręca

Jeśli w pierwszym roku prohibicji fińska straż graniczna zarekwirowała 8 tys. litrów spirytusu, to w 1920 r. było to już 111 tys. litrów, w 1924 r. - 520 tys. litrów, a w 1930 r. ponad milion. Dane te tylko częściowo pokazują skalę przemytu. Podobnie jak incydent z 3 września 1921 r., kiedy koło wyspy Vormsi na jednym tylko żaglowcu skonfiskowano ponad 80 tys. litrów spirytusu. Jeśli przyjąć bardzo optymistyczne rachunki, że straż graniczna konfiskowała 10 proc. towaru, to pod koniec prohibicji przemyt sięgałby ponad 10 mln litrów spirytusu rocznie.

Mit przemytnika


Jednocześnie rodził się mit przemytnika, prostego człowieka przeciwstawiającego się opresyjnemu państwu. Ten narodowo-romantyczny odcień kontrabandy wziął się stąd, że pierwszymi przemytnikami alkoholu po wprowadzeniu prohibicji byli rybacy z fińskiego i estońskiego wybrzeża, którzy już wcześniej trudnili się drobną kontrabandą, głównie artykułów spożywczych czy nawet zapałek. Wykorzystując różnice cen, ryzykowali wolnością, by dorobić do marnych groszy zarabianych za łowione na co dzień śledzie.

Dla Finów i Estończyków wywodzących się z tej samej grupy językowej ta wymiana handlowa wzmacniała poczucie bliskości między nimi. Nieco później, podczas II wojny światowej, estońscy rybacy przemytnicy zapisali piękną kartę w historii, przewożąc do Finlandii wielu swoich rodaków, ale również Polaków, ratując ich przed stalinowskim i hitlerowskim terrorem. Jednak rzeczywistość lat 20. nie była tak romantyczna, a przemyt szybko stał się domeną bezwzględnych mafii.

Przemytnicy i przemytniczki

Sieć dystrybucji nielegalnego w Finlandii alkoholu obejmowała cały basen Morza Bałtyckiego. Przemytnicy z Estonii, Łotwy i Niemiec dowozili towar do wybrzeży Finlandii i Szwecji, gdzie przejmowali go miejscowi. Następnie jedni dystrybutorzy rozwozili alkohol aż po krąg polarny, a inni zajmowali się sprzedażą hurtową, detaliczną, również w restauracjach i barach.

Na dole tej piramidy znajdowali się drobni przemytnicy, odpowiednicy dzisiejszych mrówek. Ci ostatni butelki ze spirytusem przemycali w schowkach ukrytych pod ubraniem, niektórzy robili sobie dopasowane do ciała metalowe kanistry montowane wokół ud i torsu. Pewnego razu, gdy strażnicy graniczni zatrzymali Fina Rudolfa Samuelsona i Estończyka Karla Sandera, okazało się, że niosą na sobie 80 litrów spirytusu.

Jeden z największych problemów stanowiły dla celników przemytniczki, ponieważ na początku ubiegłego wieku przeszukanie kobiety wciąż uchodziło za czynność kontrowersyjną, a panie przemycały spirytus w tzw. blaszanych piersiówkach. Zmorą pograniczników stała się niejaka Aliide Lutter, Estonka, która ukrywała spirytus w specjalnych uprzężach mocowanych wokół ciała, pod pachami albo pod spódnicą. W chwili zatrzymania kładła się na ziemi i proponowała, by zaniesiono ją na posterunek, z czym funkcjonariusze nie dawali sobie rady, ponieważ Aliide i bez towaru była wyjątkowo pulchna.

Inna podejrzana o przemyt kobieta - jak raportował pewien mało doświadczony strażnik - przy próbie zatrzymania za każdym razem zdejmowała bieliznę i kucała za potrzebą. Skrępowany pogranicznik wstydził się do niej podejść.

Rybackie metody

Większe ilości spirytusu przemycali rybacy, którzy blaszane kanistry z alkoholem holowali za kutrem w sieci, dzięki czemu w razie wpadki można je było szybko odciąć.

Inna metoda polegała na używaniu beczek ze śledziami, ale ryby stanowiły tylko cienką górną warstwę, a resztę wypełniał spirytus (do przemytu używano też podobnie skonstruowanych baniek na mleko). Zanim kanistry i beczki z kontrabandą trafiły pod pokład, często czekały na fracht zakopywane w piasku na plaży lub zatopione blisko brzegu w workach wypełnionych częściowo piaskiem. Potem, już na fińskim wybrzeżu, pojemniki również zatapiano, a następnie odbiorcy transportowali je na ląd w niewielkich ilościach.

Ekipa z nadmorskiej estońskiej wsi Viinistu położonej 80 km na wschód od Tallinna przed nadejściem zimy zaopatrywała się w blisko 50 tys. litrów spirytusu chowanego w tzw. piilopaikach, kryjówkach w morzu, nawet na głębokości 30 m, żeby sztormy nie uszkodziły kanistrów. Spirytus spod lodu wyciągały konie za pomocą tzw. niewodu - rodzaju sieci rybackiej stosowanej do połowów głównie pod lodem. Towar dojeżdżał ze stolicy i nawet autobusy kursujące między Viinistu a Tallinnem miały podwójne dno.

Wsie przemytnicze

Z kontrabandy utrzymywały się całe estońskie wsie i nawet dzieci pracowały jako kurierzy i stróże. Rodziny zajmowały się wyłącznie przemytem, a rybołówstwem parały się już tylko dla mydlenia oczu straży granicznej. Połowy ryb w Estonii w trzeciej dekadzie XX w. się nie zwiększyły, za to ilość łodzi, zwłaszcza motorówek, wzrosła ze 187 do ponad 1,2 tys. To samo dotyczyło żaglówek, a nawet łodzi wiosłowych.

Pierwsi słynni przemytnicy - Ludvig Anteplon, Julius Külmsaar, Johanes Piibemann, Emel Vaarman - byli prostymi wieśniakami a ich kontakty handlowe sięgały Łotwy i Wolnego Miasta Gdańska, skąd również sprowadzano spirytus. Jednak największy spirytusowy trust stworzyli mieszkańcy Viinistu.

W Finlandii z handlu alkoholem utrzymywało się ok. 100 tys. ludzi, a do największego znaczenia doszli ci dwaj nazywani "królami spirytusu": Algoth Niska i Kosti Vasa. I choć więzienia zapełniali przemytnicy, bimbrownicy, handlarze, a także pijacy dopuszczający się przemocy, to surowe kary nie odstraszały kolejnych amatorów dorobienia się na prohibicji.

Kiedy zamarzała zatoka

Gdy podczas mroźnych zim Zatoka Fińska zamarzała, funkcjonariusze obawiali się patrolowania szlaków, co polegało na poruszaniu się po lodzie; natomiast przemytnicy nie wahali się ryzykować życie. Po 30-centymetrowym lodzie sunęły konne konwoje, które oprócz spirytusu wiozły deski potrzebne do pokonania przerębli pośrodku zatoki, gdzie lodołamacze torowały drogę dla statków. By chronić końskie nogi, pomiędzy kopyta a podkowy wkładano filc. Konwój składał się z 10-20 sań, na każde ładowano 800 litrów spirytusu.

Na środku zatoki powstawały tzw. międzynarodowe domy towarowe na lodzie, czyli sklecone z drewna magazyny spirytusu. Z południa Estończycy dowozili alkohol, a fińscy odbiorcy dojeżdżali z północy i kupowali go jak na giełdzie. Niektóre domy towarowe na lodzie rozrastały się do rozmiarów wiosek - oprócz zawarcia transakcji można tam było przenocować, zjeść ciepły posiłek w karczmie i oczywiście napić się wódki. Przy pierwszych roztopach wioski znikały, a przemytnicy wracali na łodzie.

Rewolwerowcy

Ci twardzi, często okrutni ludzie budzili strach - mówi prof. Pullat. - Stosunki między nieskorumpowanymi strażnikami a przemytnikami były napięte, a rybacy krewcy. Zgodnie z niepisanym kodeksem przemytników z władzami w ogóle się nie rozmawiało. Gdy na estońskiej wyspie Prangli pogranicznicy odkryli kanistry ze spirytusem w stodole Gustawa Linkholma, jego córka zaatakowała ich siekierą. W archiwach zachował się przysłany na policję taki oto anonim: Informuję was, strażników na wybrzeżu, że jeśli w ciągu 24 godzin nie wyniesiecie się z Turbuneeme [wieś na północy Estonii], to znajdą was gdzieś w rowie nieżywych (...). Myślicie, że wolni ludzie nie mają broni? Ludzie mają tyle broni, żeby was, diabelskich obżartuchów, powystrzelać. Zapłonie stół z żarciem i mieszkanie Hajaotsa [chłop, który wynajął pokój czterem strażnikom].

Prohibition: Connecticut Goes Dry // Full Length Documentary

https://www.youtube.com/watch?v=0oZn6jFeypw

W odróżnieniu od amerykańskich gangsterów epoki prohibicji bałtyccy strażnicy i przemytnicy strzelali do siebie nie z broni maszynowej, lecz głównie z rewolwerów. Pierwsze starcie zbrojne ze Strażą Ochrony Wybrzeża miało miejsce w 1921 r., a funkcjonariusze oddali 250 strzałów. Mało prawdopodobne, by w tej potyczce nie było rannych lub zabitych, ale nikt nie zgłosił się do szpitala. Władze nie dostały informacji o zabitych, gdyż przemytnicy dysponujący szybszą łodzią zdołali uciec. Dlatego z imienia i nazwiska znane są pojedyncze ofiary, choć do użycia broni dochodziło niemal co miesiąc.

- Wizja ogromnych zysków przełamywała strach - mówi Pullat. - W ubogich wsiach na wybrzeżu zaczął się boom budowlany, nowe domy rosły jak grzyby po deszczu, a całe wioski zaopatrywały się w samochody i telefony.

Gangi przemytnicze

Większość zysków z przemytu spirytusu czerpali jednak nie rybacy przemytnicy, lecz doskonale zorganizowane gangi międzynarodowe. Początkowo wydawało się, że prym będą w nich wiedli Niemcy, ale ostatecznie się okazało, że nielegalny handel opanowali Estończycy i Finowie, którzy najlepiej znali teren. I dysponowali też lepszym towarem - spirytus z Niemiec był tańszy, ale gorszej jakości miał 95 proc., a estoński - 96,5 proc. Od 1923 r. na północnym Bałtyku zaczęły się pojawiać szybkie łodzie motorowe, a wkrótce potem statki bazy. Były to duże jednostki, z których na wodach neutralnych przeładowywano spirytus na szybkie i małe łodzie.

Klany z Lavassaar i Seiskari nad Zatoką Fińską zaopatrzyły się w łodzie z silnikami firmy Vaasa Wickström o mocy 50 KM. Estończycy wypływali w nich w grupach liczących do sześciu łodzi. Dwie wiozły do 4 tys. litrów spirytusu, pozostałe załogi odpowiadały za ochronę i zwiad. Łodzie patrolowe celników i straży granicznej nie miały z nimi szans.

Dość szybko bossów gangów przemytniczych stać było na zakup statków za granicą i po Bałtyku pływały wypełnione spirytusem jednostki pod banderami Holandii, Wielkiej Brytanii, Francji, Grecji, Turcji, Rumunii, Czechosłowacji, Węgier, nawet Panamy. Przemytnicy doskonalili metody. Motorówki holowały za sobą tzw. torpedy, potężne metalowe zbiorniki wypełnione częściowo solą. W razie kontroli pograniczników można je było zatopić, w wyliczonym czasie sól rozpuszczała się i towar wypływał na powierzchnię, dzięki czemu można go było odzyskać. Doszło do tego, że jeden z gangów kupił łódź podwodną do przemytu spirytusu.

Wszyscy byli umoczeni


- Przemyt na taką skalę nie byłby możliwy, gdyby nie ogromna korupcja, która szerzyła się wśród funkcjonariuszy, urzędników i wojskowych. Jeden z największych magazynów spirytusu znajdował się w estońskiej bazie wojskowej - mówi prof. Pullat. - Kiedyś do Helsinek przybyła z wizytą orkiestra estońskiej policji. Instrumenty, zwłaszcza bębny, wypełnione były butelkami z wódką.

Powszechną praktyką stała się sprzedaż plomb celnych i listów przewozowych - statki ze spirytusem, które miały płynąć do Anglii, w rzeczywistości dostarczały go do Finlandii bądź Szwecji. Skuteczność służb okazywała się kuriozalnie niska: w 1925 r., gdy kontrabanda miała się jak najlepiej, estońscy strażnicy nie zatrzymali ani jednego statku, który wiózłby nielegalny towar.

Na przemyt przymykali oko dyplomaci. W corocznych sprawozdaniach fiński konsul generalny w Gdańsku w ogóle nie wspominał o nielegalnym handlu spirytusem, choć musiał wiedzieć, że większość spirytusu z Europy Środkowej trafia do Finlandii przez gdański port. Równie skąpe są informacje konsula z Kilonii i raporty naczelników fińskiej służby celnej.

Sposób na receptę


W czasach fińskiej prohibicji jedynym sposobem na legalny zakup alkoholu była recepta lekarska i naturalnie prawdziwe i sfałszowane recepty błyskawicznie zalały kraj. Jeden z fińskich lekarzy w ciągu roku wypisał recepty na 6 ton spirytusu, inny na 8 ton. W Finlandii niemal otwarcie sprzedawano spirytus w tzw. sklepach z kieliszkiem lub punktach "towar na zawołanie" - można go było kupić w kieliszku lub w kanistrach na wynos.

Cena prohibicji

Finlandia zapłaciła ogromną cenę za eksperyment prohibicyjny. Roczne wydatki tylko na finansowanie straży wybrzeża wynosiły 90 mln marek fińskich, a i tak w miarę skuteczną ochronę zapewniono jednej trzeciej gmin, podczas gdy przemyt kwitł na całym wybrzeżu od Zatoki Fińskiej po Botnicką. Historycy szacują, że straty w podatkach wynosiły rocznie 400-500 mln marek fińskich. Cena 1 litra spirytusu z przemytu wynosiła ledwie 3 marki.

Czarny rynek zachwiał finansową stabilnością Estonii. Jedna z tallińskich gazet pisała: Dziesięciolitrowy kanister niemieckiego spirytusu z przemytu kosztuje 13 koron. W sklepie za taką ilość trzeba zapłacić 49 koron. W jedną noc przeciętny przemytnik dostarcza do 15 kanistrów, to oznacza zysk, na który musiałby w pocie czoła pracować trzy miesiące.

Być może większe od finansowych okazały się straty społeczne. Spożycie alkoholu zamiast spadać, wzrosło. Celnicy, policja, straż wybrzeża permanentnie cierpieli na brak funkcjonariuszy, a ci, którzy byli na służbie, często borykali się z problemem alkoholizmu. Kłopot, który władze miały ze służbami odpowiadającymi za egzekwowanie prohibicji, obrazuje dobrze przypadek Nilsa Hakanssona z centralnej policji śledczej. Był on wielokrotnie upominany i zawieszany za pijaństwo w pracy, aż został w końcu usunięty z policji. Kiedy złożył oświadczenie, że "teraz pije mniej", został przyjęty z powrotem do służby.

Ustawa o prohibicji została zniesiona w 1932 r., ale spirytusowa kontrabanda wciąż okazywała się opłacalna i przemytniczy bossowie dalej kwitli. W połowie lat 30. prawie 40 "królów wódczanych", właścicieli statków baz na Bałtyku, zjednoczyło się w trust, na którego czele stanął były marynarz, 40-letni Arnold Eerik z fińskiego Wyborgu. Biuro trustu znajdowało się w Viinistu w Estonii, gdzie pracowali księgowi i łącznościowcy rozszyfrowujący radiogramy. Ich kontakty sięgały estońskiego rządu, ponieważ państwo potajemnie sprzedawało mafii spirytus, mając pełną świadomość, że trafi do Finlandii, Szwecji, a częściowo nawet wróci do Estonii. W końcu oskarżeni o korupcję ministrowie sądownictwa Jaan Hünerson i spraw wewnętrznych Vladimir Rooberg stracili stanowiska. Gigantyczny skandal wywołała wiadomość, że jedno z prawicowych partii używa pieniędzy zarobionych na przemycie spirytusu w kampanii wyborczej do Riigikogu, estońskiego parlamentu.

Wódczaną kontrabandę przerwała dopiero II wojna światowa.

Korzystałem z: R. Pullat, R. Pullat jr "Morze wódki. Przemyt spirytusu na Bałtyku w okresie międzywojennym", wydawnictwo Polska Akademia Umiejętności 2013
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
[ external image ]
Przed wojną można było wybierać między gotowymi papierosami (m.in. Sfinks, Dames, Kalif, Egipskie, Klub, Sejmowe, Prezydent, Damskie, Farys, Yankes), tytoniami do papierosów (np. Kir, Ksanti, Przedni Turecki, Kresowy) oraz cygarami (Havana, Belweder, Wawel, Kuba, Portorico). Cygaretki (Ligia, Cygarillos) paliły głównie kobiety korzystając z drewnianych lub tekturowych ustników. Najtańszym rodzajem tytoniu była machorka - słabej jakości i bardzo szkodliwa dla zdrowia.

[ external image ]
Papierosy można było kupić od ulicznego sprzedawcy, który sprzedawał także zapałki. Palić można było właściwie wszędzie - w tramwajach, pociągach, kinach. Informacje o szkodliwości palenia dopiero docierały do świadomości ludzi, po tym jak niemieccy lekarze jako pierwsi odkryli zależność między paleniem, a rakiem płuc.

[ external image ]
Innym miejscem, w którym można się było zaopatrzyć w wyroby tytoniowe były małe budki. Bezpłatną licencję na sprzedaż produktów tytoniowych mieli inwalidzi wojenni i weterani. Na zdjęciu kolejka przed kioskiem z papierosami w centrum Lublina.

[ external image ]
Palono powszechnie i bez względu na pochodzenie społeczne. Jedni zaciągali się papierosami w perfumowanych gilzach, inni sami skręcali machorkę własnej roboty (było to podobno karane). Na zdjęciu jeden z uzależnionych - stary polski wieśniak z papierosem w ustach.

[ external image ]
Na zdjęciu aktorka Marlena Dietrich i reżyser Josef von Strenberg siedzą przy stole z papierosami w dłoniach. Zdjęciu pochodzi z 1930 roku.
Pod koniec lat trzydziestych palenie było zdecydowanie mniej modne niż w latach 20-tych, kiedy papieros był nieodzownym atrybutem kobiety wyzwolonej.

[ external image ]
Na zdjęciu datowanym na lata 1929-1939 widać małpę z Cyrku Staniewskich, która ubrana w garnitur przypala sobie papierosa. Pomysłowi właściciele przybytku mogli jeszcze nauczyć zwierzę żuć tytoń - do kupienia w rolkach oraz laskach, a także zażywać tabakę - najdroższą marką była w latach trzydziestych Napoleonka.

[ external image ]
Autor tego zdjęcia uchwycił scenkę z krakowskich Plant. Nocą 1934 roku dwie prostytutki oczekujące na klientów raczyły się papierosami pod latarnią.
Hasłem reklamowym wyrobów adresowanych do płci pięknej był slogan: "Dames, Złota Pani, Pani, Gabinetowe - papierosy wytwornej pani". Męskie Wiarusy doczekały się innego hasła: "Tanie - mocne - dobre. Kto zapali ten pochwali".

[ external image ]
Przerwa na papierosa należała się każdemu palącemu. Chyba, że był Niemcem w III Rzeszy. To naziści przeprowadzili ogromną kampanię antynikotynową, w ramach której zakazano palenia m.in. w środkach komunikacji miejskiej. Pomysłodawcą ruchu antynikotynowego był Adolf Hitler. Hitler palił po 40 papierosów dziennie, ale zerwał z nałogiem i tego samego oczekiwał od narodu. Początkowo kampania nie odniosła oczekiwanego skutku, ale w końcu doprowadziła do zredukowania liczby niemieckich palaczy.

[ external image ]
Papierosy, fajki, cygaretki - świetnie wychodziły na zdjęciach, dlatego były elementem wielu sesji. Z papierosami pozowali aktorzy obojga płci, artyści i politycy. Na zdjęciu Aleksander Bardini z nieodłącznym papierosem w ustach.
Ostatnio zmieniony 06 października 2016 przez jan potocki, łącznie zmieniany 1 raz.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Nie mieszaj... bólu z tytoniem
Dr hab. Mariusz Stępień* (farmakolog kliniczny)

[ external image ]
Fot. 123RF

U kogoś, kto dużo pali, skuteczność standardowych dawek morfiny czy kodeiny może być niższa, niż się oczekuje...


Wiadomo, że morfina to jeden z najważniejszych leków w zwalczaniu silnego bólu. Przyjmują ją m.in. chorzy na raka. Często w terapii bólu stosuje się również mieszanki leków. Ich składnikiem bywa kodeina, pochodna morfiny wzmacniająca działanie klasycznych leków. Występuje też w popularnych mieszankach dostępnych bez recepty, np. z paracetamolem. Nie palę, ale wyobrażam sobie, że u pacjenta cierpiącego z powodu bólu może pojawić się apetyt na papierosa. Pewnie niektórzy mają nadzieję, że pomoże ukoić ból, wzmocni działanie leków. Nic podobnego - dym tytoniowy zmniejsza efekt kodeiny czy morfiny, nasilając ich metabolizm. U kogoś, kto dużo pali, skuteczność standardowych dawek morfiny czy kodeiny może być niższa, niż się oczekuje.

*starszy wykładowca Kliniki Nefrologii, Nadciśnienia Tętniczego i Medycyny Rodzinnej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi



Papierosy: co myślano o ich wpływie na nasze zdrowie 50 lat temu? WIDEO

sand, BBC

Pół wieku temu brytyjscy lekarze opublikowali przełomową pracę dokumentującą zgubny wpływ tytoniu na nasze zdrowie. Reporter BBC wyszedł wtedy na ulice popytać ludzi, co o tym myślą. Zobacz ich reakcje

"Palacz ma dwukrotnie mniejszą szansę dożycia 65 roku życia niż niepalący" - mówił raport lekarzy Królewskiej Akademii Medycznej z 1962 roku. - "Palenie powoduje raka płuc, choroby serca i bronchit."

Palacze zatrzymani przez reportera BBC na ulicach Londynu nie zdają się jednak tym przejmować:

- Godzina mojej śmierci jest raczej w rękach Boga Wszechmogącego niż w moich czy producentów tytoniu - mówi pewien dżentelmen. - Owszem, palę 20 - 25 papierosów dziennie.

- Czy przyjemność płynąca z palenia warta jest tego ryzyka? - uśmiecha się inny - Tak, myślę, że tak. Umrę to umrę, ale będę żył przyjemnie.

- Do tej pory nie byłam nigdy poważnie chora - mówi kobieta w kożuchu. - Nie myślę o szansach i statystykach, myślę, żeby dobrze się czuć. Gdybym nie paliła, byłabym nieszczęśliwa.

W 1962 roku paliło 70 proc. mężczyzn i 40 proc. kobiet w Wielkiej Brytanii. Dziś robi to 21 proc. społeczeństwa.

Prof. John Britton, obecny dyrektor brytyjskiego Centrum Badań i Kontroli Tytoniu mówi, że raport z 1962 roku to podstawa całej naszej polityki walki z tytoniem aż po dzień dzisiejszy. Na tamtym raporcie bazują wytyczne WHO na ten temat. Kluczowe tezy w nim zawarte są tak samo aktualne dziś.

1962 smokers not worried by cancer!

https://www.youtube.com/watch?v=sZ_vHbY7q_8



Tak koncerny tytoniowe zadymiają prawdę

Aleksandra Szyłło

[ external image ]
Rząd australijski chce, by na paczkach papierosów zamiast nazwy marek, eksponowane były zdjęcia prezentujące szkodliwe skutki palenia (Fot. REUTERS/HO)

Roczny zysk pięciu największych koncernów produkujących papierosy porównywalny jest z PKB Polski. Duża część tej sumy idzie na ocieplenie ''wizerunku papierosa'' - taki jest wniosek z konferencji Światowej Organizacji Zdrowia i Instytutu Spraw Publicznych o przemyśle tytoniowym


Dlaczego zdjęcia umierających od palenia osób nie pojawią się na paczkach w marcu 2013 roku, jak to było planowane?

- Tytoniowe lobby zdołało przekonać polityków, że to za mało czasu dla producenta, technicznie niemożliwe do wykonania. Proszę zwrócić uwagę, że producent papierosów "West" dał radę w o wiele krótszym czasie zamieścić na opakowaniach zdjęcia: ale młodych ludzi szczęśliwych, że palą i z twarzami pomalowanymi w kolory EURO 2012 - mówi Anna Kozieł ze Światowej Organizacji Zdrowia.

Jak działa lobby producentów tytoniu?

W bardzo różnych obszarach. Ważną częścią tego biznesu są badania finansowane przez koncerny. Według Kozieł badania prowadzone są tak, żeby publikowane wyniki "zmiękczały wizerunek papierosa". Podkreśla się np. informację, że wśród osób długowiecznych jest kilku palaczy; albo mówi, że nie ma bezpośrednich dowodów, że picie kawy w tym samym ogródku kawiarnianym co palacz skróci ci życie. Do palacza puszczane jest oczko: odpuść sobie, lubisz palić, a my ci tu podajemy argument "naukowy", wprawdzie słaby ale jednak, który pomoże ci się samousprawiedliwić i pielęgnować nałóg.

Istotne jest też cyniczne odwoływanie się przez PR-owców i lobbystów do idei wolnościowych: "jestem wolnym człowiekiem, więc mam prawo palić". Walka o prawa palacza ukazywana jest jak walka o prawa człowieka z całkowitym pominięciem faktu, że ten człowiek jest de facto zniewolony: przez trwający od dekad marketing.

Wyniki finansowanych przez koncerny badań idą w świat, cytowane przez żądne newsów media i nie każdy dziennikarz potrudzi się, żeby dociec, kto opłacił badania, albo kto jest dobroczyńcą fundacji, która zatrudniła naukowców.

Zdaniem Kozieł jest wiele zawiłych sposobów, w które koncerny tytoniowe próbują zachęcić do palenia, pozornie prowadząc akcje prozdrowotne. Choćby sponsorowana konferencja, na temat jak chronić przed paleniem nieletnich. Ale już wszyscy dorośli uczestnicy, dziennikarze czy politycy, są częstowani dymkiem i żartem: "ho ho, my dorośli możemy sobie pobyć niegrzeczni", tyle stresu naokoło, a z "fajkiem" miło i towarzysko.

Kozieł mówi, że powinniśmy brać przykład z krajów (np. Wielka Brytania), gdzie każde spotkanie urzędników państwowych z lobbystami musi być szczegółowo przez tych urzędników opisywane.

Aneta Król - Żuławska z ISP mówi, że w Polsce wciąż istnieje silna "szara strefa" lobbystów tytoniowych w parlamencie: - Podam przykład: teoretycznie lobbysta nie może uczestniczyć w pracach podkomisji podczas tworzenia ustaw. Ale oni tam są: tylko nie jako professjonalni lobbyści ale np. jako eksperci od spraw gospodarczych.

- Znaczący jest brak równowagi sił przy tworzeniu nowego prawa antynikotynowego na etapie konsultacji społecznych - mówi Magdalena Petryniak ze stowarzyszenia "Manko". - Szokujące jest, że różne instytucje państwowe w niektórych sprawach działają ramię w ramię z koncernami tytoniowymi, pod hasłami np. rozwoju handlu, czy obrony praw pracowników przemysłu tytoniowego.

Na etapie pracy nad ustawą zwanym "konsultacjami społecznymi" najróżniejsze instytucje mają prawo zgłaszać swoje wnioski dotyczące projektu: chcieć go zmiękczyć lub utwardzić. Poniższa grafika może dziwić: co ma Wojewódzki Wydział Polityki Społecznej lub Pracodawcy RP do palenia, spyta ktoś. Otóż ma. Zakazy palenia to nie tylko zdrowie poszczególnych osób - to także ilość miejsc pracy w zakładach tytoniowych czy zyski pubów i kawiarni, do których lubią przychodzić palacze. A miejsca pracy przecież trzeba chronić. I o rozwój handlu w mieście dbać.

[ external image ]
Ostatnio zmieniony 06 października 2016 przez jan potocki, łącznie zmieniany 1 raz.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Nie macajcie pań z fajek
Rozmawiał: Włodzimierz Kalicki

[ external image ]
MICHAL MORAWSKI - KOLEKCJONER FAJEK.NA ZDJĘCIU Z FAJKĄ Z PIANKI MORSKIEJ WYKONANĄ OK.1850 ROKU W BUDAPESZCIE. (Fot. Maciej Zienkiewicz / AG)

Początkowo dostęp do tytoniu miały też kobiety, gdyż uważano go za wyjątkowo skuteczne lekarstwo. Lekarze byli zdania, że tytoniem można zwalczyć większość chorób - nawet kaszel i suchoty
Michał Morawski - dyrektor w międzynarodowej firmie inżynierskiej GEA budującej pod klucz zakłady przemysłu spożywczego i chemicznego. Fajki zbiera od 40 lat

Fajka to przyrząd męski?

Zdecydowanie tak. Fajka wręcz należy do tych sfer kultury mężczyzn, które definiowane były w wyraźnej opozycji do świata kobiet. Fajkę palono w sytuacjach, z których kobiety były symbolicznie wykluczone. Często to wykluczenie było fizyczne.

Kobiety współczesne palą papierosy równie zachłannie i równie często jak mężczyźni. Dlaczego zostały wykluczone ze świata palących fajkę?


To wynika z historii tytoniu jako używki. Palenie tytoniu najpewniej wynalezione zostało w dawnych kulturach Indian Meksyku i Ameryki Środkowej. Archeologowie odkryli liczne wizerunki kapłanów Majów używających pradawnych fajek. Tyle że używali ich oni do wydmuchiwania dymu tytoniowego w stronę słońca i czterech stron świata. Palenie tytoniu było zatem rodzajem ofiary składanej bogom. Zastrzeżone było dla sfery sacrum, którą zarządzali kapłani. Także później, gdy w ciągu sześciu wieków stawało się coraz popularniejszym obyczajem towarzyskim w społeczności Majów i w cywilizacjach indiańskich, które palenie od Majów przejmowały, pozostało rozrywką zastrzeżoną dla mężczyzn.

Ale w Europie dym z tytoniu nigdy nie odgrywał żadnej roli w rytuałach religijnych. Mało tego, uprawa tytoniu, inaczej niż uprawa winorośli i produkcja wina we wczesnym średniowieczu, nie stała się domeną zakonów męskich.

Do Europy nasiona tytoniu trafiły z Nowego Świata w drugiej połowie XVI wieku, do Hiszpanii i Portugalii. Nową używkę spopularyzował w Europie ambasador Francji w Portugalii Jean Nicot, który sadzonkę wraz z entuzjastycznymi relacjami o działaniu dymu z jej liści przywiózł do Paryża na dwór Katarzyny Medycejskiej. Nową roślinę nazwano nicotianą, a nazwisko ambasadora uwiecznione zostało ostatecznie w nazwie najważniejszego alkaloidu obecnego w liściach tytoniu. Początkowo dostęp do tytoniu miały też kobiety, gdyż uważano go za wyjątkowo skuteczne lekarstwo.

Już Jean Nicot przypisywał tytoniowi właściwości lecznicze, a późniejsi lekarze z wpływowym autorytetem medycznym Hiszpanem Nicolásem Monardesem na czele uważali, że tytoniem można zwalczyć większość chorób - nawet kaszel i suchoty! Dopiero palenie towarzyskie, dla przyjemności, stało się sprawą czysto męską. Zaczęło się około roku 1580 od wybitnego angielskiego żeglarza Sir Waltera Raleigh, założyciela kolonii Wirginia w Ameryce Północnej. I on, i inni angielscy koloniści przejęli od tamtejszych Indian zwyczaj palenia fajki i przenieśli go na angielski dwór. Nowa rozrywka szybko upowszechniła się w społeczeństwie, ale od razu we wszystkich warstwach społecznych wpisana została w męskie rytuały towarzyskie. Palenie bowiem od razu stało się czynnością towarzyską. Pykanie fajki w domu, w samotności byłoby czymś niestosownym. Palacze zakładali kluby fajczarskie, które funkcjonowały w pubach lub tawernach.

Dżentelmeni w ogóle nie mieli fajek w domu, zostawiali je w depozycie w pubie. To w naturalny sposób wykluczało kobiety. Ale nawet podczas przyjęć i spotkań domowych panowie zaprowadzili przywilej wychodzenia w trakcie spotkania na fajkę do osobnego pokoju, do którego panie nie miały wstępu. Ten model palenia na początku XVII wieku upowszechnił się w całej Europie.

Kobiety oddały pokusę nowego nałogu walkowerem?


W XVII i XVIII wieku nie miały w tej sprawie nic do powiedzenia. To był męski świat, do którego nie miały wstępu.

Mary Reid, sławna z okrucieństwa i erotycznego wykorzystywania jeńców oraz swych podwładnych kobieta pirat z Karaibów, kurzyła fajkę.

Sięgnięcie kobiet po fajkę aż do XX wieku było symbolem ich niezależności, wtargnięcia do świata mężczyzn. George Sand paliła fajkę - długą, z malutką główką. To była manifestacja nieulegania konwenansom, emancypacji. Swą fajką Sand rzuciła mężczyznom wyzwanie i oni tak jej palenie postrzegali. Palenie fajek przez kobiety ograniczało się w XIX wieku do wąskiej grupki sawantek i dam z dobrego towarzystwa, które pragnęły uchodzić za oryginalne. Fakt jednak faktem, że fajki dla kobiet w niewielkich ilościach produkowano.

Czym różniły się od fajek męskich?

Były mniejsze, miały dłuższe cybuchy. Ich główki miały średnicę równą mniej więcej grubości dzisiejszego papierosa i były bardzo płytkie. Paliło się je raptem parę minut.

A jak prezentowała się fajka męska?


Na początku w Anglii produkowano fajki z gliny, z niewielkimi, płytkimi główkami. Tytoń był wtedy bardzo drogi. Były tak kruche, że sprzedawano je w kompletach po tuzin - gdy upadły, już nie opłacało się po nie schylać. Angielskie fajeczki szybko zaczęli kopiować Holendrzy. Najstarsza fajka w moich zbiorach została wyprodukowana w roku 1631 w Amsterdamie, a znaleziono ją podczas prac wykopaliskowych w Gdańsku.

Niestety, nie jest najstarszą fajką znalezioną na polskich ziemiach - ta znajduje się w zbiorach największego naszego kolekcjonera fajek Edwarda Zimmermanna i jest o 20 lat starsza od mojej. To są przedmioty bardzo cenne kolekcjonersko, ale raczej jako świadkowie historii i świadectwa zamierzchłych obyczajów i technologii niż przedmioty artystyczne.

A kiedy fajki stały się dziełami sztuki?

Nowy etap w produkcji fajek rozpoczął się wraz z wynalezieniem przez Boettgera porcelany. Najlepsze artystycznie fajki porcelanowe wyrabiano w Niemczech w latach 1800-1840. W Miśni najwybitniejsi miniaturzyści ręcznie kopiowali na ich główkach słynne płótna uznanych malarzy. Artysta malował fajkę miniaturowym pędzelkiem z włosia bobrowego, posługując się wielkim szkłem powiększającym. Trwało to kilka miesięcy.

Fajki porcelanowe spod ręki najlepszych miniaturzystów kosztowały fortunę. Były tak cenne, że nigdy ich nie palono. Kres artystycznym fajkom z porcelany położyło wynalezienie około roku 1850 kalkomanii. Na rynku pojawiły się tysiące, dziesiątki tysięcy bardzo efektownych fajek, ale nie miały one już wartości artystycznej, nie były dziełami sztuki.

Porcelana była wymarzonym podłożem do malowania, ale tworzenie z niej rzeźb o podwójnych ściankach, zewnętrznych i wewnętrznych, było zbyt trudne i zbyt kosztowne. Dopiero odkrycie pianki morskiej umożliwiło tworzenie fajczanych główek w formie rzeźb. To bardzo osobliwa skała - miękka i porowata. Kłopot tylko w tym, że złoże pianki morskiej zostało odkryte w tureckiej Anatolii, na niewielkim obszarze, dosłownie wokół jednej wioski. Fantastyczne fajki z pianki morskiej rzeźbili rzecz jasna Turcy, a w Europie najlepsze rzeczy wytwarzali artyści z Wiednia.

Co rzeźbiono?

Austriacy często wprowadzali motywy militarne. Najbardziej wyrafinowane główki z pianki morskiej przedstawiały pełnoplastyczne postacie rycerzy, a nawet całe sceny oblężenia twierdz. Francuzi zaś preferowali przedstawienia kobiet. Najczęściej główki dam, zwykle w kapeluszach, ale niemałą część produkcji stanowiły też przestawienia nagich kobiet. Zdarzały się i figury erotyczne.

Fajczarze przegnali kobiety ze swego świata, by potem w kłębach dymu obmacywać ich nagie figurki?

Po wypaleniu fajeczki jednak do swych kobiet z krwi i kości wracali. Zresztą i tych pań z fajek nie obmacywali bezceremonialnie. Długo bowiem uważano, że prawdziwym szykiem jest zachowanie pierwotnej śnieżnej bieli pianki morskiej. Dlatego dżentelmeni palili fajki z pianki w białych rękawiczkach, a prócz tego wytwarzano specjalne ubranka dla fajek. Mam jedno takie w swych zbiorach, zapinane na guziczki.

Kiedy fajka stała w Europie u szczytu swej potęgi?


W wiekach XVIII i XIX fajki palili praktycznie wszyscy Europejczycy. Była to rozrywka dość demokratyczna, gdyż, pomijając cenne artystyczne fajki dla uprzywilejowanych palaczy, używano mniej więcej takiego samego tytoniu. Selekcjonowanie liści, wytwarzanie skomplikowanych, wykwintnych, aromatyzowanych mieszanek to czasy późniejsze.

Paliła cala Europa, ale były w niej nacje bardziej od innych zapamiętałe w paleniu. Chyba najbardziej rozkochanym w fajce krajem były Niemcy. Na przełomie XIX i XX wieku w każdej niemieckiej wiosce praktycznie każdy mężczyzna palił fajkę. To był przedmiot kultowy, który towarzyszył Niemcowi przez całe życie. Odchodząc z wojska do cywila, rezerwiści dostawali fajki pułkowe, malowane w barwach ich pułków, z sentymentalnymi lub umoralniającymi sentencjami.

A my? Jaki jest polski wkład w dzieje fajki?

Paliliśmy je jak reszta Europy. Namiętnym palaczem był król Jan III Sobieski, który po każdym obiedzie robił sobie sjestę z fajką. Książę Józef Poniatowski dzień zaczynał od wypicia kawy i wypalenia fajki. Krótką fajeczkę zwykł trzymać w zębach podczas bitew. Fajczarzami byli Mickiewicz, Słowacki i Krasiński. Lud palił powszechnie. U Kozaków wręcz utarł się zwyczaj, że w kureniach stały wielkie faje z kilkoma dymnikami.

Każdy mógł włożyć w dymnik swój cybuch i ciągnąć, ile mu się podobało. Kucharze dbali, by faje te zawsze były pełne tytoniu. Niezbyt wiele za to wnieśliśmy do sztuki wyrabiania artystycznych fajek. Nie było u nas ani wielkich manufaktur porcelany, ani wybitnych twórców fajek z pianki morskiej, ani dostępu do innego klasycznego surowca, korzenia wrzośca znad Morza Środziemnego. Dzięki wysokiej zawartości związków krzemu główka fajki z korzenia tego wrzośca nie wypala się, jest przy tym bardzo piękna. Chyba jedynym w pełni oryginalnym naszym wkładem w fajczarstwo drugiej połowy XX wieku były sprzedawane w latach 50. w kioskach Ruchu fajki z drewna sosnowego palące się równie szybko jak tytoń, którym je nabijano.

Niektóre grupy społeczne, niezależnie od kraju, były mocniej związane z paleniem fajek.

Żołnierze pod wszystkimi sztandarami palili tytoń i pili alkohol, bo to pomagało rozładować stres i oszukać głód, częsty w tej profesji. Fajki palili marynarze i rybacy wszelkich nacji, bo pozwalały ogrzać się na morzu i zabić czas wachty. Ciekawe zresztą, że dla marynarzy powstał specjalny typ fajki, którą można palić, pracując fizycznie - z zakrzywionym cybuchem, inaczej wyważonej. Można ją trzymać między zębami i wypalić, wcale nie angażując w to rąk. Fajki te obowiązkowo miały zamykane klapki, by nie zalały ich ulewy ani rozbryzgi fal.

W latach 50. zeszłego wieku, gdy papieros już bezapelacyjnie pokonał fajkę, przeżyła ona krótki renesans wśród młodej europejskiej inteligencji. Francuski egzystencjalizm wykreował modę na nią i przez jakiś czas także w Polsce oglądać można było studentów i młodych inteligentów w czarnych golfach pykających fajki. I na tym dobre czasy fajek się kończą.

Fajczarstwo wymiera?

Znane firmy ciągle produkują wykwintne mieszanki tytoniowe i wspaniałe fajki z korzenia wrzośca, których cena może iść w tysiące dolarów, kwitnie kolekcjonerstwo starych fajek, a ceny na międzynarodowym rynku antykwarycznym są wręcz oszałamiające, ale palenie fajki jako zjawisko społeczne jest w zaniku. Fajkę najpierw zabił amerykański wynalazek papierosa, a teraz dobijają powszechne restrykcje antynikotynowe. Fajczarze jeszcze się jakoś trzymają w Wielkiej Brytanii i Skandynawii, ale to już pokolenie odchodzące.

Pan pali?

Paliłem fajki przez wiele lat, nigdy przy tym nie sięgnąłem po papierosa. Teraz już tylko zbieram.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Co naprawdę wiemy o e-papierosie [RAPORT]
Mirosław Dworniczak *

[ external image ]
W Nowym Jorku zakazali e-palenia. Na zdjęciu: Talia Eisenberg, współtwórczyni firmy Henley Vaporium, korzysta w jednej z kawiarni w Nowym Jorku z wyprodukowanego przez siebie elektronicznego papierosa. Dziś nie mogłaby już go użyć w miejscu publicznym, ponieważ od 29 kwietnia... (Fot. Frank Franklin II)

Od samego początku e-papierosy budziły kontrowersje. Zwolennicy, czasem bezkrytyczni, ścierali się z przeciwnikami, też często bezkrytycznymi. Te spory trwają do dziś. A jaka jest prawda o elektronicznym paleniu?

Liczba użytkowników e-papierosów od kilku lat systematycznie rośnie. W Wielkiej Brytanii przekroczyła już 2 miliony, w Polsce jest ich ponad milion. 29 kwietnia w Dzienniku Urzędowym UE została opublikowana dyrektywa tytoniowa (patrz ramka). Brytyjczycy już zaplanowali, że od 2016 r. e-papierosy będą u nich uznane za produkt medyczny (tak jak plastry czy gumy nikotynowe dostępne jedynie w aptece).

Do wprowadzenia regulacji przygotowuje się amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA). Także Światowa Organizacja Zdrowia chce jesienią zająć się tą kwestią.

Co zapisano w najnowszej unijnej dyrektywie tytoniowej?
Od maja 2016 r. zakazane będą płyny o mocy nikotyny większej niż 20 mg/ml. Nie będzie ich można sprzedawać w pojemnikach większych niż 10 ml, a pojemność zbiorniczka w e-papierosie nie będzie mogła być większa niż 2 ml. Producenci/dystrybutorzy będą musieli podać władzom dokładny skład płynów oraz dane toksykologiczne wszystkich składników, dokładne dane dotyczące sprzedaży z podziałem na marki i rodzaje wyrobów, informacje o preferencjach konsumentów i badaniu rynku (wraz ze streszczeniami w języku angielskim). Zakazane będą wszelkie formy reklamy bezpośredniej i pośredniej. O zamiarze wprowadzenia nowego modelu e-papierosa firma będzie musiała powiadomić władze z półrocznym wyprzedzeniem. Każde państwo będzie także mogło wprowadzić zakaz sprzedaży transgranicznej.

Skąd to nagłe zainteresowanie legislacyjne? Niektórzy uważają, że trzeba chronić ludzi przed nieznanym produktem, inni z kolei twierdzą, że wynika to z nacisku przemysłu tytoniowego i farmaceutycznego, którym boom e-papierosowy odbiera zyski.

Od samego bowiem początku e-papierosy budziły kontrowersje. Zwolennicy, czasem bezkrytyczni, ścierali się z przeciwnikami, też często bezkrytycznymi. Te spory nie wygasły do dziś, a echa tego mamy w mediach. I z jednej strony mamy prof. Jacka Jassema, onkologa, który w wypowiedziach dla mediów mówi wprost, że najchętniej by w ogóle zakazał e-papierosów, a z drugiej Jana Lubińskiego, też profesora onkologa, który mówi: "Chciałbym, żeby ludzie nie palili. Tak byłoby najlepiej. Ale świat jest, jaki jest... Rozumiem, że możemy pomóc palaczom przez e-papierosy, ale musi to być zrobione bardzo mądrze".

I dalej - z jednej strony mamy oficjalne oświadczenie hiszpańskiego Stowarzyszenia Chorób Płuc (SEPAR), które chce zakazu e-papierosów, a z drugiej - stwierdzenie brytyjskiego Royal College of Physicians, które uważa, że dają one szansę na wyrwanie się z nałogu milionom ludzi w samej Wielkiej Brytanii.

No i bądź tu mądry, człowieku. Kto z nich ma rację? Za jednymi i drugimi stoją medyczne autorytety naukowe. A my nie wiemy, co w końcu zrobić.

"Panie kochany, w tym e-papierosie to sama chemia i trucizny"

Dość często słyszałem właśnie taki komentarz, nierzadko rzucany przez palacza zaciągającego się zwykłym papierosem: "Hm, sama chemia" - a w tym "normalnym" to jest tylko tytoń? Nic bardziej mylnego - to już nie czasy Indian, którzy w sposób naturalny suszyli liście tytoniu, a potem nabijali nimi fajki. Dzisiaj w procesie wytwarzania papierosów wykorzystywanych jest kilkaset związków chemicznych, począwszy od soli amonowych, a skończywszy na walerolaktonie. Zwykłe papierosy są wręcz naszpikowane chemią.

A e-papierosy? Płyny do e-papierosów składają się przede wszystkim z glikolu propylenowego, gliceryny, dodatków smakowych oraz w większości przypadków z nikotyny. Myślę, że warto coś o nich napisać.

Czym jest e-papieros
To urządzenie składające się z niewielkiego akumulatora, grzałki oraz pojemnika z płynem (zwanym liquidem). Użytkownik, aktywując ogrzewanie i zaciągając się, uruchamia proces wytwarzania aerozolu. Istotną sprawą jest to, że w e-papierosie nie zachodzi proces spalania, a wytwarzana chmura tylko wizualnie jest podobna do dymu tytoniowego. Pierwotny projekt stworzono 50 lat temu w USA, natomiast obecnie używane modele wywodzą się od prototypu skonstruowanego przez chińskiego farmaceutę Hon Lika, choć dziś coraz rzadziej przypominają klasycznego papierosa tytoniowego.

Glikol propylenowy jest powszechnie używany w produktach spożywczych, farmaceutycznych (np. pasty do zębów) oraz kosmetycznych. Jest nawet dopuszczony do stosowania w lekach wziewnych podawanych pacjentom po przeszczepieniu płuc.

Gliceryna jest produktem znanym szeroko - stosuje się ją także w przemyśle farmaceutycznym, kosmetycznym i spożywczym.

Stosowane w płynach aromaty spożywcze są dopuszczone jako dodatki do żywności. Nie ma na razie zbyt wielu badań dotyczących ich działania w sytuacji, gdy są inhalowane. Prawdą jest, że używając e-papierosa, zostaje się swoistym królikiem doświadczalnym. To jeden z istotnych tematów dla naukowców, którzy obecnie i w przyszłości będą się zajmować kwestiami zdrowotnymi.

No i nikotyna. To prawda, że jest to związek toksyczny i uzależniający. Do niedawna przyjmowano, że jej dawka śmiertelna jest niewielka (ok. 60 mg). Ostatnio jednak dokładniejsze analizy toksykologów pozwoliły na stwierdzenie, że tak naprawdę wartość ta jest zdecydowanie zaniżona, a prawdziwa powinna być mniej więcej 10 razy większa. To oczywiście nie wykreśla nikotyny z listy związków trujących. Należy też pamiętać, że wbrew powszechnemu mniemaniu nikotyna nie jest rakotwórcza.

To alkaloid, związek naturalny występujący nie tylko w tytoniu, ale także w innych roślinach z rodziny psiankowatych. Można ją znaleźć w pomidorach, ziemniakach, papryce czy bakłażanach. Oczywiście jest jej tam znacznie mniej niż w liściach tytoniu, ale np. w chmurce wydychanej przez e-palacza jest mniej więcej tyle nikotyny, ile w małym kalafiorze.

Trudno dziś określić potencjał uzależniający nikotyny. Z jednej strony wiadomo, że palenie tytoniu uzależnia bardzo szybko, ale wielu naukowców uważa, że jest tak w przypadku, gdy razem z nikotyną wchłania się obecne między innymi w dymie tytoniowym tzw. inhibitory monoaminooksydazy. Nikotyna pozbawiona tego balastu uzależnia, ale zdecydowanie słabiej. Przypominam, że e-papierosy powstały jako produkt skierowany wyłącznie do nałogowców, którzy chcą rzucić palenie tytoniu. Ci ludzie są już uzależnieni od nikotyny, więc bardziej się na pewno nie uzależnią. Inni nie powinni sięgać po e-papierosy.

Uznani dystrybutorzy płynów do e-papierosów prowadzą badania laboratoryjne, dbając o to, aby liquidy nie zawierały substancji szkodliwych. Niestety, nie można tego powiedzieć o tych, którzy sprzedają np. na serwisach aukcyjnych bardzo tanie płyny nieznanego pochodzenia (zwane w żargonie e-palaczy garażówkami). Kupowanie ich jest obciążone podobnym ryzykiem jak zaopatrywanie się w wyjątkowo tani alkohol na bazarach.

Gdy dobrze zbadano te liquidy, wykryto w nich substancje rakotwórcze!

Co jakiś czas w mediach mamy właśnie takie tytuły. Przyznam, że z jednej strony strasznie mnie to złości, ale z drugiej rozumiem ludzi, których martwi tekst tego typu, zwłaszcza gdy jest opatrzony konkretnym odnośnikiem do poważnej pracy naukowej.

Prawdą jest, że w liquidach wykryto substancje rakotwórcze, między innymi nitrozoaminy. Rzecz w tym, iż są one tam obecne w ilościach naprawdę mikroskopijnych, porównywalnych z zawartością tych związków w gumach czy plastrach nikotynowych, które, jak wiadomo, są dostępne jako oficjalny produkt farmaceutyczny.

Jako ciekawostkę dodam może, iż e-palacz wchłania dziennie tyle nitrozoamin, ile jest w jednym plasterku żółtego sera, jednym bardzo cienkim plasterku boczku czy też łyku (50 ml) piwa. Tak, tak - wszystkie te produkty zawierają też nanogramowe ilości nitrozoamin.

Warto też może odnieść się do zarzutów podnoszonych m.in. przez naszego rzecznika Ministerstwa Zdrowia. Wspomina on o niemieckich badaniach, które wykazały, że w powietrzu wydychanym przez e-palaczy znaleziono takie związki jak aceton, formaldehyd czy izopren. Związki te w podobnych ilościach znajdują się też w powietrzu wydychanym także przez zdrowe osoby, które nie paliły i nie używały e-papierosów. Podejrzewany o rakotwórczość formaldehyd jest jednym z naturalnych metabolitów w organizmie człowieka.

"Liczne przypadki wody w płucach", czyli współczesna wersja czarnej wołgi


Starsi czytelnicy zapewne pamiętają miejską legendę o czarnej wołdze (dla młodych: był kiedyś taki model samochodu produkcji sowieckiej), która podobno jeździła po ulicach i porywała dzieci. W jednej z wersji krew tych dzieci była wykorzystywana jako lek na białaczkę dla bogatych Niemców.

W przypadku e-papierosów co jakiś czas powraca legenda o wodzie w płucach, która ma się jakoby zbierać u osób używających e-papierosa. No i tacy pacjenci trafiają do szpitala, gdzie lekarze muszą tę wodę z płuc odsysać, aby uratować nieszczęśnikowi życie. Zwykle opowieść taka, przechodząc z ust do ust, obrasta w tłuste szczegóły. Podparta autorytetem ("słyszałem od profesora") zaczyna nabierać cech prawdopodobieństwa.

Zastanawiałem się, skąd taka plotka się wzięła. Myślę, że jest to ekstrapolacja informacji (błędnej zresztą), że to co wchłania użytkownik, to kłęby mgły, a więc wody. Skoro wchłania, to część tam w tych biednych płucach zostaje, gromadzi się, a stąd potem problemy pulmonologiczne.

Tyle, że to wszystko nie trzyma się kupy, bo wtedy takie oddziały byłyby pełne ludzi korzystających z sauny, pracujących na basenach czy choćby wędrujących po lasach tropikalnych. Warto przy okazji zauważyć, że do tego, aby płuca działały prawidłowo, wilgoć jest niezbędna.

Czy to znaczy, że e-papierosy są zupełnie nieszkodliwe?


Czasami sprzedawcy e-papierosów reklamują się hasłami o zupełnej nieszkodliwości e-papierosów dla samego e-palacza oraz dla otoczenia. Niektórzy piszą wprost, że można ich spokojnie używać nawet przy małych dzieciach.

Jest to naprawdę bardzo nieuczciwe działanie. Nikt rozsądny nie może dziś powiedzieć, że e-papierosy są nieszkodliwe. Można jednak stwierdzić, że przy obecnym stanie wiedzy specjaliści zajmujący się ich badaniem uznają, że są one zdecydowanie mniej szkodliwe niż zwykłe papierosy tytoniowe. Również efekt tzw. biernego e-palenia jest tysiące razy mniejszy niż w przypadku dymu tytoniowego, co nie oznacza, że możemy go z czystym sumieniem wykluczyć.

Dlatego też osoby używające e-papierosów powinny jednak pamiętać o tym w sytuacji, gdy przebywają w towarzystwie dzieci, szczególnie tych najmniejszych.

Czy wszystko jest zupełnie jasne?


Oczywiście, że nie. E-papierosy są zbyt krótko w użyciu, aby można było ocenić ich długofalowy wpływ na zdrowie. Na to trzeba co najmniej 10-letnich badań. Niezbędne są też badania tego, w jaki sposób inhalacja mieszanek używanych w e-papierosach wpływa na organizm człowieka. Takie badania są obecnie prowadzone, wyniki spływają dość regularnie. Jeszcze trzy lata temu publikacje na ten temat ukazywały się dość rzadko - średnio dwa razy w miesiącu. Teraz często mamy kilka prac tygodniowo.

Jest jeszcze naprawdę wiele pytań, które wymagają odpowiedzi popartych rzetelnymi wynikami badawczymi. Dobrze, że wiele ośrodków medycznych na świecie zdecydowało się zająć tym tematem - wystarczy wspomnieć takie nazwiska jak Farsalinos, Polosa, Hajek, Etter. Także i w Polsce prowadzone są prace tego typu - w zespole prof. Andrzeja Sobczaka z Instytutu Medycyny Pracy i Zdrowia Środowiskowego w Sosnowcu.

Co dalej?

Jesteśmy w tym momencie w dość istotnym punkcie. Z jednej strony coraz więcej osób odkrywa, że e-papierosy mogą im pomóc w walce z paleniem tytoniu, a z drugiej - mamy urzędników rządowych, unijnych czy też Światową Organizację Zdrowia, którzy chcą wkroczyć ze swoimi zakazami i nakazami. Można jak najbardziej zrozumieć propozycję, aby wprowadzić minimalny wiek wymagany do tego, aby kupić e-papierosy. Nie dziwi też chęć unormowania kwestii jakości sprzedawanych płynów. Rzecz w tym, aby to wszystko było zrobione z głową.

Jaka powinna być granica wieku? Jak badać jakość sprzedawanych płynów? Sam liquid czy też powstającą z niego chmurę wdychaną przez użytkownika? Jakie parametry należy umieścić w normie? Jaką metodykę badań stosować? Kto ma to badać? To produkt nowy, więc nie posiadamy żadnych wcześniej wypróbowanych i zatwierdzonych metod ani sieci laboratoriów, które mogłyby się tym zająć.

Pytań jest naprawdę wiele. Wydaje się, że odpowiedzi na nie można znaleźć w poważnej dyskusji znawców tego tematu. To zbyt poważna sprawa, aby decydowali o niej tylko urzędnicy, którzy swoją wiedzę o e-papierosach najczęściej czerpią tylko z przekazów medialnych. Bez dużej przesady można powiedzieć, że to naprawdę kwestia życia i śmierci.

----------

*Dr Mirosław Dworniczak, chemik, wykładowca w Wyższej Szkole Pedagogiki i Administracji w Poznaniu, autor bloga starychemik.wordpress.com
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
To twój naprawdę ostatni papieros
Miłada Jędrysik

[ external image ]

Na każdej paczce na białym polu z czarną obwódką, które psuje koncepcję każdego grafika odpowiedzialnego za branding, jest napisane, jakie to papierosy są straszne. Brakuje tylko trupiej czaszki i skrzyżowanych piszczeli. A my nadal palimy

Może nie z taką przyjemnością jak bohaterowie serialu "Mad Men", którzy zaciągali się przy pracy, popijając dobry koniak, i dmuchali sobie dymem w portfolia, ale jednak. Świadomość, że to nam szkodzi, potrafimy wypierać na wiele kreatywnych sposobów, dobrze już opisanych przez psychologię uzależnień.

Tyjemy. Jemy za dużo, tłusto i nieregularnie. Za mało się ruszamy. Pijemy. Niezauważalnie dla otoczenia, a przede wszystkim dla siebie samych, staczamy się w chorobę, której ofiarą padają nasza wątroba, pozycja zawodowa, więzi rodzinne i towarzyskie.

To wszystko jest dla nas "obiektywnie" złe i powoduje, że nie realizujemy swoich życiowych planów. Poza paroma przypadkami szczęśliwych pijaczków albo sangwinicznych Samuelów Pickwicków, którzy jednak, jeśli się rozejrzeć wokół, pozostają w mniejszości, nie jesteśmy zadowoleni z naszej kondycji i chcielibyśmy ją poprawić. Ale w większości przypadków nie jesteśmy w stanie. Tak przynajmniej sugeruje nauka.

bombelki
https://www.youtube.com/watch?v=iFjiu2tadAw


Zbrodnicze chemtrailsy

Nauka w ogóle strasznie w życiu bruździ. Pędząca ku zatraceniu w stronę drzewa wiadomości dobrego i złego ludzkość dowiaduje się coraz więcej o sobie i o świecie. I nie możemy już twierdzić, że ziemia jest płaska, choć pierwszym, który zobaczył to na własne oczy, był dopiero Gagarin w 1961 r. Na szczęście wiele jeszcze jest na niebie i ziemi rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Ale co z tego, skoro to, co wiemy, obraca na nice nasze wyobrażenia, tradycje, nawyki.

Wiemy już więc, że kołtun na głowie (plica polonica) nie chroni przed chorobami i że nic dobrego nie przyjdzie Anielce z wsadzenia jej do pieca na trzy zdrowaśki. Ale zamiast kołtuna i trzech zdrowasiek mamy dziś wiarę np. w chemtrailsy. Wyrafinowani i oderwani od rzeczywistości spiskowych teorii czytelnicy "Książek" zapewne nie wiedzą, że to smugi na niebie. Lemingi całego świata dają się trzymać w przekonaniu, że zostały one pozostawione przez samoloty odrzutowe. A przecież to dowody na zbrodniczą działalność amerykańskiego rządu, który rozpylając na niebie szkodliwe substancje, chce zniszczyć świat!

No i mamy leczenie raka za pomocą ciecierzycy wkładanej do rany. Brzmi niewiarygodnie, ale poczytajcie kultowy już Blog de Bart, którego autor demaskuje pseudonaukowość dziwnych praktyk - np. popularnej w Polsce metody "wyciągania toksyn" za pomocą roślin strączkowych, które pęczniejąc w ranie, mają oczyszczać organizm.

Rzeczywistość, im więcej o niej wiemy, tym bardziej skomplikowana się nam wydaje. I tym chętniej wybieramy proste wyjaśnienia.

Zabraniam ci! Dla twojego dobra!


Znamy już też fizjologiczne i psychologiczne mechanizmy uzależnienia wyjaśniające, dlaczego tak trudno zerwać nam z piciem, paleniem, nadmiernym jedzeniem itp. Wiemy, że szkodliwe skądinąd substancje zmieniają chemię naszego mózgu, powodując uwalnianie się dopaminy, neuroprzekaźnika zwanego hormonem szczęścia - co sprawia, że chcemy tego "szczęścia" więcej i więcej.

Psychologowie, m.in. Daniel Kahneman i Amos Tversky, zajęli się procesem decyzyjnym, czyli tym, w jaki sposób dokonujemy wyborów, i zwrócili uwagę na błędy poznawcze, jakich ofiarą padamy. Kto nie zna alkoholika, który uparcie twierdzi, że nie jest uzależniony, tylko lubi sobie wypić przed snem dla rozluźnienia? Kahneman, autor głośnej książki "Pułapki myślenia", za zastosowanie narzędzi psychologicznych w ekonomii otrzymał nawet w 2002 r. Nobla, co przypomniało wszystkim, że ekonomia jest jednak nauką społeczną, a nie zbiorem prawd objawionych skrzyżowanych z matematyką.

A Sarah Conly, wykładowczyni filozofii z Maine, wzięła pod uwagę osiągnięcia nauk społecznych, ale też neurobiologii, żeby orędować za "przymusowym paternalizmem", czyli takimi działaniami rządzących, które dla dobra obywateli zabronią im pewnych zachowań, a do innych przymuszą.

Paternalizm słusznie kojarzy nam się z pewną tradycją wychowywania dzieci - każe im się coś robić, oczywiście dla ich dobra, bo same nie są wystarczająco dojrzałe, by o sobie decydować. Odwagi wymaga głoszenie tej zasady w Stanach Zjednoczonych ufundowanych na liberalnych pryncypiach i przywiązanych do sformułowanej przez filozofa Johna Stuarta Milla zasady, że jednostce można narzucać tylko takie reguły, które zapobiegną wyrządzeniu przez nią krzywdy innym. A więc ograniczenie prędkości na szosie jest dobre. Jednak nie dlatego, że jadąc wolniej, nie rozbijemy się na drzewie, tylko dlatego, że nie zabijemy przy okazji pasażerów albo przechodniów. Tak samo jest z zakazem prowadzenia pod wpływem alkoholu.

Żądza pieniądza. Tu i teraz


Mill, wyczulony na wypaczenia demokracji, ostrzegał przed "tyranią większości" w imię "publicznego dobra". Bo skąd rząd ma wiedzieć, co jest dla nas dobre? Jakie prawo upoważnia go, żeby o tym decydować? Conly argumentuje, że Mill i kolejne pokolenia filozofów polityki nie miały pojęcia o naszych błędach poznawczych. Homo economicus Milla, człowiek racjonalny, w swych wyborach miałby się kierować własnym dobrem - co na pozór jest logiczne, bo dlaczego miałby działać na swoją szkodę? Dziś wiemy, że było to zbyt optymistyczne i utopijne założenie.

Przez filozofkę z Maine przemawia, jak się wydaje, szczere zaniepokojenie przyszłością amerykańskiego społeczeństwa - coraz bardziej pogrążającego się w otyłości, a w dodatku, co pokazał kryzys, dającego się złapać na lep ryzykownych kredytów mieszkaniowych i nieoszczędzającego z myślą o starości. Jeden z naszych błędów poznawczych polega na tendencji do lekceważenia odległej przyszłości, bo bardziej przemawia do nas zysk, który osiągniemy w krótkim czasie, niż ten, który mamy osiągnąć za wiele, wiele lat.

W Polsce rosnąca liczba samozatrudnionych podatników płaci minimalne składki na emeryturę. Ale ilu z nich, choć są świadomi, że ich emerytura będzie groszowa, próbuje zabezpieczyć się na przyszłość i zainwestować? To bomba z opóźnionym zapłonem.

A im większym problemem staje się otyłość i choroby z nią związane, im bardziej społeczeństwa się starzeją na skutek zmian demograficznych, im droższe są procedury lecznicze i im większą dziurę wypalają te zmiany w państwowych budżetach, tym chętniej politycy zastanawiają się nad profilaktyką, zawsze tańszą od leczenia skutków.

Nie tylko zresztą o kasę państwom chodzi, ale także o nasz dobrobyt w sensie dosłownym: dobry byt. O to, by społeczeństwo, w którym jest coraz więcej otyłych, schorowanych i pozbawionych perspektyw, mogło dobrze funkcjonować także na poziomie więzi międzyludzkich, współpracy, wzajemnego zaufania, wspólnych celów.

Łapy precz od naszych frytek!

Ale czy można ludziom zabronić jedzenia rujnujących zdrowie frytek? Czy to nie jest niedopuszczalna ingerencja w ich wolność i autonomię?

Mill zapewne stwierdziłby, że niedopuszczalna. Tymczasem Conly uważa, że można zabraniać, ale pod pewnymi warunkami. Przymusowy paternalizm jest dozwolony tylko tam, gdzie może przynieść pozytywne skutki, zarówno jeśli chodzi o całe społeczeństwo, jak i o "dobry byt" jednostki. Jako przykład podaje zakaz używania tłuszczów trans w nowojorskich restauracjach wprowadzony przez burmistrza Michaela Bloomberga. Ponieważ ich szkodliwość została stwierdzona w wielu badaniach, Bloomberg, którego przeciwnicy nazywali "niańką", zobowiązał placówki masowego żywienia do ich wycofania. Konsumenci nawet tego nie zauważyli - przekonuje Conly - bo przecież nikt nie jest miłośnikiem tłuszczów trans samych w sobie.

A gdyby rzeczywiście zabronić jedzenia frytek, za którymi wielu ludzi przepada? Taka interwencja zostałaby odebrana negatywnie, co obniżyłoby jej skuteczność. Podobnie jak w przypadku prohibicji, która okazała się chybionym pomysłem.

W grę wchodzą tu kulturowe przyzwyczajenia, np. do picia alkoholu. Ludzie uważają, że alkohol im się należy, że to ich święte prawo. Zakaz, oprócz fali niezadowolenia, spowodowałby tylko pojawienie się czarnego rynku. A jak wiemy z historii prohibicji, czarny rynek to żywioł nie do opanowania. No, może w przypadku frytek emocje byłyby mniejsze. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić nielegalne fast foody, do których wpuszczano by zaufanych konsumentów po podaniu hasła, jak w "Pół żartem, pół serio". Ale może nie doceniam miłości do soli i prostych węglowodanów... A poza tym - co ludzie, zwłaszcza ci mniej zamożni, mogliby jeść w zamian?

Jeśli nie zabraniać frytek, to może chociaż papierosów? Conly postuluje to, wskazując na znaczące negatywne skutki ich używania. Bije na alarm, że prowadzone do tej pory niepaternalistyczne działania propagandowe dotyczące ich szkodliwości (a szkodliwości także napojów gazowanych) niewystarczająco zmniejszają skalę problemu.

Ale przecież zakaz palenia byłby tak samo nieskuteczny jak zakaz picia alkoholu. Po obu stronach meksykańskiej granicy przemytnicy zacieraliby ręce. Fortuny, jakich się dorobiono na szmuglu papierosów podczas embarga nałożonego przez ONZ na Belgrad w latach 90., można mierzyć metrażem willi zbudowanych na przygranicznych terenach.

Jeśli jednak komuś się wydaje, że Conly wzywa do zamachu na demokratyczne swobody, niech rozważy ten argument: nawet w USA paternalistyczne metody są w użyciu częściej, niż się wydaje obrońcom wolności. Kodeks drogowy, który tak drobiazgowo reguluje nasze zachowania, jest kopalnią przykładów. Do jego zasad tak się już przyzwyczailiśmy, że w ogóle nie uważamy ich za niedopuszczalną ingerencję w naszą wolność. Tak jak do reguł na rynku lekarstw - bo gdybyśmy serwowali sobie leki bez recept, dopiero byśmy się urządzili. A przecież i tak duża jest liczba zgonów po nadużyciu łatwo dostępnych środków przeciwbólowych.

Gdy paternalizm zabija


Tak naprawdę paternalizm to chleb nasz codzienny. Ale dobrze, że Conly postawiła pytanie o jego dopuszczalne granice. No i o warunki, które powinny zostać spełnione, zanim władze zdecydują się na takie działanie.

Jednak pewność, z jaką Conly - mimo wszelkich zastrzeżeń - uważa paternalizm za nieunikniony, trochę niepokoi, zwłaszcza w przeczesanej przez totalitaryzmy Europie. Mędrcy ze szkiełkiem w oku potrafią się straszliwie mylić. Kto czytał książkę Macieja Zaremby Bielawskiego "Higieniści. Z dziejów eugeniki", wie, o czym mowa. Szwedzkie lobby eugeniczne w latach 1936-78 poszło w pragnieniu oczyszczenia rasy bardzo daleko, wyznaczając do sterylizacji 63 tys. osób, głównie kobiet, nie tylko lekko niepełnosprawnych intelektualnie, ale także takich, które były biedne i jakoś odsta-wały od ideału Szwedki, np. często zmieniały partnerów. Zwolennicy higieny rasy też byli przekonani, że ich teorie mają naukową podstawę. Potem był skandal, odszkodowania, ale kobietom uznanym za skazane na dziedziczne obciążanie potomstwa, nikt ich szansy na posiadanie dzieci nie mógł przy-wrócić.

Z kolei wywodząca się z eugeniki hitlerowska koncepcja wyższości rasy nordyckiej, też przecież podbudowana "naukowo" przez licznych badaczy, stanowiła ideologiczną podwalinę Holocaustu i eksterminacji Romów.

Te ekstremalne przykłady rzucają światło na kolejny problem z analizą Conly - postulaty walki z otyłością czy nadmiernym zadłużaniem się dotyczą w głównej mierze najbiedniejszych i najgorzej wykształconych warstw społeczeństwa, w tym emigrantów i mniejszości etnicznych. W takich przypadkach u rządzących łatwiej o błąd poznawczy wynikający choćby z poczucia wyższości, rasowych uprzedzeń albo złego rozpoznania systemu wartości i potrzeb tej grupy.

Granica między paternalizmem a dyskryminacją jest cienka - polscy lekarze postanowili dwa lata temu wysterylizować przy porodzie Wiolettę Szwak, biedną wielodzietną kobietę, bo doszli do wniosku, że jest "za głupia", by zrozumieć, że następna ciąża może zagrozić jej życiu. Czy przyszłoby to im w ogóle do głowy w przypadku zamożnej i wpływowej pacjentki?

Marihuana jest jednak OK?

Dolary przeciw orzeszkom, że rozwój nauki jeszcze nas zaskoczy. Wciąż okazuje się, że niektóre decyzje podejmowane w imię naszego dobra mogą być dziełem złego naukowego rozpoznania, przypadku, uprzedzeń. Doktor Sanjay Gupta, dziennikarz medyczny CNN, złożył ostatnio zaskakującą samokrytykę w sprawie marihuany. Po wielu godzinach spędzonych w naukowych archiwach przeprosił za poprzednie twierdzenia o jej dużej szkodliwości i zarekomendował jej używanie do celów medycznych (pomaga np. chorym na padaczkę). A kiedy zapoznał się z badaniami mniejszych laboratoriów spoza USA, stwierdził, że bez naukowych dowodów amerykańska Drug Enforcement Administration umieściła marihuanę na pierwszym miejscu szkodliwych substancji, na wypadek gdyby badania potwierdziły podejrzenia co do jej szkodliwości. Również WHO uważa, że marihuana mniej zagraża zdrowiu niż inne używki, że uzależnia się od niej tylko 10 proc. korzystających. Od papierosów - 30 proc. Od papierosów ludzie umierają - w samej UE to 695 tys. zgonów rocznie. Co do marihuany - dyskusja trwa.

Z drugiej strony szanse na to, że kiedyś się okaże, iż papierosy nie szkodzą, nie wydają się duże. Dowody przeciwko nim zdobywano poprzez długotrwałe badania, wbrew interesom wielkich koncernów.

To co, zakazujemy? Nie zazdroszczę politykowi, który jako pierwszy się na to zdecyduje.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
Nowatorski test na "pigułkę gwałtu"
Michał Rolecki

Amerykańscy studenci opracowali zaskakującą metodę wykrywania substancji narkotycznych, które mogą być dodawane do drinków. Wystarczy napój... zamieszać palcem
Lek nasenny rohypnol (jego chemiczna nazwa to flunitrazepam) w połączeniu z alkoholem powoduje trwającą kilka godzin utratę świadomości i późniejszą amnezję. Ta właściwość sprawia, że bywa on używany do uśpienia ofiary, która potem jest wykorzystywana seksualnie.

Rohypnol w Stanach Zjednoczonych i niektórych krajach Europy jest sprzedawany na receptę, a w Polsce nie jest w ogóle dopuszczony do obrotu. Jednak sam fakt, że występuje w postaci pigułek, sprawia, że stosunkowo rzadko stosowany jest w celu pozbawienia kogoś przytomności. Po prostu trudno jest pigułkę niepostrzeżenie wrzucić komuś do drinka.

Niestety, istnieją także substancje o podobnym działaniu, które są bezbarwnymi i bezwonnymi cieczami, na przykład kwas 4-hydroksybutanowy lub, używana w weterynarii, ketamina. Dolać do drinka kilka mililitrów usypiającej substancji można, niestety, niepostrzeżenie. Nazwa "pigułka gwałtu" jest zatem nieścisła i może wprowadzać w błąd.

Tak czy inaczej, w miejscu publicznym najlepiej nie spuszczać z oczu swojego drinka. Istnieją co prawda testy wykrywające flunitrazepam oraz kwas 4-hydroksybutanowy. Wystarczy upuścić kroplę napoju na pole kontrolne, a zmiana zabarwienia oznaczać będzie, że napój zawiera narkotyczne substancje. Takie testy, czasem w formie podkładek pod szklanki, czasem przypominające wizytówki, bywają rozdawane w klubach, ale nie są powszechnie dostępne. Nie wykrywają też rohypnolu.

Studenci Uniwersytetu Stanu Karolina Północna postanowili opracować test, który będzie można zabrać ze sobą do klubu. Taki, którego nie będzie można podziać, zgubić ani zapomnieć. I który zawsze będzie się mieć przy sobie.

To lakier do paznokci, który pod wpływem flunitrazepamu, kwasu 4-hydroksybutanowego lub ketaminy zmienia zabarwienie. Wystarczy zamoczyć palec w drinku i już wiadomo, czy zawiera on niebezpieczne substancje usypiające, czy nie.

"Nasz lakier do paznokci umożliwi każdej kobiecie dyskretne zamieszanie drinka palcem i sprawdzenie, czy jest bezpieczna" piszą twórcy projektu na swoimprofilu na Facebooku.

Póki wynalazek ten się nie rozpowszechni, pozostaje polegać na dostępnych czasem testach rozdawanych w klubach, nie spuszczać z oczu swoich drinków oraz nie przyjmować ich od nieznajomych.

Z badań prowadzonych przez Uniwersytet w Ulsterze wynika jednak, że w większości wypadków za utratę świadomości u ofiar wykorzystania seksualnego nie odpowiadały substancje narkotyczne, lecz sam alkohol spożywany w nadmiernych ilościach. Organizacje zajmujące się prawami ofiar wykorzystania seksualnego przestrzegają także, że sprawcą przestępstwa jest zwykle mężczyzna, którego ofiara dobrze zna i który cieszy się jej zaufaniem.




Kupujemy pigułkę gwałtu. "Sto sztuk? Taką ilość mam pod ręką"
Ilona Godlewska

[ external image ]
Jedna ze stron, na której ogłaszają się sprzedawcy pigułek gwałtu (Fot. scrn)

W sieci bez problemu można kupić tzw. pigułki gwałtu. "Człowiek, który zażyje tabletkę, później nie pamięta, co się działo przez kilka godzin. Jest zupełnie bezwolny. Tabletka jest niewykrywalna po upływie 10 godzin od zażycia" - opisują działanie specyfiku internetowi sprzedawcy.
"Sprzedam tzw. pigułkę gwałtu - bezwonna, bezsmakowa substancja, czystość 90 proc. Kraj pochodzenia Holandia" - od podobnych ogłoszeń roi się w internecie.

"Tabletki mam 100 proc. oryginalne"

Cena jednej kapsułki to 10-30 zł. Wysyłamy mail do jednego z ogłoszeniodawców. Wyjaśniamy, że jesteśmy zainteresowani zakupem większej ilości "towaru".

"Nie ma sprawy, powiedz tylko, na kiedy i ile ci tego potrzeba" - odpisuje jeszcze tego samego dnia jeden ze sprzedawców. Przekonuje, że "tabletki są 100 proc. oryginalne" i opisuje ich działanie. "Człowiek, który zażyje tabletkę, nie pamięta, co się działo przez ostatnich kilka godzin. Jest zupełnie bezwolny. Tabletka jest niewykrywalna po upływie 10 godzin od zażycia" - twierdzi.

Wyjaśniam, że potrzeba mi 100 sztuk. Sprzedawca odpisuje: "Taką ilość mam pod ręką".

Na przekazanie możemy umówić się następnego dnia nieopodal dworca w Gdańsku. Wskazuje konkretne miejsce i godzinę. Piszę kolejny mail. Wyjaśniam, że jestem dziennikarzem, i pytam, czy zdaje sobie sprawę, do czego takie pigułki są wykorzystywane. Już nie odpisuje.

Kobieta traci świadomość

Czym jest właściwie tabletka gwałtu? Ukryte w pigułce substancje to najczęściej GHB i flunitrazepam. To substancje psychotropowe.

- Tabletki gwałtu nie mają smaku. A kobieta, która je zażyje, nawet na sześć godzin traci świadomość tego, co się z nią dzieje. Po 8-10 godzinach obecność specyfiku w organizmie jest już nie do wykrycia - mówi Alicja Rosicka, dyrektor Centrum Praw Kobiet w Gdańsku.

Czy sprzedaż takich preparatów jest legalna? - Zgodnie z polskim prawem obrót substancjami, które zostały umieszczone w załączniku do ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii jest nielegalny. Przekazywanie, użyczanie lub częstowanie takimi środkami jest zabronione. Jednocześnie zgodnie z art. 124 ustawy Prawo farmaceutyczne "wprowadzanie do obrotu lub przechowywanie w celu wprowadzenia do obrotu produktu leczniczego bez wymaganego pozwolenia zagrożone jest karą grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do dwóch lat". Jeżeli ktoś podejrzewa, że zostało popełnione przestępstwo przy użyciu tzw. pigułki gwałtu, powinien natychmiast zgłosić się na policję, aby umożliwić zebranie materiału dowodowego - mówi sierż. sztab. Lucyna Rekowska z Komendy Miejskiej Policji w Gdańsku.

Jaka jest skala przestępstw?

Czy policja sama nie powinna namierzać tych, którzy sprzedają pigułki gwałtu w internecie?

- Internet jest monitorowany - zapewnia kom. Maciej Stęplewski z komendy wojewódzkiej w Gdańsku. - Jeśli policjant natrafi na ogłoszenie, którego treść nosi znamiona przestępstwa, wówczas zajmuje się sprawą lub przekazuje ją do odpowiedniego wydziału. Prowadzone jest postępowanie wyjaśniające i jeśli przypuszczenia się potwierdzą, wówczas policjanci pod nadzorem prokuratury wszczynają dochodzenie lub śledztwo.

Czy gdańska policja prowadziła dochodzenie w sprawie przestępstw z wykorzystaniem pigułki gwałtu? - W ostatnim czasie nie - mówi Rekowska.

Policjanci, z którymi rozmawialiśmy, nieoficjalnie przyznają, że fora, na których handluje się takimi pigułkami, często funkcjonują na zagranicznych serwerach i trudno je zablokować.

Poczucie winy


Tak naprawdę nie wiadomo, jaka jest skala przestępstw, w których wykorzystuje się pigułki gwałtu, bo wiele kobiet nie zgłasza sprawy na policję.

- Wynika to przede wszystkim z poczucia winy - analizuje Anna Hebenstreit-Maruszewska, psycholog, seksuolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie. - W naszym społeczeństwie nadal funkcjonuje przeświadczenie, że kobieta w takiej sytuacji sama jest sobie winna, bo np. nieodpowiednio się ubrała albo poszła tam, gdzie nie powinna. U zgwałconych kobiet często pojawia się myślenie: "co by było gdyby", czyli np. "gdybym tam nie poszła, to nic by się nie stało".

- Niezwykle istotne w tym przypadku jest również to, że kobiety zgwałcone z wykorzystaniem pigułki gwałtu nie pamiętają tego, co się stało, nie mają też pełnej świadomości tego, kto to zrobił - dodaje Hebenstreit-Maruszewska. - Nie mają więc przekonania, że mogą spójnie zeznawać, i rezygnują ze złożenia doniesienia. Kobiety zgwałcone bardzo często boją się także tego, co będzie, kiedy zgłoszą sprawę na policji. Boją się konfrontacji ze sprawcą, ale też reakcji otoczenia.



Pigułka gwałtu i rozboju - rozmowa z prof. Joanną B. Zawilską
Rozmawiał: Sławomir Zagórski 16.07.2007

[ external image ]

Obudziła się u siebie w domu po 12 godzinach i zorientowała, że doszło do aktu seksualnego. Zgłosiła się do szpitala. Potwierdzono, że był gwałt
Z Profesor Joanną B. Zawilską rozmawia Sławomir Zagórski

Kto i po co wymyślił tabletkę gwałtu?

Nazwa 'tabletka gwałtu' jest niepełna, wolę mówić o 'tabletce gwałtu i rozboju'. Poza tym w grę wchodzą tutaj nie jeden, lecz dwa specyfiki - flunitrazepam i kwas gamma-hydroksymasłowy, w skrócie GHB. Po co je wymyślono? Naturalnie nie po to, by za ich pomocą kogoś gwałcić czy okradać. GHB stosowany jest dziś w leczeniu nagłych napadów senności zwanych narkolepsją, zaś flunitrazepamem leczy się bezsenność, czasem używa się go też do znieczulenia ogólnego przed operacją.

Ale ludzie wpadli na inne zastosowanie tych specyfików.

Niestety, ludzka pomysłowość w tym względzie jest ogromna. Amerykanie dawno się zorientowali, że GHB pomaga w zrzuceniu wagi, a ponadto - co zainteresowało głównie mężczyzn - poprawia muskulaturę. W latach 80. i 90. w Stanach można go było kupić w sklepach ze zdrową żywnością, a po jego zażyciu zapadało się w piękny fizjologiczny sen, podczas którego rosły mięśnie. Kulturyści byli zachwyceni.

Prawdziwą karierę GHB zrobił jednak jako lek dyskotekowy. Chętnie łączono go z alkoholem, marihuaną, ekstazy lub amfetaminą. Najniebezpieczniejsze jest połączenie z alkoholem, bo ten bardzo nasila działanie GHB.

W małych dawkach GHB powoduje wyluzowanie, zmniejszenie lęku. Czujemy się jak po jednym, dwóch drinkach, ale bez nieprzyjemnych efektów alkoholu. Przestajemy być nieśmiali, lepiej odbieramy muzykę. Jednym słowem, przeistaczamy się w lwa/lwicę salonową.

Jeśli jednak zażyjemy nieco większą dawkę leku albo połączymy tę małą z drinkiem, zaczynają się poważne kłopoty. Mamy kłopoty z poruszaniem się, kręci się nam w głowie, mowa staje się bełkotliwa, wreszcie zasypiamy na kilka godzin, a po przebudzeniu nie pamiętamy w ogóle, co się działo, bo GHB wymazuje tzw. pamięć wsteczną.

A jak działa flunitrazepam?

Podobnie. To bardzo silny lek nasenny i uspokajający, blisko dziesięć razy silniejszy niż relanium. O ile GHB ma postać słonawego płynu (typowy roztwór dyskotekowy zawiera 20 proc. leku), o tyle flunitrazepam to tabletki. Można je połknąć, zgnieść, palić na folii i wdychać. Lek świetnie rozpuszcza się w wodzie, nie ma smaku ani zapachu, dlatego łatwo go bez wiedzy innych osób dodać do wody czy drinka. Chociaż ostatnio firma produkująca lek, wiedząc o stosowaniu flunitrazepamu do celów przestępczych, dodała do tabletek substancje, które powodują, że w czasie rozpuszczania płyn mętnieje i zabarwia się na niebiesko.

Flunitrazepam wywołuje oszołomienie, dezorientację, silną senność i wspomnianą niepamięć wsteczną.

Jak często zdarzają się przypadki gwałtu po uśpieniu ofiary za pomocą leków?


Trudno powiedzieć. Ale nie były one rzadkie, skoro w 1996 roku amerykański Kongres uchwalił tzw. Drug Induced Rape Prevention Act (ustawę, która miała zapobiec gwałtom dokonywanym na skutek zażycia leków). Flunitrazepam znalazł się wówczas w Stanach na indeksie, natomiast użycie GHB poddano szczegółowej kontroli. Za import i rozprowadzanie flunitrazepamu grozi w USA kara do 20 lat więzienia, a za jego posiadanie - trzy lata.

To nie zlikwidowało problemu, bo lek przemyca się dziś głównie z Meksyku. Stąd jedna z jego potocznych nazw - 'meksykańskie walium'.

A jak jest z dostępnością w Europie?

Niestety, nie ma z tym problemu, bo prawo nie zakazuje obrotu tymi lekami. W Wielkiej Brytanii dostępny jest nawet specjalny test (z dostawą do domu kosztuje 5 funtów), za pomocą którego można stwierdzić obecność flunitrazepamu w napojach.

Na stronach licznych amerykańskich uniwersytetów można przeczytać wiele ostrzeżeń na temat tabletek gwałtu, u nas pod tym względem jest prawdziwa czarna dziura.

Chyba nie tak łatwo uśpić kogoś na dyskotece, a potem wywlec i zgwałcić?

Nie ma pan racji. Ofiara nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, nie ucieka przed prześladowcą, nie krzyczy, nie broni się. Lek czyni ją bezwolną, poddaje się nawet działaniom napastnika. Ponadto gdy gwałciciel prowadzi lub niesie dziewczynę do miejsca, w którym planuje dokonanie gwałtu, często postrzegany jest przez innych jako niosący pomoc 'upitej' osobie.

Na dodatek ofiary gwałtu na ogół nie potrafią opisać tego, co się stało, jak i gdzie doszło do gwałtu, jak wyglądał sprawca. Wymazanie pamięci wstecznej oznacza bowiem, że nie pamiętamy tego, co działo się po zażyciu leku, ale też tego, co było jakiś czas przed.

Może to lepiej, bo skoro ofiara niczego nie pamięta, to doznaje mniejszego urazu psychicznego?

Nie powiedziałabym. Ofiary 'klasycznego' gwałtu bardzo często cierpią z powodu nawracających wspomnień, przeżywają napad jeszcze raz, szczególnie w formie nocnych koszmarów. Tymczasem ofiary gwałtów z wykorzystaniem leków prześladuje upiór 'dziury pamięciowej'. Przeżywają bezsilność i poczucie upokorzenia z powodu niewiedzy o tym, co z nimi zrobiono. Czują się tak upokorzone, że wolą nie iść na policję i dlatego gwałty tego typu zgłaszane są bardzo rzadko.

Ale jeśli już kobieta się zgłosi, łatwo wykryć, że gwałt nastąpił na skutek zażycia leku?

Znów muszę odpowiedzieć: nie. Oba leki bardzo szybko ulegają przemianom w organizmie. Flunitrazepam wykrywa się we krwi do 24 godzin po podaniu, a GHB - zaledwie do ośmiu godzin! W moczu ślady GHB daje się odnaleźć jeszcze cztery godziny później, ale potem - szukaj wiatru w polu.

O ile rozpuszczalną tabletkę dość łatwo komuś wrzucić do kieliszka, o tyle z płynnym GHB już nie jest tak prosto.


A od czego są małe pojemniczki na krople do oczu czy nosa? Albo hotelowe jednorazówki na szampon czy żel do kąpieli?

Miejscem szczególnie niebezpiecznym, gdzie można się zetknąć z tabletkami gwałtu, są pani zdaniem dyskoteki?

Nie tylko. Ale w farmakologii często używamy nazwy 'leki dyskotekowe'. Po angielsku brzmi to 'club-drugs', 'party-drugs' lub 'rave-drugs'. Należą do nich wspomniane tabletki gwałtu i silne dopalacze, takie jak np. ekstazy, dzięki którym można się bawić przez wiele godzin non stop.

O tym, że nie tylko dyskoteki są groźne, świadczy np. historia z Japonii. Przedstawicielka jakiejś firmy umówiła się z klientem na spotkanie, zaprosił ją do kawiarni. A że było to w porze lunchu, coś tam zjadła, wypiła tylko wodę mineralną. Zostawiła niedopitą szklankę, poszła do toalety, wróciła, jeszcze trochę wypiła i film jej się urwał. Co działo się przez kilka godzin potem - nie pamięta. Obudziła się u siebie w domu po 12 godzinach i zorientowała, że doszło do aktu seksualnego. Zgłosiła się do szpitala, gdzie potwierdzono, że był gwałt.

Ofiarą napaści może być też chłopak.

Naturalnie. Po jednym z wykładów moja słuchaczka opowiedziała, jak była z chłopakiem na dyskotece i on się gorzej poczuł. Poszedł do toalety i zniknął. Obudził się po czterech godzinach w tej toalecie bez portfela, bez komórki.

Mężczyźni raczej stają się ofiarami kradzieży. Np. ze statystyk angielskich wynika, że są znacznie częściej okradani niż kobiety. Trzy lata temu brytyjska prasa opisała przypadek 37-letniej Seliny Hakki, która wyspecjalizowała się w okradaniu mężczyzn za pomocą flunitrazepamu, a pewien Holender częstował turystów ciasteczkami z dodatkiem flunitrazepamu, a jak przysnęli, obrabiał ich portfele. 'Ciasteczkowy potwór' wpadł i dostał dwa i pół roku.

Albo proszę sobie wyobrazić taką - zmyśloną już, ale prawdopodobną - sytuację. Jedzie pan pociągiem. Jest ciepło, więc ma pan wodę mineralną. W przedziale siedzi dwóch sympatycznych dżentelmenów i jakaś fajna pani. Idzie pan do toalety, a napoczęta woda zostaje na stoliku. Wraca pan i dopija tę wodę...

...i budzę się w Krakowie bez portfela.

Portfel jest, tyle że pusty! No więc wraca pan, pije i zaczynają się panu robić bardzo szkliste oczy. I wtedy któryś z dżentelmenów pyta: 'Czy może pan nam dać swój portfel?'. A pan na to: 'Naturalnie. Z przyjemnością'. On wyjmuje kartę kredytową i mówi: 'Może nam pan podać PIN do karty?'. 'Ależ proszę'.

I tak z własnej woli, bez śladu agresji ze strony tych dżentelmenów, wydaje pan karty, kody, po czym pan zasypia i nic nie pamięta.

Pełna kooperacja.

Tak. Nie jest pan w stanie niczego powiedzieć policji poza tym, że zgubił pan karty kredytowe.

Nastraszyła mnie pani. Jak się bronić przed tabletkami rozboju i gwałtu?

Wiem, że brzmi to jak rady cioci Kloci, ale pilnujmy kilku zasad.

Po pierwsze, nie chodzimy na imprezy sami. Jeśli idziemy, to grupą, i najlepiej, żeby wśród nas był ktoś, kto nie pije i zwraca uwagę na to, co się dzieje. Po drugie, uważamy na wszystkie napoje. Sztywna zasada - nie dopijamy pozostawionego bez opieki drinka, piwa, wody, tylko zamawiamy nowe. Nie dzielimy się drinkami, nie pijemy wspólnie, np. z misy pełnej ponczu.

Jeśli to możliwe, pijemy tylko z butelki otwieranej własnoręcznie lub w naszej obecności. Np. na dużej imprezie unikamy kuflowego piwa, a wybieramy to z butelki. Uważamy na kelnerów i barmanów, bo to oni mają łatwy dostęp do tego, co będziemy pili.

Nie pijemy niczego, co ma podejrzany smak, zapach czy kolor. Jak wspomniałam, GHB ma lekko słonawy smak i dlatego jeśli ktoś doleje nam go do wody, łatwo wyczuć zmianę smaku, dużo trudniej, jeżeli to np. będzie owocowy miks.

Jeśli zauważymy u kogoś mały pojemnik, np. na krople do oczu czy hotelowy żel do kąpieli, warto zachować czujność. W takich pojemnikach często na imprezy przynoszony jest GHB. Jeżeli widzimy, że ktoś coś wlewa lub wrzuca do napoju lub drinka, nie bójmy się reagować. Następnym razem to może być nasza szklanka.

I wreszcie - jeśli poczujemy się dziwnie, jeżeli po małym piwie lub małym drinku czujemy pełen odlot (czyli nasza reakcja jest niewspółmiernie silna w stosunku do spożytej dawki alkoholu), natychmiast szukajmy pomocy partnera/przyjaciół, wyjdźmy z imprezy, ale w towarzystwie znanych nam osób, nawet wówczas, gdy ci nowo poznani sprawiają wrażenie życzliwych i przyjaznych.

Tylko tyle i aż tyle. Stosując się do tych prostych zaleceń, można się dalej świetnie bawić, a uniknąć dramatu, który może nas naznaczyć na całe życie.




Gwałt dotknął co piątą Polkę. Sprawcy to najczęściej byli partnerzy [BADANIE]
apa, pap

[ external image ]
Według badań Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER gwałtu doświadczyła nawet co 5. Polka. Molestowania - niemal 90 proc. kobiet (123RF)

Co czwarta kobieta ma za sobą doświadczenie próby gwałtu, a co piąta została zgwałcona - wynika z badań przeprowadzonych przez Fundację na rzecz Równości i Emancypacji "Ster". Większość kobiet została zgwałcona przez swojego byłego lub obecnego partnera.
W poniedziałek wieczorem w warszawskim Teatrze Powszechnym odbędzie się premiera spektaklu "Gwałt. Głosy" w reż. Agnieszki Błońskiej. Scenariusz przedstawienia jest autorstwa Sylwii Chutnik, jednak spektakl bezpośrednio nawiązuje do rozmów przeprowadzonych z uczestniczkami badania dotyczącego przemocy seksualnej przeprowadzonego przez Fundację na rzecz Równości i Emancypacji "Ster".

Molestowanie - problem 87 proc. kobiet


Z badań wynika, że 87 proc. kobiet doświadczyło molestowania seksualnego. Najczęstsze jego formy to opowiadanie nieprzyzwoitych dowcipów lub natarczywe rozmowy o podtekście seksualnym; obnażenie się w sytuacji, w której kobieta sobie tego nie życzyła, oraz obsceniczne zachowania sugerujące aktywność seksualną lub próby wymuszenia kontaktu fizycznego (np. ocieranie się).

62 proc. badanych kobiet brało udział w aktywności seksualnej, której nie chciało (pocałunki czy petting). Co czwarta Polka ma za sobą doświadczenie próby gwałtu, a co piąta została zgwałcona.

Gwałt w kręgu bliskich

Większość kobiet została zgwałcona przez bliską sobie osobę: partnera (22 proc.) lub byłego partnera (63 proc.). Kobiety doświadczają przemocy seksualnej także ze strony innych znajomych: współpracowników, szefów, nauczycieli. Zaledwie 8 proc. kobiet nie znało wcześniej sprawcy przemocy seksualnej.

Polki najczęściej padają ofiarą przemocy seksualnej w swoim domu (55 proc. przypadków). Prawie połowa zgwałconych kobiet doświadczyła tego więcej niż dwa razy, a co piąta przeżyła 10 lub więcej gwałtów.

Najczęściej do gwałtu dochodziło do sytuacji, gdy mężczyzna pod presją lub ciągłym naciskiem doprowadzał do stosunku seksualnego wbrew woli kobiety - spośród wszystkich kobiet, które doświadczyło gwałtu, 79 proc. wskazało na tego typu sytuację. Innymi formami był gwałt z wykorzystaniem władzy (31 proc.), pod wpływem alkoholu lub narkotyków, w tym z użyciem pigułki gwałtu (29 proc.), i przemocy fizycznej (23 proc.)

Gwałt wciąż nie jest zgłaszany


Ponad połowa kobiet nie mówi o swoich doświadczeniach rodzinie i znajomym, a ponad 95 proc. nie zgłasza tych spraw na policję ani do prokuratury. - Wyniki badań obalają stereotypowe myślenie o gwałcie. To nie jest coś, co spotyka kobiety jednorazowo i ze strony osoby im nieznanej - zaznaczyła dr Magdalena Grabowska z fundacji Ster. Dodała, że instytucje, takie jak policja, prokuratura i pomoc społeczna, wciąż nie są przygotowane do wykrywania problemów przemocy seksualnej ze strony osoby bliskiej.

Podkreśliła, że problemem jest również definiowanie gwałtu jako sytuacji, w której kobieta musi się bronić. - W wielu przypadkach przemoc seksualna jest powiązana z przemocą fizyczną, ale też ekonomiczną i psychiczną, i nie jest to coś, przed czym kobieta może się fizycznie bronić - zauważa Grabowska.

Gwałt powinien być na nowo zdefiniowany

Jej zdaniem należy zmienić definicję gwałtu, tak aby obejmowała nie tylko te przypadki, kiedy ofiara się broni, ale również te, gdy nie wyraża zgody na stosunek. Podkreśliła też konieczność szerszego rozumienia pojęcia przemocy domowej, by obejmowało ono także przypadki niechcianych stosunków seksualnych wymuszanych przez partnera.

Badania ilościowe i jakościowe z udziałem kobiet oraz wywiady pogłębione z policją prowadzone były w ramach projektu realizowanego przez Fundację na rzecz Równości i Emancypacji "Ster" wspólnie ze Stowarzyszeniem na rzecz Kobiet "Vctoria" i stowarzyszeniem Waga w ramach programu Obywatele dla Demokracji finansowanego ze środków Europejskiego Obszaru Gospodarczego.

Badania ankietowe przeprowadzono z grupą 450 kobiet, zróżnicowaną pod względem wieku, wykształcenia i miejsca zamieszkania, odpowiadającą przekrojem kobietom w całym społeczeństwie.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
  • 1180 / 102 / 0
retro z początku 2009 r.

Polska gomorra
Piotr Machajski

[ external image ]
Zatrzymanie członka warszawskiego gangu "Szkatuły" zajmującego się wymuszeniami i handlem narkotykami. Listopad 2008 r. (Fot. CBŚ)

Polscy mafiosi są światowymi potentatami w produkcji amfetaminy. Branżą, która przynosi im coraz większe pieniądze, są przestępstwa gospodarcze. W najbliższych latach skorzystają na kryzysie finansowym i Euro 2012 - wynika z raportu CBŚ


"Gazecie" udało się poznać fragmenty wewnętrznego "Sprawozdania z działalności Centralnego Biura Śledczego KGP w 2008 roku". Z raportu można wyczytać, jak się mają polskie gangi i na czym robią fortuny.

Tabletka lepsza niż proszek

Według biura ONZ ds. narkotyków i przestępczości, które cytuje policyjny raport, aż 17 proc. światowej produkcji tego narkotyku w 2008 r. było z Polski. Więcej robi tylko Holandia - 28 proc. Naszymi najlepszymi odbiorcami są Skandynawowie. Ale narkobiznes otwiera się też na nowe rynki za wschodnią granicą. Białoruś i Ukrainę autorzy raportu określają jako "bardzo chłonne". Inny kierunek to kraje UE, przede wszystkim Wyspy Brytyjskie, gdzie osiedlili się Polacy. - Sami są klientami, ale też pomagają dotrzeć do autochtonów. Odwiedzają bliskich w kraju, są idealni na kurierów - opowiada specjalista od narkobiznesu z CBŚ. Potwierdza to wzrost liczby zatrzymanych Polaków na europejskich lotniskach. Wywożą amfetaminę, przywożą - haszysz i marihuanę.

- Narkobiznes, choć nielegalny, to jednak interes jak każdy inny. Trzeba się rozwijać. Inwestować w nowe technologie, korzystać z doświadczeń zagranicznych partnerów - mówi nasz rozmówca z CBŚ. Dlatego przestępcy z pomocą dobrze opłacanych chemików eksperymentują. Próbują uzyskać narkotyki z nowych substancji, które np. nie są zakazane. Przykład: wyjątkowo niebezpieczna metaamfetamina (bardzo silnie uzależnia) z legalnej efedryny. Są też grupy, które zainwestowały w maszyny do tabletkowania i sprzedają amfetaminę w pigułkach. Bo tabletki to przyszłość tego narkotyku.

W Polsce najlepiej wciąż rozchodzą się pochodne konopi. Dlatego Polacy sami zakładają uprawy, choć klimat temu nie sprzyja. W czerwcu policja znalazła pod Będzinem na Śląsku ukryty pod ziemią betonowy silos z elektronicznie sterowanym oświetleniem, dmuchawami, zraszaczami. Obsługiwały kilkaset krzaków marihuany.

Know-how dla produkcji dostarczają naszym gangom głównie Holendrzy. Polska jest jednak przede wszystkim punktem tranzytowym na trasie z Afganistanu (heroina) i Ameryki Południowej (kokaina) do Europy Zachodniej. Tych narkotyków będzie zostawać w Polsce coraz więcej. - Polacy mają więcej pieniędzy, mogą więcej wydawać na używki - mówi mł. insp. Paweł Wojtunik, dyrektor CBŚ. - A dzieciaki coraz częściej eksperymentują. Poza tym narkotyki to bardzo dochodowy interes i dlatego będzie się rozwijał.

Szef CBŚ, mł. insp. Paweł Wojtunik:Dziś gangsterzy dobrze się kamuflują. Noszą dobrej klasy garnitury, zegarki i buty. Nie afiszują się z bogactwem i władzą. Kiedyś spotkania przywódców odbywały się w zamkniętej restauracji, z dwoma łysymi broniącymi wejścia. Teraz to może być nawet fast food

Duża kasa, niskie kary

Z części dawnych interesów mafiosi zrezygnowali. - Napady na banki, wymuszanie haraczy, kradzieże będą zawsze, ale one nie zapewniają oczekiwanych zysków - mówi oficer CBŚ. Dlatego nie zajmują się już np. kradzieżami samochodów w Polsce. Nasi złodzieje jeżdżą do krajów UE (najczęściej do Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii) i przywożą do Polski skradzione tam samochody, które tu legalizują. Jest łatwo, bo, jak czytamy w raporcie, „nie ma przepływu informacji między wydziałami komunikacji w kraju i za granicą". Chodzi o auta z wyższej półki. Ale jest i nowy trend: kradzieże ciężarówek, drogich maszyn budowlanych i rolniczych. Gangi coraz częściej wchodzą w przestępczość gospodarczą. Dotyczyło jej aż 700 spośród 1931 śledztw prowadzonych w zeszłym roku przez CBŚ. - To jest przyszłość zorganizowanej przestępczości. Wielkie pieniądze, stosunkowo niskie zagrożenie karą, a wszystko to w białych rękawiczkach - podkreśla nasz rozmówca z policji. Gangi z pomocą specjalistów od podatków i prawników zarabiają na: • wyłudzeniach zwrotu VAT za fikcyjne transakcje; • oszustwach celnych; • wyłudzeniach kredytów; (nielegalnej produkcji alkoholu i papierosów; sprowadzają też np. z Chin. To m.in. dlatego w zeszłym roku funkcjonariusze brali udział w szkoleniu dotyczącym działalności tamtejszej Triady.

CBŚ interesuje się też giełdą i funduszami inwestycyjnymi, bo tam grupy przestępcze inwestują pieniądze z brudnych interesów. Wojtunik: - Giełda nas interesuje, bo w akcjach można ukryć nielegalne dochody. Grupy działają często pod przykrywką legalnej działalności, np. w deweloperce, agencjach nieruchomości.

Czy nie zagrozi im kryzys? Według analityków z CBŚ mogą wręcz na nim skorzystać - łatwiej wtedy manipulować instrumentami finansowymi. Nasilić się tez może proceder fikcyjnych upadłości spółek (to sposób na pranie brudnych pieniędzy). Szansę na nowe mocne źródło dochodu przynieść może Euro 2012. Duże kontrakty, szybkie przetargi, łańcuchy podwykonawców, unijne fundusze do wyjęcia - to sprawia, że mafia chce mieć swój udział w podziale tego tortu.

Raport prognozuje też, że w najbliższych latach: • polskie gangi będą zdobywać strefy wpływów w krajach Unii; • tamtejsze gangi będą u nas werbować ludzi, by mieć w Polsce swoich „przedstawicieli"; • wzrośnie handel ludźmi i przemyt nielegalnych imigrantów, przede wszystkim z Azji; • na rynek wejdą nowe syntetyczne, nieznane dotąd narkotyki; • rozwijać się będzie problem GHB, tzw. tabletki gwałtu.

Jednym z największych sukcesów CBŚ było rozbicie osiem lat temu gangu pruszkowskiego. Jednak - jak czytamy w raporcie - sukces okazał się połowiczny. Bo grupa powoli się odbudowuje. "Można odnieść wrażenie, że działania przeprowadzone kilka lat temu nie były do końca skuteczne. Wielu członków tej grupy przestępczej opuściło zakłady karne z powodu niskich wyroków. Najprawdopodobniej nie udało się też całkowicie pozbawić członków grupy pruszkowskiej ich majątków, co teraz ułatwia im powrót na szczyt hierarchii przestępczej. Obecnie działania CBŚ w tym zakresie są znacznie skuteczniejsze".

Polska mafia w liczbach (dane z 2008 r.)
4858 osób liczą kadry gangów znane CBŚ
425 grup przestępczych (w rekordowym 2002 r. - 525)
382 zidentyfikowanych szefów gangów
159 rozbitych grup
152 osoby z zarzutem kierowania gangiem
1575 osób podejrzanych o działanie w gangach
730 kg skonfiskowanych narkotyków
170 mln zł warte jest zabezpieczone mienie na poczet przyszłych kar
3 tony skonfiskowanych materiałów wybuchowych



Dyrektor CBŚ: Polska mafia to rozwojowy biznes
Rozmawiał Piotr Machajski

Gangsterzy coraz częściej nie obnoszą się ze swym bogactwem. Starają się nie błyszczeć. Grupy przestępcze prowadzą multidziałalność. Interesuje ich to, co przynosi zysk. Często pod przykrywką legalnej działalności. Np. w deweloperce, agencjach nieruchomości.
Rozmowa z mł. insp. Pawłem Wojtunikiem, dyrektorem Centralnego Biura Śledczego


Piotr Machajski: Kiedyś gangster to był napakowany osiłek z wygolonym karkiem i łańcuchem na szyi. I koniecznie w czarnej "beemie".

Paweł Wojtunik: - To się zmieniło. Coraz częściej gangsterzy noszą dobrej klasy garnitury, zegarki i buty. Zawodowcy nie obnoszą się już ze swoim bogactwem. Starają się nie błyszczeć. Ukrywają majątki.

Kiedyś się z tym obnosili. Wynikało to z poczucia bezkarności?

- Byli zachłyśnięci tym, co mieli. I stąd to afiszowanie się. Teraz musimy wyszukiwać tych, którzy są naszymi przeciwnikami, bo oni bardzo dobrze się kamuflują w swojej przestępczej działalności. Kiedyś spotkania przywódców odbywały w zamkniętej restauracji, z dwoma łysymi broniącymi wejścia. Teraz to może być nawet fastfood. Ta przestępczość jest mniej zauważalna, co wcale nie znaczy, że mniej niebezpieczna.

Dlaczego?

- Bo jej cechą jest całkowity brak jakichkolwiek zasad. Kiedyś choćby w przypadku porachunków obowiązywał pewien kodeks. Np. dzieci nie cierpiały za błędy rodziców. Teraz zauważamy, że celem ataków czy zemsty bywają małżonkowie czy właśnie dzieci. Co więcej, nigdy wcześniej nie mieliśmy tak jasnych i czytelnych informacji, że życie policjantów czy prokuratorów jest zagrożone. To jest nowe zjawisko, pokazuje pewną desperację grup przestępczych. Może to wynika z naszej lepszej pracy, choć dosyć niezręcznie mi o tym mówić jako dyrektorowi CBŚ.

Nie ma już krwawych jatek na ulicach, ale przecież ciągle grupy eliminuje konkurentów lub zdrajców. Wywożą ich do lasu?

- Są takie sytuacje, choć nieczęste. Mamy wiedzę o ludziach, którzy nie żyją, a nie ma zwłok. Grupy przestępcze myślą bardziej biznesowo, mniej emocjonalnie. To jest chłodny rachunek ekonomiczny. Porachunki się nie opłacają. Proszę spojrzeć chociażby na dawny konflikt wewnątrz grupy wołomińskiej, podział na starych i młodych. Na Mariana Klepackiego, Lutka Adamskiego [zastrzeleni w restauracji w Warszawie w marcu 1999 r.). To wszystko było wet za wet. Podobnie zginął syn Klepackiego, tak to eskalowało.

Chowamy animozje i zajmujemy się tylko robieniem kasy?

- Jak najbardziej.

A funkcjonują ciągle gangsterskie strefy wpływów?

- Są tereny objęte kontrolą przez konkretne grupy, ale nie ma ścisłego podziału, że np. na lewo od Wisły rządzi ten, a na prawo tamten. Takiej wyraźnej polaryzacji jak kiedyś, gdy gang pruszkowski zarządzał większością kraju, już nie ma.

Ale te grupy mają liderów. Interesujecie się tym, kto siedzi, a kto wkrótce wyjdzie zza krat?

- Bardzo blisko współpracujemy ze Służbą Wiezienną. Nie chodzi tu absolutnie o to, by łamać jakieś zasady państwa prawa i inwigilować ludzi w zakładach karnych. Wychodzimy jednak z założenia, że jak się do przestępczości zorganizowanej raz wchodzi, to się już z niej nie wychodzi. Dlatego interesujemy się także tymi, którzy odbywają wyroki. Szczególnie, że zdarza się, że ci ludzie mają łączność ze światem zewnętrznym, a nawet kierują gangami.

Ludzie wychodzą z więzień, a co robi policja?

- Nie pozwalamy na odradzenie się grup przestępczych. Takim brakiem kontroli można w prosty sposób dopuścić do wyhodowania organizacji przestępczej. W małej miejscowości wystarczą dwa lata, żeby grupa urosła w siłę. Tak było np. w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie skończyło się na ulicznej strzelaninie. Dlatego przyglądamy się też małym miastom, nie tylko aglomeracjom. Często właśnie tam rodzą się poważne problemy. Tak było w Nowym Dworze Mazowieckim. Modlinie, Lubinie czy Polkowicach. Choć jako CBŚ jesteśmy tylko częścią policji. Nie byłoby tych efektów bez bliskiej współpracy z funkcjonariuszami z całego kraju.

Policja przewiduje wzrost przestępczości narkotykowej niemal we wszystkich kategoriach, w przemycie, produkcji, handlu. Skąd taka czarna wizja?

- Wolimy przygotować się na trudniejszą sytuację i potem być miło zaskoczonym.

Ale jest to przecież poparte jakąś wiedzą.

- Globalizujemy się. Mamy obywateli, którzy jeżdżą po świecie. Mają więcej pieniędzy, mogą więcej wydawać na używki. Dzieciaki coraz częściej eksperymentują. Taki jest trend. Błędem byłoby zakładanie jakiekolwiek spadku, bo świadczyłby on tylko o gorszej pracy policji. Zresztą nigdy nie da się skonfiskować wszystkiego, to zawsze jest tylko część. Taki problem ma każda policja na świecie. Poza tym to jest bardzo dochodowy interes. I dlatego będzie się rozwijał.

CBŚ interesuje się rynkiem kapitałowym.

- Interesujemy się wszystkim. Jesteśmy ludźmi dosyć wścibskimi.

Gangi działają też na giełdzie?

- Nie chciałbym kierować zarzutów pod adresem giełdy papierów wartościowych. Na pewno nie jest tak, że spółki giełdowe są przejmowane przez gangi. Ale nas giełda interesuje o tyle, że tam są duże pieniądze, więc mogą się tam pojawiać przestępcy. Choćby po to, by ukryć nielegalne dochody inwestując je w akcje.

Inwestor giełdowy gangsterem? Bystrzy, wykształceni ludzie wchodzą w struktury gangów?

- Grupy prowadzą multidziałalność. Interesuje ich to, co przynosi zysk. Często pod przykrywką legalnej działalności. Np. w deweloperce, agencjach nieruchomości. Potrzebują więc też ludzi, którzy potrafią tym pokierować. Muszą mieć człowieka od finansów, znającego się na prawie itd. Poza tym są bardzo elastyczni i potrafią się szybko i płynnie przebranżowić.

No to wróćmy jeszcze do pytania o liderów. Wie pan, kto wyjdzie zza krat w tym roku?


- Wiem. Ale nie chciałbym nikomu robić niepotrzebnej reklamy.
Uwaga! Użytkownik jan potocki jest zbanowany na hyperrealu. Nie odpowie na próbę kontaktu, ani nie przeczyta odpowiedzi na post.
ODPOWIEDZ
Posty: 2067 • Strona 157 z 207
Artykuły
Newsy
[img]
Jacht z kokainą o wartości 80 milionów funtów zmierzał w stronę Wielkiej Brytanii

Prawie tona „narkotyku klasy A” została znaleziona na jachcie płynącym z wysp karaibskich do Wielkiej Brytanii. Jej rynkowa wartość została oszacowana na 80 milionów funtów.

[img]
Handel narkotykami: Rynek odporny na COVID-19. Coraz większe obroty w internecie

Dynamika rynku handlu narkotykami po krótkim spadku w początkowym okresie pandemii COVID-19 szybko dostosowała się do nowych realiów, wynika z opublikowanego w czwartek (24 czerwca) przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) nowego Światowego Raportu o Narkotykach.

[img]
Meksyk: Sąd Najwyższy zdepenalizował rekreacyjne spożycie marihuany

Sąd Najwyższy zdepenalizował w poniedziałek rekreacyjne spożycie marihuany przez dorosłych. Za zalegalizowaniem używki głosowało 8 spośród 11 sędziów. SN po raz kolejny zajął się tą sprawą, jako że Kongres nie zdołał przyjąć stosownej ustawy przed 30 kwietnia.