Suzanne Vega przybiegła do niej na palcach, spocona, zgodnie z umową, boso i bez majteczek. Zaraz, wróć. To nie "Zapach Tamaryszku". Naprawdę. Ta relacja będzie stosunkowo krótka. Obiecuję. Lepiej spiszę to póki jeszcze działa mieszanka mojej ukochanej muzyki i tanich, dobrych, punkowych środków psychoaktywnych, która pulsuje w moim dziewczęcym krwioobiegu. Dzisiaj byłam na koncercie mojej bogini (wcielenia Astarte) i aktorki moich opowiadań porno, Suzanne Vega. Oczywiście, nie na sucho. Zaczęłam od dużego kubka parzonego przez 20 minut Czaju. PUNK NOT DEAD! Tak wzmocniona sprawdziłam jeszcze raz czy mam Bilet (kosztował mnie prawie całe oszczędności...i był najdroższą rzeczą w tej imprezie :-)), komórkę (moją Nokię, która nawet nie ma aparatu :-P), czarne, gotyckie, majteczki (w razie gdyby była okazja rzucenia ich na scenę) i pieniądze na ewentualną koszulkę lub kubeczek do ewentualnego podpisu. Już po 15 minutach poczułam się raźniej, zawiązałam więc moje gotyckie buciory (prawie do kolan! PUNK!) i powiedziałam do widzenia Rodzince. Kochana rodzinka... Skierowałam swoje kroki do sklepu spożywczego, gdzie zakupiłam luksus - 0,5 litra CocaColi. Zwykle łykam tabletki na sucho, ale dzisiaj było święto. PUNK NOT DEAD! ANARCHY! W pierwszej aptece zakupiłam dwa opakowania Acodinu 15mg (30 tabletek czyli razem 900mg, dla wagi ciała 79kg przy 175 centrymetrach wzrostu, by ktoś nie mówił, że jestem gruba :-P). W drugiej (dla niepoznaki, w końcu oba leki są na kaszel :-)) aptece zakupiłam trzy opakowania Tussipect (20 tabletek po 15mg efedryny hcl razem 900mg, dla mnie dawka lekkopółśrednia). Rozejrzałam się w poszukiwaniu ustronnego miejsca. Znalazłam mały lasek z ławeczką niedaleko Metra. Idealne zacisze narkomana. PUNK NOT DEAD! HACK THE PLANET! Obok mnie na ławeczce siedziało dwóch zniszczonych przez życie meneli. Starszy i młodszy. Obok meneli leżało po jednej pustej butelce wina marki wino, marki Łzy Dziewicy. Usiadłam nieskromnie i wyciągnęłam z plecaczka mosiężny tygielek i młotek. Kiedy pracowicie rozkruszałam tabletki Acodinu na proszek, młodszy menel obrzucił moje widoczne spod krótkiej, lekkiej, czarnej jak oczy Astarte, gotyckiej jak Marilyn Manson, welwetowej sukienki (zawinęła się w czasie siadania...) udo ubrane w czarną gotycką pończoszkę z pomponem -- obleśnym wzrokiem zboczeńca. Pozwoliłam mu patrzeć do woli, w końcu miałam misję, a poza tym PUNK NOT DEAD! INFORMACJA MUSI BYĆ WOLNA! :-) Kiedy rozkruszyłam tabletki z DXM na proszek, odstawiłam tygielek na Matkę Ziemię i zabrałam się za Tussipect. Szybkimi, sprawnymi ruchami wytłaczałam po kilka-kilkanaście czerwonych tabletek na lewą, bladą, gotycką, delikatną rączkę intelektualistki (PUNK NOT DEAD!) i z prawej brałam łyka Coli pozwalając efedrynce spłynąć luksusowo wprost do żołądka. Starszy menel zainteresował się wyraźnie i zapytał co ja właściwie robię. Powiedziałam (dostosowując się do jego odmiany języka polskiego, powszechnej także pośród wielu komentujących moje artykuły), że te leki, jak wziąść za dużo, dają niezły odlot, że ja pierdolę. Wiele kosztują, spytał? Pięć dwadzieścia ten (Acodin) i siedem dwadzieścia pięć ten (Tussipect), odpowiedziałam uprzejmie moimi pomalowanymi na czarno (GOTYK!) ustami. Wybieram się na koncert muzyki psychodelicznej, dodałam z zabójczym uśmiechem. To tyle co niezłe wino, stwierdził menel markotnie i wrócił do swojego nektaru. PUNK! Kiedy przełknełam ostatnie tabletki Tussipect, ostrożnie przesypałam sproszkowany Acodin do CocaColi i zakręciłam ją całą mocą rączek. Wstrząsnęłam kilka razy, nie mieszając. Byłam gotowa. GOTYK! Skierowałam się do Metra i pozwoliłam się jej zawieść do Centrum. Kiedy dojechałam zaczęłam czuć pierwsze drgnięcia wchodzącej efedrynki. Koncert zaczynał się około 20, za jakieś 15 minut. Skierowałam swoje kroki, sprężyste i regularne jak bicie mojego pobudzonego serca, które mam po lewej stronie (SKRAJNIE!), do Sali Kongresowej. Po drodze chwyciłam kilka lubieżnych spojrzeń od nastoletnich mężczyzn. ANARCHY IN THE U.K.! Butelkę z Colą umieściłam w lewej rączce, bilet w prawej i podeszłam do strażników. Gdzie jest wejście IV, spytałam niewinnie, ignorując tabliczkę wielkości plakatu wyborczego zakazującą stanowczo wnoszenia na salę jedzenia i picia. Wskazano mi uprzejmie. Uśmiechnęłam się mrrrrocznie i gotycko powiewając sowicie spowitymi czarną maskarą rzęsami (GOTYK! GOTYK!) i...oto byłam w środku! Dobrze, że nie chcieli spróbować mojej Coli, mogła by im nie smakować :-P. Pociągnęłam łyk, bo trochę zaschnęło mi w gardle. Strażnicy mnie zawsze denerwują :-). Jeśli ktoś ciekawy, niech obliczy, ile DXM było w tym łyku. PUNK! Wkrótce rozpoczął się koncert. Suzanne już po trzech pierwszych piosenkach (zaczęła od Marlene On the Wall) zdjęła czarną kurteczkę i kapelusik i pokazała jasno czerwoną cieńką, zwiewną koszulkę, którą miała pod spodem. Przeprosiła po angielsku, że w kraju katolickim z którego pochodzi papież się tak obnaża i zapewniła, że nie zamierza, jak Madonna, w wieku lat 50 paradować po scenie w bieliźnie, po prostu SPOCIŁA SIĘ, bo jest jej cholernie gorąco. Ponieważ byłam już po kilku łykach Coli i 20 minutach ukochanej muzyki i Tussipectu, podnieciło mnie to, że nie macie pojęcia. Szkoda, że nie była boso :-). Jak w moich i Adama marzeniach sennych. Wkrótce zaczęła się psychodelia. Zarówno muzyczna (Suzanne i jej zespół słuchali chyba ostatnio dużo Pink Floyd przygotowując aranżacje starych przebojów) jak i w mojej popieprzonej punkowo-gotyckiej głowie. Chwilami zamykałam oczy i płynęłam bez granic ego z muzyką, mamrocząc znane na pamięć teksty pod nosem jak mantry, podczas, gdy pod moimi powiekami przemykały jakieś niewyraźne obrazy, kolorowe miraże zbudowane z figur geometrycznych i powidoku Suzanne Vega. Zastanawiałam się, czy jest bez majteczek, bo że była gotowa, co do tego byłam pewna. PUNK! Czas mijał mi błyskawicznie i nagle były już bisy. Suzanne zagrała Rosemary, piosenkę którą swego czasu próbowałam tłumoczyć (zrezygnowałam po chwili ze spisywania dokładnej kolejności utworów, nie mogłam utrzymać długopisu w rączce, zresztą wszystko mi powypadało na podłogę, oprócz trzymanej kurczowo CocaColi). A może to było przed bisami? Klaskałam jak szalona wydając ochrypłe erotyczne okrzyki i w czasie niektórych utworów po metalowemu machałam swoimi kruczo czarnymi włosami. Nie wiem co na to ludzie, którzy siedzieli obok, jakoś mi umknęli z horyzontu zdarzeń. Cały świat zawęził się do mojego walącego wraz z rytmem melodii i języczka Suzanne serduszka i jej uśmiechu. Miałam kompletnie mokro w majteczkach. Muzyka wibrowała i tylko ogromna siła woli powstrzymywała mnie przed umieszczeniem lewej rączki na guziczku ekstazy. INFORMACJA MUSI BYĆ WOLNA! Wypiłam jakieś 3/5 butelki. Kto to potrafi, niech obliczy ile to DXM, w dawkach podzielonych (nie jestem w stanie powiedzieć, co ile czasu brałam łyk). Tussipect (pobudza) wraz z Acodinem (spowalnia) okazał się być świetną mieszanką na koncerty. Około 22 koncert się definitywnie zakończył. Tussipect przestał już prawie działać. Zostało go tyle (czysto subiektywnie, oczywiście), że wiedziałam (z doświadczenia, biorę efedrynę już od ponad 8 lat), że zdołam napisać ten tekst i go wysłać. Na wszelki wypadek po powrocie do domu wzmocniłam się kubkiem czaju i siadłam za komputerem. PUNK NOT DEAD! Proszę o liczne komentarze, Kochane Czytelniczki i Kochani Czytelnicy. Wasza, {agquarx}
Komentarze