Posłowie Marka Kotańskiego do Pamiętnika Narkomanki

młody Marek

Posłowie Marka Kotańskiego do Pamiętnika Narkomanki


Część (posłowie) z książki :
Barbara Rosiek "Pamiętnik Narkomanki"
(c) Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Katowice 1985
ISBN 83-03-00834-x

Posłowie
Marek Kotański

Basiu...
Dzień w nocy przeczytałem Twój pamiętnik.
Dzień po dniu -- Twoje umieranie, samotność i cierpienie przeżywałem
razem z Tobą. Który to raz z koleią Ilu już było podobnych Tobie, którzy
w milczeniu, niby cienie, przecięli moją drogę? Napisałaś pokornie : "Wszystko jest fikcją, ja również". Kiedy to napisałaś? Czy wtedy, kiedy nie miałaś już nic? A może wtedy, gdy rzeczywistość była już dla Ciebie nieprawdopodobnym, nierealnym koszmarem? A może usłyszałaś, że Ciebie już nie ma? Był czas, kiedy podobno Was nie było, a jednak jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu zaczęliście przychodzić - młodzi narkomani i narkomanki, kpiący z danych statystycznych i sprawozdań. Już wtedy, wbrew danym, wiedziałem, że jesteście. Coraz więcej was przechodziło przez szpital i ja Was widziałem. Patrzyłem bezsilnie, jak wchodzicie i znikacie - tak młodzi, a już śmiertelnie chorzy.
Ciebie też pamiętam. Była jedną z pierwszych w moim nowym, potwornym
doświadczeniu, które nazywało się narkomania. Gdybym wtedy wiedział to,
co wiem teraz. Minęło dziesięć lat budowania Waszego i Twojego, Basiu, obrazu. A teraz Twój pamiętnik i nowe elementy prawdy. Opowiedziałaś mi o sobie. Tak naprawdę to dopiero teraz znalazłem potwierdzenie tego, do czego wiele lat musiałem dochodzić, często po omacku, domyślając się, obserwując. Wiesz przecież, jak bardzo jesteście nieufni, jak trudno dotrzeć do Waszego wnętrza. Stanąłem więc przed Wami i bardzo chciałem Wam pomóc, ale szybko przekonałem się, jakie to trudne. Przychodziliście, kładliście się do łóżek i czekaliście -- bez nadziei i wiary w kogokolwiek i cokolwiek, apatyczni i wypaleni. Tak młodzi, a już tak bardzo starzy wewnątrz. Z waszych oczu przemawiała niema prośba "Pomóż nam". Próbowałem coś zrobić, rozmawiałem z Wami, chciałem stworzyć atmosferę ciepła, zrozumienia, otwartości, a przede wszystkim obudzić w Was optymizm i wiarę w siebie, dodać Wam sił do życia. Teraz już wiem, jak bardzo byłem nieudolny i naiwny. Nie rozumiałem jeszcze was, i waszej choroby, która oznacza zupełną niemoc. Wierzyłem Wam, kiedy mówiliście "Panie Marku, już jest dobrze, nie będę brać, chcę żyć normalnie". Oszukiwała Was ta podstępna choroba, a Wy oszukiwaliście samych siebie i mnie. Wypisywaliście się pełni dobrych chęci i obietnic, w które wierzyłem, a po pewnym czasie wracaliście w dużo gorszym stanie. Przewijały się te same, powtarzające się cyklicznie twarze. Potem dla wielu zaczął się czas umierania i przychodziła wiadomość - nie żyje. Myślałem sobie wtedy: Mój Boże, przecież to niemożliwe, przecież staram się, jak mogę, tyle im powiedziałem, wytłumaczyłem, przecież oni nie chcą brać. Tak naprawdę, wiem to teraz, najbardziej nie chciałem ja. Wydawało mi się, że włożony trud musi zaowocować, zachłysnąłem się własnym działaniem, podczas gdy Wy nie robiliście nic, przerażająco nic. I tu tkwi błąd. Zacząłem pojmować, że niewiele zdziałam w szpitalu psychiatrycznym, że jest to choroba, w której tradycyjne schematy postępowania nie zdają egzaminu. Czułem się wtedy okropnie. Cały czas odbierałem sygnały, jak bardzo jestem słaby i nieskuteczny w swoim działaniu, okłamywaliście mnie, ćpaliście w oddziale i na przepustkach. Ale przychodzili następni ludzie i ja znowu miałem nadzieję, że oni już chyba naprawdę skończą z narkotykami, że są inni od poprzedników. Niestety, byli tacy sami, a zresztą, czy mogli być inni? Szybko pozbywali się złudzeń. Odtrucie, namiastka leczenia i co dalej? Teraz wiem, że nie mieliście żadnych szans. Pamiętam dzień, kiedy kolejny raz oszukaliście mnie. Z ukrycia przysłuchiwałem się Waszej rozmowie. Obietnice, postanowienia, dobra wola i szczerość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i otwartość -- okazały się iluzją. Wtedy pojąłem, że wszystko potraficie podeptać w momencie, kiedy oferuje się wam działkę kompotu. Załamałem się. Wiesz, Basiu, nawet nie miałem do Was żalu. Wtedy zrozumiałem: czego ja właściwie chcę od Was? Żebyście płacili mi za moje dobre chęci i dobre serce? A niby dlaczego mielibyście to robić? Poczułem, jak egoistycznie działam, jak wiele buduję na pobożnych życzeniach, nie uwzględniając Waszych możliwości, a właściwie niemożności. Potem przyszły inne refleksje: o tym, że nie oddziaływanie -- a współdziałanie, że nie dla Was -- a Wy sami dla siebie, że nie w psychiatryku -- a w swoim własnym, wspólnie zbudowanym domu. Zaczynał się nowy czas : czas MONAR-u. Basiu... dziś przeczytałem Twój pamiętnik... Cóż mam Ci odpowiedzieć? Nie pomogłem Ci, choć bardzo chciałem. Nie wiedziałem jak, nie potrafiłem. Czy teraz potrafię więcej? Myślę, że potrafię inaczej. Przez te wszystkie lata przebywania z Wami wiele uczyłem się metodą prób i błędów, a właściwie to Wy uczyliście mnie i podpowiadaliście wiele razy jak należy postąpić. Zmieniłem się -- nauczyliście mnie przede wszystkim pokory w stosunku do drugiego człowieka, ostrożności w ocenach, umiejętności przyznawania się do błędów i naprawiania ich. A od pewnego czasu staram się przekazywać innym dorosłym to, co powiedzieliście mnie. Wiem ile zła i cierpienia powstaje tylko dlatego, że ludzie tak niewiele mówią sobie nawzajem, tak niechętnie przyznają się do błędów, a zmienianie się traktują jak osobistą porażkę. Parę lat temu konfrontowałem swoje poglądy z tym, co przekazywała mi młodzież. Teraz przychodź refleksje... Trudno jest mówić o młodzieży mając czterdzieści lat. Człowiek czuje, że wypadł już z orbity świata młodych. Niby wszystko nadal rozumie, jest jak dawniej na luzie, a jednak... Z reguły poglądy takich panów jak ja zaczynają rozmijać się z prawdą, którą reprezentują ci młodzi w swoim myśleniu i zachowaniu. Podjąłem się arcytrudnego, jak sądzę, zadania porozmawiania z Wami po przeczytaniu pamiętnika Basi. Zastanawiam się, jaką formę przekazu powinienem przyjąć, aby powiedzieć to wszystko, co czuję. Przecież jestem bądź co bądź na drugim brzegu, w naszym jakże odległym dla Was świecie ludzi dorosłych. Niby z jednej strony podobno jestem specjalistą od narkomanii -- ale z drugiej -- dziadkiem wobec osiemnastolatków. Zawsze męczyła mnie nieautentyczność i sztuczność myślenia nas, dorosłych, próbujących tłumaczyć zachowania młodzieży. Ileż w tym jest wszystkowiedzy, mentorstwa i pewności wyrażającej się w stwierdzeniu "My to wiemy". Otóż prawdopodobnie niewiele wiemy, niewiele rozumiemy, a wyjątki, zdarzające się wśród nas, niczego w istocie rzeczy nie zmieniają. Wielokrotnie sprawdzałem, jak w praktyce wygląda nasz stosunek do młodzieży i prawie nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy z nią nieszczerzy. Z reguły przyznajemy rację młodzieży do momentu gdy nie podważa naszego autorytetu, wiedzy, samooceny, wyglądu. Niech tylko któryś z młodych wychyli się poza obowiązujący schemat mówienia czy myślenia, od razu ripostą jest cały arsenał naszych dorosłych sztuczek przywoływania do porządku. Stajemy się zapamiętali w gniewie, agresji i poniżaniu. Nieważne są formy: jedni mówią wprost -- precz, inni z uśmiechem pytają całości materiału. Pierzcha gdzieś nasza rzekoma tolerancja, partnerstwo, życzliwość, a zaczyna się nierówna walka, której wynik jest niestety z góry znany. Pisała mi niedawno jedna z nauczycielek, że napadam na dorosłych, nie widząc wokół okrucieństwa młodych, że jestem niesprawiedliwy w ocenach, generalizuję i jątrzę zamiast medeiować. Sadzę, że jest to odczucie wielu dorosłych, z którymi spotykam się i rzeczywiście mówię im w prost, że są gruboskórni i częstokroć fatalnie postępują ze swoimi i cudzymi dziećmi. Być może jest to atak zbyt gwałtowny, bezpardonowy, nie przebierający w środkach. Może i tak. Pomyślmy jednakże, czy terapia wstrząsu psychicznego nie jest lepsza od pseudodogadywania się. Przyzwyczailiśmy się do kulturalnej wymiany myśli, gładkich zdań, foremnych, akuratnych sądów. Nigdy nie dogadamy się w takim klimacie. Brakuje nam autentyzmu i śmiałości sformułowań, boimy się wkładać kij w mrowisko, nie lubimy trudności i podejmowania się zadań, które wymagają od nas nowego, świeżego spojrzenia. Zasadziliśmy się na swoich pozycjach, bo jest to niewątpliwie bezpieczne i wygodne. Wobec czegoś nowego czujemy się zdezorientowani, zagrożeni. Po co się wychylać, kiedy i tak niczego nie zmienimy -- oto nasza obiegowa formułka, nasz styl życia. Szczególnie to przykre, gdy wychodzi od ludzi, którzy mieliby jeszcze coś do powiedzenia, zdolnych do wykrzesania z siebie prawdziwie młodzieńczego zapału. Nie stworzymy w ten sposób jednego wspólnego języka dla nas wszystkich -- młodych i starszych, z różnymi poglądami i różną przeszłością. Nie dojdziemy do porozumienia, a przepaść międzypokoleniowa będzie rosła. Niby wiemy o tym, ale co z tego świat młodzieży staje się coraz bardziej hermetyczny. Odgrodzony od nas cynicznym hasłem "Bez przeszłości i przyszłości". Pozrywane więzy, brak kontaktu, odrzucenia naszych dokonań, nieufność i ukrywanie się przed nami -- czy tego chcieliśmy? A w ich świecie zaczyna się specjalizacja. Jedni specjalizują się w obojętności, inercji, inni w konsumpcji i braniu wszystkiego. Jedni udają, że coś robią, po cichu pytając, za ile, i czy to się w sumie będzie opłacać, drudzy faryzeuszowsko modlą się, a potem postępują sprzecznie z kanonami wiary. Wreszcie ci, którzy długo błąkając się i szamocąc na wszystkie strony, nie znajdują wyjścia i uciekają w świat chemicznego szczęścia, jakie ma dać im narkotyk. Najtragiczniejsza to kraina w świecie młodzieży, Taka jest często cena naszego niedogadywania się z młodym pokoleniem. Ci ludzie dokonują wyboru, często uderzającego w nich samych, nie mogąc zgodzić się na to, co im oferujemy -- tandetny, lipny towar trzeciego gatunku. Drugi dom, jakim powinna być szkoła, w niewielkim tylko stopniu przypomina dom. Brak tu przede wszystkim ciepła i tolerancji dla błędów młodzieży, która dopiero uczy się życia jedyną, skuteczną metodą własnych prób i nieuniknionych błędów. Nam dorosłym, brakuje fascynacji dokonaniami młodych, wspólnoty dążeń i zespalających je działań. Młodzież, nie znajdując właściwego klimatu w domu i szkole zaczyna coraz częściej przyjmować postawę zobojętnienia, rodzącą często zachowania patologiczne. Przeczytaliśmi pamiętnik Basi, narkomanki, która nie dbając o pozory, szczerze otworzyła przed nami swój koszmarny świat. Basiu, o czym mam pisać? Ja specjalista od narkomanii? O naszym dorosłym świecie? O świństwach i rywalizacji, zimnej kalkulacji, kłamstwach i perfidnych sztuczkach czy też o młodzieży, jej nieprzystosowaniu, które może nie do końca jest tylko winą nas -- tatusiów i mam? Jak byśmy się uparli, to można znaleźć kilka argumentów, że młodzież potrafi często kierować swoim życiem, tak je zagmatwać, że dużo złego robi się bez udziału ludzi dorosłych. Na to ktoś inny mógłby powiedzieć, że nie ma dymu bez ognia i zawsze są jakieś przyczyny, tkwiące w relacji ojciec--matka. Na to jeszcze inny ktoś... Można by tak w nieskończoność. Ale wydaje mi się, że bardziej istotny w tym miejscu staje się problem, jak wychowywać i co uważać za wzorzec. Myślę, że bardzo zagubiliśmy się w tym ?wiecie, skomplikowaliśmy proste sprawy domu, pracy, odpoczynku, dzieci. Powrót do spokojnych czasów ciepłego domu, otwartej na wszystko szkoły, interesujących studiów wydaje się nam niemożliwy. Brak nam poczucia własnych dokonań, wątpimy już przed próbą działania, przyznajemy się do inwalidztwa psychicznego, bo to usprawiedliwia naszą indolencję w wychowywaniu dzieci. Zajęci sobą, własnymi troskami i ambicjami, gubimy w jakimś miejscu nasze dzieci, odchodzimy od nich, a one nie mają siły krzyknąć: "Poczekajcie na nas!" Zresztą nawet gdyby zdołały krzyknąć, to i tak machnęlibyśmy zniecierpliwieni ręką "Nie zawracajcie nam głowy, mamy ważniejsze sprawy". One to czują, znają nas. Jakże bezsilne są łzy płynące po buzi dziecka, które zgubiło się w gąszczu dorosłych problemów, gdzie żadna ze śścieżek nie prowadzi do wyjścia. Dziecko musi samo wydeptać swoją śścieżkę. Tak zrobiła Basia i tysiące innych dzieci, które zostały narkomanami, bo nie miały wyboru. Tak, brzmi to przerażająco, ale to my wprowadziliśmy je na tą niebezpieczną drogę, nie umiejąc wyładować własnych napięć inaczej niż w awanturze, kryjąc niepowodzenia poprzez odgrywanie się na słabszych, dowartościowując się przez kłamstwa, plotki i oszczerstwa. Nasze nieudane życie zawsze odbija się na psychice dziecka. A my to ignorujemy, nie bacząc na nic, byleby nam było lżej. Dziecko jeszcze jest małe i nie rozumie lub już jest duże, wiec niech się uczy. Tak właśnie postępujemy i taką płacimy cenę -- cenę życia naszych dzieci. Uświadommy to sobie właśnie teraz, po przeczytaniu wyznań Basi. Przecież to było Wasze dziecko, Wasze wszystko, co najdroższe na świecie. Dlaczego została narkomanką? Czy narkomanem się zostaje? Nie. Narkomana się tworzy -- w domu, szkole, uczelni, na podwórku i na kolonii, słowem, wszędzie. Lepi się go z cudownej materii dziecięcej naiwności, chęci poznania świata, wrażliwości uczuć, porywów serca, naskrytszych tajemnic i szczerych łez. To nie do uwierzenia, że my, tak niedawno jeszcze młodzi, tacy sami jak nasze dzieci, nagle zapominamy, przekreślamy wszystko i zaczynamy grać dziwną rolę ojca, matki, nauczyciela. Gramy ją niejako w oderwaniu od naszych dziecięcych i młodzieńczych doświadczeń, tak jakby ich w ogóle nie było, Czyżbyśmy wstydzili się naszej przeszłości? Odnoszę wrażenie, że zaczynamy nasze życie jakby od środka, bez powiązań z przeszłością. Tworzymy je bez fundamentów, jakimi mogłyby być nasze doświadczenia z dzieciństwa i młodości. Czyżbyśmy zapomnieli o nich? O naszych małych dramatach, lękach i strachu, kołatania serca w szkole, obawach przed ojcem i matką, wreszcie marzeniach, pragnieniach i oczekiwaniach, gdzie tak nie wiele, a może aż tak wiele trzeba było, aby czuć radość i być szczęśliwym. Jaki jest nasz rodowód, jakie podstawy naszej osobowości? Ile w niej prawdy, a ile sprytnie zakamuflowanej słabości i kompleksów. Nie chcemy za nic przyznać się do tego i tu tkwi nasz błąd. Któż to, pytam dał nam prawo do nazywania się lepszymiś Skąd ta but bez pokrycia? Zaczynamy wychowanie od kłamstwa, bo nie potrafimy być szczerzy wobec samych siebie. Skrzętnie zacieramy wszystkie ślady, tak jak przestępca ukrywa swe niegodne czyny. Czyż na takim fundamencie trwogi, sztucznej postawy mentorstwa i doskonałości można zbudować gmach wychowania, najbardziej skomplikowany z gmachów ludzkiego życia? "Król jest nagi" -- nie omieszkaliby powiedzieć wychowankowie. Tego się boimy? Przecież oni i tak to widzą i za naszymi plecami śmieją się z nas. Im bardziej jesteśmy sztuczni, teatralni i spięci, tym bardziej narażamy się na surowe oceny obserwatorów. Wielu z nas zna reguły gry w szczerość, pozornie się otwiera, przyznaje do swych błędów, pokazuje serce, ale to tylko łatwa do odkrycia, natychmiast demaskowana przez młodzież manipulacja. Lepiej w ogóle zaniechać działań pozornych, niż przyczyniać do konstruowania podwójnej fasady nieszczerości. Bądśmy po prostu sobą, takimi jakimi jesteśmy na co dzień, zwłaszcza wtedy, kiedy nikt nas nie widzi. Tę swobodę trzeba eksponować na każdym kroku, bo to jest wzór naśladowania młodych. Wzorem jest to wszystko, co naturalne, wypływające z serca. Także nasze błędy, nieśmiałość i lęk, wahania w wyborze lepszego i strach przed nieznanym -- prawdziwie ludzka postawa, ktora daleka jest od nieomylności i bohaterstwa. Wzorem jest wszelka prawda, która tkwi w nas i którą musimy nauczyć się ujawniać. Cóż więc jest tą prawdą? Czy jest nią nasze zakłamanie? Tak. Czy jest nia nasza harówka i szare życie? Tak. Nauczmy sie o nim mówić i konfrontujmy je z życiem naszych wychowanków i dzieci. Wiadomo, że przez wiele lat wychowawcami i nauczycielami zostawali ludzie, którym nie udawało się gdzie indziej i obawiam się, że tak może być nadal. Czy naprawdę więc sprawa jest przesądzona na nie? Gdyby jednak nauczyciele potrafili wsłuchiwać się w młodzież, z życzliwością traktować jej błędy, wybaczać podłości, mielibyśmy wspaniałych wychowawców. Jak to zrobić w systemie współczesnej szkoły nakładającej na nauczyciela obowiązek przede wszystkim przerabiania materiału, gdzie o wychowaniu nie ma nawet co marzyć? Niby jest hasło, że nauczyciel wychowuje w każdym momencie, ale to chyba demagogia. Trzeba -- i nie ma na to innej rady -- stworzyć odmienny od obecnego klimat w szkole. Musi zniknąć przymus przyswajania ogromnego materiału dydaktycznego. Gdzie to mają zmieścić w głowach nasze dzieci? Czas na dyskusje z młodzieżą musi być ważniejszy od matematyki czy polskiego, ale do takiej dyskusji trzeba zejść z katedry, wejść między uczniów w sposób autentyczny i nie tylko na jednej lekcji. Tu zaczyna się trudność. Boimy się utracić autorytet oparty z reguły na naszej wiedzy teoretycznej. Podkopywać go nieudolnymi sądami o życiu? Nie! Tego nie warto ryzykować. Aby mówić komuś o życiu, trzeba samemu umieć żyć. I tu koło zamyka się. Ponieważ mamy na ogół niską samoocenę naszych dokonań prywatnych, nie lubimy o nich rozmawiać. Stajemy się sztywni i nieprzystępni. Lekcja wychowawcza kończy się na pogadance wygłoszonej przez ucznia lub wyjątkowo prze nauczyciela i paru zdawkowych zdaniach podsumowujących. Wychowawcy, czy kiedyś prowadziliście lekcję o Waszym życiu? Ja robię to zawsze, gdy mam do czynienia z nowymi pacjentami. Oni widzą, że jestem normalnym, szarym człowiekiem, z masą kłopotów osobistych, niespełnionych marzeń i kompleksów. Óatwiej wtedy im otworzyć się przede mną. Tak, zejście z katedry to jedyna droga, by stać się wychowawcą--człowiekiem, takim którego pamięta się do końca życia, wzorem skromności, prostoty i ciepła, surowości i pobłażania w drobnostkach. Wiem, że łatwo jest pisać, trudniej jest natomiast to wszystko realizować. Często autorytet nauczyciela skutecznie podkopują rodzice, którzy przy dziecku wyrażają wiele złych i krzywdzących opinii. No, trudno. To trzeba wkalkulować w zawód pedagoga. Bez trudności nie ma satysfakcji. Porozumiewanie się nauczycieli z rodzicami stanowi oddzielny temat. Znamy słynne wywiadówki, na których zazwyczaj odczytuje się oceny i wypowiada odwieczne, stereotypowe formułki typu :"leń, ale zdolny". Nie o takie spotkania chodzi. Gdzie są spotkania, na których mówi się o wzajemnych kłopotach, żalach i radościach? Boimy się siebie nawzajem, jesteśmy spięcie, zażenowani i nieszczerzy. Rodzice boją się wychylić przed panią profesor ze swoimi kłopotami, bo cóż ona sobie pomyśli o nich, może to nawet zaszkodzi dziecku? Nauczyciel zaś myśli "Po co mam im mówić o własnych problemach, pewnie będą uważali, że się skarżę, że sobie nie radzę, że czegoś od nich chcę.". Nie mamy do siebie zaufania, a o wspołdziałaniu nie można nawet marzyć. Jak wię wychowywać dziecko, stojące między domem i rodzicami a szkołą i nauczycielami. Obie strony są nieufne i zakłamane. Jak kształtować młode pokolenie, naszą "świetlaną przyszłość"? Dziecko doskonale wyczuwa tę wzajemną przepaść i umie wygrać dla siebie ten mecz, podpuszczając często rodziców na nauczycieli i odwrotnie. A my łatwo dajemy się nabierać. Młody człowiek zna nasze słabostki i wie, jak je spożytkować. Mówi na przykład: "Znów załatwili mnie w szkole, co innego Jurek, jego rodzice są kimś". Ile było takich rozmów? Dokąd więc iść -- myśli nasze dziecko -- starzy odpadają i buda też, nikt mnie nie rozumie i nie stara się nawet tego robić. Trzeba więc samodzielnie coś skonstruować. Dziecko bez ideałów, nie wierzące w nic i nikogo, mechanicznie chodzące do kościoła, z musu rozmawiające z wujkiem, który walczył w powstaniu, będzie dokonywać siłą rzeczy wyborów łatwych i powierzchownych. Nikt przecież nie nauczył go odczuwać wartości tkwiących głęboko, które trzeba mozolnie odkrywać pokonując wiele nieatrakcyjnych warstw. Wszystko, co otrzymuje teraz młode pokolenie, jest tanie i płytkie: "refleksje" w refrenach zespołów młodzieżowych, papka przeżutych frazesów w telewizji i radiu, niezrozumiały język naukowców, pozorne zaangażowanie organizacji młodzieżowych. Brak jest nadal autorytetów moralnych na miarę oczekiwań młodzieży. Nie mamy odwagi dać jej szansy działania wespół z nami na zasadzie rownouprawnienia. Boimy się trudnych pytań i bezkompromisowych posunięć. Boimy się, bo może trzeba byłoby stanąć przed koniecznością weryfikacji własnych postaw, przeżyć raz jeszcze upadki, rezygnacje, ucieczkę przed marzeniami i ideałami, o które kiedyś tak się walczyło. To nie na nasze siły i nerwy. Rodzimy dzieci, wychowujemy je, a właściwie hodujemy... i nic poza tym. Jednakżę nie wszyscy są jednakowi i można założyć, że jest wśród nas wielu, którzy potrafią przebywać z młodzieżą na zasadach prawdziwego partnerstwa. Jak taki człowiek jest przyjmowany przez resztę kolegów? Otóż śmiało można powiedzieć, że ma ciężkie życie. Jest ti z reguły społecznik, fanatyk jakich? idei, różniący się od reszty dziwnym rodzajem "nieprzystosowania". Etykietka, jaką nosi taki biedak, to w najlepszym razie dobrotliwie określenie -- wariat, a bardziej naukowo i kulturalnie -- społecznie niedostosowany. Czy minęły już czasy, kiedy ludzie myślący nietypowo mogli coś uzyskać i pociągając za sobą zagubionych, realizować wiele postępowych idei, które wyznaczały piękne okresy naszych sukcesów wychowawczych? Jeśli na czele zespołów wychowawczych nie staną ludzie światli, partnerzy gotowi do uznawania cudzych racji, odważni i uczciwi -- to nie mamy co marzyć o zmianach w procesie wychowania młodzieży. Szkoła musi uczyć samodzielnego myślenia, odwagi wypowiadania się z gotowością ponoszenia konsekwencji nieuchronnych błędów. Szkoła według mnie, powinna być wzorem partnerstwa młodzieży z dorosłymi, miejscem nauki kompromisów i wyrzeczeń, pomocy słabszym, gdzie kształci się zdrowe ambicje, skromność, szczerość i otwartość. Czy uczymy tego w naszych szkołach? Jako praktyk zajmujący się młodzieżą chcę zaprezentować swój sposób myślenia. Boli mnie nasza niemożność pedagogiczna w domu i w szkole. Z tej nieudanej obróbki wychodzą młodzi, którzy nie nadają się do normalengo życia. Basia też była kształtowana nieprawidłowo, a o konsekwencjach takiego postępowania dowiedzieliśmy się z jej pamiętnika. Nie sposób mówić o narkomanii jako o czymś oderwanym od rzeczywistości. Uważam, że jest ona wynikiem naszych postaw, poglądów i działań. Moje dotychczasowe przemyślenia skłaniają mnie do refleksji, że jeśli tak będzie nadal, jeśli nic lub niewiele się zmieni w nas samych i w naszych działaniach w domu i w szkole, to nie mamy żadych szans na wyeliminowanie tego grośnego zjawiska. Powiem więcej: grozi nam mania innego rodzaju -- młodzieżowa mania inercji, bierności, tumiwisinizmu i malkontenctwa. Są to podstawy, które natrafiając na pomyśne warunki, rozwijają się w jednostki chorobowe, typu narkomania, alkoholizm, przestępczość. Musimy, jako dorośli, zdawać sobie w pełni sprawę z odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Narkomania jest wynikiem braków wychowawczych domu i szkoły, młodzież traktuje ją jako uzupełnienie, a niekiedy wręcz wypełnienie pustki życiowej. Chcecie wiedzieć, dlaczego wielu młodych ludzi pragnie przeżyć coś innego, w ich naiwnym mniemaniu fascynującego, coś, co pozwoli im oderwać się od codzienności? Przeczytajcie raz jeszcze uważnie pamiętnik Basi. Przeczytajcie to wszystko, co kryje się między linijkami, spróbujcie stworzyć obraz realiów, jakimi otoczona jest ta dziewczyna. Basia ma przecież dom, rodziców, o których nawet dość ciepło pisze, chodzi do szkoły i "nawet nie zbiera dwój". I co z tego, czego to dowodzi? Ta dziewczyna, która doskonale wyczuwa grę w pozorowanie, napisze ironicznie: "I to podobno ma być dowód, że wszystko jest w porządku. śmieszne". Basia od kilku lat narkotyzuje się, jej życie dzieli się więc we dwoje. Na zewnątrz zachowuje minimum poprawnego funkcjonowania córki i uczennicy, wewnętrznie coraz mniej ją łączy z otaczającym światem. Pogłębia się jej samotność. Nie wiedziała, że narkomania stnaie się pułapką, żaden narkoman o tym nie wie. Zaczynają podobnie : dla zabawy, z ciekawości. Często na zasadzie przekornego odwrócenia się od tego, co proponujemy im my, bo wydajemy się nudni i nieciekawi, smutno i ponuro odbębniający życie i prezentujący im je jako pasmo udręk i wyrzeczeń. Nie chcą tego, starają sie więc za wszelką cenę nie powielać naszych zachowań. Chcą być inni. Ruch hipisowski, który był forpocztą narkomanii, przychodząc do nas wywołał wiele emocji -- zarówno wśród młodzieży jak i dorosłych. Część młodzieży widzi początkowo w ruchu spełnienie swych marzeń. Wierzą oni głęboko, żę symbole hipizmu, takie jak miłość, równość, otwartość, mogą być realizowane tylko w grupach hipisowskich i tylko one stwarzają możliwości wcielania w życie tych pięknych skądninąd haseł. Idą jak ćmy, i... palą swe młodzieńcze skrzydła, bo ruch dawno już się wynaturzył. Wiem, że w tym miejscu spotkam się z oburzeniem wielu młodych, którzy gwałtownie zaprzeczą, że to nieprawda, że hipizm istnieje, i to na dodatek w formie słusznego buntu przeciwko konsumpcyjnym postawom dorosłych. Owszem, znam wielu młodych ludzi, którzy buntują się przeciw prawom dorosłych, a przecież uczą się i nie ćpają. Ale są to niestety wyjątki. Prawda jest o wiele bardziej prozaiczna -- polscy hipisi w ogromnej większości są pozorantami, z których wielu w krótkim czasie popada w narkomanię. Basia też o tym pisze, kiedy wspomina Beatę, młodziutką szesnastoletnią koleżankę, z którą wspólnie się leczy. "Ona naprawdę jeszcze nie wie, w jakie bagno wchodzi. Imponują je stare ćpuny, włóczęgi, wspólne ćpanie, kocha hipów. Kiedyś jej to przejdzie, ale chyba będzie juz za póśno". Mam ogromny szacunek dla ludzi młodych za to, że umieją wyrażać często w piękny, niekonwencjonalny sposób swój bunt, ale nigdy w życiu nie zgodzę się na sankcjonowanie, w jakiejkolwiek formie brania narkotyków. Sięganie po nie jest dowodem małej wyobraśni. Zaczyna się od opowiadania o tym, co mogliby zrobić i wszystko kończy się na długich jałowych dyskusjach, pełnych utyskiwania i pretensji. Pare pustych frazesów, kolorowe szmatki, przepaska na czoło i wydaje im się, że są hipisami. Po pewnym czasie jest już nudno, kończą się pomysły i wtedy z reguły wkracza narkotyk. Jest to ostatni etap wtajemniczenia, klucz do osiągnięcia absolutnej prawdy, czystości, pojmowania życia. Pierwsza inicjacja jest częstokroć rytuałem, bo jakżeby inaczejś Dobra muzyka, łagodne namawianie, filozofia pod narkotyk i wpadasz jak śliwka w kompot, prawie dosłownie, bo kompot, czyli polska hera, jest zazwyczaj tym pierwszym zastrzykiem w życiu. Przypomina to trochę pierwszy stosunek z dziewczyną -- nieudany, ale zaliczony. Drugi raz jest trochę na siłę, trzeci też, ale za czwartym, który często następuje po paru tygodniach, może już być dobrze. Akceptuje Cię grupa, bo jesteś jednym z nich, ćpasz i jakoś dziwnie przestajesz się przejmować czymkolwiek. Choćby wyrzucili cię ze szkoły, choćby umierali Ci najbliżsi -- jest to mało ważne. Takie znieczulenie psychiki następuje stopniowo, narkotyk wpływa bezpośrednio na centralny układ nerwowy, czyli mózg, i paraliżuje centra zawiadujące uczuciowością wyższą. Nikt normaly nie umie pojąć zachowań młodego człowieka, który chce zostać narkomanem, i nikt nie jest w stanie mu tego wyperswadować, tym bardziej dorośli. Przywiązanie do narkotyków jest tak mocne, że trzeba częstokroć czekać latami, aż ofiara na tyle utopi się w nałogu, że zechce uciec od niego, leczyć się. A wtedy zwykle bywa już zbyt póśno. Nałóg jest tak skomplikowanym systemem połączeń w psychice, że dojście do prawidłowego schematu przerasta nieraz możliwości człowieka pomagającego choremu. Muszę przyznać się do tego, żę wielokrotnie ogarniała mnie bezsilność wobec zachowań narkomanów. Lawina spraw jest tak duża, że trzeba by pracować z nimi indywidualnie przez parę lat. A dla kogo można się tak poświęcic w sytuacji, gdy setki, tysiące czekają w kolejce po jakąkolwiek pomoc. Trzeba liczyć na to, że narkoman sam zdoła odnaleść sens życia bez narkotyków. My możemy jedynie stworzyć mu dogodną sytuację, w której będzie mógł realizować swoje postanowienie. Umieć stworzyć klimat domu, którego przecież zabrakło kiedyś prawie każdemu z nich. To i tak bardzo dużo. Wydawać by się mogło, że to nic trudnego. Jednakże mało jest w Polsce miejsc, w których zagubiona młodzież mogłaby uczyć się normalnie żyć. Przeważnie dorośli udają, że dają młodzieży możliwość swobodnego działania. Prawie nigdy tak naprawdę nie odważyli by się na to z różnych względów, np. z powodu odpowiedzialności materialnej lub przepisów prawnych. Choć w obowiązującym prawodastwie istnieją możliwości uzasadnienia wielu decyzji, jest sporo sytuacji, kiedy trzeba wykazać odwagę dając młodym autentyczną okazję sprawdzenia się. Trudno np. pracować nad poprawą ich uczciwości nie dając im pieniędzy na samodzielne, dokonywane bez kontroli zakupy. Ryzyko w takich sytuacjach jest znaczne, ale bez tego nie da się zmienić naszych podopiecznych. Kiedy zaczynałem pracę z narkomanami, óweczesne działania terapeutyczne były tylko przedłużeniem układów panujących na zewnątrz szpitala. W tej sytuacji nie mogło być mowy o włączeniu się chorego w proces leczenia. Wchodził on w ustalone relacje, a jego kontakt z osobami leczącymi, pomagającymi mu, nie wybiegał poza stereotypowy model : "pacjent--personel". Doskonale odzwierciedlają ten klimat wypowiedzi Basi, parokrotnej "klientki" tych instytucji, które przystosowano wówczas do pomocy narkotyzującej się młodzieży. Niestety, te działania nie były skuteczne. Dla narkomana nic się praktycznie nie zmieniło poza tym, że miał zachować abstynencję, a i to, jak przeczytaliśmy, było wątpliwe. Nic od tego niego nie zależało, wszystko mu gwarantowano w myśl zasady "żebyś się tylko leczył". Dalej więc tkwił w bierności, apatii, poczuciu słabości i niemożności. Czułem, że tak nie może być, że należy tych ludzi pobudzić do działania i próbowałem to to zrobić, ale zawsze była bariera nie do przebicia, granica instytucjonalnych schematów. Zdecydowałem się na przejście tej magicznej granicy bram szpitala. Wymagało to postawienia na takie sprawy, jak : samodzielność, współzarządzanie i współodpowiedzialno?ć, a przede wszystkim zaufanie do młodzieży. Wiem, jak trudno zdecydować się na takie działanie z normalną młodzieżą, a to była młodzież chora, nie znająca elementarnych zasad życia, bez odrobiny zmysłu organizacyjnego i umiejętno?ci praktycznego działania -- często młodzi przestępcy. Nie wiedziałem, czym to się może skończyć, ale zaryzykowałem wierząc, że jest to jedyna skuteczna droga. Powstał pierwszy Dom MONAR-u w Głoskowie -- dworek z zabudowaniami gospodarczymi i kilkoma hektarami ziemi. Początki były bardzo trudne -- nagle znaleśliśmy się na swoim. Wyszły, jak szydło z worka, wszystkie wady młodzieży, podstawowe braki w jej wychowaniu. Narastała nieufność wokół nas -- z niedowierzaniem i ogromną rezerwą przyglądano się temu, co "nawiedzony Kotański" robi z młodzieżą. Teoretycznie, stosując kryteria szeroko u nas uprawianej i głoszonej pedagogiki, całe przedsięwzięcie powinno było się zawalić już po paru dniach. A jednak nie! W pokojach pojawiły się pierwsze samodzielnie sklecone sprzęty, wieczorem okna rozbłysły światłem domowej lampy. W dworku i obejściu zaczęli krzątać się, zrazu nieudolnie, pierwsi mieszkańcy. Mozolnie, dzień po dniu, tworzyły się zręby monarowskiej społeczności -- ludzie, którzy postawili na wielką sprawę powrotu do normalnego życia. Trzeba było ustalić dosłownie wszystko, począwszy od tego, kto wydoi krowę i umyje naczynia, skończywszy zaś na tym, kto nie będzie miał prawa do przebywania dalej w naszym domu. Zobaczyłem wtedy, jakie ogromne pokłady niewykorzystanych możlowości tkwią w tych wypalonych narkomanach, i jakie cuda czyni możliwość samodzielnego działania. Zaczęliśmy od pracy i ona stała się fundamentem systemu. Praca, bo trzeba było pracować -- nie dla zapłaty, a po to, żeby mieć za co jeść, żeby pole rodziło, aby było czysto, ciepło i schludnie. Uczciwa praca dla wszystkich, ale też i dla siebie, upoważniała do pozostania z nami, człowiek włączający się już pierwszego dnia pobytu do pracy nabywał prawa członka wspólnoty. Potem kształtowało się oblicze naszego domu, jego klimat, sfera stosunków międzyludzkich. Powróciliśmy do tego wszystkiego, co zdrowe i naturalne, a co dzisiaj dla wielu ludzi jest utopią. Poszliśmy na pełne parnterstwo, jesteśmy z nimi na dobre i złe, spełniając rolę doradców, nie narzucając im swego zdania, włączając się jedynie w momencie, kiedy wiedzieliśmy, że popełniają błędy. I robimy to nie z pozycji silniejszego, lecz kogoś powodowanego chęcią pomocy. Oni to czują, bo dzieje się to wszystko w atmosferze domowego ciepła i życzliwości. Przywróciliśmy wartość takim słowom jak : przyjaśń, miłość, odwaga, uczciwość, szczerość, lojalność, altruizm, szacunek dla drugiego człowieka. Napiętnowaliśmy zaś bezwzględnie to wszystko, co jest związane z osobowością narkomana : nieuczciwość, lenistwo, kłamstwo, wygodnictwo. U podstaw budowania nowej, nie narkomańskiej osobowości leżał oczywiście nakaz całkowitej abstynencji narkotykowej i alkoholowej. Wszystkie sprawy dotyczące domu i społeczności były omawiane wspólnie i każdy miał prawo swobodnego wypowiadania się. Powstał naturalny podział na postawy aprobowane i piętnowane. Określano warunki wyleczenia się i konsekwencje niespełnienia ich. Oczywiście, wszystko to brzmi pięknie, jednak, jak zdajecie sobie zapewne sprawę, realizacja tych założeń wcale nie jest łatwa. W chwili obecnej istnieje czternaście Domów MONAR-u, a eksperyment ten zaczął funkcjować jako system. Czy spodziewałem się tegoś Jedno jest pewne -- nigdy nie przypuszczałem, że cała sprawa nabierze takiego rozmachu. Kiedy zaczęli wychodzić pierwsi wyleczeni, uświadomiłem sobie, że całe rzesze innych narkomanów czekają na naszą pomoc. Zaczęły do nas napływać listy od wielu bezradnych i zrozpaczonych, którzy wierzyli, że tutaj mogą znaleść swoją jedyną szansę. Kolejny raz stanąłem przed koniecznością dokonania trudnego wyboru : kontynuować wąską, elitarną działalność jednego ośrodka, czy też wyjść poza te ramy, próbować pomagać innym, służąc im swoim doświadczeniem. Rzeczywistość nagliła. Zdecydowałem się. Zwróciliśmy się do wszystkich ludzi dobrej woli, którzy by chcieli pomagać narkomanom. Zdobywaliśmy kolejne obiekty, na których przytwierdzano napis MONAR. Dla mnie nastały też nowe czasy długich, nieraz całotygodniowych podróży od ośrodka do ośrodka, całonocne psychoterapie i burzliwe, równie długie rozmowy z kadrą tych ośrodków. Tysiące przejechanych kilometrów na liczniku, setki nowych twarzy i setki problemów. Szczerze mówiąc, zapał poniósł mnie i nie spodziewałem się, że będzie to aż tak męczące. Nie spodziewałem się, że oprócz pracy z narkomanami przypadnie mi w udziale także kształtowanie postaw ich wychowawców, którzy -- chcąc działać w MONAR-ze -- muszą pokonać wiele własnych problemów. Wszyscy, którzy chcieliby tutaj powielać schematy wytartych sloganów i postaw, pozować na idoli i nieomylnych guru, słowem, uprawiać szmirę pedagogiczną -- nie mają racji bytu wśród wyczulonej na obłudę młodzieży. Jak to teraz powiedzieć tym, którzy przyszli do MONAR-u pomagać, ludziom dorosłym, którzy, jak sami mówią, nie chcą leczyć siebie, tylko innych. Wielu z nich to ludzie wspaniali, bardzo zaangażowani, niemniej jednak przejawiający często ułomności wynikające z przykrych doświadczeń życiowych i wpojonych modeli zachowań. Niestety dobre chęci nie wystarczają, trzeba posiadać jeszcze takie cechy jak : chłonność w przyjmowaniu informacji od otoczenia, pokora przed nieznanym, gotowość do zmieniania się w miarę odkrywania nowych elementów prawdy o otaczającej rzeczywistości. Dlatego z taką pasją piętnuję błędy w systemie wychowania i kształcenia. Boję się po prostu, że mało ludzi będzie zdolbych pomagać młodzieży wyrzekająć się własnych ambicji, małostkowości, nie zawsze uczciwych gier mających na celu schlebianie własnej próżności lub uspokojenie sumienia. Odwiedzając poszczególne ośrodki, widzę, jak wielu ludzi traci siły, zniechęca się, bo nie spodziewało się aż takich trudności, a ani płace, ani świadczenia socjalne nie są atrakcyjne. Wtedy czuję się bezsilny, boję się, że to wszystko, co z takim trudem zbudowaliśmy, może runąć, bo nie będzie realizatorów i kontynuatorów tego przedsięwzięcia. System MONAR-u stawia wysokie wymagania wcielającym go w życie ludziom, wymagania dotyczące nie tyle ich wiedzy, ile sfery ich człowieczeństwa. Trudno ująć te sprawy w zakresie obowiązków pracownika MONAR-u. System, który stworzyliśmy, nie jest systemem nakazowo-rozdzielczym, gdzie w ocenie pracownika można posługiwać się jasnym kryterium -- wykonał bądś nie wykonał polecenia. My zakładamy działania wypływające z nakazu i potrzeby serca, stawiające na samodzielność i inwencję, zrozumienie potrzeb drugiego człowieka. Jest to dowód naszego zaufania do ludzi, naszej wiary w dobro i altruizm. Być może wielu uzna, żę takie intencje są wyrazem naiwności i nieprzystosowania dp rzeczywistości. Mnie natomiast wydaje się, żę są to elementarne wymogi, które musi spełniać każdy człowiek, decydujący się na tak wielkie zadanie, jakim jest wychowywanie. W praktyce wygląda to różnie. Zdarzają się ludzie niedojrzali, którzy pojmują to, co się dzieje w MONAR-ze, jako zupełny luz i starają się urządzić wygodnie, dając jak najmniej z sienie. Inni daleko posuniętą samorządność i samodzielność młodzieży traktują dosłownie i mówią "To oni się leczą, więc niech pracują". Jeszcze inni, już w przedbiegach, kwalifikują pacjentów na uleczalnych i nieuleczalnych -- podobnie jak niektórzy nauczyciele pozbywają się trudnych uczniów odsyłając ich do szkoły specjalnej. Czuję się czasami winny, że zbyt pochopnie otworzyliśmy aż tyle ośrodków, bo jestem odpowiedzialny za nie wszystkie i za to, co się w nich dzieje. Patrząc na to z drugiej strony, wiem jednocześnie o setkach narkomanów, pragnących dostać się do MONAR-u i o tysiącach innych, umierających, wymagających natychmiastowego leczenia. Jest to cena, jaką teraz płacimy za wieloletnie ignorowanie problemu. Wiem, że MONAR w chwili obecnej nie jest w stanie spełnić oczekiwań społecznych w walce z narkomanią i nie wiadomo, kiedy będzie miał takie możliwości. Zresztą nie pretendujmy do posiadania monopolu na uporanie się z narkomanią. Praktyka innych krajów w tej dziedzinie wskazuje, że działania doraśne niewiele dają. Jedynie system szybkich i sensownych działań może przynieść rezultaty, a i to nie od razu. Trzeba uświadomić sobie, że jest to sterowanie procesami społecznymi, a to wymaga czasu i wielkich nakładów sił i środków. Co zrobilibyśmy, gdyby w tej chwili tysiąc narkomanów -- a to jest znikoma ich część -- zapragnęło się leczyćś Odpowiedś jest dramatyczna -- nie moglibyśmy zrobić nic, bo nie ma takiej możliwości. Każdemu, kto widział umierającego młodego narkomana, sprawa ta nigdy nie będzie obojętna. Wielu już umarło i będą umierać następni, a pewnego dnia może okazać się, że będzie to nasze dziecko. Może jestem zbyt okrutny, ale nie wiem już doprawdy, jak mam mówić i apelować do tych wszystkich, którzy mogliby coś zrobić. Od pewnego czasu wyszedłem poza działalność wyłącznie terapeutyczną, spotykam się z młodzieżą, nauczycielami, rodzicami, duchownymi -- wszystkimi, którzy przejawiają troskę o dalsze losy naszych dzieci. Spotykam różnych ludzi i obserwuję istny wachlarz postaw : od zupełnej obojętności do przerażenia i głębokiej refleksji. Są i tacy, którzy traktują te sprawy jak coś egzotycznego. W niektórych szkołach nauczyciele z zadowoleniem konstaltują, że u nich na szczęście wszystko jest w porządku, ale trzeba posłuchać, bo przecież teraz się o tym mówi. Podobne stanowisko zajmuje wielu rodziców. Drodzy Rodzice... Mylicie się często. O tym, jak jest w szkole, najlepiej wie sama młodzież i wiele dowiedzielibyście się od niej, gdyby powstały warunki umożliwiające przepływ takich informacji. Niestety, małe macie rozeznanie, bo młodzi skrzętnie kryją przed Wami tego rodzaju sprawy. Nasza praktyka i informacje uzyskane od narkomanów wykazują, że znaczna część rodziców nic nie wiedziała o problemach swych dzieci, a prawda ujawniała się często po kilku latach, kiedy syn lub córka znaleśli się w szpitalu. Wielu ludzi jest niestety głuchych na tego typu argumentację. No cóż, zawsze można pocieszać się, że "mnie to nie dotyczy". Ja jednak uparcie wierzę w chęć działania grupy zapaleńców, a ponadto wierzę w coś, co rzadko mnie zawodzi, -- samą młodzież. Widziałem wielu wspaniałych młodych ludzi, ogarniętych żarliwą pasją życia i poznawania świata, wrażliwych, czułych na problemy swoich kolegów. Ponieważ wśród nich zwsze znajdowałem życzliwy odzew i zrozumienie, do nich przede wszystkim chciałbym się zwrócić. Kochani... Wiem, że z ogromnym niepokojem przyglądacie się Waszym przyjaciołom, którzy w narkotykach szukają radości i sensu życia. Wiecie również o innycj, którzy tylko czychają na okazję, żeby spróbować. Pewnie często zastanawiacie się, czy nie można by pomóc tym ludziom. Chcę Wam powiedzieć, że bardzo trudno jest pomóc tym, z których nałóg już uczynił niewolników strzykawki czy prochów. Dlatego też skoncentrujcie się na tym, co potraficie robić : pomóżcie sobie samym i tym wszystkim, którzy stoją już na krawędzi. Ja mogę Wam tylko wskazać symptomy zbliżającej się choroby. Są nimi : bezczynność, nuda, cynizm, sztuczne pozy i brak życzliwości, egoizm, nieliczenie się z nikim i z niczym. Szerzące się wśród młodych postawy kosumpcyjne i konformistyczne powodują, że w swym widzeniu świata i rzeczywistości koncentrują się nadmiernie na zapewnieniu sobie wygodnego, bezproblemowego życia, żądając od dorosłych zapewnienia tego wszystkiego, co -- jak mówią -- "im się należy". Złe to widzenie, bo w jego polu najwięcej jest rzeczy, natomiast najmniej jest ludzi. Kochani, zwracam się teraz do wszystkich młodych... Ilu z Was woli szklany ekran lub mechaniczne dświęki stereo od szczerej rozmowy z drugim człowiekiem, takim, który nie jest Waszym chłopakiem czy dziewczyną, a po prostu kolegą z bloku czy klasyś Ilu z Was uwielbia ogłuszać się koncertami, na których przebywanie razem z innymi nie wymaga wysiłku komunikowania sięś Zagłuszacie swoją niemożność nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, a brak wspólnego tematu tuszujecie niejednokrotnie rozmowami o niczym, o ciuchach lub kasetach. Nie mam nic przeciwko najgłośniejszej nawet muzyce czy modzie. Nie mam nic, ale pod warunkiem, że sens życia nie sprowadza się tylko do tego. Każdy człowiek, nawet ten, który ma trzy agrafki w uchu i grośną minę, pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, a tę potrzebę można zaspokoić jedynie dając coś z siebie innym i zauważając ich. Inaczej pewnego dnia ockniecie się w przerażającej ciszy czterech ścian, w metalicznym blasku Waszej wspaniałej aparatury stereo. Tak wygląda samotność -- można być otoczonym nawet setką ludzi, ale coż z tego, kiedy oni są dla nas ludśmi anonimowymi. Przebywałem długo wśród młodzieży i widziałem wielu samotnych, nieśmiałych i zakompleksionych, widocznych gołym okiem na tle klasy. Jak mogliście ich nie zauważyćś Narzekacie na dorosłych, że nie rozumieją Was, że nie mają dla Was czasu, nie potrafią ciepło i ze zrozumieniem porozmawiać. A czy Wy, między sobą, jesteście inniś Kopiujecie bezmyślnie dziwaczne pozy i mody, udajecie zimnych, cynicznych i bezwzględnych. Czyżbyście wstydzili się już używać takich słów jak przyjaśń, miłość, poświęcenieś Ilu z Was, nie mogąc zaakceptować tej gry w pozorowanie, zacznie szukać czegoś innego, aż natrafi na narkomanów -- świetnie czujących, rozumiejących, akceptujących, tylko że niestety, będzie to kolejna gra, ale już znacznie grośniejsza, bo stawką jest w niej życie. Szukacie, Kochani, radości i sensu, lecz nie tam, gdzie można je znaleść. Za dużo chcecie od otaczającego świata, zapominając, że niewiele możecie dostać bez Waszego udziału i wysiłku. Siadacie więc często z ponurymi minami, oklapnięci i bierni i zaczynacie nadawać smutne teksty : że można by, ale nie ma tego czy owego, że znów ktoś o Was zapomniał, czegoś Wam nie urządził czy nie zrobił. Proszę bardzo, jeżeli macie ochotę, kontynuujcie, nie mam zamiaru Was pouczać. Żal mi jedynie tych, którzy wcześniej czy póśniej nie wytrzymają tej jałowości i poszukają mocnych wrażeń w narkotykach. Poza tym mówię przede wszystkim do tych, którzy chcieliby życ inaczej i którzy nie potrafią być obojętni. Kochani, marzę, żebyście zaczęli wreszcie coś robić. Nie wiem co. Powinniście sami zadecydować o tym. Ważne jest, aby przełamać wreszcie tę powszechną inercję i próbować kształtować taką rzeczywistość i takie układy z domem, szkołą, dorosłymi, o jakich marzycie. Musicie wychodzić do swoich rodziców, nauczycieli, wychowawców. Jeżeli masz problem -- nie czekaj i nie wymagaj, żeby ktoś to zauważył, bo to jego obowiązek. Opowiedz o tym i zrób to tak, aby inni mieli odwagę opowiedzieć Ci o sobie. Nie uciekaj od ludzi, także od swoich starych. Wbrew pozorom partnerstwo jest możliwe, a zrozumieć drugieh człowieka można tylko wtedy, kiedy się coś o nim wie. Powinniście częściej i więcej rozmawiać o sobie i ze sobą, poznawać mechanizmy i motywy działania człowieka, szukać istoty dręczących go problemów, próbować je rozwiązywac. My w MORAR-ze robimy to z powodzeniem. Po prostu wieczorem siadamy wspólnei w kręgu i mówimy sobie prawdę, analizujemy sprawy, które się wydarzyły i postawy ludzi: dobre i złe, bo człowiek popełnia przecież błędy, a nawet nieraz błędy bardzo poważne, uderzające w innych ludzi. Ważne jest, czy umie przyznawać się do nich i czy chce je naprawić. Niewybaczalne jest myślenie tylko o sobie, myślenie, że jest się człowiekiem z największymi problemami i zmartwieniami. Często otaczają Was ludzie bardzo zagubieni, przeżywający dramaty niepowodzeń, niezrozumienia, odrzucenia. Ludzie ci próbują dotrzeć do Was, lecz czasem tego nie potrafią, a Wy ich nie zauważacie lub nie macie ochoty zauważyć. Ciągle odwołuję się do Was, młodych, bo mam nadzieję, że wesprzecie swoimi siłami i pomysłami działalność MONAR-u, który jest przecież Młodzieżowym Ruchem na Rzecz Przeciwdziałania Narkomanii. Chciałbym, aby ci wszyscy, którzy chcą nam pomóc, odpowiedzieli organizując u siebie koła naszego Ruchu i poznając zasady naszego systemu, którego istotą jest pomoc najbardziej potrzebującym. Nasze stowarzyszenie w swoim założeniu opiera się na ludziach dobrej woli, którzy chcą coś dla młodzieży zrobić. Jednak, aby coś zdziałać, trzeba najpierw doprowadzić do zmiany postaw, obalenia mitów i przesądów, przełamania wzajemnych niechęci i oporów, które manifestują wobec siebie młodzi i dorośli. Są to zadania trudne, ale możliwe do realizacji. Trzeba przede wszystkim chcieć wznieść się ponad obszary egoizmu, małostkowości i urazy. Mówię to zarówno do starszego pokolenia jak i do młodzieży, mimo iż zarzuca mi się często, że bronię i wybielam młodych, ustawiając ich przeciwko dorosłym. Nie chcę nikogo buntować przeciwko komukolwiek, chcę jedynie abyśmy, przyznając się do błędów z obydwu stron -- młodzi i dorośli -- zaczęli porozumiewać się ze sobą. Próbuję realizować to na swoich spotkaniach z młodzieżą i nauczycielami. Zamiast zakończenia pozwolę sobie zacytować stenogram jednego z pierwszych takich spotkań [Danuta Zdanowicz: Falstart, NA PRZEŁAJ, 1984, Nr 4, str. 4-5], które są próbą skonfrontowania sądów i wzajemnych oczekiwań. Duża, nieprzytulna sala. Zsunięte stoliki, w przodzie kilkanaście rzędów krzeseł. Zimno. Zwykła szkolna tablica z napisanym kredą hasłem : "Największa tragedia szkoły nie leży we wrzasku złych, ale w przeraśliwej ciszy osób uczciwych". Na estradzie też kszesła, nad nimi drugie hasło : "Mniej mieć -- więcej być". Dziewczyna w okularach : -- No cóż, ja przyszła z własnej woli, ale większości kazano po prostu tu być. Teraz w kuratorium nastała moda na alkoholizm i narkomanię, więc się wałkuje jedno i drugie. A u mnie -- pracuję w żeńskiej szkole -- proporcjonalnie więcej jest ciąż niż przypadków brania. Piętnaście po szóstej; sala zapełniona do połowy, zajęte tylko ostatnie rzędy krzeseł, pierwsze pomruki niezadowolenia : --Proszę, to ma być punktualność! --Dobry wieczór państwu, nie będziemy już chyba dłużej czekać -- Mówi Kotański -- witam na pierwszym spotkaniu, poświęconym profilaktyce narkomanii. Szalenie się cieszę, że państwo tu przybyli. Zaprosiłem na to spotkanie ludzi leczących się w ośrodkach MONAR-u i tych, którzy w MONAR-ze działają. Usiądą przed Wami, na tej estradzie. Mają tu państwo typową polską młodzież, taką, która z a r a z i ł a s i ę narkomanią i tę, która chce pomagać swoim chorym kolegom. Do takiej młodzieży trzeba będzie mówić. Sprawa wygląda więcej niż tragicznie, nie ma szkoły, w której nie byłoby młodzieży odurzającej się. Państwo oczywiście powiedzą : u nas tego nie ma, bo my nie widzieliśmy. Otóż, proszę państwa, biorą także ci, którzy nie budzą podejrzeń i nawet mnie, starego praktyka, ich pomysły wprawiają w zdziwienie. Od dwóch lat problem jest traktowany we właściwym wymiarze; o narkomanii jest głośno. Inna rzecz to jakość tej informacji, bardzo często jest to instrukcja, jak zacząć brać. Państwo siedzą tak nieruchomo a niechętnymi, wyczekującymi minami : "Co ten facet nam tu powie"ś Mam ochotę zejść z tej sceny i nigdy więcej niczego takiego nie robić... Głos z sali: -- Zależy, co pan nam chce zaproponować... Kotański: -- Co ja zaproponujęś To, co proponowałem dotąd: grę w normalne, szare, uczciwe życie. Dlaczego ci młodzi siedzą tu, na estradzie, z tym swoim innym życiemś Oni wcale nie chcieli tam siedzieć. Nieprawda, że im jest dobrze z narkotykami, ale podejrzewam, jestem niemal przekonany, że i Wy wolicie spokój w szkole, miłych, niekonfliktowych uczniów niż kłopot z krnąbrnymi, antypatycznymi. Głos z sali: -- Dlaczego pan nas posądza o chęć utrzymania spokojul tyle lat pracuję w szkole i marzę właśnie o tym, żeby się coś działo! Głos z sali: -- proszę nam niczego nie insynuować! Mówić swoje. Kotański: -- Dobrze, fajnie. Mówię tylko o tym, co dotyczy narkomanii. Podejrzewam, że tak ustawa antyalkoholowa nie wychowała nikogo w trześwości, tak i antynarkotyczna nie odciągnie nikogo od brania. Polska szkoła nie ma programu wychowania antynarkotycznego, a powinno się go stworzyć. Na razie MONAR proponuje swój program: kształtowanie postaw, uwrażliwienie ludzi, uczenie ich posługiwania się wartościami uniwersalnymi, takimi, jak otwartość, odwaga, miłość, praca. Namawiamy do uczciwego życia. Chciałbym z pomocą państwa stworzyć ligę nauczycieli, by w każej szkole był człowiek z rzetelną wiedzą na temat narkomanii, który byłby w stanie podyskutować z młodzieżą. Oferujemy państwu kilkunastodniowy staż w jednym z ośrodków MONAR-u. Co państwo na toś Pogadajmy, zróbmy coś! Pan z brodą: -- Może pozwolimy palić na saliś Pani oburzona: -- Co to, to nie! Zdecydujmy się, jeśli chcemy pomagać innym, to sami zwalczmy nałóg! Kotański: -- Piotrek, może powiesz państwu, jak jest w szkołachś śmiało! Piotrek: -- Słów na to nie ma! W prywatnych rozmowach mówią, że owszem, podoba im się indywidualność, niesztampowy sposób bycia. A na lekcjach panuje zasada: Kto się wychyla -- wytępić! Pan w okularach: -- Też jestm belfrem. Mieliśmy ucznia, niedoszłego maturzystę. Tuż przed maturą wydalono go ze szkoły, bo sprawiał trudności, był inny, drażnił. Przyszedł na przykład do szkoły w pidżamie. Wszystko mu się waliło: w domu sytuacja typowa -- rozwód rodziców, w szkole też wszystko nie tak. Chłopak był rozgoryczony, zaczął brać. Jeszcze nie był uzależniony, ale zmierzał ku temu. Stało się tak przez brak troski o to, żeby przeczekać, zastanowić się, dlaczego młody człowiek jest inny, odstaje, jest uciążliwy. Kotański: -- Jeśli z chłopakiem czy dziewczyną jest coś nie w porządku, to musi się najpierw spotkać z próbą tolerancji, z wyciągnięciem ręki. Może to niewiele: gest serdeczny, zachowanie inne, niż mógł się tego spodziewać. W głoskowie jest na leczeniu chłopak, którego na trzy miesiące przed maturą także wydalono ze szkoły, bo przestał przychodzić na lekcje. Sytuacja podobna: rozwód rodziców, brak zrozumienia u ojca. Branie daje mu i jemu podobnym złudne poczucie komfortu psychicznego, jest następstwem pustki, lęków, stresów. Jako społeczeństwo dbamy o to, żeby dziecko miało jedzenie, ubranie, rozrywkę. A gdzie potrzeba słowa, kontaktu, rozwiania obaw, niepokojówś Ci, co biorą, to po części nasze ofiary, ofiary społeczeństwa, systemu. Waszą ofiarą jest Piotrek! Ma trzydzieści osiem dwój, nie chce mu się nic robić, ma jedno pragnienie -- umrzeć! Nie chce żyć tak jak my, wiecieś Jest na krawędzi. A co robi szkołaś Wali dwóję z dwóją! Pani jasnowłosa: -- Taki jest system oświatowy, nic nie poradzisz. Pan w okularach: -- Między systemem oświatowym a uczniem jest żywy człowiek, nauczyciel! Pani w berecie: -- Komu służy takie ustawienie sprawy, że nauczyciel jest najgorszy i nie chce podać rękiś My mamy nie jednego Piotrka w klasie, ale trzydziestu i z każdym staramy się rozmawiać. Kotański: -- Jest pani pewna, że pani mówi to, co czujeś Pani w berecie: -- Denerwuje mnie takie odbijanie piłeczki. Pani czterdziestoletnia: -- Pan mówi "nauczyciele winni", a co zrobił Piotrek, żeby nie mieć tych dwójś Kotański: -- Proszę pani! On ma szesnaście lat! Pani w czerwonej kamizelce: -- Jestem szkolnym psychologiem. Powiem państwu, bardzo trudno się pracuje z nauczycielami. Trzeba flaki wypruć, żeby wyżebrać te "3-" dla kogoś, kto jest akurat w dołku, Pani egzaltowana: -- Uczeń nie jest partnerem do mówienia mu: " a coś ty zrobił". To partner do dawania kredytu, który nigdy nie bedzie oddany! Piotrek: -- Ja nie chce na kredyt! Pani w berecie: -- Powiedz, co dałeś z siebieś Pani niepozorna: -- Mówimy często o czymś takim jak silna wola. Ludzie, co to jestś Ile kosztuje rzucenie papierosówś Rozmawianie z tymi młodymi w duchu: jak zechcesz, to zrobisz, rzucisz, wyjdziesz z dwój -- jest fałszywe! Dziewczyna w okularach: -- Potrzebny byłby ktoś, kto walczyłby o młodzież: pedagog szkolny. Ale pedagog jest zatrudniony w szkole, w której jest ponad 600 uczniów. Pani egzaltowana: -- nie tracić nadziei, walczyć! Jak widzę, że chłopak po czterech latach bylejakości dostaje piątkę i klasa bije mu brawo, to... walczyć! (do Piotrka) -- Jak ci jeden nauczyciel nie pomoże, szukaj innego! Pani niepozorna: -- Nauczyciel ma opory: nie będę miękki, "ludzki", bo na głowę mi wejdą. Jak ja wypadnę wobec klasyś Na szczęście są nauczyciele, którzy potrafią i maleńkie dobro dostrzec... Kotański: -- To żenujące, że jest nas tu tak mało. Czyżby ludzie juz wszystko wiedzieli. A może już na niczym im nie zależyś Jestem przerażony... Czy państwo zdają sobie sprawę, że oni palą trawę, że złapią się za mocniejsze środkiś Na co czekamyś Marihuanę traktują jak chleb -- a chleb daje się bliśniemu. Jeden podaje drugiemu! Co to będzieś Starsza pani w okularach: -- Jeśli chce się coś z ludśmi zrobić, nie można mówić im, że nie rozumieją, nie chcą. Nie należy walczyć z nimi, bo metodą walki nigdzie nie dojdziemy. Nie można tych ludzi przekonywać, że nic nie wiedzą, bo się zamkną w sobie, nie podejmą wspólnej pracy. Kotański: -- Z nikim nie chcę walczyć, chcę stworzyć front profilaktyczny w szkołach! Ilu ludzi zechce przyjść na przeszkolenie do MOANR-uś Ręce w górę! No widzi pani, kilka zaledwie kilka osób. Chłopak z estrady: -- Państwo mówią o chęci pomocy młodzieży uzależnionej. Ja nie biorę -- ale działam w MONAR-ze. Kiedyś list na moje nazwisko z pieczątką MONAR-u przyszedł omyłkowo do szkoły -- rezultatem tego było skreślenie mnie z listy uczniów. Na wszelki wypadek. Nawet ze mną nie rozmawiano. A wiedzą państwo dlaczego dla szkoły byłem podejrzanyś Bo dziwnie wyglądałem: nosiłem fajkę na rzemyku, długie buty, połatane dżinsy. Dla szkoły strój był dowodem tego, że niczego dobrego spodziewać się po mnie nie można. Dziewczyna w okularach: -- Mówimy o zwalczaniu narkomanii, o poznawaniu jej po objawach. A kto i kiedy będzie mówił o profilaktyce, o rozpoznawaniu i uzdrawianiu sytuacji, które prowadzą do uzależnieniaś Tak się teraz sprawą przejmujemy, że na zlecenie kuratorium zaczynamy szukać narkomanów. A czy przez to poprawi się choć trochę w polskiej rodzinieś Kotański: -- Propaganda antynarkotyczna tp ciepło w szkole, to spotkanie się w czyjejś kuchni przy herbacie i plackach z jabłkami, to przerwanie samotności, beznadziei... Pani egzaltowana: -- Mam propozycję: a może od dziś zaczniemy inaczejś Zaczniemy mieć rekacje na takś (Brawa) ... Może zaczniemy wierzyć. Sobie, tym młodym ludziom! Kotański: -- Właściwa droga to nie mówić: "Nie bierz", ale konkretnie pomagać tym, którym grozi nałóg. Pijakom się pomaga, bo to chorzy ludzie, a kto ma bronić młodzieżyś Głos z estrady: -- Sama się musi bronić... Pan wątlutki: -- Chciałbym zwrócić uwagę na sprawy bardziej ogólne, choć związane z problemami narkomanii. Jakie my, nauczyciele, mamy przygotowanie, żeby kształtować uczucia wyższe: patriotyzm, uczciwość, altruizm. Kto i kiedy mówił o etyce młodych nauczycieliś Przez całe lata nagradzany był ten, kto się trzymał pańskiej klamki. A teraz co, jest inaczejś Przetrzymałem tylu dyrektorów, a tylko jedna pani dyrektor, przedwojenna harcerka zresztą, mówiła do uczniów i nauczycieli: "Bądście uczciwi". A co mówi większośćś Bądś inteligentny, to u nas znaczy tyle, co bądś cwany, nie daj się. To nie polityka oświatowa, to sabotaż. Gdybym chciał zburzyć kraj, do dałbym najpierw wódkę, a potem narkotyki. Proszę się przypatrzeć naszej rzeczywistości! Piotrek: -- To co my mamy robićś Pani leciwa: -- Trzeba nauczyć młodego człowieka, że życie nie jest lekkie. Trzeba popracować, być użytecznym, ja wa waszym wieku już pracowałam. Młodzież szkolna jest niezadowolona, bo nauczyciele są podobno niedobrzy, ale kochani, nawet gdyby tak było, to czy wszyscy ludzie są niedobrzyś Pan wątlutki: -- Ci, którzym mieli naprawdę trudną młodość, są weselsi od was. A dzisiaj młodzi są smutni, zrezygnowani. Może boją się czynu, pracyś A pomóc innym, tym jeszcze bardziej potrzebującymś Piotrek: -- Nie chcę, żeby świnie miały decydować o moim życiu. Estrada; Piotrek, spokój! Pan w etoli: -- Tyle wspaniałych wzorów postępowania znamy, czemu ich nie wykorzystujemy w dialogu z młodzieżąś Szukajmy ich w książkach, w historii! Pani egzaltowana:-- Przez ile lat wychowywaliśmy na wzorcach osobowych naszych bohaterówś! Jestem pełna szacunku dla nich, ale -- na miłość boską -- nie możemy ciągle patrzeć do tyłu! Stworzyliśmy dzieciom tylko słowa, tylko piękne przykłady, nie dając nic konkretnego. Jeden dom kultury na dzielnicę, kiepski system oświatowy. Nie każdego nauczono czytania książek, choć uczono składać wyrazy. Myślmy o tym, co zrobić w codziennym życiu! Pan wątlutki: -- Co możemy zaoferować: przeciążone szkoły, świetlice--przechowalnie. Nie ma rozwiązań... Pani w białym golfie: -- Proszę kolegów, o tym wszystkim to my wiemy, pozwólmy się wypowiedzieć młodzieży... Dziewczyna z warkoczem: -- Chwileczkę, może jeszcze ja. Otóż chciałam powiedzieć, że to spotkanie absolutnie nie spełniło moich oczekiwań. Od kilku lat pracuję w szkole i nadal nie wiem, czego ta młodzież od nas chce. Na tematy prywatne nie rozmawia się z uczniami prawie wcale. Oni tego nie chcą! Pani w zielonym berecie: -- Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, żę dziś nie mamy nic, żeby młodym dać. Jeśli ktoś tak myśli, nie powinien być nauczycielem. Ja przed wojną uczyłam się w strasznych warunkach, w okropnym baraku, bez książek, a nauczycieli miałam wspaniałych! Pani leciwa: -- Znalazłam się tu przypadkiem, dotąd mnie ta problematyka nie interesowała. Ale ja się nie zgadzam z kolegami! W szkole jest mnóstwo samotnych kobiet, które życie poświęciły młodzieży! Trzeba je tylko dobrze przeszkolić, wysłać w teren! Głos z sali: -- Pozwólmy wreszcie mówić młodzieży! Pani psycholog: -- Z badań prowadzonych przez Instytut Psychoneurologii wynika, że co szósty uczeń czuje się zagubiony w klasie, bardzo potrzebuje wsparcia. Lektura wyników tych badań mówi wiele: to jest wielkie upominanie się o bliskość, o kontakt z nauczycielem, ale z drugiej strony nauczyciel prosi o zrozumienie, że jego na to nie stać, że on musi być głównie kontrolerem i oceniającym. Dziewczyna z estrady: -- Słucham tego, i jesem wściekła! Nam się mówi slogany, że szkoła uczy, bawi wychowuje... Dajcie nam coś! Przekonajcie, że trzeba czytać książki, bo to dla nas ważne, a nie trujcie! Głos z estrady : -- Wszystko dotąd było bardzo piękne : hasła były, polityka była, tylko o nas się tu zapomniało. Kotański: -- Taka jest, proszę państwa ta młodzież. Po prostu jest na nas zła. Pani egzaltowana: -- Bądśmy ludśmi! Odłóżmy na bok ułamki i te same od stu lat lektury! Niech każdy z nas będzie człowiekiem! Te wszystkie nasze środowiskowe fobie, problemy, są teraz nieważne. To nie nauczyciele stają się narkomanami, tylko uczniowie! Dziewczyna z warkoczem: -- Staram się być otwarta, szczera, chcę rozmawiać. I coś Z jedną klasą mam bardzo dobry kontakt -- do innej nikt nie potrafi dotrzeć. Przyznajcie sie, że to Wy odrzucacie wyciągniętą dłoń. Aśka: -- Chodziłąm ostatnio do liceum dla pracujących w Radomiu. Tam jest dużo uzależnionych. I dopiero w tej szkole, z założenia przeznaczonej dla gorszych, spotkałam ludzi. Dyrektor i pedagodzy stworzyli zespół opieki nad uzależnionymi. Chciało się im o nas walczyć. A w normalnych szkołach - lepiej nie mówić. Głos z sali: -- Co my możemy dla Was zrobićś Piotrek: -- Na to pytanie czekałem dziesięć lat temu, teraz bez łaski! Estrada: -- Uspokój się! Tobie to może nie potrzebne, ale innym tak. Dziewczyna z warkoczem: -- Przyznajcei, że jest grupa młodzieży nastawiona na nie i cokolwiek by nauczyciel zrobił, będzie nie do przyjęcia. Czy nie obwiniacie samych siebie, że z własnych zachowań budujecie mur, że chcecie widzieć w nas tylko belfrówś Wielu z nas chce rozmawiać, naprawdę! Pani w żakiecie: -- Potraficie tylko mieć za złe! Mówicie: "Dajcie, troszczcie się o nas!" A nasze życie nie jest takie lekkie. Przeżyłam je całe uczciwie. Nie miałam dużego mieszkania, futra, samochodu. Nigdy nikt niczego mi nie dał. I żyję, nie popadam w nałogi. Nic jeszcze od siebie nie daliście, a tak wiele żądacie. Kto ma spełnić wasze żądania. Jaś Mnie podobniś A kto spełni mojeś Czy ja już nie mam prawa do życia, tylko do waszej krytykiś Potępiacie wszystkich dorosłych. Ja sobie nie życzę, bo na to nie zasłużyłam! Kotański: -- Proszę pani, ja mam do czynienia niemal wyłącznie z tą młodzieżą. Nie mogę zgodzić się z tym, że oni nic nie są warci. Uczą się i pracują po piętnaście godzin dziennie. W naszych ośrodkach jest normalna szkoła o typowych wymaganiach. Tylko panuje tam atmosfera ciepła, chęci przebywania z tymi młodymi na dobre i na złe. Rozumiemy się, bo łączy nas wspólny cel. A proszę posłuchać choćby tej dyskusji, my naprawdę staramy się, żeby to młodzież przyznała się, że nie chce naszej wyciągniętej ręki, że tworzy barierę nie do przebycia. Pan w okularach: -- Co takiego jest w MONAR-ze, że chcecie tam byćś Może tą drogą rozwiejemy wątpliwościś Jacek: -- Przez MONAR otworzyłem się. Panowała tam atmosfera szczerości, autentyzmu, nigdy przedtem tego nie miałem. Zawsze i wszędzie była hipokryzja. W MONAR-ze dano nam akceptację, samodzielność, pozwolono dokonywać wyboru. Nie było mentorstwa, było partnerstwo, dyskusja. Paweł: -- Chodziłem do technikum dentystycznego. Zacząłem brać. Zamykałem się coraz bardziej. I któregoś dnia, po kolejnej awanturze, profesor zaprosił mnie do gabinetu i opowiedział swoje życie. Bez moralizatorstwa, bez trucia, jak komuś naprawde bliskiemu. Wystarczyło. Ja tego człowieka pokochałem. Uwierzyłem mu. Co jest ważneś Umiejętność nawiązania kontaktu emocjonalnego z drugim człowiekiem. Nie wiem, czy tego można się nauczyć. Kasia: -- Mam piętnaście lat. Proszę państwa, ogarnia mnie pusty śmiech, kiedy tego słucham. Tylu nauczycieli chce nam pomóc! Może w warszawskich szkołach jest ciepełko. Kiedy ja zaczynałam brać, jeszcze w szkole podstawowej, wiedziało o tym całe grono nauczycielskie. Była pomoc: raz wezwano pogotowie, roz posłano po matkę. To wszystko. Byłam dla szkoły śmieciem, byłam zerem. To śmieszne, co mówiecie, że chcecie pomóc. Pan w okularach: -- Na narkomanów jest metoda. Ich nie zwalnia się ze szkoły za nałóg. Skądże! Zwalnia się, jeśli mnożą się osceny niedostateczne, jeśli uczeń opuszcza lekcje. W ten prosty sposób nie ma statystyki uczniów zwalnianych za narkomanię i nie ma pełnego obrazu zjawiska. Kotański: -- Przedstawię państwu jeszce jeden przykład zbawiennego oddziaływania społeczeństwa na młodzież. Tam siedzi Marta. Marta miała kłopoty i postanowiła sobie pomóc. Nie dość dokładnie obejrzała reportaż w telewizji i zamiast wąchać butapren -- wypiła go. Straciła głos. Co zrobiła szkołaś Wsadziła Martę do zakładu poprawczego, gdzie dziewczyna nauczyła się nie tylko kraść. Społeczeństwo zostawiło ją na bruku, była nikim, zerem. Chcecie dalejś Rafał: -- Kiedy zacząłem chodzić na wagary, ze szkoły wydzwaniali do domu i ganiali matkę -- i tak nieszczęsną i zapłakaną -- na określoną godzinę do szkoły po to, żeby powiedzieć, jaki to ja jestem łobuz. Nikt nigdy nie próbował rozmawiać ze mną. Nauczyciel pyta: czemu cię znowu nie byłoś Wtedy się milczy, bo co powiedziećś I za chwilę widać plecy nauczyciela. Nie potraficie wyczekać, podchodzić do ucznia aż do skutku. Za dziesiątym, setnym razem on to doceni. Pani w futrzanej czapce: -- Skoro w MONAR-ze jest taka ciepła atmosfera, to dlaczego nadal bierzecie narkotykiś Kotański: -- Dlatego, że są narkomanami, proszę pani. A poza tym ktoś, kto jest narkomanem od siedmiu, dziesięciu lat, nie wie, co to ciepło. Miesiąc normalnego życia nic jeszcze nie daje, on tego nie docenia. Anka: -- Zanim zaczęłam brać, zostałam przez dyrektorkę szkoły nazwana narkomanką, a jeszcze wcześniej zostałam zastraszona. Bałam się szkoły! Uczyłam się, umiałam, ale umiałam ze strachu przed odezwaniem się. Dlaczego budujecie autorytet na strachuś Pani w berecie: -- Nikt nas nigdy nie uczył, żeby choć przez chwilę być w cudzej skórze, zrozumieć drugiego człowieka... Kotański: -- Ale wszyscy byliśmy młodzi, baliśmy się! Popełnialiśmy i popełniamy błędy. Pani egzaltowana: -- Tak, ale wtedy było łatwiej, była rodzina, a terazś Już drugie pokolenie rośnie z kluczem na szyi, chłodne emocjonalnie. To nieprawda, że człowiek rodzi się z najwyższymi uczuciami, tego także trzeba się uczyć. Pani dotąd milcząca: -- Moja stara matka, obserwująca pracę swoich córek nauczycielek, dziwi się, że one stawiają tyle stopni, a tak mało wiedzą o swoich uczniach. Nauczyciel postawiony w sytuacji oceniającego przestaje kształtować człowieka. Ile razy na radach pedagogicznych proszę skarżącą się na ucznia nauczycielkę: niech go pani pochwali. A ona na to ; ale ja nie mam mu nic do powiedzenia! Pani egzaltowana: -- Zacznijmy od zaraz! Tam w domach czekają na nas już od kilku godzin dzieci, rozzłoszczeni mężowie. A my mimo to powiedzmy uczniom: jesteście dla mnie bardzo ważni, kocham was! Kotański: -- Wypowiedś piękna, ale idealistyczna i niczego nie zmieniająca, Potrzebny jest konkretny program uwrażliwiania nas wszystkich. Pani egzaltowana: -- A zapisać się na tak to nie jest programś Robert: -- Postawy na tak i radosnej akceptacji oczekuje od swojej pani mały dzieciak w podstawówce. Nam potrzebne jest zrozumienie pozbawione egzaltacji. Założę się jednak, że nauczyciel nie spyta mie, co ja myślę, tylko powie, jaki to ja jestem zły. Pani w żakiecie: -- Wy młodzi, nie macie prawa oceniać naszego pokolenia. Kto wam dał takie prawaś Wasz program to program na nie! Pani niepozorna: -- Tu się nas obraża, wrzeszczy się. Nie wolno na ludzi krzyczeć, chcąc cokolwiek od nich uzyskać. Kotański: -- Ludzie, o co wam chodzi! Zebraliśmy się po to, żeby prawić sobie komplementy, czy żeby uradzić coś konkretnegoś. Pani uważa, że jestem chamem, że nie dość grzecznie się zachowuję. A ja pani powiem! Jestem tu dla tych młodych i na nich mi zależy. Z nimi chcę się dogadać, a Wyś Co Wyś Co Wy chcecie zrobićś! Odsiedzieć swoje i iść do domu! Ja już nie mam do was siły! Zobaczcie, ile osób jeszcze tu zostało. Ponad połowa wyszła! Głos z sali: -- Przecież od rana pracujemy... Mamy rodziny, obowiązki! Kotański: -- Nasze spotkanie to jeszcze jedno fiasko i nie odważę się na zrobienie jeszcze jednego! Dziewczyna w okularach: -- Kuratorium przejęło się problemem narkomanii, zarządziło apele na ten temat. i większość uważa, że to wystarczy... Pani w berecie: -- Dlaczego pan znowu mówi na nieś A co pan tu powiedział konstruktywnegoś Pani z blond lokami: -- Jestem młodą nauczycielką i chcę wam wszystkim powiedzieć, że jestem zagubiona i zrozpaczona! Tak, zrozpaczona! Przyszłam tu, bo pomyślałam, że spotkam ludzi, którym na czymś zależy, którzy się w coś angażują. Pracuję w ZHP, koledzy w szkole śmieją się z tego, określają mnie mianem wariatki. Dlaczegoś Bo chodzę z dzieciakami na rajdy, popołudniowe zajęcia, bo święta spędzam z ludśmi, którzy siedzieliby nawet w Wigilię sami. Jak głupia -- Tak mówią koleżanki. Takich głupich jest może więcej. Jesteśmy młodzi i samotni, nie umiemy się przeciwstawić całej radzie pedagogicznej. I potem mówi się, że młodzi nic nie robią. Moi państwo! Jestem w próżni, nic już nie wiem, nie rozumiem. Potrzebna jest komuś moja postawa, czy nieś Ile krzeseł na tej sali stoi już pustych, ile osób wysiedzi i wysłucha tych młodych ludzi do końcaś Mam dopiero 23 lata, nie wszystko robię dobrze, ale znikąd nie widzę pomocy! Co mam począć dalejś Estraa : -- Jesteśmy z panią i jest O.K! Pan w okularach: -- Konkretna propozycja: stwórzmy ligę zapaleńców! Dziewczyna z blond lokami: -- Ja wiem, co koleżanki myślą, nie mo domu, łatwo jej. Ja też mam mnóstwo zajęć i obowiązkow! Pani w czerwonej kamizelce: -- Nie podzielam państwa oburzenia na prowadzącego to spotkanie. On rozumie młodzież i mówi jej językiem. Powiedzmy, że znajdzie sie drugi prezes, który będzie bardziej konformistyczny i spodoba się państwu. Czy narkomanom będzie przez to lepiejś Pani w żakiecie: -- Nauczyciele też są ludśmi. Zapomina się o tym na tej sali! Kotański: -- Czy to znaczy, żę nauczycieli nie należy traktować poważnie! Dziewczyna w okularach: -- Proszę państwa, proszę nie krzyczeć, mam za słaby głos, żeby wołać głośniej od was. Z reguły jestem nieśmiała, peszą mnie zebrania, ale dziś muszę się odezwać... Kochani, atmosfera jest bardzo gorąca, a to znaczy, nie tylko to, że się obrażamy, ale że zaczęliśmy coś mocno przeżywać. Pogódśmy się, niezależnie od osobistych antypatii stwórzmy wspólny front. Dotąd robiłam to, co umiałam i jak umiałam. Wierzę, że z wami będzie mi łatwiej. Jeśli nawet będzie nas tylko dziesięciu -- spotkajmy się! To nie może tak zostać! Pani w żakiecie: -- Czegoś takiego nie spodziewałam się w najśmielszych wyobrażeniach. Takiego upokorzenia jeszcze w życiu nie przeżyłam! Jesteśmy tu po to, żeby pomóc młodzieży. W zamian za naszą dobrą wolę usłyszałam tylko słowa krytyki. Mówiłam tylko prawdę, a tu nikt nie widzi we mnie uczciwego człowieka. Paweł: -- Ale... Pani w żakiecie: -- Milcz, nie przerywaj! Gdzie kultura, gdzie wychowanie! Inna jest nasza wiedza, inny poziom intelektualny, inne doświadczenia. Oceniają mnie młodzi ludzie, którzy nic nie robią, nie mają nic do zaproponowania. Wpadli w nałóg z lenistwa, z życiowej bierności, z głupoty, a teraz każą sobie pomagać. To straszne!

---------------------------------->8



Od klepacza (dlaczego każdy stopień musi coś dodać od siebie?):

Wszystko sprowadza się do tego, że życie nie ma sensu, a cobyśmy nie robili, nie przyniesie nic poza zmęczeniem. Natura dąży do wzrostu entropii, my ją porządkujemy, nic więc dziwnego, że proces odwrotny wymaga pracy, a ta męczy.
konkluzja 2 - narkotyki jednak mają coś w sobie, a w przypadku niektorych z nich, np. opioidów, jest to właśnie najbardziej niebezpieczne. Warto zauważyc, że ludzie wracają do nich, nawet po ustąpieniu objawów abstnencji -> patrz notoryczni alkoholicy lub morfiniści lub kokainiści (lub razem).

Kategorie

Komentarze

Chcę się konkretnie odwołać do tej części z reportażem ze spotkania. Nic dodać, nic ująć - wysiłki z ramienia szkolnictwa odnoszą koszmarne w konsekwencjach skutki. Przyczyny - wystarczy przeczytać komentowany fragment dyskusji - nauczycielom nie zależy na tym by dotrzeć do ucznia, tylko odbębnić swoje. Wina, owszem, jest obustronna, ale ze smutkiem muszę stwierdzić, że najczęściej to nauczyciel nie zadaje sobie trudu szczerej rozmowy. A wszelki słowa krytyki traktuje jako niewdzięczność za swoją wieloletnią pracę i wysiadywanie na radach pedagogicznych. Problem jest skomplikowany - skrótowo i delikatnie mówiąc można powiedzieć o niezrozumieniu pokoleń, tu cytat: "Pani w żakiecie: -- Czegoś takiego nie spodziewałam się w najśmielszych wyobrażeniach. Takiego upokorzenia jeszcze w życiu nie przeżyłam! Jesteśmy tu po to, żeby pomóc młodzieży. W zamian za naszą dobrą wolę usłyszałam tylko słowa krytyki. Mówiłam tylko prawdę, a tu nikt nie widzi we mnie uczciwego człowieka. Paweł: -- Ale... Pani w żakiecie: -- Milcz, nie przerywaj! Gdzie kultura, gdzie wychowanie! Inna jest nasza wiedza, inny poziom intelektualny, inne doświadczenia. Oceniają mnie młodzi ludzie, którzy nic nie robią, nie mają nic do zaproponowania. Wpadli w nałóg z lenistwa, z życiowej bierności, z głupoty, a teraz każą sobie pomagać. To straszne! "
Moja refleksja: Pani ta, z całym szacunkiem, powinna poważnie zastanowić się nad konsultacją z psychologiem. Nie chodzi tu o to kto skończył studia, kto nie, kto co umie czy z której strony klasy stoi, czy jest młody czy nie i czy coś robi. Chodzi o zwykłe ludzkie serce i zrozumienie dla człowieka. Mogłabym tu pisać i pisać, więc skończę następującą konkluzją: taką i przy takim nastawieniu oferowaną pomoc powinno się zachować dla siebie (żeby nie powiedzieć obraźliwie). Z pedagogicznego punktu widzenia nie rozumiem postawy takich pań i panów bardziej niż z punktu ludzkiego. Nauczyciele, do szkoły!!! Uczyć się zrozumienia dla kolegów własnych dzieci (i własnych dzieci)...

bardzo chciałam Ciebie poznać ale nigdy nie było okazji.Na fotografii jesteś podobna do Roberta.Czytałam tę książkę z wielkim przejęciem i zapałem do momentu gdy po dłższej przerwie odrzucenia narkotyku ponownie sięgnęłaś poniego,bardzo mnie to wyprowadziło z równowagi i nie skończyłam czytać.Dopiero niedawno znalazłam w antykwariacie tę książeczkę i przeczytałam ją do końca.To bardzo pouczająca lektura zwłaszcza gdy ja nigdy nie miałam z narkotykami do czynienia..Za to ...,że wyszłaś z tego zwycięsko bardzo cię podziwiam,a także za działalność którą prowadzisz ,po wszystkich trudnych chwilach w życiu należy Ci się ogromna pochwała i wielki szacunek.Pozdrawiam CIebie , Twoją Mamę.Roberta .CIocię Elę
Renata p.ze Szczecina

Zajawki z NeuroGroove
  • Grzyby halucynogenne
  • Retrospekcja

Świeżo po przeprowadzce na drugi koniec kraju. W trakcie nieco trudnej aklimatyzacji do nowego miejsca, w obcym mieście, z dala od praktycznie wszystkich bliskich mi osób. Po trzech tygodniach nieskutecznych prób zapoznania się z ludźmi z nowych studiów, nareszcie koleżanka z roku zorganizowała dużą domówkę, w trakcie której miał miejsce cały trip. To, że znalazłem się na imprezie będąc na grzybowej fazie, było spontaniczne i niezaplanowane. Tego samego dnia z Bieszczad wracał kumpel - D, z którym wcześniej miałem okazję jeść grzyby. Chcąc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu (spotkać się z D a jednocześnie nie ominąć imprezy) zgarnąłem go na domówkę do niejakiej M. Z D był również jego kolega, którego znałem z widzenia - W. Pod wpływem namowy D, zjedliśmy grzyby, które w założeniu miały nas puścić zanim pójdziemy do M. Stało się jednak inaczej.

Wprowadzenie: Niniejszy raport jest retrospekcją sięgającą ok. 3 lat wstecz. Po złotym okresie z psychodelikami trwającym dobrze ponad pół roku, podczas którego zaliczałem praktycznie same bardzo udane i zapadające w pamięć tripy, przyszedł czas na serię nieco gorszych podróży. TR opisuje pierwszy z serii już-nie-złotych psychodelicznych wypraw. Żadna z nich nie skończyła się bad tripem. Nie wspominam ich jako złych. Zwyczajnie nie były one najlepsze (w nie-eufemistycznym znaczeniu tego słowa).

  • Grzyby halucynogenne
  • Przeżycie mistyczne

Znajduje się w raporcie

Dawno mnie tu nie było i jakoś nie miałem ochoty zabrać się za raporty ale mam trochę czasu więc opowiem wam moje doświadczenia z wojownikami psylocybami. Opiszę tu 6 tripów - 3 samotne i 3 z towarzyszami oraz to jak na mnie wpłynęły.

Pierwsza wycieczka: 2G

  • 4-HO-MET
  • Pierwszy raz

zielona łąką w sercu Borów Tucholskich; tym razem w podróż wybrało się tylko 7 z nas. Nastawieni pozytywnie, acz z podekscytowaniem i pewną niepewnością przed nieznanym - dla wszystkich będzie to pierwszy raz z tą substancją, zaś dla niektórych - w ogóle z psychodelikami.

Charzykowy, spokojna wieś turystyczno-letniskowa położona w sercu Borów Tucholskich. Jednak w ten jeden weekend spokój Charzyków zakłóciła pewna ćpuńska ferajna, mająca tylko jeden cel: szerzyć wszędzie wokół degenerację, psychodelę i pieprzoną hipisowską wolną miłość! Na ten krótki czas Charzykowy przekształciły się w wieś empatogenno-psychodeliczną…

 

Dzień 2. Cała polana już nie wie co się dzieje, czyli 4-HO-MET.

 

  • LSD-25

O JA CIE KRECE NA NIEBIOSA!!!!



PISZE DO WAS , BO NIE MA NIKOGO INNEGO DO KOGO MOGLBYM WYKRZYCZEC TE

SLOWA:





JAK ZAJEBISCIE BYC s...OBĄ!!!!!!!!!!!!!!!!




o... JA CIE KRECE NAD NIEBIOSA!!!!!!





Dopiero teraz rozumiem te wszystkie opowiadania o wezach zjadajacych

swoje ogony i w ogole...JA