Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Obowiązkowa pozycja na liście każdego toksykomana.

CZĘŚĆ II

Krzyż, kompot i kontestacja

Wczesny

Mistycy i narkomani - Tarzan Michalewski

Obowiązkowa pozycja na liście każdego toksykomana.

CZĘŚĆ II

Krzyż, kompot i kontestacja

Wczesny listopadowy wieczór. Na dworze piździ deszcz ze śniegiem. Spoglądam w małe, ciasne okienko wychodzące na typowe krakowskie staromiejskie podwórko.

Załapię dziś spanie, czy nie? Jeśli Marii znów nie będzie w domu... Dekabrysta zalał się i nie otworzy, a Wikingowi znów odbiło i prysnął w świat - to zostaje dworzec lub "Ciocia Bramowska". Raczej "ciocia", bo Krasnoludek, który znów zjawił się u mego boku boi się dworca jak ognia. Glina i sokiści polują na bezdomnych jak na szczury. Na klatkach schodowych bezpieczniej. Krasnoludek ma to i owo do stracenia, bo robi kurs z angielskiego i nie chce zawalić. Poza tym ma zamiar składać podanie o paszport do Indii, a do tego potrzebna czysta kartoteka. Ja nawet chętnie przespałbym się w ciepłym areszcie ale z psem nie wezmą. Jeszcze odstawiliby Kazana do azylu. Dobre, poczciwe psisko. Znosi ze mną głód, zimno i inne świństwa bezdomnego życia, a humoru nie traci. Sił też. Niedawno zmasakrował na Plantach jakiegoś ogromnego, wypasionego wyżla tak, że obaj musieliśmy pryskać. Kazań w końcu szczepiony nie był od lat. Opłacany też. Teraz czeka na mnie grzecznie w bramie Empiku. Nie boję się, że ktoś go ukradnie. To mądre zwierzę. Łączy w sobie ludzkie cwaniactwo z ostrożnością i czujnością dzikiego zwierzęcia. Idealny towarzysz dla włóczęgi. Tyle o nas. Co tu robię? Ano siedzę i czekam aż Krasnoludek skończy swój angielski. W krakowskim Empiku można siedzieć spokojnie nawet nie mając na herbatę. Wystarczy wziąć jakąś gazetę ze ściany i udawać, że się czyta. Powinno się co prawda dać kurtkę do szatni, ale zawsze jakoś da się ją przemycić do kawiarni i upchnąć na krześle pod tyłkiem. Siedzi się wtedy jak na miękkim fotelu. Czasem wpada ktoś ze znajomych, u którego można wysępić na chleb, herbatę, papierosy, a czasem i zaklepać spanie, jeśli stale mety nawaliły. O! Właśnie idą! Do mojego stolika zbliżają się. Jeż, Święty i Drwal.

-Hej!

Witamy się dość ozięble jak na hipisów, ale to konieczność. Bufetowa patrzy na nas co chwila i tylko szuka pretekstu żeby wypieprzyć "brudnych narkomanów". Z towarzystwa brudasem byłem tylko ja (utrzymaj higienę podczas koczowniczego życia), a Drwal nigdy nie ćpnął nawet na próbę, ale to nie istotne. Jesteśmy narkomanami; brudasy i tyle.

- Dobrze, że jesteś, Szaman - wita mnie Drwal.

- Mamy do ciebie sprawę. Tylko na początek. Ćpasz ostatnio?

- Właściwie to nie. Odkąd zetknąłem się z "katolikami", jak nazywam ruch charyzmatyczny, no i z Marią- nie biorę. Sporadycznego palenia trawy czy brania rolek na nerwy nie liczę.

- Chwalą Bogu. A więc nadajesz się! Jesteś "starym człowiekiem", masz szacunek u ludzi, a takiego nam trzeba.

- A bo co?

- Słyszałeś o "kompocie"?

- Owszem, ale tego nie ćpałem.

- Aktualnie ćpa to już Wybrzeże, Warszawa, zaczął już Wrocław. Jakiś diabelski środek. Gorsze to chyba niż mak i "majka". Ludzie na biegu wpadają w ciąg. Przekręcają się jak muchy. Stoimy wobec alternatywy. Nie dopuścić plagi do Krakowa.

Tu Drwal zaczyna dłuższy wykład wpadając w straszliwą grypserę inteligencką. W zdaniach kłębią się wyrażenia typu: alternatywa, konstruktywne wnioski, defetyzm, racjonalizm, irracjonalizm, introspekcja, retrospekcja..." Niektórych słów znaczenia nie znam, a zdaje się, że Święty i Jeż tak samo, choć mają za sobą po roku studiów. Drwal ukończył tylko osiem klas, ale gada jak docent albo działacz partyjny. Po godzinnej gadce stajemy znów wobec alternatywy. Alternatywy założenia komitetu walki z narkomanią na łonie kontestacji młodzieżowej.

- Nazwiemy to Kontestacyjny Komitet Walki z Narkomanią. Proponuję nazwę skrótową KKWN.

- Nie lepiej od razu PKWN? - proponuję. - Ogłośmy jeszcze manifest. Drwal odczekuje wybuch śmiechu i tłumaczy.

- Problem jest poważny, bo idzie o życie ludzkie. Nie można do tego podchodzić z waszym hipisowskim bałaganiarstwem. Musi być organizacja

0 określonych strukturach. A z tym manifestem to nieglupi pomysł. Należy rzeczywiście napisać odezwę do innych miast, aby nie przywozili do Krakowa kompotu ani metod produkcji. Zajmiesz się tym ty

Tu wskazuje palcem na Jeża. - A my zbierzemy podpisy...

***

Drwal prosił, abym w swej opowieści broń Boże nie pomijał jego osoby

1 w przeciwieństwie do reszty bohaterów opisał go pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Ostrzegałem cię Tadziu, że napiszę prawdę. Cóż. Sam tego chciałeś. A więc dobrze. Tadeusz Wojciech Drwal. Małolat do mnie tak wiekiem, jak i stażem w Ruchu. Przystał do nas na jakieś dwa czy trzy miesiące przed wspomnianym już, "historycznym" spotkaniem w Empiku, gdzie powstał pierwszy w dziejach naszego Ruchu "komitet" i "manifest". Co Drwal robił dawniej? Z urywkowych wieści słyszałem, że zakładał jakieś grupy terapeutyczne przy różnych klubach i organizacjach młodzieżowych. Wszędzie wylatywał z hukiem za dyletanckie i groźne dla zdrowia ludzkiego doświadczenia z dziedziny psychologii i psychiatrii. Wreszcie trafił do nas. Nasz Ruch jak dobry śmietnik przyjmie każdego bez pytania. Każdemu też pozwala się u nas absolutnie na wszystko, bo jednym z naszych założeń jest wolność, której znaczenia zwykle bliżej się nie precyzuje. Jednak Drwal był szokiem nawet dla nas. Mieliśmy już mistyków, filozofów, wariatów, narkomanów, przestępców nawet. Ale coś takiego jeszcze nie! Drwal przedstawił się nam jako najlepszy terapeuta jeśli nie na świecie, to przynajmniej w Polsce, a poza tym wielki ideolog mający w zanadrzu jakąś nową ideę mającą podbić świat. Ostro krytykował hipisów. - Za cale dziesięć lat waszego istnienia wymyślacie w kółko to samo: "Wyjedziemy w Bieszczady, założymy komunę, odetniemy się od cywilizacji, będziemy mieli psa i kozę". I siedzicie na tyłku kombinując ćpanie. - Stosunek do nas zawarł w swym wierszu "Nie odlecimy na żadne południe". Jest tam wyraźnie powiedziane, że pod płaszczem naszego pacyfizmu kryje się zwykły marazm i tchórzostwo. Pod mistycyzmem kłąb kompleksów, i że w ogóle nigdy nic nie stworzymy. Miał tu rację i co z tego?... Gdyby Drwal trafił na inne środowisko może i stworzyłby jakąś organizację czy sektę. Ale po nas takie idee jak woda spływały. No, a po drugie, sam Drwal musiałby zdobyć się na więcej konsekwencji i wytrwałości. Co z tego, że ciągle działał, skoro ledwo zaczynało mu się coś z tego kleić - rzucał wszystko w diabły zostawiając na lodzie współpracowników. Należy mu jednak oddać sprawiedliwość, że zawsze lojalnie ostrzegał swych uczniów przed swą wadą. Nie można też mu było odmówić ogromnej wiedzy z dziedziny psychologii, którą zgłębiał tylko po amatorsku, (z wiedzą praktyczną było gorzej).

MÓJ DOM

Idę z trasy i myślę

Czy istnieje dom

Taki, z którego nie wylecę na kopach

Dom, gdzie jestem dokąd chcę

I wracam gdy zechcę

Kawałek podłogi

Gdzie mogę leżeć jak chcę

Drzwi, które otwierają się

Kiedy chcę...

A jeśli już taki dom się znajdzie Czemu na wizytówce ma pisać "Izba tortur" - czytaj - samotność.

%% Jlt

Cicho, po partyzancku zakradamy się z Krasnoludkiem na podwórko. Z bijącym sercem patrzę w górę. Jest światło! A więc Maria jest w domu. Ale to jeszcze niewiele znaczy. Maria jest, ale czy sama? Jej rodzina i przyjaciele robią co mogą, żeby dziewczyna przestała się z nami widywać. Rodzina - "bo te kudłate jaskiniowce jeszcze cię zgwałcą czy zabiją". Przyjaciele studenci - "bo ci narkomanii to tylko patrzą, żeby cię wykorzystać, wykoleisz się przy nich zupełnie". Przyjaciele charyzmatycy - "bo to pokusa szatańska z dwoma mężczyznami pod jednym dachem. A hipis to wiadomo - bezbożnik i często poganin. A tego Waldka to w dodatku demonami czuć". Te katoliki mają węch jak dobre psy. Nie gorszy od joginów. Od razu poczuli, że swego czasu babrałem się w magii. Czasem tak mi za skórę zachodzą, że mam ochotę użyć przeciw nim swych mizernych zresztą umiejętności. Ale nie można. Każdy mag wie, czym się kończy walka z chrześcijaninem (tym prawdziwym, a nie tym kościelnym) czy joginem. Boska energia blokuje ich lepiej jak zapora minowa. Posłana w nich energia odbija się i wraca szkodząc nadawcy.

Wspinamy się na schody, na biegu odmawiam modlitwy i mantry do wszelkich mocy opiekuńczych z Jezusem na czele. Tak bardzo chciałbym być z Marią. Nie, nie o seks idzie. Jak jestem w jej domu to czuję wreszcie, że jestem bezpieczny. Jej mieszkanie - to mój dom. A ona? Matka, przyjaciel, guru... Dziewczyna? Z dziewczyną uprawia się seks, a z Marią tego nie robię. Ciężko to sprecyzować, ale wiem, że chcę z nią być jak najbliżej. Dzwonek do drzwi.

- Możemy? - Chodźcie. Nikogo u mnie nie ma...

Tulę się do Marii jak pies, którego właściciel właśnie odebrał z azylu. Dom, ciepło, światło, sucho. Kazań leży w kącie pod piecem i liże łapy. Woda ścieka z jego przemoczonej sierści na podłogę. Tam na schodach została groza. Groza dzikiej, obłąkanej walki o byt. O nocleg, chleb. Ciuciubabka z milicją i gitami. Sen w kącie zatłoczonej hipchaty, gdzie nad uchem bełkoce zaćpany lub dycha kopulująca para. Tu jest Maria, jej Jezus - Bóg pokoju i dom...

- Zrobiłabyś, panie, herbatę - przerywa powitanie Krasnoludek. - Dla mnie ziołową. Przyniosłem.

Maria krząta się i nastawia wodę.

- Od razu stawiam i na mycie dla ciebie. Taka była i umowa między nami.

- I ty twierdzisz, że hipisi to brudasy!

- Że hipisi to nie twierdzę. Ale ty owszem. Znowu odzieży pewnie nie prałeś.

- Gdzie? W studzience ściekowej?

- To przynajmniej skarpetki wypierz.

Ze śmiechem wyciągam przed siebie nogi. Na bosych stopach wiszą strzę py szmacianych trampek.

- Jezus Maria! O tej porze roku?

- Yeti boso po Himalajach chodzi i żyje!

- Muszę ci jakieś buty załatwić. Przecież ty się wykończysz. Który masz numer?

- Czterdzieści jeden czy dwa. Nie pamiętam.

- Nigdy sobie nie kupowałeś?

- Jak babcia żyła to kupowała. A potem dawali mi nieraz buty. Pasowały to nosiłem - nie pasowały to sprzedawałem.

- Wiecie co chłopcy? Przez najbliższe trzy dni nie mam zajęć na uczelni. Zamykamy drzwi i odpoczywamy sobie. Co wy na to?

- Ja panie muszę być jutro na bramie w robocie.

Krasnoludek ostatnio pomaga Wikingowi sprzedawać obrazki na Bramie Floriańskiej. Zaczepiło się tam paru naszych i robią interesy. Krasnoludek ciuła forsę na wyjazd do Indii.

- No to będziesz wyskakiwał. A jak będziesz wracał - dzwoń sygnałem.

- A nikt nam nie wlezie przez te dni?

- Nie. Puściłam wiadomość, że wyjeżdżam. Cieszysz się? Przytulam się do Marii. Trzy dni. Poza te dni moja wyobraźnia nie sięga.

Nie chce sięgać.

Pół goły leżę na wersalce oparty o ścianę. Maria porozwieszała moją odzież na sznurze w kącie. Przez parę godzin mordowała się piorąc i wylewając czarną jak smoła wodę. W ogóle nie dała sobie wytłumaczyć, że bród jest najlepszą warstwą izolacyjną, jak to już Eskimosi odkryli.

- A teraz kolej na ciebie. Nagrzałam ci wodę!

Nagości się nie wstydzę, ale przy Marii obcinam się trochę. To przecież katoliczka, a oni mają na ten temat inne pojęcie niż my. Jednak Maria traktuje nagość po naszemu. Przynajmniej w stosunku do mnie. A raczej nawet nie zupełnie po naszemu. Jak matka nagość dziecka albo pielęgniarka nagość chorego.

- Kiedy ty się ostatni raz myłeś?

- On, panie, to chyba jeszcze zanim nawiał z własnego domu. Tam miał wannę - wtrąca Krasnoludek, zaprzestając na moment gryźć jabłka.

- Co za poplątanie - śmieje się Maria. - Dziecko ze starym traperem. Człowiek pierwotny z paniczem hrabiowskim. I to wszystko w jednej skórze. Daj no gąbkę. Przecież ty nawet myć się nie umiesz. No, nie złość się. W końcu wam chodzi zdaje się o to, aby ludzi szokować. W stosunku do mnie to ci się udało.

- On to panie nawet hipisów szokuje - wtrąca Krasnoludek.

- Krasnoludek! Czy ty musisz koniecznie dogadywać?

- Właśnie - wpada mi w słowo Maria - przyganiał kocioł garnkowi. Ty też jesteś dobry. Ten to przynajmniej je, co mu podać. A ty? Od awitaminozy zielony, a w sumie tylko jabłka z mlekiem wtraja. Wykończysz się.

- Brahmaczari - mruczy Krasnoludek i wbija zęby w jabłko.

- Brahmaczari? Co to znaczy?

- To z sanskrytu - wyjaśniam. - Droga Brahmy.

W bardzo dowolnym tłumaczeniu. Brahma Sadczidananda to tak, jak u was Absolut czy Bóg Ojciec. Kto idzie jego ścieżką ten nie zabija, nie je mięsa i nie uprawia seksu. - Czyli pełna asceza. No cóż. Mój szacunek. Tylko, że zdaje się, że w tym klimacie środkowej Europy asceza jest o wiele mniej zdrowa niż w Indiach. Są dowody naukowe na słuszność tej teorii.

- Największym dowodem są wasze sterczące kości i mięśnie w zaniku. Cud dieta dla K. L. Auschwitz-Birkenau. Ty chyba też za często mięsa nie jadasz?

- Ja raczej ryby. One mają mniejszą świadomość i ich mięso zawiera mniej szkodliwych wibracji czyli skutków karmicznych.

- Waldek, czy ty faktycznie się nawróciłeś czy jesteś hinduistą? Bo ja już zaczynam się gubić.

- Wierzę w Jezusa - Boga Zbawiciela, który jest sto ósmym wcieleniem boga Wisznu.

- Czy tobie nie kręci się w głowie od tej mieszanki firmowej? -Nie

- No cóż. O doktrynę spierać się nam będzie trudno. Za to skoro uznałeś mnie za matkę, to nie ustąpię, gdyż chodzi o ziemskie detale twej drogi. Chrystus zdjął z nas te wszystkie, jak to nazywasz, skutki karmiczne. Nie musisz się już więc przed tym pilnować. Pozostają skutki niewłaściwej karmy. Czyli niewłaściwego karmienia twej doczesnej siedziby. Jak patrzę na ciebie, to mam ochotę rzec "doczesnych szczątków". Od dziś masz normalnie jeść mięso, zrozumiano?!

- Ale mój duch...

- Jeszcze trochę takiej diety, a będzie się mówiło "twój upiór". A teraz ubierz na siebie mój szlafrok. Tak. Całkiem przystojny Beduin z ciebie. Kupiłam konserwę mięsną i ziemniaki. Jak mi pomożesz, to ugotujemy obiad.

- Krasnoludek kiwa głową. - Ci chrześcijanie to zawsze panie na łatwiznę idą.

- Pewnie - potwierdza Maria. - Zawsze mniej schodzi przy gryzieniu jabłek, niż przy gotowaniu obiadu.

Siadam z nożem przy garnku z kartoflami. Krasnoludek patrzy przez chwilę na nas.

- Mięsa panie nie jadam. - mówi - ale ziemniaków moglibyście panie więcej obrać.

***

Stoję z Krasnoludkiem na Bramie Floriańskiej. Wiking, który jest szefem firmy handlu obrazami gdzieś się powlókł. Cały interes na głowie Krasnoludka, który na wszelkie pytania potencjalnych klientów, o ile nie dotyczą spraw finansowych, odpowiada - Ja tam, panie, nie wiem. Ja fizyczny. Właśnie zbliża się klient. Spodobał mu się duży, ciemny obraz, ale nie może jakoś się zdecydować. Wtedy zagrała we mnie krew semickich przodków. No bo jak to? Ma odejść bez zakupu?

- Jakie pan ma mieszkanie - pytam, - jasne czy ciemne?

- Dość jasne.

Przez następne parę minut tłumaczę mu, jaki wspaniały efekt kolorystyczny da ciemny obraz na jasnej ścianie. I facet nie ma wyjścia, kupuje. Gdy klient odchodzi, Krasnoludek zadaje pytanie

- Dobrze, panie, ale co by było, gdyby on miał ciemne mieszkanie?

- Jak to co? - dziwię się. - a wiesz jak wspaniale z takim wnętrzem harmonizowałby ciemny obraz?

Krasnoludek zarabia na Bramie Floriańskiej, a ja na sępie. Wyspecjalizowałem się już nieźle. Dziwna jest psychika ludzka. Teoretycznie każdy powie, że dałby biednemu na chleb, ale nie lumpowi na gorzałę. Ale praktyka jest wręcz odwrotna. Większość ludzi, jeśli wyznasz im, że jesteś głodny - opieprzy cię od razu od nierobów i każe iść do pracy. Natomiast mrugnąwszy porozumiewawczo okiem rzuci dychę czy dwie, jeśli rzucisz hasło: - Szefie, rura mnie pali, a brakuje mi do wina. Rzecz jasna, trzeba doświadczenia i intuicji do kogo podejść. Dobrze biorą też "obiekty" (bo tak fachowo określałem ofiarodawców) na poczucie humoru. Np. "Wodzu! Zbieram na odbudowę swego żołądka". Kiepsko idzie mi robota na oklepane metody, typu "Brakuje mi na bilet". Tą metodę stosuje większość oszustów i jest już oklepana. Można ją jeszcze czasami stosować przy dworcach, ale nie jest to bezpieczne, gdyż męty dworcowe często przeganiają konkurencję ze swego terenu. Czym jest prawdziwy sęp? Otóż nie jest on nigdy wyzyskiwaczem naciągającym frajerów. Używam wprawdzie terminologii "zahaczyć obiekt", jednak nie znaczy to, że gardzę bliźnim, który wręczył mi datek. Ten, który gardzi "obiektem" nie zasługuje na miano sępa. Jest to zwykły oszust, nierób, a często i złodziej. Prawdziwy sęp nigdy nie kradnie. Sztuka polega na tym, aby obie strony dawały sobie radość. Większą bowiem od gotówki radość daje ci świadomość, że spotykasz tak wiele człowieczeństwa w tym pełnym znieczulicy społeczeństwie. Obiekt zaś ma radość poczucia się dobrym i opiekuńczym. To właśnie poczucie dajemy mu obsępiając go. Jeśli czasami zdarzało mi się sępić na alkohol - zawsze jasno to mówiłem. Jak powyżej wspomniałem daje

to jeszcze lepsze efekty. Czyli -jeśli czasem trochę oszukiwałem, to tylko -jeśli mówiłem że chcę na wino, zbierając na chleb. Nigdy na odwrót. Wydajność? W poprzedniej części tej opowieści wspomniałem, że w latach siedemdziesiątych, a raczej z ich końcem, gdy w swym zawodzie doszedłem do perfekcji -wahała się od zera do tysiąca (100 PLN) złotych. Kiedyś Maria wysłała mnie do sklepu z ostatnimi pięcioma dychami, abym kupił jej pięć deko kawy. Poszedłem i po godzinie przyniosłem: dziesięć deko kawy, czekoladę, chleb, papierosy i konserwę rybną oraz sto złotych reszty...! Niech żyje sęp!

***

Tak ja, jak i Krasnoludek budzimy grozę w personelu wszystkich barów mlecznych i cukierni. Żywimy się z mojego sępa, bo Krasnoludek zbiera na Indie. Długo przeglądamy zestaw dań wypytując personel, czy potrawy nie są przypadkiem na mięsie, kościach czy tłuszczu zwierzęcym. Krasnoludek do ust nie weźmie nawet chleba krajanego nożem, którym krajano mięso czy bodaj smarowano smalec, jeśli go naprzód (noża) osobiście we wrzątku nie wyparzy. Personel i czekających klientów krew zalewa. Mnie też głupio, bo po pierwsze zgodnie z obietnicą daną Marii jadam już mięso, a po drugie nigdy aż takim pedantem jak Krasnoludek nie byłem. Ale muszę się do niego stosować.

W cukierniach znów płacimy za ciastka taką drobnicą, że mózg elektronowy namęczyłby się przy odliczaniu należności. Z noclegami gorsza sprawa. Maria znów jest obstawiona świętobliwymi i mniej świętobliwymi przyjaciółmi. Umówiła się, że jak burza przejdzie, to zostawi wiadomość na bramie Floriańskiej. Gdzie wypadnie spanie? Oto jest pytanie?

***

W Empiku Drwal roztacza coraz szersze perspektywy naszej działalności. Na razie sprawy organizacyjne. Każdego czymś tam mianuje. Czym? Nieważne, jutro i tak nie będziemy pamiętali. Teraz wszyscy, oprócz rzecz jasna Drwala, czujemy się, jakby to była zabawa w Klossa.

- Kompot to poważna sprawa, - tłumaczy Drwal. - W tej sprawie proponuję nawet zawrzeć sojusz z milicją.

Spojrzeliśmy po sobie. Porucznik prowadzący sprawy narkomanii, zwany przez nas "Piłatem", jest nawet, jak na glinę porządny, a jego pomocnik "Sierżant Garcia", to stały obiekt drwin i kawałów, ale współpraca? Znajdą na nas

haka raz dwa. Dziś kablujemy kompociarzy, jutro każą nam kapować wszystkich i o wszystkim, a pojutrze zażądają dokładnego (daj Boże, że nie pisemnego) sprawozdania ze zlotów. Piłat jest porządny, ale jego koledzy z pracy niespecjalnie. Lepiej nie stawiać go w sytuacji prawdziwego Piłata, który uwikłany w układy i układziki musiał wykańczać wbrew przekonaniom.

- Panowie! Płaszcze i kurtki proszę do szatni! - krzyczy bufetowa, a my mamy szekspirowski wręcz dylemat. Jeśli zapłacimy za szatnię, to nie wystarczy na herbatę. Gdy nie oddamy kurtek - wywalą nas na deszcz. Nad hipisem i psem nikt nie ma litości.

***

Noc w piwnicy u Janusza. Nie leje i nie wieje. Za to zimno. Aby nie leżeć na betonie wyciągamy z kąta szeroką na pięćdziesiąt centymetrów deskę i kładziemy się na niej owinięci kurtkami. Pod głowę podkładamy torby. Drań Krasnoludek wprasował mnie tak mocno w ścianę, że tylko kości trzeszczą. Najlepiej ma Kazań. Rozłożył się wygodnie na betonie i śpi aż milo. Dlaczego człowiek nie ma sierści? Ta ewolucja chyba czasami się myli. Rano budzi nas Janusz otwierając drzwi. Przynosi garnek z herbatą, chleb, konserwę i pomidory. Nawet dobre śniadanie. Dla mnie, bo Krasnoludek je tylko chleb i pomidory. Herbaty, o konserwie nie mówiąc, nie tknął rzecz jasna. Za to ja muszę czekać aż on zje, bo przecież nie będzie używał noża po mięsie. Resztę konserwy z chlebem zjada Kazań wylizując dokładnie puszkę. Jeszcze nigdy nie skaleczył się o ostre krawędzie. Wychodzimy na dwór. Ostro kuleję, bo całą nogę mam zgniecioną przez Krasnoludka. Przed nami problem: dożyć do wieczora!

***

Na bramie wieść od Marii aby wpaść. Wpadamy, ale pech chce, że katolicy wpadli również. Spotykamy się pod drzwiami, więc wycofać się obu stronom ciężko. Atmosfera zła. Na zasadzie kto kogo przetrzyma. Ze względu na Marię katolicy nie atakują wprost. Proponują układy. Załatwią mi pracę, chatę.

- A co z psem?

- Oddasz gdzieś.

- Odpada. Zdanie psa też się liczy. Mógł sobie ode mnie pójść wiele razy. Skoro nie poszedł, to widać chce ze mną być.

To już jasna aluzja, aby odpieprzyli się ode mnie i od Marii. Pojęli. Jeden z nich tłumaczy, że on gotów jest we wszystkim pomóc tak mnie, jak i Marii,

ale z osobna, a nie razem. A w ogóle to on dyktować będzie warunki pomocy, a nie my.

- A czy ktoś w ogóle o pomoc prosi? - zapytałem.

- W każdym razie nie ustąpię.

- Jak chcesz.

- U nas mówi się, że każdy jest wolny i ma prawo czynić co chce. Czyń więc swoje i mnie nie przeszkadzaj.

- Nie będę z tobą wchodził w układy.

- Brudasie... - Chcesz powiedzieć? - Chwila milczenia. Wreszcie proponuję ugodę.

- Zajrzyjcie do waszego Pisma Świętego. Jeśli ono jest tu po waszej stronie, to ja się cofam. Z Bogiem walczyć nie będę.

- Sprawa jest zbyt ważna, aby pytać Pisma!

Ledwo tłumię szatański śmiech. Przegrał gość na całej linii. Skoro odciął się od właściwego źródła mocy, mogę spokojnie użyć przeciw niemu magii. A zresztą mogę się i modlić. On po stronie tych energii nie jest. Katolicy wychodzą, Maria oddycha z ulgą.

- Jeszcze trochę, a oszaleję przez to wszystko. - Dziwny katolik, co Pisma Świętego nie uznaje za autorytet.

- To nowy. On jeszcze nie miał nałożenia rąk. On głównie kieruje akcją przeciw wam.

- Cóż. Machnę mu figurkę woskową i po sprawie.

- Ani się waż! Żadnej magii! To nasi bracia w Chrystusie. Trochę błądzą, ale Bóg to naprostuje. Jeśli wmieszasz w to Szatana, to może i kogoś wykończysz, ale obróci się to przeciw nam. Zresztą sam znasz magię i wiesz, czym się to kończy. Pomódlmy się za tę sprawę.

***

Następnego dnia siedząc w Empiku postanawiam sam zaglądnąć do Pisma Świętego aby sprawdzić, czy Bóg uznaje rację moją czy ich. Pismo otwiera się na wyraźnych słowach dających mi otuchę. Jestem tak rozradowany, że nie mogłem się powstrzymać od podzielenia się tą radością z pierwszą osobą, jaka się zjawi. Pierwszy zjawił się Drwal. Pokiwał ironicznie głową.

- Oj, wy mistycy! Przecież w tym twoim Piśmie są same wieloznaczniki, które można interpretować jak się chce.

- Miałem sporo dowodów naocznych.

- Autosugestia! Wiele może. Zresztą pokaż. Ja sobie sprawdzę.

- Nie da rady. Pismo mówi tylko do wierzących.

- Dobra. Pokaż. Na ten moment postaram się uwierzyć!

Położył dłonie na piśmie, a potem zaczął się modlić. Ja modliłem się po cichu, aby Pan dał mu dowód swego istnienia. Drwal otworzył Pismo, zajrzał i... drgnął gwałtownie. Szybko zamknął książkę i oddał mi.

- Ciekawy zbieg okoliczności - powiedział i szybko się pożegnał.

***

Nocleg na chacie Wikinga. Wraz ze swoją dziewczyną (w naszym hipisowskim pojęciu żoną) Aśką, mieszkają w wynajętym, a raczej zajętym psim swędem, mieszkaniu do rozbiórki. W tej kamienicy siedzi jeszcze sporo innych ludzi na tej samej zasadzie. Artyści, hipisi i jacyś działacze KOR\'u czy coś w ten deseń. Płacą na lewo administratorowi i tak siedzą miesiącami. W mieszkaniu pracownia malarska. Stosy śmieci i w ogóle totalny bajzel. Aby się gdzieś położyć odgarniamy z Krasnoludkiem śmieci. Gospodarze śpią w namiocie rozbitym w kącie pracowni. Reszta lokatorów w liczbie stałej sześć osób, a płynnej do dwudziestu, śpi na łóżku w drugim kącie pracowni lub na podłodze jak my. Światło pali się dziś do świtu. Wiking przyniósł skądś wspaniałą trawę. Napaleni w dętkę do rana dyskutujemy nad atlasem szkolnym, jakby tu zorganizować pieszą pielgrzymkę do Tybetu. Nad ranem zaczynamy śpiewać mantry buddyjskie, hinduskie, kriszniackie. Jestem chrześcijaninem, ale bynajmniej nie koliduje to z tym, co robię. Marihuana to przecież nie narkotyk, a Bóg jest jeden. Raz mogę się do niego pomodlić w innym języku. Zrozumie przecież. Rano Wiking pozwala nam zostać do następnego dnia i odespać.

***

Z jednego dnia u Wikinga zrobił się tydzień. Gdyby nie tęsknota do Marii (Cholera!\'Zaczynam się w tej dziewczynie zakochiwać czy jak? Przecież nie spaliśmy ze sobą), byłoby super fajnie. Na polu plucha. Chatę ledwo ogrzewa piecyk elektryczny, ale hipis nawykły do zimna nie narzeka. Wiking dobrze zarabia na bramie, więc żarcia nie brak. Chcę się dołożyć forsą z sępa, ale mnie opieprza.

- Po to marznę na tej bramie, żebyśmy wszyscy mieli co jeść. Na żadne Indie nie zbieram. Owszem. Pójdziemy do Indii, ale na piechotę. Zbierzemy wszystkich hipisów z całej Polski i pójdziemy wielkim pochodem.

- Jak Mojżesz z narodem wybranym?

- Właśnie.

- Tylko czy przez granice nas puszczą.

- Robią teraz różne pielgrzymki i tak dalej. Jakieś marsze przyjaźni. Zarejestrujemy się jako coś takiego.

W trakcie rozmowy popijamy obaj z butelki prawdziwy francuski koniak. Coraz fajniej szumi we łbie. Wiking to rzeczywiście bardziej wódz wikingów niż hipisowski guru jakim usiłuje być. Tylko mu dać topór do ręki i hełm z rogami na głowę. Pochodzi z dobrej rodziny, ale olał wszystko. Przystał najpierw do garów jak i ja, a potem został hipisem. Zaczynamy śpiewać garowskie piosenki. Z całych płuc aż chata się trzęsie. W jednym kącie Aśka maluje obrazek na bramę Floriańską. W drugim śpią zakopani w kupie szmat Krasnoludek i Kazań... Z Aśką dogadaliśmy się szybko. Ona też ma zdolności parapsychiczne i interesuje się magią. Robiła ze mną test na telepatię za pomocą kart. Chowała za plecy kartę i pytała jaki kolor. Na całą talię omyliłem się tylko raz. Odwrotnie wyniki były dużo gorsze. Okazało się, że jestem świetnym odbiornikiem cudzych myśli, za to słabo je przekazuję. Później już okazało się, że nie każdego tak świetnie odbieram i nie każdemu tak dobrze nadaję. Muszą być jakieś indywidualne cech w człowieku spełniające warunki takiego kontaktu. Aśka wróży mi z kart. Wynika, że będę miał kiedyś własny dom z jakąś dziewczyną. Bliższe dane wskazywałyby na Marię. Ale to wszystko jeszcze nie prędko. Najbliższa przyszłość rysuje się dość czarno.

***

Wpada Przewodnik. Dawno nie było go w Krakowie.

- Z Tomkiem się widziałeś? - pyta.

- Dawno nie.

- Niedobrze. Niedobrze.

- Co się dzieje? -Ćpa!

- Tomek ćpa?! - Rąbnęło we mnie jak obuchem.

Mnie tam pompka nie nowina, ale Tomek? Przecież to jogin, który nawet papierosy próbował rzucić.

- Martwię się - mówi Przewodnik. - Ty to co innego. Zdaje ci się może, że ja cię odepchnąłem. Nieprawda. Po prostu tobie nie trzeba takich guru jak ja. Idziesz swoją wariacką drogą przez ćpanie, magię, ale dojdziesz. Jesteś niezniszczalny jak Brahma. Są i tacy. Ale Tomek. Jak on wleci, to po nim.

Idę do Tomka. Wywołuję go z domu przez jakiegoś gówniarza. Wychodzi. Widzę jego zmatowiałą twarz i małe, zamglone źrenice. Narąbany.

- Co ci odbiło?!

- Nam wybranym wolno - uśmiecha się Tomek. Jego uśmiech przypomina grymas przy rzyganiu, a głos jest matowy. Jednak nie da się patrzeć na naćpanego będąc samemu przytomnym.

- A może spróbujesz?

- Co masz?

- Kompot. Spróbujesz?

Sławnego kompotu jeszcze nie próbowałem. Raz spróbować można. Wchodzimy w bramę. Podwijam rękaw. Tomek wyciąga z kieszeni sprzęt owinięty w chusteczkę i małą buteleczkę po lekarstwach z towarem. Naciągnął dwa centy i pomęczywszy się trochę z moimi latającymi kanałami wszedł.

- Wal na kopa - poleciłem.

Łup...! Rozczarowany spojrzałem na Tomka.

- Nic prawie nie czuję.

- Bo tu nie ma kopa. Ale też nie rzygasz. Zaraz poczujesz.

Po chwili rzeczywiście rozlał się we mnie jakiś tępy spokój i tyle. Gdzie mu tam do haju po maku czy dykcie? Ale jak już ćpnąłem, to niech coś z tego mam.

- Zupy nie masz?

- Mam. - Przynieś trochę.

Dopiero po dwóch szklankach zupy poczułem to, o co chodziło. Tomek patrzył na mnie z podziwem.

- Ty chyba z żelaza jesteś? Tyle po takiej przerwie!

- Cóż. Stary dobry organizm ćpacza przedkompotowego.

Teraz będąc już solidnie nawalony poszedłem z Tomkiem na Planty, gdzie na ławce tłumaczyłem mu, że nie powinien ćpać. Szło mi świetnie. Tak się przejęliśmy, aż obydwaj się popłakaliśmy. Umówiliśmy się, że odnowimy znajomość, a on przestanie ćpać. Spotkaliśmy się w dwa dni później i... przyćpaliśmy.

***

Ćpałem co parę dni z Tomkiem. Na razie na sportowo, ale nie łudziłem się. Prędzej czy później wlecę w ciąg. Kompot i zupa dawały mi jednak ten optymizm życiowy, którego nie mogła dać realna rzeczywistość czy nawet wiara w Boga. Nie byłem głodny, nie martwiłem się o nocleg. Nie bałem się ani gitów, ani milicji. Gdy byłem zaćpany nie chodziłem ani do Wikinga, ani do Marii. Noc spędzałem w poczekalni dworcowej, tępo patrząc przed siebie i snując wspania

łe plany na przyszłość nie martwiąc się zupełnie, że nigdy się one nie spełnią. Kazań zdechł by z głodu w takie dni, gdyby Krasnoludek go nie karmił. Przyjaciel patrzył na mnie coraz bardziej zaniepokojony.

- Czy ty, panie, nie przeginasz?

- Owszem i co z tego?

- Umrzesz.

- Wiem. Ale tak mi fajnie. Po co to zmieniać.

Gdy nocowałem na berzie (dworzec) wysyłałem zawsze Krasnoludka do Wikinga na noc. Jego nie mogą zwinąć. A mnie? Wszystko jedno w końcu. Za którymś razem Krasnoludek wrócił po pół godzinie prowadząc Marię. Oboje nie mówili nic. Maria wzięła mnie za rękę i poszliśmy do domu. Dopiero tam zapytała krótko.

- Masz strzykawkę? -Mam.

- Oddaj mi.

- Po co? Przecież ty nie ćpasz.

- Nie chcę żebyś ty ćpał.

- Od czasu do czasu można. Zwłaszcza jak chandra tłucze.

- Chcesz się zapakować w nałóg?

- Nie wierz w te bzdury, że od jednego ćpania się wpada. Niektórzy i parę lat się migają, nim wlecą w ciąg.

Wiedziałem, że mówię bzdury. Kompot to nie mak, dykta czy zupa. Niby słabszy i łagodniejszy, ale uzależnia piorunem.

- Wykańczasz się. Sam wiesz, że zabić się możesz przy każdym zastrzyku. A jak nawet nie, to czytałam niedawno, że mało który narkoman dożywa trzydziestki.

- Boże. I co z tego? Czy to życie jest aż tak atrakcyjne, żeby je ciągnąć w nieskończoność? Lepiej parę lat a dobrze, niż męczyć się latami.

- A Bóg? Przecież to on dał ci życie...

- Co ma Bóg do tego. Mogę mu to całe życie ofiarować. Ale śmierć to moja osobista sprawa. Nic do tego ani Bogu, ani tobie, ani w ogóle nikomu!

Maria bez słowa odeszła w kąt i stała z zasłoniętą rękami twarzą. Myślałem w pierwszej chwili, że plącze, ale potem zorientowałem się, że się modli. A więc stosuje magię katolicką, aby przestawić mi świadomość. Mimo, iż wiedziałem, że przeciw Bogu nie ma mocnych, założyłem blok na wibracje. Ten najprostszy, twardy, odbijający obcą energię jak tarcza.

- No, módl się! - warknąłem.

Sam nie wiem, co we mnie budziło tak obłędną wściekłość przeciw niej i modlitwie. Byłem przecież naćpany i układ nerwowy ledwo działał.

- Jak ten Jezus jest taki silny, to niech mnie teraz zmusi, żebym oddał cześć jego krzyżowi! No, spróbuj mnie do tego zmusić ty albo On!

Maria odwróciła się. Nadal milcząc zdjęła ze ściany mały, drewniany krzyżyk i podała mi go do pocałowania. To, co nastąpiło w tym momencie, nawet dla starego maga byłoby chyba trudne do wyjaśnienia. Nie było żadnego zderzenia energii ani zniszczenia. Przeskok stanów psychicznych był błyskawiczny. Nagle agresja zniknęła. Ucałowałem krzyżyk, a potem zacząłem okropnie płakać. Maria przytuliła mnie jakbym rzeczywiście był dzieckiem.

- No cichutko. Nie damy cię temu czarnemu draniowi. Ani ja, ani Pan. Od paru dni czułam, że diabeł cię atakuje. Oddaj tę, jak to się mówi... "pompkę".

Oddałem, Maria rozbiła ją o brzeg wiadra i szkło wsypała do śmieci.

- Zostaniesz u mnie kilka dni. Niech wszyscy mówią, co się im podoba. Siedzę na brzegu wersalki przy Marii. Czuję się jakoś dziwnie. I czuję, że

muszę coś powiedzieć. Gdy Krasnoludek wyszedł z wiadrem po wodę na korytarz, rzucam krótko.

- Mario. Ja cię chyba kocham!

***

Tej nocy Krasnoludek nocował u Wikinga. I wtedy stała się dziwna rzecz świadcząca o mocy, jaką w razie potrzeby jest w stanie dysponować Maria. Leżałem sobie na dmuchanym materacu po ciemku rozmawiając z Marią. Było około trzeciej w nocy. Nagle coś zaczęło mnie gwałtownie dusić. Człowiek mający do czynienia z magią szybko rozróżnia normalne zaburzenia organizmu od uderzenia obcych wibracji. Nie musiały one być nasłane nawet złośliwie. Podobne sensacje może spowodować nieprawidłowo nadany przekaz telepatyczny. W prawidłowym wyobrażamy sobie twarz adresata. Wówczas energia wchodzi przez czakram czoła zwany trzecim okiem i bywa odczytywana przez mózg. Jednak nieraz ludzie niedoświadczeni wyobrażają sobie całą postać osoby, z którą chcą się połączyć i walą energią w środek ciała. Uderzenie trafia zwykle w klatkę piersiową lub splot słoneczny, powodując wspomniane sensacje z dusznością. Jeśli jednak nadawca jest bardzo energetyczny, a odbiorca ma słabe serce, może być gorzej. Spróbowałem zablokować, ale energia była mocna, a poza tym już trafiła i osiągnęła cel i trudno było się mi oderwać od niej. Szybko poinformowałem Marię, co się święci. Zaoferowała pomoc w założeniu bloku mimo, że nigdy wcześniej magią się nie parała. Naprzód odczytała przekaz. Brzmiał on: "Czemu się ode mnie odsuwasz? Chcę abyś był znów jak dawniej. Wróć do mnie". Potem założyła blok. Duszności puściły

natychmiast jak ręką odjął. Maria śmiała się cichym, cienkim chichotem wiedźmy, o co ją nigdy nie posądzałem. - No i spokój. Możesz być pewien, że ta osoba nieprędko cię zaczepi. Jak myślisz, kto to mógł być? - Nie miałem pojęcia. Na pewno nie była to Joanna, której energie znałem od dawna i poznawałem. Więc kto? Jacek mag? Sami fachowcy. Tomek? Nigdy nie miał żadnych efektów w telepatii choć nie raz próbowaliśmy. Sprawa wyjaśniła się szybciej niż przypuszczałem.

Na drugi dzień spotkałem na ulicy Aśkę od Wikinga. - Waldek! Coś ty robił dziś o trzeciej w nocy? - Były to pierwsze słowa jakie padły. I tu wyjaśniło się wszystko. Aśka pokłóciła się z Wikingiem. Około trzeciej w nocy usiłowała go ściągnąć telepatycznie, bo w ogóle gdzieś się na noc wyniósł. Ale zamiast jego obrazu nie wiadomo czemu pojawił się mój. Potem ze środka mego ciała wytrysnęła gwiazda, a jej ciało przeniknął straszny paraliżujący ból. Dopiero rozmasowywanie jej przez dobre pół godziny przez wszystkich obecnych pomogło. Gdy to usłyszałem, mój szacunek dla Marii wzrósł. To była czarownica wysokiej klasy bez względu na jej wiedzę teoretyczną z dziedziny magii. Chyba nawet Joanna by sobie z nią w razie czego nie poradziła. Maria nie znosi Krisznowców i ich nauki. Dziwna rzecz. Przed zetknięciem ze mną o filozofii Wschodu miała niewielkie pojęcie. Coś tam słyszała, bo te rzeczy są modne wśród młodzieży inteligenckiej. Nigdy jednak nie wchodziła w to tak głęboko jak hipis i kilka działających na pograniczu naszego Ruchu ruchów mistycznych, jak właśnie krisznowcy, zeniści i tak dalej. Przyniosłem jej parę książek o buddyzmie, taoizmie, o hinduizmie. Większość chrześcijan jest agresywnie nastawiona do tych rzeczy. Większość charyzmatyków też. Ale Maria stanowiła wyjątek. Rzeczywiście czytała książki z zainteresowaniem. Buddyzm nawet jej się spodobał. Nie miała zamiaru odchodzić od Jezusa, ale nie o to przecież szło. Za to gdy przyniosłem jej Sri Isztopaniszad, świętą księgę Krisznowców, odrzuciło ją formalnie. Nie mogła tego zupełnie czytać. Nie rozumiejąc sama siebie i swoich uprzedzeń otworzyła Pismo Święte, aby poradzić się Pana. Otworzyło jej się na słowach ostro potępiających fałszywych proroków i ich nauki. Byłem zdumiony. Do bufonowatych i świętoszkowatych krisznowców i ich wodza Kefasa miałem od początku awersję. Ale do ich nauki nie miałem zastrzeżeń. Jak się rzekło - Jezusa uważałem za sto ósme wcielenie Kriszny. Wiedziałem, że nasi buddyści nie lubią krisznowców. Ale myślałem, że z tego samego powodu co i ja. Od Przewodnika słyszałem, że indyjscy bramini uważają zachodnich uczniów "Jego boskiej miłości" Bhaktivedanty Swami Prabhapady (założyciel Krisznowców w U. S. A) za coś takiego, jak chrześcijanie świadków Jehowy. Co ciekawe, dlaczego

czarni magowie, których poznałem - nienawidzą Jezusa i niechętnie mówią o Buddzie - czcili Krisznę? Tak. Ale Maria przecież w ogóle o tym wszystkim nie wie! A jednak ją odrzuca od książki, choć żadnego krisznowca na oczy nie widziała. W parę tygodni później wpadła mi w ręce książka pod tytułem "Jesień Średniowiecza". Napisał ją jakiś naukowiec, materialista, na zimno analizujący ówczesne kulty jako procesy społeczne. I tu opadła mi szczęka. W krótkiej wzmiance o Krisznie stało jak byk iż Wedy, księgi bezsprzecznie święte, które uznawałem zaraz po Nowym Testamencie, a na równi ze Starym Testamentem, uznają Krisznę za wodza złych demonów. Uznanie Kriszny za pozytywnego boga i w dodatku wcielenie Wisznu nastąpiło dopiero około dwunastego wieku i było bodajże czy nie wypaczonymi wpływami chrześcijaństwa. Kto jak kto, ale autorzy Wed wiedzieli, co pisali. Ale że Maria to wyczuła?

Wpadam do Dekabrysty wykąpać się. On ma łazienkę w przeciwieństwie do Marii i Wikinga. Okazuje się, że nie jestem pierwszy. W małym, ociekającym brudem pokoiku jest chyba z osiem osób. Wszyscy przyszli się wykąpać i przenocować. Gdy i ja proszę o to samo, Dekabrysta ryczy tubalnie, aż słychać go chyba na ulicy.

- Kurwa! Czy u mnie jest kąpielisko Baden-Baden?!

Ale w końcu po starej znajomości zgadza się. W izdebce niebiesko od dymu. Na środku, na honorowym miejscu, skrzynka z piwem. Na stole ze sześć otwartych bełtów. Dekabrysta zaprasza mnie do kompanii. Proponuje jakieś prochy, przy których alkohol ponoć świetnie działa.

- Odpada - mówię. - Jestem starej daty. Jak ćpam to nie piję i na odwrót.

- Słusznie! Patrzcie i podziwiajcie. Oto jest sławny guru Szaman. On potrafi dać dobry przykład małolatom. A w ogóle poucz ich o naszej ideologii. Ta ciemnota nic nie wie!

Rozglądam się. Ze czterech gówniarzy nie ma chyba osiemnastu lat. Jak wpadnie glina, to możemy mieć jaja o deprawację.

- Na początek patrzcie, czego nie należy robić - mówię.

Biorę butelkę piwa i wypijam prawie jednym haustem. Cholera! U tych hipisów gardło mi się popsuło. Przed laty na Kazimierzu wypijałem w ten sposób wino... Dekabrysta wyjaśnia teraz, a my słuchamy smoląc piwko i na zagrychę popijając bełtem.

- Drwal zakłada komitety i pisze manifesty. Czy my mamy być gorsi? Otóż ja Dekabrysta, Polska Południowa, zakładam nie jakiś komitet. Zakładam... religię! Dość różnych chrześcijan i kriszniaków z tym bałwanem Kefasem na czele! Ty Szaman na zlocie w Przemyślu nie byłeś. A szkoda. Wiesz co ten cały Kefas wymyślił? Mnie, staremu, zasłużonemu działaczowi naszej organizacji kazał

nieść worek z ziemniakami! A jak nas gliny zwinęły to... Rafał! Ty też byłeś. Sam powiedz co Kefas o nas mówił!

- Że my jesteśmy brudni hipisi i narkomani, a oni krisznowcy nic z nami wspólnego nie mają! - woła Rafał - chudy, czarny chłopak o oczach mistyka albo schizofrenika.

- Za to ksiądz Andrzej się do nas przyznał. Zwinęli go razem z nami! Gliny powiedziały mu, że jest gangster, a nie ksiądz! - woła inny małolat.

Ksiądz Andrzej. Autentyczny ksiądz, który od paru lat jeździ na zloty hipisowskie i usiłuje nas nawrócić.

- Tak. Andrzej jest nasz. Ale z Kefasem koniec. Wyparł się nas, więc i my jego.

- Hari dupa! Hari dupa! - intonuje podpity już Dekabrysta. Podchwytujemy. Alkohol już zaczyna robić swoje.

- W związku z czym - kontynuuje znów Dekabrysta - zakładam religię. Na Wyspach Karaibskich jest taka religia, która u nas w Polsce powinna się szczególnie przyjąć. Nazywa się Wudu!

Sięga pod łóżko i wyciąga autentyczne, zakręcone pół litra.

- Oto jest wcielony bóg! Wielki Wudu! Zaśpiewajmy na jego cześć.

- Hary Wudu! Hary Wudu! - Śpiewamy.

- Alleluja! - drze się Dekabrysta. - Mianuję się wielkim cesarzem wszechreligii i najwyższym kapłanem Wudu, a wy będziecie moimi apostołami i kapłanami Wudu. A teraz organizuję kwestę dla Wudu na zakup bełtów dla kontynuowania naszej mszy...

Msza trwała do białego rana. Drwal działa. Komitet co prawda zorganizował tylko jedną akcję. Napisanie manifestu, zebranie pod nim podpisów i puszczenie go w Polskę. Ale rzeczywiście pomogło. Kompot w Krakowie ograniczył się do ledwie paru osób, które ćpają, izolując się od reszty środowiska. Gdzie indziej ponoć masakra. Mało, że ćpa coraz więcej ludzi. Zaczyna się pojawiać super rzadkie w Polsce jak dotąd zjawisko: handlarze narkotykami. Ludzie ze środowiska przeważnie gitowskiego, którzy tylko produkują i sprzedają, a sami nie ćpają. Sprzedają towar nie zawsze pierwszej jakości. Mnożą się zatrucia. Ponoć w Warszawie sprzedano naszym ludziom zamiast kompotu czaj

- czyli wywar z herbaty, który podany w kanał powoduje ostre zatrucie, a nawet śmierć. Liczba naszych braci, którzy przynieśli się do Bozi, podskoczyła parokrotnie. Dotąd rocznie kitowało nas kilku, teraz średnia podskoczyła do kilkunastu i ma tendencje do wzrastania. U hipisów istniała stara dobra zasada: "Chcesz to ćpaj, ale nie rozpowszechniaj". Nie zawsze tego przestrzegano, ale w sumie narkomania ograniczała się prawie do jednego środowiska, w którym uzależnionych ostro narkomanów nie było tak wielu. Choć podćpywal prawie każdy.

Handlarze nie mieli tych skrupułów co my. Rozćpywali kogo mogli. Gitów, tak zwaną normalną młodzież, a ponoć nawet i młodzież szkolną.

Ćpuny spoza środowiska nie miały żadnych ideałów, które by ich hamowały. Wlatywali więc o wiele łatwiej w ciąg niż my. Dotąd rzadko widywało się klasycznego narkomana: obłąkanego półtrupa żywcem gnijącego. Teraz takich było coraz więcej. Nawet do opinii publicznej dotarł wstydliwy temat: w Polsce istnieje problem narkomanii.

***

Drwal zmienił już zainteresowania. Uznawał, że należy nas lekceważyć. Jesteśmy kłębowiskiem różnych kompleksów i zaburzeń. Jak nie nerwicowiec to psychopata. Najwięcej histeryków. (Drwal sam ma histerię, więc u wszystkich widzi jej symptomy). A więc terapeuta Drwal rusza do akcji. Będzie nas leczył metodą Dąbrowskiego, czyli dezintegracją pozytywną. Maria wyjaśniła mi, o co idzie w tej metodzie. W trakcie terapii rozbijasz stopniowo wadliwą strukturę osobowości pacjenta, po czym pomagasz mu budować nową, zdrową osobowość. Terapeuta Drwal stosuje tę metodę w trybie przyśpieszonym. Po prostu gnoi człowieka totalnie w parogodzinnej rozmowie i zostawia. Niech się zbiera sam! Mnie nie dał rady, bo gnoili mnie już mag Jacek, milicja, sąsiedzi i rodzony ojciec. Spłynęło po mnie jak woda po kaczce. Ale paru rozwalił. Zbierałem ich potem starą dobrą metodą czarnych magów, która polega na przedstawieniu delikwentowi jego uświadomionych już wad jako zalety. Terapia przez to wprawdzie brała w łeb, ale przynajmniej ludzie nie wariowali. Jedna z pacjentek Drwala wylądowała w Kobierzynie, a Drwal tłumaczył nam, że to właśnie bardzo dobrze, bo tam ją fachowo wyleczą, a gdyby została na wolności to mogłaby dopiero śruby dostać. Może i miał rację. W każdym razie Drwal notorycznie łamał nasz dobry hipisowski zwyczaj - "Nie ruszaj innych to i ciebie nie ruszą!". Maria słysząc o praktykach "najlepszego terapeuty w Polsce" za głowę się łapała, zaś paczka czcicieli Wudu pilą teraz pod nowy, wymyślony przeze mnie toast: Drwal najlepszy terapeuta zaleca tu wypić bełta.

Do godniejszych

Wam się należy
mnie nie
ja nie zasłużyłem
Ja jestem niegodny
W moich rękach
marnuje się
chleb, woda, powietrze
sen, spokój, radość,
przyjaźń i honor.
Cieszę się, że umiem
pokornie przyjmować sprawiedliwość.
Czego jeszcze chcecie?
Mego słońca?
Trudno. Przepraszam.
Nie gniewajcie się na mnie,
Ale widzicie... To konieczne,
Muszę was zabić.

* * *

Do Marii zajechała rodzina. Urządziła jej dziką awanturę, że jest kurwą, a jej dom to melina podejrzanych mętów. Maria dostała rozstroju nerwowego. Chciała skakać z okna. Zaopiekowała się nią grupa przyjaciół, którzy nie chcą nas dopuścić do niej, bo to my hipisi jesteśmy winni. Krasnoludek z Wikingiem pilnują mnie, bo zaczynam ćpać. Tomek ma zawsze towar. Kłopotów nie ma. Pryskam spod opieki i melinuję się u Dekabrysty, gdzie kwitnie kult Wudu. To rai odpowiada. Jestem już sam. Kazań został u Wikinga. Do Marii nie mam wstępu. Piję i ćpam na umór. Postanowiłem się wykończyć.

Na ulicy dopada mnie jakaś starsza baba. To jakaś znajoma księdza znającego Marię ze wspólnoty. Widziała mnie kilka razy, gdy chodziłem z Marią na spotkania modlitewne. Zaczyna pitolić o łasce Boskiej, która oddzieliła mnie od Marii, aby Szatan nie skusił nas do grzechu.

- Co mi pani pierniczy. Myśli pani, że ludzie tylko dupą grzeszą? Sam znam kilka grzechów o wiele większych - Podwijam rękawy i pokazuję babie skłute kanały.

- Co to?

- Od narkotyków.

- Baba łapie się za głowę.

- Będę się modlić za ciebie - mówi.

- Ani mi się pani waż! Nie próbujcie na mnie swojej magii, bo użyję swojej!

Jednak baba upiera się, więc i ja robię swoje. Z mieszkania Dekabrysty jest bezpośrednie wejście na strych, tam odprawiam seans, na którym robię babie figurkę. Co prawda nie mam wszystkich potrzebnych składników, ale tak zionę nienawiścią, że powinno się udać. To prawdziwa chrześcijanka, więc może nastąpić odbicie i będzie po mnie, ale jest mi wszystko jedno. Przekłuwam igłą głowę laleczki. Jak potem się dowiedziałem delikwentka tak ostro zachorowała na zatoki, że musiała iść na rentę. Zresztą, może to zbieg okoliczności?

Na ulicy dostaję dziwnego ataku. Czuję, że jeszcze moment, a zwariuję. Napięcie we mnie osiąga szczyt. Wszystko dookoła staję się upiorne. Niby wszystko takie same jak zawsze, ale... tak straszne, że strach paraliżuje ciało. Idę, opowiadając sam sobie głośno co widzę: domy, drzewa, ludzi, samochody. Opowiadam każdy szczegół. Co robię, co robią przechodnie... Ludzie gapią się na mnie, ale to nie ważne. Ten monolog sprawia mi ulgę, łagodzi napięcie. Wchodzę na most nad Wisłą. I nagle zaczyna się. Niewidzialne, zimne ręce spychają mnie ku poręczy. Chcą zepchnąć w rzekę. A ja właśnie teraz chcę żyć. Strach dławi gardło. Idę patrząc cały czas pod nogi. Wiem, że jeżeli spojrzę w rzekę to spadnę. Udaje się. Późną nocą docieram do Dekabrysty. Otwiera mi po godzinnym tłuczeniu. Potem wali się na posłanie. Jest zalany. Ja kładę się w kącie. Coś strasznego. Cichy głos szepce mi w głowie. Wstaniesz. Zabierzesz krzesło. Weźmiesz kabel od lampy. Koło domu jest drzewo. Jak staniesz na krześle to sięgniesz do gałęzi. Powieś się! No prędzej. Na co czekasz? Wszyscy tego chcą. I twoi przyjaciele i Maria, nawet Bóg. Powieś się! Trzymam się kaloryfera, bo jakaś siła ciągnie mnie do wykonania tych poleceń. A ja chcę żyć! Wreszcie wstaję. Wyciągam z torby Dekabrysty garść prochów nasennych. Zżeram i padam. Śpię nareszcie aż do rana. Rano Dekabrysta wypieprza mnie z domu. Dostał śruby, że wziąłem jego prochy. Ja pół przytomny zapominam zabrać trampki i boso wychodzę na ulicę. Wkoło leży śnieg.

Łażenie boso po śniegu, zwłaszcza, jak się jest przymulonym prochami, wcale nie jest aż tak nieprzyjemne. Bardzo szybko przestaje się czuć nogi. Na ulicach śnieg wymieszany z błotem. Moje stopy raz dwa stały się czarne i trzeba było się dopiero przyjrzeć, żeby zauważyć, że jestem bosy. Dowlokłem się jakoś do Empiku. Przesiedziałem tam w kącie do wieczora. Wieczorem stwierdziłem, że mam ochotę przespać się w cieple. Powlokłem się więc ostentacyjnie na dworzec i ułożyłem pod kasami kolejowymi. Niech mnie zwiną. W areszcie odpocznę. Funkcjonariusz zjawił się dopiero po pół godzinie. Zabrał mnie na komisariat dworcowy, gdzie sprawdziwszy moje dane, kazał mi się wynosić. Nie pomogło przyznanie się, że jestem narkomanem. Nie pomogło przypomnienie, że włóczęgostwo jest karalne. Władza ani myślała mnie zwinąć. Pałką owszem przylali, ale na tym koniec. Zapowiedziałem, że wracam pod kasy. Wtedy oni powiedzieli, że wywiozą mnie suką trzydzieści kilometrów za miasto i zostawią spałowawszy uprzednio. Nie pozostało nic innego, jak wynosić się na klatkę schodową. Spało się kiepsko. Zimno, ciemno, twardo. Koc został u Wikinga. Stopy bolały. A jeszcze na dodatek po schodach harcowały z wrzaskiem koty. Mimo to w końcu zasnąłem i zbudziłem się koło jedenastej. Znów poszedłem do Empiku. Było paru naszych ludzi, których prosiłem, czy nie mają coś ćpnąć. Ktoś dał mi w prezencie dwa opakowania rolek. I wtedy wpadła mi do głowy myśl, żeby skończyć z sobą. Miałem do dyspozycji czterdzieści pastylek, których nie brałem nigdy więcej jak dziesięć na raz. I po takiej dawce dobę spałem. Postanowiłem zrobić sąd Boży. Zażywam wszystkie prochy i idę do Kobierzyna. Jeśli zajdę żywy, to znaczy, że mam żyć. Jeśli nie... Pamiętam, że wyszedłem z Empiku. Między Krakowem a Kobierzynem są cale połacie szczerego pola. Gdybym padł na ulicy była szansa, że mnie pozbierają i odratują. Jeśli padłbym w tych polach, to zamarznę na pewniaka... Ocknąłem się w gabinecie lekarskim. Na pytanie lekarza:

- Czy to była próba samobójcza?

- Usłyszałem własny głos.

- Nie. To było doświadczenie naukowe.

- Jak to?

- Doświadczenie, ile prochów zniesie mój organizm.

Następny przebłysk miałem już na oddziale. Uśmiechnąłem się do pielęgniarzy zbliżających się do mnie, aby przebrać mnie w szpitalny pasiak.

- Nareszcie w domu! - stwierdziłem i straciłem przytomność.

* * *

Zacząłem kontaktować za jakieś dwa dni. Zresztą tam czas nie ma najmniejszego znaczenia. Poprzedni pobyt w Kobierzynie, o którym opowiadałem w pierwszej części tej opowieści, był dla mnie piekłem. Teraz nie było już tak źle. Przywykłem do okropieństw tego miasta i nudziłem się tylko. Pielęgniarki pompowały we mnie glukozę, bo ponoć biorąc pod uwagę stan mego organizmu, powinienem od dawna nie żyć. Ważyłem niecałe czterdzieści pięć kilo, czyli prawie o dziesięć kilo mniej niż zazwyczaj. Przy moim wysokim wzroście było to dość niesamowite dla lekarzy. Przez ową końską dawkę prochów niechcący sam sobie zrobiłem detoksykację, bo pierwsza fala głodów przeszła poza moją świadomością. Gdy jednak oprzytomniałem, zacząłem się rozglądać za czymś, co dałoby się ćpnąć. Prochów było zatrzęsienie. Niestety, dobrze strzeżone. Jednak wreszcie znalazły się metody zdobywania. Nawet halucynogeny zdobywałem. Metod nie zdradzę z dwóch przyczyn. Wypadki chodzą po ludziach. Możesz sam się czytelniku znaleźć na oddziale, więc nie chcę, by ta książka stała się dla ciebie podręcznikiem. Zresztą na trzeźwo nie dałbym rady, a i po środkach łatwo nie było. Był takj jeden dziadek, który zbierał z podłogi śmieci i je zjadał, bo to cukierki. Nie wiadomo czemu doprowadza on wszystkich do białej gorączki. Biją go i kopią, kiedy się da. Przez pierwsze dni broniłem dziadka, potem i mnie się udzieliło, dziadzio miał wypadek w kopalni i teraz nie jest w stanie mówić. Czasem tylko kiwając się śpiewa piosenkę. - Koło Oświęcimia miasteczka. - Czyżby i jemu to miejsce tak się kojarzyło? Czy zresztą jemu w ogóle coś się kojarzy? Chyba jednak tak. Pokazuje palcem na spękany sufit w ubikacji, gdzie rozpiął sieć mały pająk.

- Święty Mikołaj idzie... idzie... - bełkoce - O, pająka zostawił. Wicek, młody chłopak, też nie kontaktuje. Chodzi szybko, ma ostre, gwałtowne ruchy zwierzęcia w klatce.

- Nikomu nie wolno się żenić, - woła - bo jedzie Cygan i zabierze wszystkich do niewoli cygańskiej.

Jeść pewnie też nie wolno, bo nie chce niczego wziąć do ust i pielęgniarze karmią go na siłę. Pan Stach już piąty rok leży w pasach. Kiedyś (chciałoby się powiedzieć "za życia") był porucznikiem SB. Czynności zawodowe tak mu się spodobały, że zredukował do nich cale swoje życie. Bił w pysk wszystko, co się rusza, nawet po pracy. No i trafił tutaj. Na kibel prowadzę go na pasach przełożonych pod pachami dobrze związanego kaftana. Czuję się, jakbym Kazana na smyczy prowadził. Nawet podobnie szarpie się na wszystkich, co staną mu na drodze. Więc, jak w wypadku swego psa, ściągam smycz i krzyczę: - Zostaw! Nie wolno.

Miłe zajęcie. Szkoda, że jest tu tylko jeden oficer SB.

* * *

Gdy już po dwóch tygodniach jako tako stanąłem na nogach, postanowiono się mnie pozbyć. Na każdym obchodzie ordynator informował.

- Jutro pana wypiszemy.

- A widzi pan ordynator ten śnieg za oknem?

- Widzę. I co z tego?

- To, że jak on zniknie, to sam od was pójdę. Wcześniej nie.

I trzymam się pazurami. Cieple łóżko, żarcie... To szansa przeżycia do wiosny. A widać skoro przeżyłem, to Bóg chce, żebym żył.

- Pan Michalewski! Odwiedziny do pana!

Lecę na zbity pysk. Niby nie chcę już wiedzieć, co się dzieje na świecie, a przecież... Wbrew zdrowemu rozsądkowi mam nadzieję, że to Maria Okazało się, że to Wacław. Ten cały niedoszły charyzmatyk, który tak walczył, żeby mnie z Marią rozdzielić. Przyniósł mi papierosy. Niech go szlag trafi, ale papierosy i od diabła przyjmę. Informuje, że Maria czuje się lepiej. Jest pod jego opieką i ma zamiar z nim opuścić Kraków... Acha! Tu cię boli sukinsynu! Przez cały czas piekłeś prywatną pieczeń. Dziwne tylko, że tamci po nałożeniu rąk się nie kapnęli. Przecież Duch Święty nie oślepł. A ze znaków Pisma Świętego wychodziło, że to ja mam rację. A może ja rzeczywiście mam schizofrenię? Może ten Bóg, magia i tak dalej, to tylko jeden wielki omam? Faktem jest, ze iacet cały czas rył podstępnie zasłaniając się Bogiem. Dobrze, braciszku. Jestem pojętny. Teraz ja poryję pod tobą. Może ja już z tego dołka nie wylezę, ale to już nie istotne. Ważne, abyś ty spadł i nogi połamał! Głośno udaję, że wszystko jest O.K. Wacław pyta, jak sobie wyobrażam przyszłość.

- W ogóle sobie nie wyobrażam i nie mam tego zamiaru. Jak wyjdę to będę ćpał i tyle.

- Jak chcesz. Ale mam szerokie znajomości. Mogę ci załatwić hotel robotniczy i pracę.

- Tyle, żeby się najeść, to sobie umiem sam zorganizować nie tracąc ośmiu godzin z życiorysu.

Po paru jeszcze słowach namówiłem go, aby pokazał mi dłoń, bo chcę mu powróżyć. Po zakończeniu seansu spojrzał na mnie zdumiony.

- Dziwne! Sporo się zgadza. A jeszcze dziwniejsze, że parę dni temu wróżyła mi Maria. Mówiła to samo. Więc z tą chiromancją to niezupełnie bzdura... - Kopnąłem mu dłuższy wywód o metafizyce i filozofiach Wschodu. Słuchał z zaciekawieniem. Jeszcze parę razy był u mnie dowiadując się szczegółów, a ja chichotałem w duchu jak diabeł, coraz bardziej zachęcając go do magii, a równocześnie delikatnie obrzydzając mu chrześcijaństwo. Wacław słabo jeszcze wierzył w Jezusa i moje opowieści trafiały na podatny grunt. Potem nie było go z tydzień, a pojawiwszy się poinformował mnie, że zapisał się do klubu radiestetów i ma zamiar wciągnąć tam Marię. Włos mi się zjeżył na głowie. Przecież to jego chciałem odciągnąć od Boga. Marię nie! Moja zemsta obracała się teraz ewidentnie przeciw mnie samemu. Szatan, z którym sprzymierzyłem się przeciw Wacławowi, aż chichotał bijąc się ogonem po bokach. Cała nadzieja w tym, że Maria jest już po nałożeniu rąk i ci naukowi spece od białej magii (żeby to była choć uczciwa, niezakłamana czarna) nie dadzą rady jej przekabacić... W trzy dni potem pielęgniarka zawołała: - Panie Michalewski! Kolega przyszedł pana odwiedzić! - Poszedłem, myśląc, że to znów Wacław i aż zamurowało mnie. W pokoju odwiedzinowym siedział... Drwal!

* * *

Powitaliśmy się serdecznie po hipisowsku. Fakt. Na wolności za nim nie przepadałem. Ale tu w "łagrze" każda twarz z wolnego świata jest dobrze widziana.

- Jak się dowiedziałeś, że tu jestem?

- Normalnie. Krasnoludek, Wiking i Aśka martwili się o Ciebie. Jeszcze ktoś puścił gadkę, że się powiesiłeś. No więc dzwoniłem po pogotowiach, szpitalach, aż cię znalazłem. Kazań tęskni za Tobą. Parę razy uciekł od Wikinga i latał po Krakowie, żeby cię znaleźć.

- Nie masz co ćpnąć?

- Nie. Bo dalej walczę z narkomanią. Nasz komitet działa. A teraz zakładam klub terapeutyczny. Mam już na oku dwóch współpracowników.

- Kogo?

- Ciebie i Marię. U niej w domu będziemy dezintegrować pacjentów. A ona będzie ich składać. Taśmowa robota. Tworzenie nowej osobowości człowieka opracowaną przeze mnie metodą. Przemyślałem ostatnio teorię Dąbrowskiego i Freuda. Ten ostatni już przestarzały, ale w oparciu o neofreudystów ma sens. W oparciu o ich doświadczenia doszedłem do spekulatywnych wniosków.

- Dobra, dobra... Ale całą twoją alternatywę spekulatywnie szlag trafi, bo Maria się nie zgodzi na współpracę.

- Już się zgodziła. Przegadałem z nią dwie noce. Trochę przeszkadzał jakiś jełop wyglądający na sportowca GKS Zielonki, który nieudolnie usiłuje się nią opiekować, ale go zmyliśmy. Facet ma trochę kompleksów na tle seksualnym. Pasowało by mu porozwalać te błędne struktury. Chyba się za to kiedyś wezmę.

- Weź się. I wszystkiego dobrego pod tym względem.

- Tak mówisz? Jak dotąd nie byłeś takim entuzjastą moich metod... No to jak? Idziesz na współpracę z nami?

- Zobaczy się. Nic z góry nie wiem.

- No to namyśl się. Wpadnę tu jeszcze.

* * *

Niezły numer! Przykleił się do mnie jakiś cyklofrenik. To znaczy twierdził, że ma takie rozpoznanie. Dla mnie był schizofrenikiem, ale ja jestem tylko prostym samoukiem, a te dwie choroby nawet fachowcy tylko po testach rozróżniają. Gość twierdził, że jest prorokiem, bo widział niebo, piekło i duchy. Co ma prorokować nie wiedział. Całymi dniami tylko opowiadał, że jest tym prorokiem albo rzucał bluzgi na osobę Jezusa. W końcu Chrystus umarł tylko raz a ów cyklofrenik trzydzieści razy (elektrowstrząsy). Sam nieraz kląłem na Boga, ale uważałem go za coś osobistego. Ja mogę kląć na Ojca, ale obcemu nie dam! Zwróciłem mu więc uwagę (delikatnie), że jest różnica między ofiarą Jezusa, a jego cierpieniem. Rzecz jasna, pamiętałem, że mam przed sobą psychicznie chorego i starałem się mówić możliwie prosto i ostrożnie, ale i tak przedobrzyłem. Facet "nawrócił się". Zstąpił na niego Duch Święty i zaczął uzdrawiać przez nakładanie rąk. Dotykał ich i pytał, jak się czują. Ci, którzy byli bez kontaktu, nie reagowali, inni, dla świętego spokoju, mówili, że lepiej, więc jego wiara w moc uzdrawiania rosła. Od tej pory każdego wypisanego uważał za wyleczonego przez siebie. Swoista logika w tym była. Nawet z tego lagra czasami kogoś wypisali, a mój "uczeń" (sam się nim mianował) nakładał ręce na wszystkich, jak leci. kiedyś, w czasie wizytacji, ordynator pokazał go komisji mówiąc:

- a tu mamy własnego Harrisa.

Mój cyklofrenik wskazał na mnie ręką.

- To mój mistrz - powiedział radośnie - to on mnie wszystkiego nauczył! Skóra mi ścierpła, bo do wiosny było już niedaleko, a ordynator po czymś takim mógłby nie chcieć się ze mną rozstać. Ale uśmiechnął się tylko i poszedł dalej.

* * *

Przenieśli mnie na górny oddział dla zdrowszych. Dość nudno, bo tu nikt nie szaleje i nikogo w pasy nie wiążą, a dla mnie ta makabra zaczęła już być rozrywką. Jedyna zaleta, to to, że korytarz o parę metrów dłuższy i lepiej się spaceruje. Spacer z kąta w kąt to cała rozrywka. Jak wtedy cudownie się myśli! Jak różowe są plany na przyszłość! Zetknąłem się z tak zwaną terapią zajęciową. Z fabryki "Miraculum" przywożono całe kartony szminek i worki z pudełeczkami zwanymi biżutkami, do których owe szminki ładowaliśmy. Było to nawet za małą odpłatnością w pieniądzach lub żywności. Robota świetna. Zwłaszcza dla schizofrenika. Przebierasz mechanicznie rękami a paranoja sobie płynie, płynie... i rośnie spokojnie. Były jeszcze inne terapie zajęciowe. Kółko plastyczne i muzyczne. W ogóle tu był wyższy poziom. Traktowano nas jak ludzi, a nie jak bydło. Jeść dostawaliśmy na talerzach, a nie w blaszanych miskach, a niektórzy mieli nawet wyjścia na miasto. Porządku strzegły pielęgniarki i samorząd chorych.

Jakiś pacjent przyniósł właśnie gitarę z terapii muzycznej i brzdąka nucąc coś w kącie. Ciekawe, że dostał pozwolenie wniesienia instrumentu na oddział. Warzyliśmy sobie właśnie czaj z doktorem - alkoholikiem i literatem-narkomanem. Robiliśmy to po partyzancku, bo picie czaju na oddziale jest zakazane, nagle doleciały mnie słowa nuconej przez pacjenta piosenki:

Pan kiedyś stanął nad brzegiem
Szukał ludzi gotowych pójść za nim
By łowić serca słów bożych prawdą...

Drgnąłem. Pamiętałem ową pieśń z komuny charyzmatycznej. Parę razy śpiewała ją i Maria. Cholera! Nawet nie podejrzewałem, że czuję tak silny związek z tymi ludźmi, mimo, że żarłem się z nimi przecież ostatnio. Prawie jak z hipisami. Wstałem i podszedłem do niego.

- Cześć! Na co tu jesteś?

Uśmiechnął się promiennie tym ich charyzmatycznym uśmiechem, który czasami aż przeraża niezorientowanego.

- Poszedłem za Panem, więc rodzina tu mnie umieściła, bo myśleli, że oszalałem. Cóż. "Za szalonych was będą mieć!" Chwała Panu.

- Szalom tobie i waszemu Duchowi.

- Byłeś wśród ludzi po odnowie?

- Tak. Ale ja nigdy z wami nie jestem.

- A z kim jesteś?

- Ja jestem czarny mag. Szatana czczę - warknąłem nagle.

- A jednak ucieszyło cię, kiedy słyszałeś, jak chwalę Pana.

- Stare sentymenty i tyle.

- Czy mogę coś jeszcze zaśpiewać? Tak specjalnie dla ciebie?

- Zaśpiewaj - burknąłem.

Brzdęknął i zaczął jedną z tych ich banalnych piosenek, która tu, na samym dnie ludzkiego piekła trzasnęła we mnie jak siekierą.

Pewnej nocy łzy z oczu mych
Otarł dłonią swą Jezus
I powiedział mi - Nie martw się
Jam przy boku jest twym
Potem spojrzał na grzeszny świat
Pogrążony w ciemności
I zwracając się do mnie
Pełen smutku tak rzekł -
Powiedz ludziom, że kocham ich
Że się o nich wciąż troszczę
Jeśli zeszli już z moich dróg
Powiedz, że szukam ich.

Ocknąłem się, gdy głaskał mnie po głowie.

- No. Przestań płakać magu. Nie jesteś wcale czarny. Łzy cię już obmyły... I krew Tego, co cię kocha. A przecież i ty Go kochasz.

- Tak kurwa! - wybełkotałem. - Ja go chyba faktycznie kocham! Charyzmatyka wypisano dopiero po tygodniu, zanim zorientowano się, że człowiek był zdrów. Śmiać mi się chciało z nieudolności psychiatrów i psychologów. Nie rozróżnić wariata od mistyka! Każdy mistyk zorientuje się już w pierwszej rozmowie, po godzinie. Poza tym mistyk posiada silną i dobrze wyczuwalną aurę. Wariat natomiast nie posiada jej wcale. Czuje się od niego chłód i próżnię, jak od zmarłego. Wystarczy zamknąć oczy i przesunąć dłonią o niecałe pół metra od ciała delikwenta i już się wie, kto zacz. Pomyłki są prawie wykluczone.

Mam następnego gościa. Ojciec! Znaleźli go przez milicję i opiekę społeczną i kazali się mną zająć. Już wyobrażam sobie swoich starych, jak ich dopadli. Ojciec pewne znów zmartwił się, a matka szalała ze złości, że znów wyłonił się mój problem, czyli, że nadal nie zdechłem jak by tego chciała. Ja czasem żałuję; że jej tej przyjemności nie sprawiłem. Z ojcem chyba coś tam jeszcze do siebie czujemy, z matką od dawna nic. Stary wita mnie wymówkami, że sprzedałem chatę.

- Nie sprzedałem, tylko dałem.

- Ile ci zapłacił?

- Pięć kafli.

- Jezus Maria! Tyś zupełnie jednak zwariował. Wiesz ile teraz mieszkanie jest warte?

- Mniej, niż moje zdrowie psychiczne i życie.

- Co ci się tam działo?

Próbuję tłumaczyć, że milicja i sąsiedzi, że nie mogłem tam wyrobić.

-Ale to warte ze sto tysięcy.

- Słuchaj tato. Kto tu jest pacjentem Kobierzyna? Ja czy ty? Tłumaczę ci przecież. A ty za cholerę nie rozumiesz, że ja naprawdę tam żyć nie mogłem.

- Ale to twoja wina.

- I co z tego? Jak nie rozumiesz, co ci mówię, to wracam na oddział. Tam też nikt nikogo nie rozumie, ale przynajmniej przypadki są ciekawsze.

- Zaczekaj. Mamy się tobą zająć. Postanowiliśmy z mamą, że u nas zamieszkasz, póki ci mieszkania nie załatwimy. Zabieram cię do domu.

* * *

Podłoga, jak dziewica z nerwicą lękową
Nie dotykaj!
Meble, jak eleganci z prowincji
Nie dotykaj!
Naczynia, niby idea fanatyka
Nie do zbrukania prozą pokarmu
Nie dotykaj!
Nie dmuchaj na szyby okienne
Myte, tak jak i ściany
A ja, śmieć śmierdzący
Nieestetyczny
Człowiek
Pójdę spać do siebie
Na klatkę schodową

* * *

Jestem już na wolności u starych. Chata tak wysprzątana, że można się zabić na wyślizganym parkiecie. W ogóle o co tu biega? Bez przerwy pucowanie. Uważanie jak się chodzi, aby nic nie pobrudzić. Dom dla ludzi czy ludzie dla domu? Ciągle matka się czepia. Że nakruszyłem w kuchni, że źle umyłem wannę. Jak dla świętego spokoju przestałem się kąpać też źle, bo śmierdzę. Odzież dali mi nową, cuchnącą proszkiem do prania i całkiem niezdatną na trasę. Po jednej nocy na klatce schodowej byłaby nie do użycia. Moją starą odzież chcieli wywalić, ale się sprzeciwiłem, W końcu ojciec machnął ręką i schował ją do piwnicy w worku nylonowym. Poza tym jednym przypadkiem staram się być cichutki i wszystkim schodzę z drogi, w myśl zasady "nie ruszaj innych, to i ciebie nie ruszą". Szkoda, że matka jej nie zna i moją uległość bierze za drwinę. Wciąż złości się, że siedzę zwinięty w kącie i palę papierosy lub czytam zamiast robić coś pożytecznego. A co mam robić? Latać z kąta w kąt? A może sprzątać albo kłaść pasjansa jak ona? Po paru dniach robi mi awanturę, że siedzę im na głowie.

- Nie prosiłem się ani na świat, ani do tego domu, ale skoro tu już jestem, to prawo wojny. Mam prawo walczyć o życie.

- Jak cię w pysk bezczelny strzelę!...

- Spróbuj. Mam dłuższe ręce i jak podejdziesz, to cię pogotowie weźmie!

- Ty chamie! - drze się matka, ale progu nie przekroczy.

- Nie trzeba było ze mną zaczynać. - mówię spokojnie. - O nic nie proszę, ale nie ruszajcie mnie.

- Ja mam chore serce! - wrzeszczy matka, czerwona na twarzy.

- To je szanuj, bo zdechniesz i mojej śmierci nie doczekasz. Tego dnia nie wytrzymałem. Poszedłem do Tomka ćpnąć i przyniosłem w torbie woreczek na zupę. Ojciec krzyczał na mnie za awanturę z matką. Matka zamknęła się tymczasem w pokoju. Ojciec krzyczał, ale nagle przestał.

- Waldek, co ci jest? - zapytał mnie przerażony - przecież ty jesteś zielony na twarzy.

- Nic. Trochę mnie żołądek boli. Ale zagotuję sobie ziółka, to mi przejdzie.

Ojciec dotknął mojego czoła.

- Zimny jakiś jesteś, spocony... Może by lekarza?

- Nie trzeba. Ja to mam już od dłuższego czasu. Nerwica żołądka. Nie zdziw się, jak będę wymiotował. A na razie zrobię sobie ziółka.

Zamknąłem się w kuchni, gdzie upichciłem sobie dwie szklanki zupki.

* * *

Nocą chodziłem rzygać parę razy. W dodatku towar Tomka był jakiś przestarzały i chwyciły mnie pirogeny czyli po polsku drgawki. Spałem w pokoju z siostrą, która rano zebrała manatki i przeprowadziła się do koleżanki.

- Mało, że rzyga, to jeszcze się onanizuje! - wyjaśniła ojcu.

- Jak masz taki psi węch, to powąchaj, czy to czuć spermą! - wskazałem na posłanie z koców.

Powąchał i cofnęło go.

- Trupi pot! Waldek, na co ty chorujesz?

- Na żołądek.

- Pójdziemy do lekarza! Poszedłem bez obaw, bo znów byłem nawalony jak dętka. Cokolwiek powiedzą, spłynie po mnie jak woda.

- Waldku! Powiedz prawdę. Czy ty jesteś narkomanem?

- Tatusiu. Sam kiedyś powiedziałeś, że w Polsce narkomanów nie ma, bo narkotyki są drogie i nikogo na to nie stać. Jak więc ja mogę być narkomanem?

- Zgadzają się wszystkie objawy. Co to za świństwa pichcisz w kuchni?

- Ziółka.

- Jakie?

- Na żołądek.

- Kłamiesz.

- Udowodnij mi.

- Weźmie się próbki twojej krwi. Jak wykaże morfinę to pojedziesz na odwyk. Jest takie coś pod Warszawą. Wywiedziałem się już dokładnie.

- Garwolin.

- Więc znasz to miejsce?

- Z opowiadań.

- To poznasz z praktyki. Chcemy cię ratować.

- A ja chcę zdechnąć. Do śmierci mam jeszcze prawo!

Ojciec przypieprzył mi parę razy, ale jak się jest naćpanym to bólu się nie czuje. Wyskoczyłem oknem. Kłopotu nie było, bo to parter. Odczekałem trochę, a potem poszedłem do piwnicy. Zabrałem swoje ciuchy, a także śpiwór i plecak ojca. Na ławce w parku przebrałem się w swoje brudne hipisowskie ciuchy. Nowe pieprznąłem w krzaki. I znów ruszyłem jako wolny hip.

* * *

Wiosna wiosną, ale zimno jak cholera. W rowach przy szosie leży jeszcze śnieg, a wiatr piździ lodową kaszą. Po godzinie stania na wylotówce mam już pewność, że odmroziłem sobie stopy na dobre. Jeszcze pół godziny sterczenia po nocy i łapię osobówkę. Facet widząc mnie informuje od razu:

- Nawet pan nie mów, że pan jesteś bez forsy. Siadaj pan.

Dowiózł mnie do Będzina i nie tylko nie chciał grosza, ale dał dwie dychy na żarcie i papierosy oraz stare zużyte kapcie, które miał ze sobą w wozie. Nie pytał o nic. Kątem oka zauważyłem tylko na jego ręce tatuaż. Tacy rozumieją, że ktoś może być w biedzie. Za co siedział?

Na krzyżówce będzińskiej wysiadłem. Naprzód myślałem, żeby od razu pchnąć się na Warszawę, ale zmieniłem zamiar. Chciało mi się palić, a nie miałem papierosów. Udałem się w głąb miasta szukać otwartego kiosku. Była jednak noc i wyglądało na to, że muszę szukać dworca kolejowego, bo na dworcach zwykle jest paliwo. Tak też zrobiłem. Kiedy powlokłem się po peronie wzdłuż wagonów, nagle usłyszałem, że ktoś woła mnie po imieniu, a raczej po ksywie. Podniosłem głowę. Z okna wagonu wychylała się jakaś dziewczyna w opasce na drugich, ciemnych włosach.

- Hej! Hej! - Co tu robisz? -Nic.

- Gdzie jedziesz?

- Przed siebie.

- A może się ze mną przejedziesz do Sosnowca?

- Spanie jest?

- Spanie jest, ćpanie i co chcesz. Wsiadaj.

- Biletu nie mam.

- Nie martw się. To przecież blisko. Przeszmuglujesz się, wsiadaj! Wskoczyłem do wagonu. Dziewczyna już machała do mnie z przedziału.

Wlazłem. Prócz niej w przedziale były jakieś dwie babcie, które szybko wyniosły się. Mało, że dziewczyna ubrana jak Cyganka czy Indianka to jeszcze jakiś dzikus się ładuje!

- Hej! Nie poznajesz mnie Szaman?! Spotkaliśmy się dwa lata temu w Częstochowie. Z ręki mi wróżyłeś. Ludzie mówili, że wsiąkłeś u jakiejś studentki w Krakowie.

- Różnie bywało. Ostatnio i \'wariatków\' zaliczyłem.

- O spanie możesz się nie martwić. Mieszkamy z matką same w willi, trzy pomieszczenia z osobnym wejściem są moje. Od pół roku śpią u mnie ludzie. Teraz też pewnie ekipa się zebrała. Możesz odpocząć i miesiąc.

U Mirki byli jej dwaj koledzy - zhipisiali studenci katowickiej ASP. Oprócz nich jakaś dziewczyna z trasy, nie wiadomo skąd zresztą. Jeszcze Maestro, z którym już miałem okazję się zetknąć. Znałem nieco jego życie. Hipis od samego początku istnienia Ruchu. Wychowywał się w Domu Dziecka i do dwudziestego piątego roku życia sępił na ludowej ojczyźnie rentę sierocą, dlatego zawsze twierdził, że jest z zawodu sierotą. Parał się filozofią orientalną i trochę, tak jak ja, magią. Weszliśmy pod koniec popijawy, musiało być ostro, bo tylko Maestro był jeszcze przytomny, reszta leżała pokotem.

- To wy się jeszcze, jeśli chcecie, napijcie. - Powitał nas - Ja idę spać. Na stole stał napoczęty Tokaj, dwie butelki "wina prostego", pół litra wódki i trzy piwa.

- Starczy chyba na nas dwoje - oceniła Mirka.

- Na razie wykąpiemy się i zrobię herbatę.

Dla oszczędności czasu kąpaliśmy się razem, a potem Mirka zrobiła dwie szklanki mocnej herbaty. Zaczęliśmy pić alkohol "przegryzając go herbatą. Fajnie się gadało... Obudziłem się w śpiworze Mirki. Miałem kaca i kompletnie nie pamiętałem, jak się z nią w tym śpiworze znalazłem. Po chwili i Mirka się pozbierała. Ziewnęła i popatrzyła na mnie.

- Czy myśmy się wczoraj kochali?

- Nie pamiętam. - odpowiedziałem.

- Ale po alkoholu jestem impotentem. Zresztą to w końcu nieistotne.

- Masz rację - przyznała. - To nieistotne.

* * *

Przy świetle dnia oglądam chatę. Materac na podłodze. W kącie ołtarzyk z podobiznami Buddy, Kriszny i Jezusa. Na ścianach napisy "Love Free", "Wolność przez seks", "Marihuana", "LSD" i tak dalej. Parę książek na półce w kącie. Przejrzałem je szybko. Trochę broszurek o medytacji transcendentalnej i jodze. Biblia, farmakologia, "Narkotyki - nie myte dusze" Witkacego, "Toksykomania" Thilego, dwa albumy sztuki i "Sztuka kochania" pani Wisłockiej. Pozostałe pomieszczenia były puste. W ostatnim tylko szafka na żarcie i maszynka gazowa na butlę. Mirka chciała być samowystarczalna. Od matki, jakiejś znanej plastyczki, brała tylko pieniądze i czasami żywność. Towarzystwo mieszkające u niej było wegetariańskie. Maestro informuje:

- Wieczorem robimy misterium!

* * *

Siedzimy kręgiem w pokoju. Okna są zasłonięte. Pośrodku między nami pali się wielka, czerwona świeca. Dwie podobne płoną na ołtarzyku.

W dzbanuszku tlą się laseczki indyjskich kadzidełek. Maestro sięga do woreczka na piersiach. Wydobywa fajkę i nieduży plastykowy woreczek ze świętym zielonym prochem - marihuaną. Nabija z namaszczeniem fajkę i podaje ją Mirce.

- Ty rozpalisz.

Ktoś podaje ogień. Nie widać nawet kto. Z półmroku wysuwa się tylko czerwona ręka z koralikami owiniętymi na przegubie. Mirka rozpala, wciąga dym i podaje dalej. Trzy okrążenia i jest puste. Maestro znów nabija i znów zaczyna krąg. Trzy nabicia po trzy okrążenia. Święta liczba trzy. Trzy razy po trzykroć. Dziewięć! Sztuka! Światło zalewa mój mózg. Pojąłem! Ale oto zaczyna się! Szklane, rozedrgane powietrze, szklane, wibrujące dźwięki! Nasze twarze zmieniają się w jaskrawe, powykrzywiane maski cyrkowe. Słyszę, że ktoś dostał ataku śmiechu. Śmieje się dziko i przeraźliwie, dławi się śmiechem. Maestro unosi dłoń.

- Odpłyń - mówi przeciągle.

Śmiech cichnie. "Odpłyń" było do wszystkich. Do mnie również. A więc odpływam. Niesie mnie w jasnej, jarzeniowej rzeczywistości. Równocześnie widzę i pokój Mirki i wszystkich obecnych. Ale to przecież nie istotne. Można przebywać w dwóch wymiarach naraz. Nic trudnego. Nawet we wszystkich siedmiu. Siedem, dziewięć, dwa... Liczby... Liczby. Jest w nich odwieczna mądrość. Nagle wiem, że cala mistyczna szkoła Pitagorasa jest dla mnie jasna. Dla mnie, który był zawsze nogą w matematyce. Ale świadomość nie leży w wiedzy. Leży w świadomości! Lecę coraz dalej! Krańce, krańce krańców! Pode mną gdzieś zostaje koło dharmy, a ja docieram tam, gdzie dolatywały tylko świetliste duchy mistrzów. I oto pojąłem! Muszę wstać! Muszę to powiedzieć! Dla tej chwili istnieję przecież. Wszechświaty zatrzymały oto swoje obroty, by usłyszeć moją naukę.

- Oto szlachetna prawda o mnisi! - wołam, a głos mój dzwoni jak dzwoneczki buddyjskich świątyń.

- Om! - śpiewają zebrani.

Maestro pierwszy pochyla się w buddyjskim pokłonie. Za nim reszta.

- Na początku wszechrzeczy była pramiłość! Czysta boska Pramacierz, która rozdzieliła się na Boga i Miłość Bożą!

-Om!

- I oto dziewica porodziła syna. Oto mit Ozyrysa, mędrców Egiptu. Oto postać Chrystusa Kosmicznego!

-Om!

- Bóg nie miał kogo kochać miłością doskonałą! Więc dolne jej warstwy zamarły i stężały w materię! Oto śmierć Kosmicznego Chrystusa, którą Jezus ukazał nam w swym ziemskim życiu. A gdy nastała materia, Bóg miał już co kochać. I tak przez śmierć Miłości zrodziło się Życie i odkupienie! Wszyscy po kolei klękają, a ja błogosławię icli mając jasną świadomość, że moje błogosławieństwo jest faktem. Maestro podnosi się.

- Chwała oświeconemu, który objawił nam prawdę! -Om!

- Duch Pramiłości mieszka w świętej roślinie Canabis! Gdy palimy ją, aby poznać Światło, zawsze - jak pouczają mędrcy Indii - podczas misterium musi być kobieta, w którą wciela się duch Marihuany, duch Pramiłości!

Dotyka ramion Miry.

- Wstań, zdejmij szaty i błogosław nam!

Mira unosi się. Potem ściąga odzież i zaczyna nago tańczyć przed nami jakiś indyjski taniec po dźwięk fletu, na którym przygrywa Maestro. Wreszcie muzyka kończy się. Maestro podnosi mnie ręką.

- Bracie, który doznałeś dziś światła i siostro, któraś jest dziś królową marihuany, bogini miłości! Oto spełnijcie przed nami święty akt! Niech światło będzie w was!

Nago kochamy się z Mirą pośrodku między nimi. W świętym magicznym kręgu, który dziś jest kołem dharmy. Wkoło słychać pomruk indyjskich mantr. A może tybetańskich? Może japońskich? Oto dzień oświecenia!

* * *

Cały następny dzień chodziliśmy lekko śnięci. Mózgi wyczerpane były daleką podróżą. Niektórych bolały głowy. Ja czułem się nieźle. Dziwna rzecz. Tego, co pojąłem ten nocy, teraz na trzeźwo bynajmniej nie uważałem za bezsens. Słyszałem, że niektóre narkotyki mogą w rzadkich przypadkach wywołać autentyczne stany mistyczne. Musiałem mieć to szczęście. Równocześnie miałem jasną świadomość, powstałą jeszcze pod wpływem trawy, że dalej niż tej nocy już nigdy nie zalecę. Nigdy też pod wpływem jakichkolwiek środków nie osiągnę drugi raz tego, co było. Ćpanie dla celów poznawczych nie miało już sensu i właściwie powinienem raz na zawsze przestać. Ale wątpię czy starczy mi na to woli.

CUD NAD ODRĄ

Szliśmy nocą ulicami Wrocławia
Mróz do kości kąsał nasze ciała
Ciepłą ręką mnie dotknąłeś - wytrzymamy
Grunt, że radość w Sercu nam została
W Jeruszalaim też są zimne noce
Też nie zawsze spanie załapałem
Owinięty płaszczem jak ty kocem
Gdzieś pod murem zębami szczękałem
Szymon jęczał - na co nam to Panie
Jeszcze straże nas z ulicy zwiną
W Nazarecie masz wszak dom i spanie
Ja się śmiałem - Ojciec nie da zginąć -
Jestem z tobą twój Brat i włóczęga
Nie opuszczę cię tej nocy bracie
Cóż że mróz do szpiku kości sięga
Nam tu cieplej niż w łóżku na chacie
Potem patrol nas z ulicy zwinął
Na komendę wziął na zatrzymanie
Wraz z dowodem uśmiech dałem glinom
Gdy stwierdzili - Pan u nas zostanie -
Gdy z Jezusem szliśmy korytarzem
Władza na mszę dzwonił nam kluczami
Jedną duszę czułem z tym gliniarzem
Bo swój uśmiech zamknął w celi z nami.

***

Zaczyna się Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Hasło wyjazdu rzucił Maestro. Mira przypomniała sobie, że ma koleżankę we Wrocławiu, matka Miry dała forsę na pociąg. Czyli wio!

Jest jeszcze zimno, ale mnie już to nie strzyka. Jeden z kolegów Miry dał mi buty, kto inny sweter. Nie zmarznę. Już we Wrocławiu okazało się, że nie jest tak zupełnie różowo, jak myśleliśmy. Koleżanka owszem przenocuje, ale tylko Mirę plus jedną osobę. Ja zostaję sam bez spania. Nie. Nie załamałem się. Mam tu jeszcze paru znajomych, a w najgorszym razie pójdę ze śpiworem na klatkę schodową. Zabolało mnie coś innego. Jak dotąd w Ruchu panowała traperska zasada "nie porzucaj towarzysza na trasie". Parę lat temu wyłamał się z tego Karol, zostawiając na szlaku nieletnią koleżankę. Długo nikt mu ręki nie podawał. A tu cała grupa zostawia towarzysza nie troszcząc się o niego. Nie idzie o to, że to ja. Dawno już przestałem być małolatem i nie zginę. Chodzi o lekkie łamanie zasady braterstwa. No więc poszedłem w pielgrzymkę po znajomych. Dwóch nie było w ogóle. Jeden się wyprowadził. Jeden owszem, otworzył, ale tylko po to, żeby mnie poinformować, że zerwał ze wszystkimi, więc nie utrzymuje żadnych stosunków z kanciarzami, hipisami i mafią sycylijską. Na zakończenie strzelił mi przed nosem drzwiami. Wyczerpawszy inne możliwości poszedłem do wodza krisznowców Kefasa. Otworzył, a jakże! Po czym poinformował, że spania nie udzieli, bo jestem nieczysty, i złe wibracje wnoszę w dom wielbicieli. Czułem, że Kefas ma rację. Tu nie moje miejsce. Ale przecież jest mój Bóg Jezus, który nie da mi zginąć. Teraz miałem jasną świadomość, że jednak Jezus i Kriszna to niejeden i ten sam Bóg. To dwa przeciwieństwa. Poczułem jakby dotyk dłoni Marii. Zamajaczyła mi jej uśmiechnięta twarz, a potem... To było coś cudownego. U mojego boku pojawił się Jezus. Nie widziałem go, a jednocześnie widziałem. Obdarty, długowłosy guru Joszua - bezdomny włóczęga z ulic Jerozolimy i traktów palestyńskich. I szliśmy tak po Wrocławiu.

Szedłem ramię w ramię obok najwspanialszego i najprawdziwszego Hipisa wszystkich czasów, którego my tylko niezgrabnie próbujemy naśladować. I czego miałem się bać? O co martwić? Że w marcową noc mróz zdrowo ścisnął, aż trzaskał lód na kałużach? A niech sobie będzie zimno! Co mi strzyka? On był przy mnie. Rozmawialiśmy o czymś. Wiem tyle, że była to wspaniała rozmowa i gotów byłem iść za moim Guru wszędzie. Choćby na krzyż. No i poszliśmy - na komisariat. Patrol zwinął nas spod dworca. Zażądali dokumentów. Okazałem. Od guru Joszua nie żądali, bo go biedni ślepcy nie widzieli. Mógł prysnąć, ale poszedł ze mną do celi. Milicjant, który nas prowadził, chyba czuł podświadomie jego obecność, bo przyniósł mi resztki z kolacji i drugi koc, abym nie zmarzł w nocy. Zamykając drzwi uśmiechnął się do nas, a my oddaliśmy mu uśmiech. Był to jeden z większych cudów guru Joszuy. Milicjant uśmiechnął się do hipisa.

W celi dworcowego komisariatu czułem się miło i bezpiecznie jak pod dachem Marii. Wyspałem się jak król. Rano wpadł milicjant i pognał mnie na przesłuchanie. Okazało się, że zdążyli już skontaktować się z Komendą Główną, z wydziałem narkotyków. Tam dowiedziawszy się kogo mają, aż krzyknęli ze zgrozy. Pamiętali jeszcze, jak wraz z Krasnoludkiem narozrabialiśmy kiedyś u nich w komisariacie.

- Wyekspediujcie tego wariata jak najprędzej z miasta! Jak nie ma na bilet, to już kupcie bilecik za państwowe pieniądze. Nie żałujcie forsy, żeby tylko wyjechał!

Tak też zrobili. Pod obstawą poszedłem na dworzec. Kupili mi bilet, wsadzili w pociąg do Krakowa. Wsiadłem jednymi drzwiami. Wysiadłem drugimi i poszedłem do miasta. Zaraz też natknąłem się na grupę hipisów. Jeden z nich znał mnie skądś więc wyściskaliśmy się serdecznie, inny był krisznowcem.

- Kocham Krisznę! - zawołał do mnie.

- A ja kocham Jezusa! - odkrzyknąłem - po czym obcałowaliśmy się jak rodzeni bracia, może to tylko Kefas czci Krisznę-Demona, a jest jeszcze Kriszna -Jezus? A może po prostu Bóg jest jeden i nieważne jak, ale kto go czci? Nie wiem, jednak z tym konkretnym człowiekiem nie mieliśmy między sobą żadnych barier.

* * *

Na koncert wślizgnęliśmy się bez biletów. Większość hipisów tak robi i za ujmę poczytuje sobie płacenie za wstęp. Atmosfera typowa dla zlotu. Paru naćpanych siedzi wpatrując się w estradę i przeżywa koncert. Ja wlazłem na samą górę amfiteatru, między kurtki i plecaki złożone tu przez naszych. Trochę drzemię, trochę słucham muzyki, a trochę popijam piwo przyniesione przez towarzyszy. Jest mi tu dobrze. Koncert będzie do drugiej w nocy, a potem? Z półsnu wyrywa mnie głuszący niemal grę zespołu, ryk.

- Alleluja!

To przybył nareszcie Dekabrysta. Oczywiście jest pijany i rzecz jasna przywiózł całą torbę bełtów. Jeden trzyma otwarty i popija z niego wielkimi łykami. Zaczynam znów drzemać. Coś czy ktoś trąca mnie w ramię. Otwieram niechętnie oczy:

- Krasnoludek! A ty tu skąd?!

- Stęskniliśmy się wszyscy za tobą, panie. I Kazan panie i reszta panie. Wszyscy tęsknią. Zabieram cię panie do Krakowa. Ona strasznie za tobą tęskni. Nic nie mówi panie, ale widać, że tęskni i martwi się o ciebie.

- Jaka ona?!

- Psina panie - chichocze Krasnoludek.

- Jedziemy.

- No to jedziemy, ale po jazzie dopiero.

- Alleluja Szaman! Dekabrysta znalazł mnie dopiero teraz.

- Pij na cześć Wudu! - wyciąga do mnie butelkę z winem. Krasnoludek odsuwa spokojnie jego rękę.

- Waldek, panie pić nie będzie. Ona mnie prosiła, że jakbym go przypadkiem spotkał, to żebym pilnował go od picia i ćpania.

- Jaka ona do cholery?!

- Przecież mówię panie, że psina!

* * *

Na podróż powrotną usępiłem bez większego trudu, ale Krasnoludek nie uznawał kolei poza oczywiście wyjątkowymi przypadkami. - To dobre dla starych bab i dziadków, panie. Człowiek panie, który żyje na trasie musi czuć jej ducha. To nie taka sobie zwykła podróż, panie. To cała sztuka. - Podejrzewam, że w grę wchodziło nie tylko zamiłowanie Krasnoludka do włóczęgi ale i jego kosmiczne skąpstwo. Jeśli byliśmy razem, pilnował moich pieniędzy jak własnych. Skąpstwo nie obejmowało tylko słodyczy i miodu. Do Krakowa dotarliśmy w ciągu dwóch dni.

***

Nie podejrzewałem, że będę aż tak radośnie powitany. Aśka prawie mnie udusiła z radości. Wiking mający ojcowskie zapędy pościelił mi posłanie, zagrzał gorącego mleka i uroczyście na moją cześć otworzył słoik miodu. A Kazań? Mało mieszkania nie rozwalił z radości. Czyżbym jednak miał przyjaciół? Od czasu, jak Tomek się zaczął zmieniać na niekorzyść, pomału przestawałem w to wierzyć. No, Krasnoludek. Ale ten się niechętnie uzewnętrznia.

Halina z Kielc. Ta dziwna historia z Joanną. Ciekawe, że już od dawna mi się nie śni. No i Maria... Cholera. O tym lepiej nie myśleć, bo znów ćpne.

***

Jak się okazało, na chacie Wikinga były chude dni. Interes na bramie chwilowo szedł gorzej. Siedzieliśmy zastanawiając się, jak trochę gotówki zarobić. Przypomniało mi się wtedy, że jak pryskałem z chaty, to książki wyniosłem do Tomka, a później przyniosłem do Marii. Są tam pewnie do dziś.

- Wpadnę i odbiorę. Jak je opchnę w antykwariacie to będzie parę stów,

- Nie śpiesz się tak z tym - sprzeciwił się Wiking.

- Szkoda książek.

- Coś jeść trzeba - zaoponowałem.

- Niech idzie panie - wtrącił Krasnoludek. - Forsy trzeba. Zauważyłem, że Krasnoludek trąca go stopą w kolano (siedzieliśmy na ziemi, bo w całej chacie nie było stołka).

- Niech idzie panie. Forsy trzeba - powtórzył.

Nigdy nie przypuszczałem, że to mnie będzie tyle kosztować. W sumie mam prawo iść po swoją rzecz. Wejdę, wezmę co moje i wyjdę. O nic mi więcej nie chodzi... Ale aż telepie w środku. Modlę się po drodze. Głównie do Jezusa. Ale parę razy wzywałem Joannę, mego ducha opiekuńczego. Wdepnąłem do kościoła pomodlić się do jakiegoś cudownego obrazu, na którym wisi od groma wot. Wierzę w te sprawy. Istnieją miejsca i przedmioty sprzyjające materializowaniu się ludzkiej woli. Potem roztelepany wewnątrz i mrucząc pod nosem modlitwy, mantry i zaklęcia wszedłem na podwórko. Spojrzałem w górę. Świeci się w oknie! Jest. Modlitwy, zaklęcia, nogi sztywnieją na schodach z lęku. Dzwonię. Naciskam dzwonek twardo jak spust giwery.

- Kto tam? - słyszę głos Marii.

- Ja - mówię.

- Chcę tylko zabrać książki.

Drzwi otwierają się i Maria wciąga mnie do środka. Tuli się do mnie.

- Dobrze, że jesteś - mówi, głaszcząc mnie po rękach...

***

Zostaję rzecz jasna na noc. Wpada koleżanka Marii, charyzmatyczka.

- Chwała Bogu, że jesteś Waldek! - woła.

- Cała wspólnota modliła się za ciebie...

Okazuje się, że Wacława wszyscy mają dość. Maria broniła się przed nim jak mogła, mimo, że rzeczywiście starał się być opiekuńczy i pomagał jej w czym mógł. Wpada po jakiejś godzinie mojej bytności. Nie jest agresywny wobec mnie. Haczyk parapsychologii połknął głęboko. Do magii brakuje mu tylko jednego - poznać klucz "Potęgi słowa", ale tego już mu nie sprzedam. Do obłędu parapsychologia starczy. Mam wredną ochotę wessać go jeszcze w ćpanie. Ale w tym momencie słyszę glos w sobie: - takie metody nie są godne moich przyjaciół. Módl się za niego i zdaj się na mnie! Poznaję glos guru Joszuy. zaczynam odmawiać "Ojcze Nasz". Efekt piorunujący. Wacław nie może już grać pewnego siebie. Rwie mu się wątek. Z kolei Maria zachowuje się jak mała dziewczynka, która wreszcie może zlekceważyć surowego nauczyciela, bo przyszedł kochany tatuś. Wreszcie Wacław nie wytrzymuje i wychodzi. Na pożegnanie uczciwie odradzam mu dalsze grzebanie się w parapsychologii.

- Stracisz Boga, sens życia, a jak dobrze pójdzie to i zdrowie psychiczne!

- Nie ma mowy - odpowiada.

- Nie ma - to nie ma. Ja swój obowiązek chrześcijański spełniłem. Maria tuli się do mnie.

* * *

Na drugi dzień poszedłem do Wikinga oddać książki do sprzedania i zabrać psa. Ledwo wyciągnąłem książki, but Wikinga gwizdnął mi koło ucha.

- Zjeżdżaj z tymi książkami! Co ty myślisz? Że my jesteśmy złodzieje? Chcesz iść na łatwy chleb i swoje rzeczy sprzedawać? A do roboty! Na sępa!

- Ja przyszedłem po Kazana - mruczę.

- To weź ten miód na drogę i nasze błogosławieństwo przy okazji. - Co?

Aśka podchodzi do mnie i przytula - dużo... dużo szczęścia i miłości Waldku - szepce to są życzenia od nas wszystkich.

* * *

Następne miesiące były dla mnie pasmem nieustającej radości i szkołą obcego mi świata. Dla Marii też. Uczyliśmy się od siebie wzajemnie. Nie ma w tym nic dziwnego. Znaliśmy się już ponad rok, ale skoro uznaliśmy, że zmieniamy układy matka-syn na chłopak-dziewczyna, zmieniło się wiele. Maria zgadzała się mieć dzikiego syna. Chłopaka musiała mieć przynajmniej podcywilizowanego. I na odwrót. Jako syn miałem wiele sfer życia, w których matka nie była potrzebna. Dziewczynę trzeba było jakoś z tym i owym oswoić. Z innych rzeczy zrezygnować. Maria nie żądała ode mnie bym przestał być hipisem. Chodziło o nauczenie mnie normalnego życia. Narkotyki i alkohol spowodowały, że latami ślizgałem się po krawędzi schizofrenii cudem w nią nie wpadając. W efekcie powstała we mnie dziwna kombinacja dziecka, Indianina z puszczy i wariata. Dopasowanie tych dwóch światów było trudną sprawą. Długo trwało, nim Maria przekonała mnie, że da się spać na łóżku i nie zlecieć, że brud nie jest konieczną warstwą izolacyjną, jeśli nie sypia się pod gołym niebem. Maria uczyła mnie wszystkiego od podstaw. Ciężko szło. Wielu rzeczy do dziś nie rozumiem. Co jakiś czas wybieraliśmy się z Marią za miasto i tam role się zmieniały. Tu nie ona opiekowała się mną, tylko ja nią. Najchętniej jeździliśmy w dzikie odludne miejsca, a po czerwcu w góry. Nie chciałem wystawiać się na próbę jeżdżąc tam, gdzie rośnie mak.

* * *

W naszym domu często teraz bywali hipisi i to już całkiem oficjalnie. Stykali się tu ze znajomymi Marii i jak się okazało, kultura nasza była silniejsza niż się wydaje. Znajomy Marii, Konrad, z zawodu konserwator zabytków, trafił ze mną na chatę Wikinga, a że nie miał dachu nad głową, pomieszkał tam z miesiąc. Mimo, że dobiegał trzydziestki, zhipisiał błyskawicznie. Palił trawę, uprawiał wolny seks. Inny przypadek. Maria miała dwie koleżanki charyzma-tyczki ze wspólnoty. Od czasu, gdy zaczęła być ze mną, ksiądz - człowiek fajny zresztą - zaczął ją uznawać za zagubioną owieczkę. Stawiał jej przy tym za wzór obie jej koleżanki, które nie wchodziły w tak bliską komitywę z hipisami. Stawiał tak długo, aż jedna z tych wzorowych koleżanek też zaczęła chodzić z długowłosym. Nawiasem mówiąc tenże wmawiał mi, że powinienem wrócić na łono społeczeństwa, bo pojęcia hipis i chrześcijanin są nie do pogodzenia. Twierdzenie, że guru Joszua to hip jak trza, jakoś nie trafiało mu do przekonania. A przecież właśnie Jezus i jego uczniowie byli takimi samymi buntownikami przeciw społeczeństwu i skostniałej, płytkiej religii, jak my. I przecież nawet tępieni byli tak samo. Owszem, były różnice, oni nie ćpali i nie mieli tak lekkiego podejścia do seksu. Mieliśmy jednak w naszym gronie również ascetów, w tym i gorących chrześcijan, wracam jednak do sprawy, Tak więc księżulkowi została już tylko jedna "porządna" owieczka. Było tak do czasu, gdy księdza przenoszono na inną parafię. Odbył się wtedy mały, pożegnalny zlot charyzmatyków, na który przyszedłem z Marią. Ksiądz z każdym zamieniał parę słów na pożegnanie. Gdy przyszła kolej na mnie, zapytał.

- A jak tam Waldek u ciebie? Jeszcze... jak to się u was mówi... Tankujesz?

- O ćpanie księdzu chodzi?

- O, właśnie, ćpasz?

- Nie, trawę jeszcze czasem zapalę, ale też rzadko.

- Co to jest "trawa"?

- Marihuana.

- A... a ty tak musisz tę trawę palić?

W tym momencie wmieszała się owa ostatnia, porządna owieczka.

- A trawę to ty sobie pal, bylebyś maku i kompotu nie hukał.

Ksiądz załamał się. Co prawda ostatnia owieczka nie stała się dziewczyną hipisa, ale odwiedzając komunę Wikinga, zasmakowała w trawce. Paliła rzadko i trudno było nazwać to narkomanią, jednak na księdza starczyło.

* * *

Wpada Drwal. Załamuje go sytuacja, jaką zastał. Spodziewał się, że Maria zostanie jego asystentką, a ja pomocnikiem. Nasz układ nie zgadzał się z jego planami. Postanowił go więc bez litości rozwalić. Mnie ostrzegł lojalnie, co mu się nie podoba i że będzie ze mną walczył.

- Próbuj - odpowiedziałem.

- Psycholog z magiem jeszcze nie wygrał. Ale magii stosować nie będę. "Got mit uns". Rozumiesz? Póki Bóg jest ze mną, to rób co chcesz. I tak nie wygrasz. Obróci się wszystko przeciw tobie. A chcesz wygrać - to najpierw skłóć mnie z Bogiem. Najlepiej sprowokuj do ćpania!

Drwal jako szef KKWN nie mógł tego zrobić, ale z kolei wziął się za Marię tłumacząc, że jako psycholog sama wie, że nasz układ jest patologiczny i należy go rozwalić.

- Może i patologiczny, ale jest mi w nim dobrze - ścięła go Maria. Od tej pory rozpoczęła się święta wojna między mną a Drwalem. Problemy teorii religii nie dzieliły nas z Marią. Za to różniliśmy się pojęciem o praktyce. Nie było dla mnie zrozumiale, dlaczego do kościoła mam chodzić właśnie w niedzielę, a pościć akurat w piątek. Sens piątkowego postu do dziś nie jest dla mnie jasny, skoro w ogóle wolno jeść mięso. Stosunek do rozpowszechniania nauki chrystusowej dzielił nas za to już naprawdę mocno. Maria uznawała słowa Jezusa "idźcie i nauczajcie". Ja wyznawałem buddyjską zasadę "spragnieni sami przyjdą do źródła" oraz założenie, że każdy ma swoją drogę i nie ma sensu w nią ingerować. Większość hipisów była wierząca. Wyznawaliśmy jakiś zlepek buddyzmu, hinduizmu i chrześcijaństwa wymieszanego z parapsychologią. Samego chrześcijaństwa nikt nie negował ale też i nie preferował. Dla jednych z nas Jezus był jeszcze jednym bodhisatwą, dla innych wcieleniem Kriszny. Dopiero ewangelizując (delikatnie zresztą) wraz z Marią tych ludzi pojąłem, jak silne mają oni opory przed czystym chrześcijaństwem. Nawet ja, który zdeklarowałem się za guru Joszuą uznawałem chrześcijaństwo za swoją drogę, ale nie za jedyną. Lepiej mi się modliło wśród buddystów niż moich braci w Chrystusie, od chrześcijan odpychał mnie ich fanatyzm i nietolerancja. Nawet Maria, która przecież fanatyczką nie była, nie ustrzegła się przed pewną kanałowością myślenia. Tak samo było z Charyzmarykami, którzy przecież byli tak bliscy ideom i jej realizacją nam, hipisom (oczywiście w punktach pozytywnych). Chrześcijanin "kościelny" był, a i do dzisiaj jest dla mnie skwerem i poganinem wierzącym w jakiegoś dziadka z brodą, z którym nic mnie nie łączy, jednak nigdy nie podejrzewałem, że moi bracia, hipisi, tak przecież znani z tolerancji, z taką wielką agresją potraktują naukę Jezusa. Wyśmiewany i nielubiany Kefas mógł ględzić o Krisznie do woli. Dekabrysta na zlotach odprawiał swoje obrzędy na cześć Wudu i też nikt mu nie przeszkadzał. Na Chrystusa reagowali jednak, jak byk na czerwoną płachtę. Wywlekano wszystkie błędy Kościoła Katolickiego, obłudę księży. Potem osobiście poznałem wielu księży i przekonałem się, że nie jest wśród nich aż tak źle, jak się o tym opowiada. Rzecz dziwna i trochę niewytłumaczalna. Ludzie, którzy za Krisznamurtim Sansanimem i Prabhupadą głosili, że ważna jest nie filozofia i wiedza, lecz świadomość. Stwierdzili, że chrześcijaństwo jest zbyt prymitywne. Wiking wręcz twierdził, że rzygać mu się chce jak słyszy o "tym gimnastyku na krzyżu". Aśkę złościła chrześcijańska "moralność", choć słowem o nią nie zahaczyłem. Tomek zwyzywał mnie od fanatyków, a Krasnoludek miewał ostre opory z samym wejściem do kościoła. Nie mogłem tego pojąć. Przecież nie hinduizm i buddyzm, lecz właśnie chrześcijaństwo głosi miłość jak i nasza ideologia Jezus jako człowiek żył życiem hipisa. Był prześladowany jak my za głoszenie pokoju i miłości, wreszcie wykończony przez ówczesny kościół i społeczeństwo przy pomocy kapusia podstawionego w jego komunie. , Jąkacie się światła" - cytuje wciąż Maria.

* * *

Późnym wieczorem wpada do nas Konrad, jest pijany w dętkę. Podlapał dobrą robotę i w związku z tym wziął zaliczkę. Robotę przyniósł ze sobą; autentyczną szablę. Jak tłumaczy Konrad jest to perski szamszir.

- Zobaczcie, jak ją naostrzyłem. Golić się można!

Skrobie się tym szabliskiem po ręce i włosy rzeczywiście odchodzą, jak od brzytwy. Byłoby pięknie, gdyby Konrad nie zaczął pokazywać, jak umie władać tym żelastwem. Pokoik był mały, a Konrad, jak się rzekło, zataczał się okrutnie. Maria uciekła pod okno, a Kazań pod piec. Ja, przemykając się pod ścianą, poczułem tylko pęd powietrza, gdy ostrze prawie otarło mi się o skroń. Centymetr dalej, a klinga weszłaby mi w mózg. To jednak nie był wcale koniec. Rozochocony Konrad nie był już szlachcicem na sejmiku, ale japońskim samurajem. Uparł się, że tnie Marię w szyję i zatrzyma ostrze milimetr od ciała. Wątpię, czy zdołałby zatrzymać się na ścianie, tak był schlany. Doskoczyłem i zasłoniłem Marię. W tej chwili daleki byłem od pacyfizmu. Na stole leżał długi nóż do chleba. Szybko oceniałem sytuację. Rzucać nożem nie umiem, ale bić, z każdej ręki i pozycji, owszem. Jeśli zdążę go chwycić, to Konradowi i szabla nie pomoże, ale jeśli uderzę i tak nie będę miał pewności, czy on naprawdę chciał machnąć szablą. Jeśli jednak zrobi to, co zamierzał, to ja już nic nie zdążę zrobić... Konrad przez chwilę stał z uniesioną szablą po czym stwierdził, że jest ona tak ostra, że udałoby się zgolić dwie głowy na raz. potem chyba jednak do niego dotarło, że jeśli tak się stanie, to nie będzie miał go kto podziwiać i odłożył mordercze narzędzie.

* * *

Nawet ci najbardziej tolerancyjni i pozytywnie ustosunkowani do naszego związku charyzmatycy zarzucają nam, że grzeszymy żyjąc z sobą bez ślubu. Przeorałem Pismo Święte z góry na dół i z dołu do góry. Owszem. Stoi tam, że mężczyzna i kobieta mają być sobie wierni i być małżeństwem. Jednak ani w Ewangeliach, ani w Listach Apostolskich nie ma ani słowa w jakim rytuale nasz związek ma być zawarty, i że w ogóle musi być jakiś rytuał. Owszem, nie mamy nic przeciw temu aby pobłogosławił nas kapłan. Zastrzyk pozytywnych wibracji przyda się zawsze. Ale do tego żąda się całej góry przygotowań i papierków, a to przeraża nie tylko mnie, ale i Marię. Idziemy więc na kompromis. Ślub hipisowski. Nasze śluby nie mają stałych rytuałów. Czasem zawiera się je wobec znaku pacyfy, czasem krzyża, a czasem przed wizerunkiem Buddy lub Kriszny. Czasem ślubu udziela starszy hipis pełniący rolę guru w środowisku państwa młodych. Czasem sami sobie przysięgają. Czasem sprasza się gości. Czasami udział bierze tylko dwójka zainteresowanych. Karol wymyślił rytuał ślubu narkomańskiego, w którym państwo młodzi wstrzykują sobie wzajemnie po cencie krwi. Ten rytuał na szczęście się nie przyjął i tylko Karol zawarł w ten sposób małżeństwo, które zresztą rozpadło się po jakichś dwóch miesiącach. My przysięgliśmy Jezusowi pod krzyżem, we dwójkę i bez świadków. Maria czasami miała jakieś wątpliwości. Ja jednak uznawałem, że jest w porządku. Przysięgaliśmy siłom najwyższym, a ja mając nadal naturę maga wolałbym chyba śmierć, niż sprzeniewierzenie się mocom tajemnym.

* * *

Lato. Trzeba by gdzieś wyjechać. Długo zastanawialiśmy się gdzie. Decydujemy się już na Mazury i lądujemy - w Bieszczadach. Dwa tygodnie spędzamy sami w lesie pod namiotem. Jest z nami Kazań i Krasnoludek, który zachowuje się jakby go nie było. Potem dołącza się Wiking z Aśką i z naszej samotności tworzy się komuna. Na szczęście Bieszczady są wielkie i nie przeszkadzamy sobie wzajemnie. Nawet wygoda, bo jak jedni idą w las, to inni pilnują namiotu. Kilkanaście kilometrów od nas komuna hipisów na Caryńskiej. Hodują owce. Wpadamy odwiedzić. Parę dziurawych baraków, zagrody dla zwierząt i gromady małolatów snujących się drętwo po okolicy. Szefa Wieśka przeważnie nie ma, mała grupka jego współpracowników haruje jak woły, żeby komuna stała. Kiedyś było tu mniej ludzi, ale zabudowania porządniejsze. Spotkał je zwykły los bieszczadzkich komun: bańka nafty rzucona ręką milicjanta. Stała obsada nie jest w stanie zrobić wszystkiego, a małolaty nie robią prawie nic. Spotykamy jakąś redaktorkę z Warszawy, która ma syna hipisa i jeździ do różnych komun i na zloty. Od niej dowiadujemy się, że w Gdańsku jakieś strajki i rozróby. Kraj jak na wulkanie, wszyscy czekają czy Ruscy wkroczą, czy nie. Jeśli wejdą, to do ruskiej granicy stąd ze dwadzieścia kilometrów. Wyrżną nas w pień w pierwszym rozpędzie. Wracamy zaniepokojeni do obozowiska. Nocą śpimy z Marią przytuleni do siebie. Hen daleko słychać przeciągłe dudnienie. Parę razy łowiłem gady na poligonach i znałem ten dźwięk. Czołgi! W górach niesie daleko. Może być i ze czterdzieści kilometrów. Ale może być i kilka. Głaszczę Marię uspokajając ją, że to szumi wezbrany po deszczu San. Ale sam nie zmrużę oczu do rana. Jesteśmy w lesie i to nasza szansa. My ujrzymy ich wcześniej niż oni nas. Będzie czas na ucieczkę. Rano razem z Wikingiem idziemy do Lutowisk, gdzie wstępujemy do knajpy z nadzieją dowiedzenia się czegoś bliższego. Przy jednym ze stolików Wiking poznaje znajome gęby. To bieszczadnicy. Ludzie, którzy porzucili cywilizację i latami koczują w bieszczadzkiej puszczy żyjąc ze zbierania runa leśnego i dorywczych prac. Hipisów nie lubią, ale z Wikingiem są w przyjaźni, więc i mnie zaakceptowali. Pojawiają się zaraz przed nami pełne kufle. Dyskusja jest bojowa. Okazuje się, że każdy ma gdzieś zamelinowaną giwerę z amunicją. Przyda się teraz. Bieszczadnicy nie lubią się z osadnikami, ale dziś jest zgoda. Nagle w knajpie pojawia się dwóch chłopów o czarnych włosach i świecących jak węgle oczach. Ukraińcy. Bieszczadnicy trzymają z nimi sztamę. Osadnicy nienawidzą Ukraińców z wzajemnością. Ukraińcy podeszli do stolików, po czym starszy huknął na cały lokal:

- Słuszajte Lachy! My się całe lata gniewali, ale teraz my przyszli do was po zgodę! Jak co, to razem pójdziemy! Jeszcze Polska nie zginęła! J\'szczo ne zmerła Ukraina! Budem riezat\' komunę!

- Budem riezat! - huknęli wszyscy z nami pacyfistami włącznie.

- Bufetowa horiłki! Druchy! Po bafku Banderze mnoho broni zostało! Wszystko wam przekażemy! Bunkry, magazyny! Przez Bieszczady oni przejdą, my zginiemy... Ale ich połowa zostanie!...

Do obozowiska wróciliśmy kompletnie pijani, ale dziewczyny nawet wyrzutów nie robiły. Cieszyły się, że w ogóle jesteśmy i żyjemy.

* * *

Prosto z Bieszczadów lecimy na zlot do Częstochowy. Na trasie kierowcy biorą jak nigdy. Wszyscy pytają wszystkich, co się dzieje. Każdy wie co innego. Wybrzeże strajkuje. Podobno dołączył się Śląsk. Patrole milicyjne ostentacyjnie ignorują długowłosych. Ludzie są do nas nastawieni życzliwie jak nigdy. Jedni, bo mylą hipisów z KOR-em. Inni, co wiedzą witają nas ze łzami.

- To wy! Wy pierwsi przynieśliście w tym kraju oddech wolności! Dzieci! Nasze dzieci!

Tak to ze śmierdzących brudasów awansowaliśmy mimowolnie na forpocztę opozycji. Ano, ze wszystkiego da się zrobić politykę. Ale nie da się ukryć, byliśmy momentami wzruszeni, a Maria i Aśka parę razy popłakały się w objęciach jakichś starszych pań i panów, byłych działaczy AK albo jeszcze Strzelca, Sokoła i czort wie czego tam. W Częstochowie tłumy pielgrzymów. Nastrój niespokojny, ale podniosły. Bogoojczyźniany. Gdy dotarliśmy na koczowisko, tym razem założone w innym miejscu, bo na starym budowali jakieś domy dla pielgrzymów, mieliśmy dwa razy opad szczeny. Raz, gdy jakaś służba porządkowa wskazała nam, gdzie są nasi.

- Wy jesteście hipisi? I czego się wstydzicie kochani? To tam jest wasz obóz!

Wspominaliśmy poprzednie zloty nie raz zmieniane w masakrę przez gitów i milicję, i spojrzeliśmy po sobie. Na koczowisku nowy szok. W tym roku przybyło nas około pięciu tysięcy.

Fakt, że większość to małolaty, a życie robi ostry odsiew. Jednak zawsze jedna dziesiąta zostanie. Robi się nas coraz więcej. Tak to po raz pierwszy stanęliśmy przed zjawiskiem zwanym potem odnową w Ruchu Hipi, ruchem neohipisowskim lub kontestacją młodzieży lat osiemdziesiątych. To ostatnie określenie ukuł rzecz jasna Drwal.

* * *

Maria po raz pierwszy jest na zlocie. Ale i dla mnie zjawisko na taką skalę jest nowością.

- "Gdy dotarliśmy do Woodstock pół miliona było nas!" - nucimy z Wikingiem słowa starej już amerykańskiej pieśni hipisowskiej, która w Polsce stalą się czymś w rodzaju hymnu Ruchu. Pierwsze zloty jakie pamiętam przypominały miejsca postoju dzikich plemion. Potem stało się to czymś w rodzaju obozu indiańskiego. Dziś zjawisko przypomina Taniec Słońca - doroczny zjazd Indian północnoamerykańskich, który też był przecież świętem pokoju na preriach. Prawdziwe miasto namiotów. Miasto wolności i pokoju. Tu i tam unoszą się dymy ognisk. Przy ogniskach wśród namiotów leżą, siedzą, kręcą się roje postaci. Jedne w brudnych czy dziwnych, kolorowych strojach. Przeważają długie, luzem puszczone włosy u obojga płci, często związane przez czoło opaskami, co potęguje wrażenie obozowiska Indian. Kolorowe koraliki na szyjach i rękach. Pacyfki, krzyże, typowo indiańskie woreczki, tajemnicze talizmany. Między ludźmi kręci się kilkanaście psów. Przeważnie niewielkie kundle. Biorę więc długi, ostry palik i wbijam go głęboko w ziemię. Wiążę przy nim Kazana.

- Czemu go wiążesz? - woła do mnie jakaś dziewczyna.

- Daj mu być wolnym!

- Nie mogę - odpowiadam.

- On zabija psy. - To on nie jest pacyfistą?

- Jeśli Bóg pozwoli to będzie w następnym wcieleniu!

Flety, piszczałki, gitary, bębenki zrobione z garnków i menażek. To tu, to tam dobiega śpiew pojedynczy lub chóralny:

My jesteśmy ludzie wolni
Długowłosi lecz spokojni
My jesteśmy dzieci kwiatów
Chcemy kochać, chcemy żyć
Wolność! Wolność! O wolność najsłodsza!
Wolności najmilsza! O wolności nasza!
Czemu wciąż nas prześladują?
Czemu ciągle aresztują?
My jesteśmy dzieci kwiatów
Chcemy kochać, chcemy żyć!

Jak odpowiedź na tę skargę dolatuje inna piosenka. Dzika pieśń wolnych, odrzuconych straceńców podłożona pod popularny przebój bitowy: (The Animals)

Gdy miałem osiemnaście lat Rzuciłem dom, poszedłem w świat Zostałem narkomanem Którym gardzi cały świat Poznałem wielu ludzi stąd Kochałem ich jak matkę swą Lecz ciągle dalej, dalej dane mi było Iść... Aaaaaa! -

Piosenka prawdę ci powie... Pieśni sławią miłość i wolność. Opowiadają o losie konającego z wolna samotnego narkomana. Przeklinają wojnę, siłę, brutalność, znieczulicę, technikę... Całego tego straszliwego molocha europejskiej cywilizacji, miażdżącego wolnego, ludzkiego ducha. Jak uciec od tej zagłady duszącej spalinami i ściekami, grożącej wybuchami bomb, żądającej od człowieka bezwzględnego posłusznego marszu drogą w przepaść. I na to odpowiadają hipisowskie piosenki.

Jacyś ludzie, którzy znają mnie i Wikinga zapraszają nas do ogniska. Częstują jakimś płynem. Wącham podejrzliwie, czy nie zupa. Ale na szczęście to tylko herbata ziołowa gotowana nad ogniem. Okopcony, czarny garnek wędruje z rąk do rąk. Jeden z ludzi przy nas brzdąka coś niezdarnie na gitarze mrucząc niewyraźnie pod nosem. Maria nagle prosi go o pożyczenie gitary. Dla mnie to sensacja. Maria wspaniale gra i śpiewa, ale publicznie robi to niechętnie. Boi się jak ognia słuchaczy. Śpiewa tylko w gronie najbliższych przyjaciół. Widzę, że Maria jest blada. Krótko stroi gitarę, a potem rozpoczyna jasnym, pełnym głosem tak mocnym, że nigdy nie podejrzewałem, że ta mała, drobna dziewczyna będzie go w stanie wydobyć z piersi:

Zbawienie przyszło przez krzyż! Zbawienna to tajemnica Każde cierpienie ma sens Prowadzi do pełni życia! Jeżeli chcesz mnie naśladować To weź swój krzyż na każdy dzień I choć ze mną zbawiać świat W dwudziesty już wiek!

Maria po swoim występie uciekła do namiotu i płakała cała roztrzęsiona. Uspokajałem ją jak mogłem.

- Ja nie wiem, co to było - tłumaczyła mi potem Maria. - Chyba Duch Boży. Czułam, że muszę im to zaśpiewać choćbym miała umrzeć... Waldek. Ja tu przecież jestem obca. Ale ciebie uznają i szanują. Jesteś jednym ze starszych ludzi. Czemu nie opowiesz im o Jezusie? Przecież ci ludzie tak potwornie pragną Boga. Naszego Jezusa, który jest tą ich upragnioną hipisowską Miłością, Pokojem i Wolnością! Jezusa, a nie Krisznę czy nawet Buddę. Szanuję te wasze obrazy Boga, ale przecież to jest obce. Bardziej zabawa niż wiara. A wiarę może wam tu w Europie dać tylko Jezus. Nie rozumiesz tego?

- Rozumiem ale... Co tu kłamać, boję się, Mario. Pomóż mi.

- Ja też się boję. A przecież śpiewałam. Pewnie pierwszy i ostatni raz ale śpiewałam... A to twoi bracia. Kochacie się, a przynajmniej chcecie się kochać.

- Boję się Mario. Tu łatwiej przyznać się do narkomanii i czarnej magii niż do Jezusa. To jest jedno wielkie straszne wycie! Płacz do niebios! Błaganie, aby choć one nie były puste.

- Waldek! Ty znasz już, jak Go nazywasz, guru Joszua. Opowiedz im o nim!

- Boję się.

Przyjechał już Kefas z krisznowcami. zaraz na wstępie napadł ich pijany Dekabrysta.

- Kefas! won stąd z tą kocią muzyką. To jest zlot młodzieży katolickiej, a nie sabat czarownic! Hari dupa! Hari dupa!

Przewodnik położył mu rękę na ramieniu.

- Jak ty, Dekabrysta jesteś taki katolik, to powiedz, czy pamiętasz jeszcze ?Ojcze nasz"?

Dekabrysta zaklął i cofnął się, pojawił się znów, gdy do koczowiska wkroczyła pielgrzymka hipisów z Warszawy wiedziona przez księdza Andrzeja. Nieśli ogromny drewniany krzyż.

- Won z tym świństwem! - Ryczy Dekabrysta - usiłując im wyrwać krzyż - To nie żadne kościelne zapusty, tylko zlot pacyfistów!

Wiking podsunął się z boku i wyrwał bełta z torby Dekabrysty.

- Oddaj, ty złodzieju! Ty handlarzu! przez ciebie, draniu, ukrywałem się kamieniołomach przed glinami, a ty mi jeszcze bełty kradniesz!

- To weź sobie, - mówi Wiking i odbiega między namioty. Dekabrysta, zataczając się i potykając o sznury, biegnie za nim. W ten sposób, dzięki milczącej pomocy Wikinga, który sam przecież jest wrogiem chrześcijaństwa, krzyż jednak stanął. Wokół gromadzi się tłum hipisów. Zdania są różne. Jedni cieszą się. Inni twierdzą, że krzyż to ograniczenie wolności i w ogóle głupie, chamskie narzucanie się z czymś, z czym większość się nie zgadza.

- Czego w końcu chcecie? - drę się wściekły. - Wolno Kefasowi śpiewać z krisznowcami, i w ogóle każdemu robić co chce, to wolno i księdzu Andrzejowi krzyż postawić.

Z ideą pacyfizmu to się przecież nie kłóci! Odpowiedzi nie ma, ale za to zjawia się Kefas. Staje pod krzyżem i zaczyna głośno nauczać o Krisznie. Dopada go paru zwolenników księdza Andrzeja. Odciągnąć od krzyża go nie mogą, więc próbują pokonać go w dyspucie. Źle trafili, Kefas, jak przystało na hipisowskiego mistyka, jest obkuty we wszelkich niuansach filozofii mistycznej i w teologii, teraz bawi się z nimi w kotka i myszkę, aby być bardziej kryty, bierze za sojusznika... mnie!

- Tu macie waszego brata w Chrystusie, on wam powie, czy mówię prawdę. Według waszych założeń, nie naszych. Gdzie w waszym Piśmie stoi, że Jezus sam siebie nazywa Bogiem? Mówi, że jest synem Bożym, że jest współistotny ojcu. Czy w waszym Piśmie Jezus mówi "Jestem Bogiem?"

- Nie, - przyznaję.

- Wy, chrześcijanie, macie ledwie sentyment do Boga, zamiast go naprawdę czcić, jak my. My co dzień czytamy Bhagavadgitę, w takim razie wy powinniście codziennie czytać Pismo Święte! Czy mówię prawdę?

- Tak, to prawda, - potwierdzam. Ktoś odciąga mnie na bok.

- Szaman! Zrób porządek! Przegoń Kefasa!

Wiem, że dla większości z nich Jezus i Kriszna nic nie znaczą, po prostu Andrzeja lubią, a Kefas nie cieszy się nadmierną popularnością.

- W ogóle wygońmy tych krisznowców! - Woła jakiś świeżo nawrócony fanatyk. - Oni czczą diabła!

- Słuchajcie, ludzie! - tłumaczę - Starczy, że na świecie biją się za wiarę. My, ludzie pokoju, nie powinniśmy tego robić. To jest przeciw naszej idei i przeciw Bogu. Kefas jest wolny i może głosić Krisznę, gdzie chce. Jeśli naprawdę jesteśmy chrześcijanami, to chodźmy i pomódlmy się za krisznowców.

Idą Więc faktycznie mam trochę posłuchu wśród nich. Mimo to, boję się publicznie ewangelizować. Zazdroszczę odwagi Kefasowi. Z dala słychać huk bębnów i śpiew jego współwyznawców. Będą tak śpiewać do rana, a hipisi z nimi. Mówi się, że Kefas to oszust, ale on chyba rzeczywiście wierzy w to, co robi, inaczej skąd brałby tyle sił?

* * *

Wracamy do Krakowa. W domu padamy i śpimy jak zarżnięci dobę. Zlot jeszcze się nie zakończył. Ludzie pojechali do małego miasteczka pod Częstochowa. Olsztyna. My mieliśmy dość. Nie zostaliśmy nawet na hipisowskiej mszy księdza Andrzeja. Zmęczył nas tłum, gwar. A poza tym w sumie nie było już co robić. Wszystko powtarzało się w kółko. Tak mnie, jak Marię nużyło to już. Co można było jeszcze tam robić? Chyba ćpać.

Na początku września wpada do nas Drwal.

- Mam pomysł nowej akcji! - woła od progu.

Odwraca się plecami. Na plecach kawał białego płótna poprzypinany agrafkami. Na płótnie wyraźnie napisany długopisem tekst: "Nie strzelaj do mnie nawet dla zabawy".

Drwal siada i objaśnia.

- Chodzi o ideę pacyfizmu. Dla dzieci produkuje się zabawki militarne. Różne czołgi, pistolety czy nawet karabiny. A przecież dzieci mają być chowane w umiłowaniu pokoju. Tymczasem ciągle bawią się w wojnę i zabijanie.

- Co racja to racja - przyznajemy.

- A więc rozpoczynam akcję. Cały dzień będę chodził z tym napisem na plecach. Jutro zaś organizuję manifestację na Rynku.

- Zwiną nas.

- Nie ma obawy. Jeszcze dziś idę, gdzie potrzeba zalegalizować sprawę. Dołączacie się?

- Dołączamy!

W chwilę potem z białymi kwadratami na plecach, na których wyraźnie wypisane jest hasło, krążymy po mieście. Reakcje ludzi przeważnie niechętne. Każda nowość kole w oczy. "Po co oni się wygłupiają? Do pracy by poszli, brudasy, zamiast głupoty robić." Otóż to! Praca! Zwykły sposób zapewnienia sobie środków do życia stał się w naszej cywilizacji bogiem, zaraz obok pieniądza. Pracuj i nie myśl. A że z twojej pracy nie karmi się głodnych, lecz zbroi armie? Nieistotne, masz pracować a nie zadawać pytania. Zresztą myślenie boli, jak nie jesteś przyzwyczajony.

* * *

Manifestacja odbyła się. Drwal był ze sprawą zalegalizowania naprzód w komitecie świeżo powstałej "Solidarności". Bali się prowokacji. Potem był na milicji, skąd wygnano go niemal ze słowami: "Kto kurwa strzela do ciebie?" (uderz w stół, a...). Pomogli ci, których najmniej o to podejrzewaliśmy. PZPR! Gdy Drwal udał się do nich, chcieli go z początku przegnać, ale wszedł akurat jakiś ważny dygnitarz, który usłyszawszy o co biega, uśmiechnął się radośnie i porwał za telefon. Drwal słyszał jak komuś tłumaczył sprawę kończąc: "Do nas właśnie przyszli. Rozumiecie towarzyszu?" - a potem huknął do słuchawki w odpowiedzi na czyjeś wątpliwości - "Tak! Właśnie teraz! Nie towarzyszu, nie łapiecie... Natychmiast załatwić!" - I załatwiono. Na Rynku ustawiliśmy parę krzeseł i deski. Tak powstał stół. Na stole leżały po jednej stronie pistoleciki i jeden automat z napisem "Nie!", po drugiej stronie misie i lalki z napisem "Tak!" Dalej parę bochenków chleba i garnek z kaszą z napisem, że głodni mogą się darmo pożywić. Po dwóch na zmianę trzymaliśmy w rękach wielki, sporządzony przez Drwala plakat, na którym wypisane były powody i sens akcji. Osobom bardziej zainteresowanym tłumaczyliśmy sprawę dokładniej. Dzieci płci męskiej, które podchodziły do nas. wyciągały aż rączki do ślicznych pistolecików i karabinków. Chleb zjedli głodni hipisi, a kaszę wiecznie głodny Kazań. Potem Drwal pojechał do innych miast organizować to samo. Szło dobrze. Drwal po drodze założył jakiś komitet w związku z tą sprawą. Komitet rozpadł się w dwa dni po założeniu, ale to w końcu nieistotne. Środki masowego przekazu po raz pierwszy odniosły się pozytywnie do akcji hipisowskiej i nawet ukazał się bardzo pochlebny artykuł ze zdjęciem z akcji w Warszawie. Rzecz jasna unikano jak ognia nazw hipisi czy pacyfiści. Pośrednio sugerowano, że to akcja studencka...

* * *

Na ekranach pojawia się film amerykański "HAIR" według głośnego hipisowskiego musicalu. Wszyscy pchają się na niego. Nareszcie coś o nas. Pierwszy raz poszedłem z hipisami. Oglądało się kiepsko, bo sporo widowni było podćpanej, lub podpitej. Wiara zaczynała śpiewać i tańczyć razem z aktorami na ekranie. (Na ekran na szczęście nie wchodzili, ale tylko dlatego, że się nie dało). Paru bardziej rozbawionych służba kinowa wywaliła. Ale i tak przy scenie, w której bohaterzy skandują w psychodelicznym misterium nazwy narkotyków, w ciemnościach rozległ się ryk Dekabrysty: - Zapomnieliście o "kompocie"! Poszedłem więc drugi raz z Marią już na spokojnie. I tak nie pobiłem rekordu. Wiara była po kilkanaście razy, a Gomez ponoć czterdzieści parę. Fabuła niby prosta i banalna. Niby nie ma w tym filmie nic. Nie pokazuje strasznej szarpaniny psychicznej i niedoli hipisa. Nie ma konających narkomanów ani zlotów rozganianych pałkami. Niby wesoła zabawa... A jednak. Dojrzałem głębszy sens. Przez płytkie na pozór sceny przebija nasze gwałtowne i chaotyczne szukanie prawdy. Błazenada w oparach marihuany. Krzyk wobec zakłamanych, tłustych skwerów posyłających swoje dzieci na śmierć w imię patriotyzmu. - Jestem wolny! Nie macie do mnie prawa! - LSD jako komunia, mistyczna świątynia Kriszny, gdzie indyjskie mantry przechodzą w odę do marihuany. Lewitujące postacie wpadają w ogień nicości, w który zamienił się posąg bóstwa. I wreszcie! Berger ofiarowuje włosy, symbol wolności, by pomóc przyjacielowi, a potem za niego jedzie zginąć do Wietnamu. Pieśń towarzysząca idącym do samolotu żołnierzom, to jakby marsz na Golgotę, a Berger staje się dla mnie symbolem Jezusa niosącym na śmierć swój bojowy rynsztunek jak krzyż... Zaciskam zęby. Przecież nie będę płakał w kinie. Potem roztrzęsiony mówię o tym Marii.

* * *

Film ów niestety chyba tylko my z Marią pojęliśmy w ten sposób. Starzy hipisi chodzili na niego powzruszać się i powspominać coraz bardziej idealizowane czasy początków Ruchu, które w końcu przecież i ja pamiętam. Inni wybrzydzali się na pozornie płytką i powierzchowną treść. Gorzej, że zaczął się nam supergwałtowny nabór do Ruchu gówniarzy w wieku od czternastu do szesnastu lat! A bywały dwunastolatki! Taki gówniarz wychodził z kina i postanawiał zaraz zostać hipisem. Większość w ogóle nie wiedziała, o co biega. Myśleli, że to taka fajna kolorowa zabawa, jak w kinie. Naprawdę sprowadzało się to przeważnie do wiedzy, jaką głosiła antyhipisowska propaganda społeczna, która w rym momencie zadziałała sama przeciwko sobie. Hipis nie myje się, nie pracuje, nie uczy się, ćpa, kopuluje i nikogo nie słucha. Z kopulacją różnie bywało, bo niektórzy adepci jeszcze zdolni do niej nie byli. Ale ci zdolni oddawali statystykę nie tylko za młodszych kolegów, ale i za nas, starych hipów. Z myciem się różnie bywało. Za to kto mógł, rzucał szkołę, a do pracy iść nie chciał. Stary hipis zawsze wyżywi się z sępa, czy dorywczego zajęcia. Ci gówniarze żerowali głównie na rodzicach, co bywało i u nas, ale rzadko. Co niektórzy pryskali z domów, wlokąc za sobą ogony w postaci rodziców i milicji, która aż ręce zacierała, że nareszcie w tych niepewnych czasach może nam starym, znów przetrzepać skórę. Jeśli bowiem taki "chodzący granat" wybłagał nocleg u starych hipów (a głupio czasem zostawić na ulicy zabiedzonego, niedoświadczonego gówniarza), to ten, co go nocował, narażał się zaraz na zarzut deprawacji nieletnich. Gity z kolei miały w rękach dowody na nasz homoseksualizm. No bo po co dorosły bierze na nocleg dziecko? Żeby z nim kopulować... Najgorsze były problemy ćpania nieletnich. Wiadomo. Dorośli hipisi ćpają, to oni też. Masami wpadali więc w szpony handlarzy kompotem. A że byli nieletni i organizmy mieli słabe, więc efekty budziły grozę. Przypadki narkomanii mnożyły się już nawet w szkołach podstawowych. Tę plagę, która uderzyła tak w społeczeństwo, jak i w nas, zwaliśmy koralikowcami (bo każdy obowiązkowo nosił koraliki na nadgarstku - ozdoba znana i wcześniej - oni dopiero zrobili z tego symbol równy pacyfie), albo herowcami od owego nieszczęsnego filmu.

* * *

Znowu pojawia się Drwal. Akcja zabawkowa skończona, teraz ma następny plan. W Warszawie Andrzej organizuje zlot dla tych, co byli na pielgrzymce. Oczywiście mogą przyjechać i inni. Cala impreza ma na celu ewangelizację hipisów. Drwal zbiera tych, których uważa za popleczników i jedzie, aby przeprowadzić tam własny program. Planuje marsz protestacyjny przez miasto i tym razem nie uzgadniał tego z władzami, wiadomo, ze cała zabawa skończy się masakrą z udziałem milicji i końcem owego luzu, jaki mieliśmy. Na razie "Solidarność" nas broni, ale oni bronią każdego przejawu swobody, a partia komunistyczna nie chce się mieszać i jeszcze bardziej narażać społeczeństwu. Zresztą obie strony mają na głowie ważniejsze problemy. Drwal z początku wyjaśnia mi, że chodzi o to aby "znów zabełtać to zgniłe, społeczne bagienko i nauczyć ludzi myśleć", ale potem wyjaśnia swoje prawdziwe motywy. Chcą go wziąć do wojska. On, jako porządny pacyfista wybiera więzienie, ale najpierw popędzi wszystkim kota. Dla tej sprawy warto wysłać parę setek ludzi pod pały. Wiem, że drwala nie zatrzymam. Postanawiam więc jechać, bo jestem doświadczony w ciuciubabkach z milicją. W razie czego będę umiał sam prysnąć i innym pomóc. Marii tym razem zabraniam jechać. Nie będę jej narażał. Wprawdzie spiera się, ale stawiam na swoim. O ile nie lubię podziału na mężczyzn i kobiety w sensie społecznym i denerwuje mnie pojęcie wojny płci, o tyle w tym punkcie jestem staroświecki. Niebezpieczeństwo to męska sprawa.

KSIĄDZ ANDRZEJ

Uśmiech światła
Gitara
Kilka świec na ołtarzu
Zrobionym ze zwykłego stołu
Małe słowa ciężkie od miłości
Zważcie je na dłoni duszy
Czujecie? Czujecie ciężar?
To złoto choć przybrudzone
Błotem kanałów
Oto nasz Chrystus
Przybity do krzyża niezrozumienia
Ostrzami naszych strzykawek.

Do Warszawy przybywam pociągiem bez Kazana, bo psa też narażać nie chcę. Leje deszcz, zimno i w ogóle psia pogoda. Docieram na Krakowskie Przedmieście, gdzie ma się odbyć cała impreza. Marzniemy, mokniemy. Księdza ani śladu. W najlepszej sytuacji są tubylcy, którzy mogą iść do domu. My, przyjezdni, cierpimy. Paru z nas sępi i idziemy do jakiejś kawiarni na herbatę aby się rozgrzać. Akcję powtarzamy parę razy, aż pojawia się wreszcie późnym wieczorem ksiądz i sprowadza nas do podziemia kościoła. Dotąd się nie dało, bo modliła się tam jakaś organizacja patriotyczna. Teraz idziemy my. Nie jest wygodnie, ale dla nas hipisów ważne, że nie leje i nie wieje. Pomieszczenie nagrzane ludzkimi ciałami szybko staje się przytulne. Jest prośba, by nie palić, więc palimy po cichu w kątach. W pewnej chwili pociągam nosem i orientuję się, że tu nie tylko tytoń jest palony... Księża dali chleb, margarynę i herbatę. Nasi wyłożyli trochę konserw. Ksiądz oświadcza, że kto chce może skorzystać ze spowiedzi. Idę i ja. Przy okazji spowiedzi poznaję bliżej tego sławnego kapłana Ruchu, księdza hipisa. Wibracje ma dobre. Mówię mu o dylematach, jakie mam przy każdej spowiedzi w związku z naszym hipisowskim ślubem. Wierzę, że Bóg uznaje nasze małżeństwo, ale Kościół nie uznaje. Spowiadam się więc z czegoś, co za grzech nie uważam, bo nie chcę oszukiwać kapłana, który da mi komunię. On mi przecież wierzy, że nie mam na sumieniu czegoś, co on uważa za grzech. Jeśli go oszukuję, to tym samym mam grzech i nie mogę przyjąć komunii. Ciężki dylemat w końcu. Andrzej radzi, bym robił dalej jak robię i modlił się wraz z Marią o opiekę i mądrość Bożą. Rozgrzeszony wracam do naszych. Msza. Andrzej razem z nami śpiewa pieśni religijne. Wybiera te, które najbardziej są dostosowane do naszego gustu.

- Hefenim szalom alechem, a pokój niech będzie z nami! - woła. - A teraz, skoro Bóg jest jeden i winniśmy go czcić pod każdym imieniem, wszyscy razem!... Hare Kriszna! Hare Kriszna!

Śpiewamy i tańczymy, jakby sam Kefas był nami dyrygował, a nawet jakoś radośniej. Potem homilia, czyli kazanie tu zamienione w dyskusję między księdzem a nami. Ksiądz proponuje, aby kto zechce złożył jakieś ślubowanie Bogu. Zgłasza się kilkanaście osób. Ślubowania różne, ale widać, że szczere. Rozpiętość ich wagi ogromna. Jakaś trzynastolatka ślubuje słuchać rodziców. Kto inny chodzić do szkoły, a inny znów, stary rycerz trasy, ślubuje cały tydzień nie ćpać. Może szokujące, może chwilami śmieszne, ale chwilami wzruszające. W rysach tego, co ślubował nie ćpać, widać już charakterystyczne zmiany spowodowane ciągiem narkotycznym. Ten tydzień abstynencji oznacza co najmniej cztery dni piekła o jakim nie wie nikt, kto go nie przeszedł. Ten człowiek wie o tym. Może nie wytrzyma. Ale fakt, że chce tego spróbować dla Boga, którego ledwie zna, świadczy sam o sobie. Nas starych ćpunów, byłych i aktualnych przenika dreszcz.

* * *

Na drugi dzień msza poranna, tym razem już w kościele razem z tłumem normalnych wiernych. Księża informują parafian, że jesteśmy uczestnikami młodzieżowej pielgrzymki częstochowskiej. Termin hipisi jest omijany, aby nie straszył. I tak straszy nasz wygląd, a gdy na słowa "Przekażcie sobie znak pokoju" obejmujemy się i całujemy, szok jest zupełny. Ale potem co niektórzy wierni podają nam ręce i obcalowują się z nami... Potem zbieramy się na porośniętej trawą skarpie, gdzie Drwal rąbie przemówienie o tym, że w związku z rozrastaniem się Ruchu i problemem narkomanii oraz aby łatwiej było organizować nowe akcje typu akcji zabawkowej, trzeba się zorganizować i skończyć z chaosem w naszych szeregach. Proponuje, aby każde miasto wybrało przedstawiciela, który by na zlotach reprezentował dane miasto i tak dalej (praktycznie jakby hipisowscy wojewodowie). Psia mać! Myślałem, że go wyśmieją, a tymczasem spodobało się księdzu Andrzejowi i małolatom, więc prawem większości przeszło. Zaczęto wybierać tych delegatów. Jak doszło do Krakowa, wszyscy wołali, aby obrać Drwala. Ja też wolałem, bo jak baran to wymyślił, no to niech się teraz męczy. Ale on wykręcił się chytrze, że jego sytuacja z wojskiem jest niepewna, więc niech obiorą Szamana, bo to stary, doświadczony i lubiany człowiek. Czy ktoś ma coś przeciwko? Niestety, nikt nie miał, a garstka Krakowiaków go poparła. Nie wiem, czy z sympatii do mnie, czy z radości, że to nie na nich padło. Dopadłem Drwala po zebraniu i zapowiedziałem, że pacyfizm pacyfizmem, ale łeb z płucami mu urwę za ten zaszczyt. Ale on wysłał mnie spokojnie, abym ponaradzał się z delegatami innych miast co robić. Delegaci, siedzieli kręgiem i dyskutowali. Głośno zresztą, a ja nie lubię się przekrzykiwać, więc milczałem prawie cały czas. Po tej dyskusji uchwaliliśmy to, co i tak wiedzieliśmy bez gadania "Jest źle i trzeba coś zrobić żeby było dobrze". Na tym zakończyło się sławetne zebranie hipisowskich delegatów na wszystkie miasta Polski. Pierwsze zebranie. Czy muszę dodawać, że pierwsze i ostatnie? Jeśli tak to dodaję.

* * *

Drwal zrezygnował ze swojego upiornego pomysłu. Przypuszcza, że zawiniła tu przede wszystkim zmienność natury samego Drwala. Odechciało mu się, nim zaczai. Zloty Andrzeja odbyły się jeszcze parę razy. Ja już nie jeździłem, ale Drwal był na każdym. O przebiegu każdego z nich dowiadywałem się od ludzi i uderzyła mnie pewna charakterystyczna sprawa; Drwal oceniał te zloty odwrotnie niż inni. Jeśli ludzie przyjeżdżali zachwyceni wspaniałym misterium i przynajmniej powierzchownie ponawracani, twierdząc przy tym, że Andrzej Szpak, to najwspanialszy guru jakiego znają, Drwal wracał załamany.

- Bez sensu! Andrzej gadał takie bzdury, że rzygać się chciało, ludzie trochę się z nim wygłupiali, ale lada dzień go oleją. Gdy znów ludzie wracali załamani z informacją, że było do dupy, że wiara nie dopuszczała Szpaka do głosu, zaćpani rzygali po kątach płucami i kogoś pogotowie zabrało na toksykologię, że Szpak płakał, Dekabrysta odprawiał na ołtarzu swoje msze do Wudu, wtedy Drwal wracał zachwycony.

- Nareszcie coś się dzieje! Było wspaniale! Padło całe mnóstwo ciekawych wniosków. Nawet Andrzej parę słów do sensu powiedział. W końcu postanowiliśmy zapytać go, kto tu łże. I co się okazało? Rzecz jasna okazało się, że prawda jest subiektywna. Mierzi mnie wszelka zastałość i struktura, - tłumaczył Drwal. - Jak je widzę, to wiem, że za tym kryją się jakieś dziury i gnój, więc muszę to rozwalać. Człowiek szczęśliwy jest dla mnie podejrzany, że tylko pogodził się ze złem. Zadowolenie prowadzi do skostniałych struktur, tylko burzenie jest twórcze. Sam był cholernie twórczy. Bez przerwy szukał, burzył i bardzo rzadko budował. Ja, stary mag zacząłem nawet podejrzewać, że jest opętany i sprawdziłem jego liczbę kabalistyczną. Na szczęście nie wyszło 666, ale i tak było niemiło. Wyszło na to, że jest geniuszem-degeneratem i to degeneratem skrajnym. Faktu, że podejrzewałem go o bycie narzędziem w rękach demonów szerzej nie zdradzałem. W końcu miałem z nim osobiste zatargi i musiałem brać poprawkę na to, że mogę być nieobiektywny.

* * *

Zgłosił się do mnie nowy działacz. Ma na imię Witold, a nazywają go Che Guevara. Lat dwadzieścia parę, drobny, chudy. Włosy długie, ale nie do samych ramion, podkute buty i oczy płonące, jak u schizofrenika, za którego z początku go wziąłem. Twierdzi, że pięć łat temu był w Ruchu, ale wyjechał do Francji i tam brał czynny udział w tamtejszej kontestacji. To brzmi poważniej i polityczniej, niż jacyś tam hipisi. Z tamtych czasów powołuje się na Kajzera i jego grupę. Znałem ich przecież, w końcu zaczynałem jako satelita tamtej grupy. Było nas wtedy mniej i znaliśmy się wszyscy. Nawet z moją sklerozą, takiego bym zapamiętał, a nie pamiętani. Cóż, mitomani też mają prawo do życia. Udaję, że wierzę. We Francji to może i był, ale tego nie da się sprawdzić. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że był synkiem bogatych rodziców i studiował na UJ. Brał udział w strajkach i należał do patriotycznych organizacji młodzieżowych, ale wyleciał, bo wszyscy uznali go za niekarnego wariata. Przyszedł więc do nas, aby zrewolucjonizować ruch hipisowski. Koniec pacyfizmu! Koniec ględzenia!

0 miłości! Anarchia, terror i nienawiść! To jest na Zachodzie. To jest twórcze! Tam hipisi od dawna nie są w modzie. Są jippisi, czyli terroryści, co rzucają bomby, chcąc zdeptać zgniłe mieszczaństwo. Poza tym są jeszcze punki, co biją wszystkich łańcuchami, przebijają ciało agrafkami i głoszą nienawiść. Miłością nie zmieni się świata! Precz ze zgnilizną! Łańcuchem i wrzaskiem zmienimy świat, który (tu się przynajmniej zgadzamy), jest jedną zgnilizną. Jednak na tym kończy się porozumienie. On chce świat zburzyć i z wrzaskiem nienawiści zbudować nowy. Ja chcę, aby zgnił do reszty. Sprawne społeczeństwa ograniczają jednostkę i mają militarne - nacjonalistyczne ambicje, a na bezwładnym gnoju najlepiej rosną kwiaty. Również dzieci-kwiaty. Może nie ma postępu, ale jest życie, piękno i miłość, a o to przecież chodzi. A on wrzeszczy, aby burzyć i zbudzić się. Z karabinem w ręku zmusić świat do...

- Już był taki jeden, co to wymyślił przed tobą, - tłumaczę. - Nazywał się Adolf Hitler..

- A choćby i on! Przecież to było nowe! Wspaniałe!

- Ale po co z tym do nas przychodzisz? Jak lubisz terroryzować, to możesz robić to legalnie, w milicji.

* * *

Idziemy z Marią na chatę do Wikinga i Aśki w odwiedziny i nadziewamy się wprost na seans trawowy. Przyjechał Maestro i pełni rolę mistrza obrządku. Dziś Maestro postanowił pociągnąć wiarę w dolne kanały. Zabawa niebezpieczna, bo jeśli nie utrzyma kręgu obecnych, to słabsi, którzy nie umieją latać, polecą prosto w psychozę. Na tego typu eksperymenty każdy z nas ważył się nieraz indywidualnie. Nikt jednak, a przynajmniej mało kto, odważyłby się wziąć na siebie ciężar kręgu. Wszedłem tu już w slang mistyków trawowych, który wyjaśnię. Podczas palenia w grupie powstaje swoista więź psychiczna miedzy uczestnikami, poparta wzmocnionymi wibracjami parapsychicznymi. Siła działania kręgu bywa tak mocna, że może wciągnąć osoby nie będące pod wpływem marihuany. Zwykle dba się o to, aby krąg był zgrany. Inaczej podróż może się nie udać lub nawet przekształcić w zbiorowe piekiełko, z którego co słabsi mogą wypaść prosto do czubków. Dba się więc zwykle o to, by nastrój był jak najpozytywniejszy, a silniejsi pomagają słabszym. Bywa jednak, że w grupie znajdzie się silna jednostka, która po uprzednim uzgodnieniu staje się przewodnikiem seansu i wiedzie krąg gdzie chce. Musi to być jednostka super silna i doświadczona, aby utrzymać ciężar kręgu. Na niej spoczywa odpowiedzialność za zdrowie psychiczne uczestników. Takich delikwentów zwaliśmy guru trawowymi. Jednym z nich był właśnie Maestro. Dziś zaryzykował zepchniecie grupy w dolne sfery i ukazał im pustkę, bezsens i samotność ludzkiego bytu. Wszyscy siedzą przyłamani i ponurzy. Atmosfera cuchnie zbiorowym samobójstwem. Gdy tylko weszliśmy Maestro zagiął na nas haka, chciał i nas w to wciągnąć. Mogło mu się to udać, bo moc kręgu była silna a on sterował nią, jak chciał. Nie mając ochoty na ponuractwa założyłem magiczny blok otwarty i wibracje przechodziły przeze mnie nie zatrzymując się. Myślałem, że Maria zrobi to samo, ale ona zupełnie nie rozumiała, co się dzieje. Jak potem mi powiedziała, mimo swej wrodzonej mocy, nie miała pojęcia o robieniu bloków. Nim się obejrzała, Maestro zaczął ja wciągać. Poznałem to od razu po zmianie twarzy. Dotknąłem jej dłoni, a ona prawie gniewnie mnie odepchnęła. Ująłem ją za ramiona i przytuliłem. Szarpnęła się lekko, ale naraz wtuliła się we mnie, jakby szukała opieki.

- Spokojnie - szepnąłem. - Ja z tobą jestem naprawdę. Oni to złudzenie, nie ma ich. - Równocześnie założyłem blok twardy między nami a resztą. Maestro uderzył całą siłą kręgu.

Pojąłem, że mój blok nie wytrzyma, a na pomoc Marii raczej nie mogę liczyć, przekazałem więc slangiem zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych trawiarzy.

- Puść. - Daj spokój, to zabawa.

- My się nie bawimy. - Pozwól jej być z nami i dowiedzieć się czegoś.

-Nie!

Wiedziałem, ze jeśli Maria wpadnie w krąg, to jej chandra potrwać może i tydzień a na to nie miałem ochoty.

- Nie istniejesz.

W ten sposób przekazuje mi informację, że nie liczy się ze mną i wymazuje moje wibracje.

- Istnieję. A póki istnieję, istnieją skrupuły.

- Nie ma cię!

Tak więc nie ustąpi. Jeśli w tym momencie wyprowadzę Marię, czar kręgu nie pryśnie i chandra murowana, jest tylko jeden sposób, aby ją ocalić - rozerwać krąg. To jednak grozi obłędem słabszym uczestnikom, waham się krótko. Wprawdzie coś takiego to zbrodnia, ale bardziej zależy mi na Marii. Jestem egoistą i nie wstydzę się tego. Uderzam czakramem ognia. Ośrodkiem energii, który kumuluje w sobie moc czerpaną z jądra Ziemi. Tajna moc Wielkiej Bogini, zwana czakramem ognistego krzyża. Maestro słyszał przekaz o braku skrupułów i wiedziałem, co on oznacza, lecz myślał, że uderzę czakramem trzeciego oka lub, co najwyżej, serca, lub słońca, ale że rąbnę czarnym płomieniem - nie podejrzewał, on wytrzymał, ale krąg rozleciał się w drobny mak.

- Co to było? - pyta na ulicy roztrzęsiona Maria. - Czułam się jak wśród umarłych.

- Taki seans trawowy.

- Boże! To tak działa ta wasza wychwalana marihuana? Co w tym pięknego?

Ten seans rzeczywiście piękny nie był. Cholera! Muszę po tym numerze iść do spowiedzi! Tylko jak to księdzu wytłumaczyć? Wielu księży zupełnie w magię nie wierzy. A pewnie żaden

marihuany nie palił.

* * *

Wbrew oczekiwaniom, po tym numerze nie zostałem wyklęty z Ruchu. Ci; którzy w ogóle zorientowali się, co się stało, mieli nawet dla mnie rodzaj szacunku (Maestro nie był lubiany), a ofiarom w sumie nic się nie stało, kilka dni później Wiking wywalił go zresztą za pijaństwo. Niedługo potem zaprosił mnie na hipisowską wigilię. Maria na ten dzień jechała do rodziny, więc poszedłem i nie żałowałem. Fajnie było. Zebrało się kilkanaście osób. Potrawy ustawiliśmy na ziemi, bo u Wikinga stołu nie uświadczysz, a co było? Był barszcz i ryba a zamiast pierogów i ziemniaków - ryż. Był też kompot wigilijny, z suszonych śliwek i dużo słodyczy. Wiking sporo zarabiał na sprzedaży obrazków i śmialiśmy się, że nie ma jak Wigilia u ubogich hipisów. Ponieważ staraliśmy się zachować rodzinny nastrój, więc były i kolędy przy gitarze i łamanie opłatkiem, myślę, że o wiele szczersze niż w większości skwerowsko-katolickich domów. Na początku ustaliliśmy, że dla zachowania rodzinnej atmosfery usiądziemy przy stole wedle starszeństwa i co się okazało. Otóż okazało się, że zasłużony dla Ruchu Tadeusz Wojciech Drwal ma miejsce wśród małolatów. I słusznie, przecież miał dopiero dwa lata "stażu"! Ja miałem już sześć. Wiking osiem czy dziesięć! Drwal zaczął więc dogadywać, że co to za wigilia kontestacyjna i czy kontestacja w ogóle może tolerować zgniłe, mieszczańskie Święta.

- Kontestacja pewnie nie, - powiedziałem. - Ale hipisi święto narodzin Miłości czczą!

- Hipisowsko-mieszczańska kolacyjka. Nie wiadomo dla kogo... Widząc jednak, że wszyscy go olewają, zamknął się w kiblu i siedząc na sedesie zaczął pisać wiersz. Tak powstał utwór, o którym już wspominałem, "Nie odlecimy na żadne południe", widząc jednak, że nikt na to uwagi nie zwraca, rozebrał się w tej łazience do naga i wrócił do stołu, aby nas zbulwersować. Paru małolatów faktycznie zbulwersował, ale my, starzy bywalcy różnorakich hipchat nie zwrócilibyśmy na to uwagi, gdyby nie jego ostentacyjne zachowanie. Nagość jest dla nas zwykłym zjawiskiem. Ale zwykle oznacza to tylko tyle, że człowiek nie ma na sobie żadnych szatek i tyle. Drwal zaś urządził ostentacyjny striptease. Aśka spokojnie doradziła mu, aby napuścił sobie wody do wanny, wtedy jego nagość będzie miała jakiś sens. Potem podjęliśmy rozmowę, jakby nic się nie stało. Drwal opowiadał mi potem, że miał zamiar stanąć na obrusie i nasikać na niego, ale się rozmyślił. I całe jego szczęście! W końcu pacyfiści też mają nerwy, niektórzy nawet bardzo słabe. Nagle Drwal stwierdził, że wychodzi, a ponieważ nikt nie zgłosił sprzeciwu, wrócił szybko i powiedziawszy, że autobusy nie kursują, położył się spać. Wigilia bez przeszkód potoczyła się dalej. Było naprawdę wspaniale, tylko Marii mi brakowało.

* * *

Zbliża się wiosna. Z wiosną ożywają szlaki. Zwaliło się nam na chatę w szybkim tempie osiem osób. Pierwszy był Marek z Gdańska. Właściwie nie hipis, choć nosił długie włosy. Czuł się gorącym patriotą, wciąż deklamował Mickiewicza i w ogóle był bogoojczyźniany. Odwiedzam z nim Wikinga i od rana dyskutujemy. Marek udowadnia, że należy nam się Lwów.

- Założyli go przecież Polacy. Był jednym z Grodów Czerwieńskich, a one należały do Mieszka i Chrobrego.

Tak się składa, że nieco orientujemy się w historii.

- Dla ścisłości. Lwów założył kniaź ruski i to dopiero gdzieś tak w XII wieku. Grody Czerwieńskie były kością niezgody między Państwem Polan i Rusią Kijowską. Raz zdobywali je jedni, raz drudzy, a ludność nie była ani ruska, ani polska. Cholera wie, komu należałoby przyznać te ziemie. Zwłaszcza że nie bardzo wiadomo, gdzie rzeczone grody były. Naukowcy umiejscawiają je tak między Rzeszowem a kijowem.

- Ale kulturę we Lwowie rozprzestrzenili Polacy!

- Po XVI wieku, tak, ale już czterdzieści lat siedzi tam kto inny. Ludzie pewnie poprzywykali. Znów ich ruszać? Więcej krzywdy z tego wyjdzie, niż szczęścia. Na tej samej zasadzie moglibyśmy oddać Wrocław Niemcom. W końcu kultura była tam przez paręset lat niemiecka.

Marek waha się chwilę. Nie wie, czy wybrać nacjonalizm, czy przyznać nam rację.

- Właściwie słusznie - stwierdza niechętnie - Wrocław należy oddać Niemcom.

- No to zamieniamy! - mówię - tylko jeden warunek. Jazz nad Odrą przenosimy do Lwowa.

- I teatr Grotowskiego! - podchwytuje Wiking.

- Ludzie! Tu idzie o słuszność dziejową. Polska była kiedyś po Morze Czarne!

- To trzeba było tak od razu! - cieszy się Wiking. - Ciepło, palmy rosną, zupełnie jak w Indiach. A jaka marihuana tam się rodzi!

- I maki jak arbuzy! - cieszę się.

- Co nam obca przemoc wzięła, pompką odbierzemy! - śpiewamy obaj fałszywie.

- Jesteście płytcy i bez cienia poczucia narodowego, tu idzie o wolność, sprawiedliwość dziejową!

- Wolność? My już prawie jesteśmy wolni. Czego więcej trzeba? Jak chcą, to niech ten kraj ma stolicę nawet w Moskwie. Jeden warunek - niech się ruscy przestaną wygłupiać z komunizmem, wtedy zrobimy wielkie Free Państwo od Bałtyku po Pacyfik, gdzie każdy robiłby, co chce, byle innych nie krzywdził. - Otwarte imperium, gdzie panowałby król Seks i królowa Marihuana! - woła Wiking. - Zamienić komitety partyjne na świątynie zeń. Na poligonach zasiać marihuanę a w koszarach zrobić aśramy! Całe wojsko codziennie ma ostre ćwiczenia. Całe szeregi siedzą w kwiecie lotosu i nucą mantry. Kapral chodzi między nimi z bambusową laską, "om mani padnie hum" - nucimy obaj.

Marek jest skołowany i nie wie co mówić, a ja patrzę na Wikinga z niepokojem. Pali już trawę trzeci tydzień. To może być groźne. Gdy mu to mówię, śmieje się tylko.

- Trawa daje oświecenie. Nie ma się co bać.

Do tej pory trawę rzadko można było zdobyć. Dlatego nawet Maria patrzyła przez palce, jak czasami zapaliłem. Ale w ostatnich miesiącach pojawiło się jej zatrzęsienie. Prawie każdy posiadał woreczek z zielonym prochem. Przeważnie była to kiepska samosiejka, powodująca tylko lekkie otumanienie. Ale trafiała się dość często taka siekiera, że małym skrętem mogło napalić się w dętkę czworo osób i więcej. Fakt. Marihuana nie prowadzi do narkomanii. Za to przy częstym stosowaniu wiedzie prościuteńko do "wariatkowa" lub doprowadza do debilizmu. Ludzie, którzy załapali się na trawkę, przeginali zdrowo. Poza tym, o ile inne narkotyki nawet ciężko uzależniające uważali za zło i drogę do zniszczenia, o tyle wokół marihuany zaczęła tworzyć się już swoista religia, śmierdząca lekko magią a mocno paranoją.

* * *

Marek to klasyczny typ greenhorna na szlaku, jak określili by to bohaterowie Karola Maya. Rzadko zdarza się widzieć, jak hipis myje zęby, ale żeby woził ze sobą materac dmuchany i do snu pidżamę ubierał!? Nie tylko ja, ale i Maria była zdumiona. Mimo tych wszystkich środków higieny i tak zwaliło go jakieś potworne grypsko, do spółki z anginą. Leżał więc na łóżku w pościeli (naszej) i pidżamie (swojej) z obwiązanym gardłem i obstawiony lekami, bo Maria przyprowadziła mu lekarza. Pech chciał, że przyjechał Konrad wraz z całą grupą hipisów z Bielska. Zarazili się w ciągu jednej doby. Leżeli teraz na zaimprowizowanych posłaniach na podłodze a Konrad z Markiem na łóżku. My z Marią, oddawszy wszystkie koce, kurtki itp. na posłania poszliśmy spać na gołą podłogę, ledwo firanką się owinęliśmy. Szlag nas trafiał, ale przecież nie wywalimy chorych na ulicę. Rano Maria miała 40°C i chwilami rwał się jej film. Byłem jedynym zdrowym człowiekiem w tym siedlisku zarazy. Po kilku godzinach modliłem się, aby też paść i zachorować, by zwalić z siebie odpowiedzialność za ten cały szpital. Choroby jednak, jak wiadomo, są złośliwe i mnie toto nie ruszyło. Ściągnąłem jakiegoś zdrowszego, czy tylko zdrowiej wyglądającego, z posłania, na które zapakowałem Marię. Przez dwie doby harowałem w charakterze Ojca Zadżumionych, a jest to ciężka katorga. Chory i zdrowy nie są w stanie się zrozumieć i wzajemnie podejrzewają się o złośliwość i egoizm. Pod koniec nawet Maria była na mnie wściekła, kiedy zapytałem po raz dziesiąty, czy nie chce jeść, a nie zapytałem po raz jedenasty, a ona akurat zgłodniała... Po dwóch dniach ci, co byli w stanie pryskali z chaty, woląc pewnie śmierć na ulicy od mojej troskliwej opieki (i wcale im się nie dziwię!), ostatnich zabrał Drwal, który pojawił się jak deus ex machina i zabrał "zarzewie moru" do Wikinga. Wkrótce i tam zaczęły się dziać dantejskie sceny, a my mieliśmy dziką radość, że to nie u nas.

* * *

Drwal rozpoczyna nową akcję. Ni mniej, ni więcej, postanowił założyć niezależne wydawnictwo. Była teraz na to moda i kto żyw zakładał takowe. Jak Drwal to zrobił? Nie wiem. Ale zasługiwał na pewno na podziw. Powstało więc "Wydawnictwo Kultury Alternatywnej". Drwal zrobił niemal wszystko sam. A jeśli ktoś mu pomagał, to dzięki jego genialnym wprost zdolnościom organizatorskim i manipulacyjnym. Rzecz jasna było to wydawnictwo jednego redaktora, autora i dzieła. Chyba nie muszę dodawać, że autorem i redaktorem był Drwal. Dzieło nosiło tytuł "Aż wreszcie świadomi". Maria znająca się na poezji stwierdziła, że to naprawdę oryginalne i dobre, tylko, że zamiast wierszami trzeba by to nazwać traktatami poetyckimi lub złotymi myślami. Fakt, że niektóre określenia budziły szok: "Mówię ci, że jesteś dobra w łóżku, a ty przeżywasz orgazm", "Będziemy palić kondomy i marihuanę". Złośliwi czepiali się tego, ale faktem jest, że Drwal był pionierem w tej sprawie, a jego utwory były oryginalne i ciekawe, Sprzedawaliśmy je po dziesięć złotych na Rynku. Drwal rzecz jasna w swym wydawnictwie wydał pierwsze i ostatnie zarazem dzieło. Pałeczkę po nim przejął Wiking zakładając Wydawnictwo Pacyfistyczne.

* * *

To wydawnictwo nie spadło już z powietrza. Wiking popożyczał pieniądze. Zebrał ze dwóch wspólników, nawiązał kontakt z NZS-em i zabrali się do roboty. Przede wszystkim pozbierali wiersze od hipisowskich poetów. Maria i Aśka wysunęły i moją kandydaturę, bo i ja pisałem trochę i w rekordowym tempie mały tomik z ilustracjami wykonanymi przez Aśkę poszedł w Polskę. Zaraz za nim ukazał się drugi i trzeci. Przeważnie poziom naszych utworów nie był wysoki. Moje były w każdym razie chodliwe wśród hipisów. Parę z nich ukazało się potem w różnych czasopismach, gdzie zaczęły się ukazywać artykuły o hipisach, niekoniecznie już w formie potępiającej. Wiersze były na zasadzie ciekawostki: "narkoman, a pisze i to z jakimś nawet sensem". Wracam do wydawnictwa. Koronnym osiągnięciem były wiersze Marka "Prezesa" Jusięgi, miały one naprawdę wysoki poziom artystyczny. Dla mnie były zbyt mądre, ale liczył się ich duch; bił z każdego słowa. Stary duch z początków Ruchu. Czasów, gdy nieufnie patrzyłem na Kajzera, rozmawiałem z tajemniczą czarownicą Joanną. Czasy maga Jacka, aśramów Przewodnika, jogi i Beatlesów. Przesiąknięte jasnym i tajemniczym duchem Indii... nie potrzebowałem nic rozumieć. Wystarczyło czuć.

Mieliśmy nakłady tysiąc do półtora tysiąca książek. Biznes szedł. Kolporterzy sprzedawali je na ulicach i na zlotach. Dla bezpieczeństwa przed milicją nasi kolporterzy stawali na ulicach koło kolporterów NZS-u i "Solidarności", których władza niechętnie tolerowała. Tam bano się nas ruszyć. Przynajmniej bezpośrednio. Pośrednio bywało różnie. W jednej takiej awanturze sam brałem udział. Przechodziliśmy właśnie z Kazanem koło "Jaszczurów", gdzie wraz z kolporterami NZS-u i "Solidarności" stal Zbójnik - chłopak mający za sobą szkolenie karate przy posturze i psychice boksera wagi ciężkiej.

- Szaman - usłyszałem jego głos. - Zrób coś, bo jest kiepsko! Okazało się, że przykleił się do niego jakiś prowokator udający pijanego, ubliżając mu od nierobów i brudasów. Sprawa śliska, bo Zbójnik absolutnie na hipisa nie wyglądał, a tytuły książeczek nie świadczyły o ich treści. Gość wiedział do kogo podejść, a poza tym kiepsko grał pijanego. Zbójnik hamował się, bo prawdopodobnie zabiłby go jednym ciosem, a widać było, że gość chce wywołać awanturę. Milicji nie było w polu widzenia, ale pewnie gdzieś się czaiła,

by aresztować "uczestników bójki" skoro kolporterów ruszyć nie mogła. Podszedłem do faceta i zacząłem mu tłumaczyć, żeby dal sobie spokój, bo Ślepy widzi, że wcale nie jest pijany i o co naprawdę biega. Przechodnie poparli mnie, ale gość nie dał się odciągnąć. Zaczął mi ubliżać od kudłaczy i brudasów. W końcu czepił się nawet mego sposobu mówienia i zaczął mnie po chamsku przedrzeźniać. Trzymałem się ze względu na przekonania, a także dlatego, że pamiętałem, że gość jest po to, aby sprowokować bójkę. W końcu doszło do tego, że kopnął Kazana. Mój pies jest bojowy tylko w stosunku do innych psów, a ludzi gryzie tylko w ostateczności. Pisnął więc i schował się za mną. Nie wiem, jak to się stało. Mój mózg zarejestrował tylko, że moja zwinięta w pięść ręka zderza się z nasadą nosa ubeka. Ujrzałem, że facet leci plecami na ścianę, a jego okulary odtruwają gdzieś w bok. Usłyszałem okrzyk Zbójnika:

- Leć do NZS-u po Wikinga!

Wydawnictwo Pacyfistyczne wspomagało się wzajemnie z NZS-em na zasadzie obcych sobie, lecz zaprzyjaźnionych szczepów. Siedziba ich mieściła się koło Brackiej. Dobiegiem raz dwa i wyciągnąłem Wikinga. Wróciliśmy pod Jaszczury, przy czym ja trzymałem się nieco z tyłu. Gość mącił dalej, a Zbójnik ledwo już nad sobą panował. Wiking oceniwszy sytuację polecił Zbójnikowi przenieść się w inne miejsce. Zbójnik spokojnie zebrał książeczki i zabierał się do odejścia. Ale jednak musiał odreagować. Gdy mijał prowokatora, nagle zabrzmiał suchy, charakterystyczny trzask łamanej kości i facet siadł na chodniku mokry jak szczur od potu. Z bólu nawet nie krzyczał. Zatkało go.

Najbardziej zaczęto na nas polować, gdy Wydawnictwo puściło "Książeczkę Wojskową" A. Pawlaka, w której autor z detalami opisuje swą służbę w armii Ludowego Wojska Polskiego. Ta książeczka lekko już śmierdziała polityką i były zdania podzielone, czy ją wydawać. Pomysł podsunął Drwal, który zrezygnowawszy z własnego wydawnictwa zaczął współpracować z nami. Znalazł Pawlaka i załatwił jego zgodę na druk. Ja głosowałem przeciw. Ta pozycja wciągała nas już niemal w zagrywki między Partią, a "Solidarnością". Sytuacja wyglądała zupełnie jak w koloniach Ameryki Północnej, gdzie Francuzi bili się z Anglikami, a nam w tej sprawie przypadła rola Indian, agitowanych przez obie strony. Stałem na stanowisku, że "blade twarze" teraz nas potrzebują, ale potem i tak nas zniszczą bez względu na to, kto wygra. Owszem, "Solidarność" jest lepsza od Partii, ale "naród wybrany", "bramini Europy", nie powinni mieszać się w brudne sprawy skwerów. Sama książeczka nie była jeszcze czysto polityczną sprawą, ale czułem, że jeśli sprawa się uda, to nasi pójdą za ciosem i wlezą w autentyczną politykę, o czym zresztą marzyli Drwal i Che Guevara, który chciał nas przerobić na anarchistów. A wtedy koniec z czystością, miłością i pokojem. Zacznie się smród, brud, draństwo... Lepiej już po staremu mieć problemy z narkomanią, na jakiej przynajmniej się znamy. Książeczkę jednak wydano, biorąc pod uwagę, że robi ona antyreklamę wojska, a o to nam - pacyfistom przecież chodziło.

* * *

Wolność zaczynała momentami iść za daleko. Che Guevara na przykład rozpuścił ulotkę po liceach do młodzieży, aby przejęła władzę w szkołach i ona dyktowała program nauczania, lub żeby w ogóle znieść nauczanie. Przedstawił mi nawet ową ulotkę pytając, co o tym sądzę.

- Idiotyzm! - powiedziałem.

Taki numer powinno się robić, ale dopiero na studiach, a i to na zasadzie równouprawnienia studentów z wykładowcami, a nie władzy studentów. W liceach za dużo gówniarzy. Nic nie wiedzą o życiu. Dać im więcej swobód i praw, zmienić program - owszem, ale tamto sensu nie ma.

- Młodzież w szkołach się otumania! - Fakt. Ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Uczy się ich też, a to im się przyda.

- Ty masz osiem klas i chyba nie żałujesz?

- Ja nie żałuję, ale miałem szczęście i sam umiałem się kształcić z książek i z życia. Niestety, reszta ludzi tego nie umie. Przynajmniej niewielu, a ci i tak pieprzną szkolą, gdy to poczują.

- Przecież i ty chcesz zagłady tej zgniłej cywilizacji! Więc czemu bronisz skwerów?

- Bo o to chodzi, aby był ciepły bajzelek, gdzie każdy robi, co chce. Tylko w czymś takim można być wolnym. Ty chcesz dyktatury kontestacji, a to byłby taki sam syf, jak komunizm czy faszyzm.

- Trza nauczyć ludzi myśleć!

- Ależ oni wcale tego nie chcą, a większość z nich nawet by nie potrafiła. Byli i będą głupi.

- To jak ty widzisz nowy świat?

- Już powiedziałem. Ciepły bajzelek, gdzie każdy żyje tak jak chce, byle innym nie szkodził.

- Ależ to koniec postępu!

- Sam chciałeś, by cywilizacja upadła.

- Tak, by stworzyć nową! Nowy świat, silny, zdrowy...

- Po co nam postęp, zaszliśmy już tak daleko, że teraz możemy odpoczywać choćby i tysiąc lat.

- Nihilista!

* * *

Nasz Ruch zaczął mieć pomału konkurencję wśród młodzieży. Dotąd byliśmy tylko my i gity oraz ci normalni. Potem zaczęli pojawiać się już polscy punkowie. Było ich jeszcze mało, ale w Warszawie i Wrocławiu widziano już pierwsze grupy. Farbowali krótkie gitowskie jeżyki na różowo, zielono i niebiesko. Nosili łańcuchy, brzytwy i żyletki. Zbyt agresywni nie byli. Potem z naszych szeregów wyłoniły się chwasty. Niejaki Maciek Maleńczuk (sprawa była tak głośna, że muszę podać autentyczne nazwiska) doszedł do wniosku, ze całym sercem popiera hipisów, ale nie stać go na to, by samemu być pacyfistą. Zwłaszcza, że nie może patrzeć, jak leją nas gity i milicja. Zorganizował więc grupę mającą na celu ochronę hipisów. Bojówka, którą nazwałem hipisowską milicją, w dużej mierze składała się z oswojonych gitów. Oprócz ksyw, pospolitych we wszystkich środowiskach, nosili numery. Sam Maleńczuk przyjął numer Jedynka. Jako znak rozpoznawczy nosili małe, drewniane kulki. Ostrzegałem, że ta "szlachetna" bojówka prędzej czy później zmieni się w gang, ale oni byli pewni, ze nie zgubią szlachetnych celów. Prócz tego chodziły słuchy, że pojawili się jacyś rastamani, a nawet faszyści...

* * *

Siedzimy na Rynku z grupą małolatów, wdziera się miedzy nas banda krótko ostrzyżonych gówniarzy z kropkami pod okiem. Młode giry. Są agresywni i drwiący, ale żaden nie może się zdecydować uderzyć. W końcu "szef, nie wiem czy miał chociaż 17 lat, podsuwa mi pod nos flachę bełta.

- Otwórz to, lup! Znam zwyczaje gitów.

- Człowiek! - mówię. - Jestem hip, kurwa nie człowiek. Jak dotknę, to będzie trefne. (Gitom nie wolno dotykać czegoś, co miał w rękach pedał, kapuś, czy hipis)

- Spokojna twoja rozczochrana, otwórz.

- To kopsnij kosę.

Podał mi nóż i otworzyłem.

- Git. Przykirasz, hip?

- Nie kiram, człowiek i skicioruj tą nawijkę. Na wolności grypserą się nie nawija.

- Ty mnie, hip, pucować nie będziesz.

- Nie będę. Ale znam ludzi z Azorów i Kazimierza. Oni cię rozkminią, gdzie garowałeś.

Gity poklęly jeszcze chwilę i wyniosły się. Nie mieszałem się, gdy gitowcy prali jakąś małolatę, hipiskę od tygodnia zresztą. Dopadł mnie Che Guevara i żądał dla niej pomocy. Wzruszyłem ramionami.

- Słabo biją. Na kilku siniakach się skończy.

- Ale to dziewczyna!

- W ciąży nie jest, to raz. Hipis, bez względu na płeć musi umieć brać po pysku, to dwa. A poza tym gity robią niezłą selekcję, dostanie małolata po mordzie, to wie, że to nie zabawa. Jak jutro znów przyjdzie na rynek, to znaczy, że warto jej pomóc. Trzeba cierpieć za swe przekonania inaczej nie wiadomo, czy je się ma.

- Wy starzy, jesteście bez serca!

- Jak uważasz. Nam trzeba takich, co naprawdę szukają sensu i prawdy, a nie takich, co się rozćpają i zdegenerują. Dość trupów!

Po odejściu Che Guevary pojąłem, że i u nas, w Ruchu też zaczyna się konflikt pokoleń. My starzy - "dinozaury", jak to określił Wiking, nie rozumieliśmy się już z małolatami.

* * *

Spotykam na Rynku kleryka. Akurat byłem po kłótni z Marią i dla wyrównania psychiki zbierałem na wino proste. Stał koleś z koralikami na ręku. Podszedłem do niego i obsępiłem go na parę złotych. Kiedy pojąłem, że to kleryk chciałem mu oddać pieniądze, ale on się nie zgodził.

- Nadmieniam, że nie na chleb sępię, - zaznaczyłem.

- Nie szkodzi. Jak wypić musisz, to wypij sobie.

* * *

Klerycy salezjańscy w ogóle zaczęli włazić w nasze szeregi. Z ewangelizacją, na szczęście się nie narzucali. Potrafili natomiast być pomocni. Załatwili papier dla Wydawnictwa i zorganizowali u siebie kilka spotkań. Zaprosili też księdza Szpaka, który, jak się okazało, należy do tego samego zakonu. Andrzej odprawił mszę hipisowską, na której stawili się nawet tacy heretycy jak Wiking i Drwal. Przyszedł też (jak zwykle) pijany Dekabrysta. Obcałował Szpaka i koniecznie chciał się z nim w czasie mszy napić, ale jakoś mu to wyperswadowaliśmy. Z Che Guevarą było gorzej. Krzyczał, żeby Andrzej przestał pierdolić o miłości. Niech żyje anarchia i nienawiść! Olali go wszyscy więc siedział w kącie bijąc się pięściami po kolanach i klął cicho. Wreszcie wrzasnął na cały głos:

- gówno! - i wyszedł.

Andrzej mówił nam o miłości i jedności i że cała kontestacja (on też się tego słowa nauczył) winna stanowić jeden front. Zawołaliśmy, że to niemożliwe, bo jak tu jednoczyć się z punkami, którzy głoszą nienawiść, czy z gilami, uznającymi przemoc. Wtedy Andrzej zaczął mówić o miłości Chrystusowej, ale jak z tą miłością iść do takiego punka nie powiedział... Che Gueara, zaczął nas nazywać "klerykałami". Ten epitet dostał nawet Wiking, który nigdy by u siebie w domu krzyża nie powiesił.

* * *

U Marii w domu atmosfera pieprzy się coraz bardziej. Nasz dom zmienia się w hipchatę. Zawiniliśmy oboje. Zaraz, jak razem zamieszkaliśmy, Maria powiedziała, że mogą do mnie przychodzić przyjaciele. Nie wiedziała, że hipis przyjaciół (tych najbliższych) miewa w Polsce z pięćdziesięciu, nie licząc dalszych znajomych. Pojęcie "przyjaciel" mamy również różne z Marią. Dla niej to jakieś pomnikowe pojęcie. Pojęcie człowieka sprawdzonego w życiu. Nie rozumiała, jak mocno może związać człowieka z drugim głód, poniewierka i niebezpieczeństwo. Takich przyjaciół miałem przecież mrowie. Atmosfera w domu zaczyna coraz bardziej przypominać pamiętną chatę Haliny z Kielc. Drwal ma absolutny zakaz wstępu. Wykorzystywał każdą kłótnię między nami (a trudno by się w tych warunkach nie zdarzały) do namawiania nas, abyśmy się rozstali. Po intrygach Wacława jestem bardzo na coś takiego uczulony więc wykorzystuję pierwszy, lepszy pretekst, by napuścić na niego Marię. Trudne to nie było, ona też ma go już dość, a jego eksperymenty psychologiczne uważa za bandytyzm.

- Wiedzę to on ma ogromną, - tłumaczyła mi. - ale chaotyczną i bez praktyki. Nawet jeśli komuś pomoże, to na zasadzie przypadku, ponieważ sam jest ostro zaburzony, to stanowi śmiertelne zagrożenie dla otoczenia z tą swoją wiedzą.

Fakt. Ostatnio ogłosił teorię, że nie można zmuszać rodziców do opiekowania się dziećmi. Wtedy niemowlęta przystosują się do radzenia sobie samodzielnie zaraz po porodzie, pomysł przyszedł mu do głowy, bo jego dziewczyna zaszła z nim w ciążę. Zerwane stosunki uniemożliwiły mu wciągnięcie Marii do następnego komitetu, który miał na celu pomoc poborowym w uniknięciu służby wojskowej. Ten więc komitet T. W. Drwal założył samotnie. Miał on tylko dwóch petentów bo pierwszy zrezygnował z pomocy i po prostu zaćpał się na komisję. Chwast Jedynka, czyli Maleńczuk, skorzystał i trafił do pierdla za odmowę służby wojskowej. Tak więc komitet umarł śmiercią naturalną, bo nikt nie miał odwagi skorzystać z jego usług. Drwal zaś dumał, jaki następny komitet założyć. Z Warszawy ktoś nawet przywiózł piosenkę

- Hej, na krakowskim rynku hipisów gromada Drwal znowu jakiś nowy komitet zakłada.

* * *

Maria miała kilku wrogów w moim otoczeniu. Większość ludzi przepadała za nią, dzięki jej wewnętrznemu ciepłu i temu, że umiała każdemu dobrze doradzić. Rzecz jasna nie cierpiał jej cne Guevara. Twierdził, że to dzięki niej nie da się ze mnie zrobić anarchisty. Drugi był mój stary przyjaciel, Tomek. Ten twierdził, że przez nią nie mogę ćpać, bo trzyma mnie pod pantoflem. Tu miał rację. Ale on sam robił za żywą antyreklamę ćpania. Rozsypujący się w oczach wrak. Wypadały mu włosy. Na rękach, nogach i w pachwinach tworzyły mu się gnijące rany. Stale chodził zły, choć brał cztery razy na dobę i to końskie dawki. Już nie po to, aby coś przeżyć, ale by w ogóle żyć. Bał się jak ognia leczenia, a jednocześnie, rzecz rzadka u narkomanów, bal się śmierci.

* * *

Spotykam na Rynku Mirkę z Sosnowca. Jest stale upalona i po jej przykładzie widać, że choć trawa nie uzależnia, niszczy równie skutecznie jak opiaty, tyle że inaczej. Jest stale rozkojarzona. Mówi już nie tajemniczym slangiem trawiarzy, ale po prostu od rzeczy. W pewnym momencie kuca i zbiera w dłonie śmieci leżące obok pojemnika, potem obsypuje się nimi ze śmiechem idiotki. Znajduje papierki po cukierkach i ssie je, zupełnie jak dziadzio w Kobierzynie. Blada twarz, zmatowiała cera, uśmiech idiotki. W pewnym momencie pyta:

- Dalej jesteś z tą swoją studentką? Nie znudziłeś się jeszcze?

Chcę jej ostro odpowiedzieć, ale jej świadomość już odpłynęła. Parę tygodni po tym, jak się spotkaliśmy, poderżnęła sobie żyły w łazience, a dla pewności puściła jeszcze gaz.

* * *

Maria ma wolne i jedzie na tydzień do matki, która pogodziła się już z życiem "wyrodnej córki". Siedzę sam na chacie. Żeby mi się nie nudziło, biorę do towarzystwa Krasnoludka, którego od lata jeszcze w Krakowie nie było i właśnie się zjawił. On jeden jest, jaki był. Nic go nie obchodzi kontestacja, wydawnictwo, ani ganja. Praktykuje swoją jogę w ciszy i spokoju, choćby wokół walił się świat. Na drugi dzień wpada Dekabrysta. ostatnio, w ramach parodiowania rzeczywistości, handluje w przejściu podziemnym gazetami i papierosami, których zaczyna brakować w kioskach, potworzyły się cale gangi spekulacyjne, które walczą między sobą, jednak Dekabrystę tolerują. Zakupił jakieś arabskie gazety, pisane dziwnymi zygzakami i krzyczy, aby kupować u niego, bo jego firma jest na najwyższym poziomie; ma nawet zagraniczny towar. Czasami nie wiem, czy Dekabrysta już zwariował, czy jeszcze się bawi. Miewa przedziwne pomysły. Pewnego dnia ostentacyjnie rozłożył się ze swym towarem na pomniku Adama Mickiewicza w krakowskim Rynku, i zaczął swym grzmiącym basem zachęcać przechodniów do kupna. Fakt, ofertę wzbogacił. Oprócz gazet miał papierosy i wódkę. Na widok takiego towani, umieszczonego w takim miejscu, przechodnie przyspieszali kroku. Bali się prowokacji i byli pewni, że za chwilę zjawi się milicja. Jednak ta, jak na złość nie pojawiała się. wreszcie, po mniej więcej godzinie, w oddali zamajaczył samotny mundurowy. Dekabrysta nie czekał na niego. Wręcz wybiegł mu na spotkanie.

- Panie władzo! To po prostu skandal! Żeby w biały dzień... na pomniku wieszcza... taki towar! Jako praworządny obywatel musze zaprotestować!

- No tak. - przyznał milicjant widząc rozłożony towar. - To rzeczywiście skandal. Nie wie pan, czyje to?

- Oczywiście, że wiem, moje.

Milicjant wytrzeszczył na Dekabrystę osłupiałe oczy i szybko uciekł. Dekabrysta właśnie zaproponował mi wyjazd do Przemyśla, na imieniny Szpaka. Wprawdzie odbyły się one przed tygodniem, ale kto by się o daty sprzeczał. Dekabrysta ma forsę z renty a oprócz tego zarabia jednak na tym dworcowym interesie, więc pokrywa koszty wyjazdu. Zostawiam psa i mieszkanie pod opieką Krasnoludka i ruszamy. W pociągu (jedziemy pierwszą klasą, bo Dekabrysta nie będzie gniótł się z motłochem) okazuje się, że Dekabrysta ma dla Andrzeja prezenty. Książkę o Papieżu, jakiś trudny do zdobycia album pamiątkowy i butelkę szampana. Postanowiliśmy tego szampana skosztować i otwarliśmy go. Potem to już było głupio wieźć Andrzejowi taki otwarty szampan. Byłoby dobrze, ale Dekabrysta załapał smaka, a jak na złość, pojawili się handlarze piwem.

- Ty, Szaman jesteś król sępów, wysępisz u Szpaka na bilet - stwierdził Dekabrysta i kupił piwo za całą posiadaną kasę.

Handlarze piwo sprzedawali po paczce, ale Dekabrysta miał parę kafli i "zakupy" wypełniły cały przedział. Na zagrychę wyciągnął jakieś prochy, które tak zachwalał, że spróbowałem, ale okazało się, że na mnie nie działają. On popijał to wszystko syropem na spirytusie, ale tego nie tknąłem. Salicyl? Proszę bardzo. Denaturat? Nawet wolę od wódki. Jednak syropki i wody kolońskie to nie na moje delikatne w porównaniu... gardło. Wreszcie dojechaliśmy. Dekabryście rwał się film, ale ja byłem praktycznie trzeźwy, chyba mnie te prochy trzeźwiły. Byliśmy bez grosza, ale Dekabrysta zatrzymał taksówkę, bo piechotą szedł nie będzie, a zresztą ksiądz zapłaci... Zapłacił. Przez trzy godziny rozmawiałem z Andrzejem, a Dekabrysta drzemał na stoiku z ostatnią butelką piwa i co jakiś czas podnosił głowę mówiąc, że idzie do klasztoru. Niech mu tylko Andrzej doradzi, czy ma iść do takiego, co już istnieje, czy lepiej własny założyć. Na koniec rozmowy wyspowiadałem się. Zapytał, czy chcę iść do komunii teraz, ale odmówiłem, bo przecież trzeźwy nie byłem. Na koniec powiedziałem, że nie mamy forsy na powrót. Andrzej załamał się. Miał ostatnie dwie stówy i oddał nam je, ale sam wiedział, że to będzie za mało. W innych warunkach nie wziąłbym tych pieniędzy, ale tłuc się przez pól Polski z wpółobłąkanym alkoholikiem - narkomanem? To było ponad moje siły. Do pociągu wskoczyliśmy w ostatniej chwili, bo pociąg już ruszał. Usadziłem nieprzytomnego Dekabrystę i poszedłem szukać konduktora, aby załatwić z nim przejazd. Gdy go znalazłem okazało się, że pociąg nie jedzie do Krakowa, ale do Dębicy. I tak dobrze, że we właściwym kierunku. Załatwiłem z kanarem sprawę (kosztowało to stówkę), wróciłem do Dekabrysty i zasnąłem. Obudził mnie inny konduktor, stary dziad i żądał biletów. Powiedziałem mu, że już załatwiłem sprawę z jego kolegą, ale on rzekł, że nic go to nie obchodzi, bo on jest od Rzeszowa i bilety mają być. Dałem mu więc dowód osobisty i powiedziałem, żeby nie pieprzył, tylko pisał karę i spadał. Chciał jeszcze dowód Dekabrysty.

- Panie! Spisz pan mnie dwa razy, a kolegę zostaw. On jest chory psychicznie. Mógł mnie spisać choćby i dziesięć razy, już od kilku lat nie mieszkałem pod adresem, który miałem zapisany w dokumentach i bilety kupowałem tylko z nawyku. Dziad wściekł się i w Dębicy przyszedł z sokistami. Nie szczędząc epitetów pognali nas na posterunek. Dałem im dowód, a oni chcieli jeszcze wydostać dokumenty Dekabrysty. Starali się tak bardzo, że omal go nie pobili.

- Zostawcie! - powiedziałem banschutzom. - Sam mu wyjmę.

Ręce mi się trzęsły. Zanim znalazłem dowód natrafiłem na fiolkę proszków nasennych i niewiele myśląc łyknąłem bez popicia garść i chciałem nadal szukać, ale oni wypieprzyli nas z komisariatu. Bali się, że się im przekręcę i będą mieli kłopoty. Fakt, dla normalnego człowieka taka działka mogłaby być śmiertelna, ale nie wzięli pod uwagę, że przeszedłem niezły trening, a ten, jak wiadomo, czyni mistrza. Kupiłem bilety i poszliśmy do baru, by za resztę pieniędzy kupić sobie herbatę. W barze Dekabrysta wytrzeźwiał, ale za to mi zaczął rwać się film. Kojarzyłem tylko, że o trzeciej mamy wsiąść do pociągu i zajechać do Krakowa. Co jakiś czas budziły mnie krzyki Dekabrysty, że cały dworzec się na mnie gapi, bo jestem zaćpany. W pewnym momencie zorientowałem się, że stoję przed Dekabrysta, trzymam w ręku bilety i żądam od niego, by je natychmiast skasował. Nie wiem jak pozbierałem się i wsiadłem do pociągu. Gdy miałem nawrót świadomości w przedziale byliśmy tylko my dwaj. Właśnie wszedł konduktor, a Dekabrysta pokazywał mu bilety, które odebrał mi w dworcowym barze. Powiedziałem, żeby zaczekał, to też mu bilety pokażę i zacząłem ich szukać. Kiedy kanar powiedział, że nie ma potrzeby, złapałem go za klapy i wrzasnąłem:

- Nie wyjdziesz, skurwysynu, póki nie zobaczysz biletów!

Dekabrysta złapał mnie z tyłu i przytrzyinał, a konduktor uciekł... Następny raz oprzytomniałem już w Krakowie. Dekabrysta ciągnął mnie do siebie na ćpnięcie czegoś, ale ja miałem już dosyć. Powlokłem się do domu, gdzie rzuciłem się na wyrko i spałem całą dobę. Kiedy dwa dni później spotkałem Dekabrystę na rynku - zapytał

- Szaman, my tak w ogóle, to byliśmy w tym Przemyślu?

NZS i "Solidarność" zorganizowały demonstrację protestacyjną. Przedstawiono żądanie zwolnienia ludzi więzionych za przekonania. My też wzięliśmy udział w tym marszu. Była to już druga demonstracja, do której oficjalnie włączyli się hipisi. Pierwszą był Biały Marsz z Błoń do Rynku, w którym wzięła udział cała masa organizacji młodzieżowych, demonstrujących przeciw wojnie i zbrojeniom oraz solidaryzujących się z Papieżem. Poszliśmy wtedy i my z księdzem Andrzejem. W końcu sprawa pokoju to i nasza sprawa. Po to jesteśmy i między innymi po to powstaliśmy na świecie i w Polsce.

* * *

I znów wigilia. Tym razem Maria decyduje się nie jechać do rodziny. Zrobimy sobie wspólną wigilię tylko we dwoje. Tak strasznie chcemy być tylko we dwoje, a nie z całym tłumem! Załatwiamy z Wikingiem i Drwalem, że poinformują ludzi, że wyjechaliśmy. Z Drwalem wprawdzie żremy się, ale nadal w sytuacjach naprawdę ważnych umiemy stanowić wspólny front. To dziwny człowiek. Raz naświni bez powodu, raz pomoże. Raz śmieszy, raz budzi podziw... Ale do sprawy. Kupujemy małą choinkę. Maria na pawlaczu znajduje małe tekturowe pudełko, w którym są bombki choinkowe, gotujemy potrawy wigilijne. Kazana odprowadzam do Wikinga. Maria prosi mnie o to, bo ma dla mnie jakąś niespodziankę, w której pies by przeszkadzał. Pamiętam domowe wigilie i ową hipisowską. Były naprawdę wspaniałe, ale żadna nie umywała się do tego tajemniczego i cudownego misterium, jakie odbyło się w naszym pokoiku. Maria stała się kapłanką spełniającą jakiś wspaniały obrzęd, od którego biły tak dobre wibracje, że chyba świątynie Tybetu nawet takich nie mają. Jak to wyglądało? Niby nic takiego. Zwykła chrześcijańska domowa wigilia. Jednak Maria umiała nadać temu sens o jakim wiedziałem, ale dotąd go nie znałem i nie czułem. To było misterium miłości. Gdzieś tam, przed dwoma tysiącami lat narodził się chudy, zsiniały z zimna niemowlak. Mężczyzna i kobieta patrzyli na małą Istotkę. Czy byli w stanie uwierzyć, że to właśnie To, wobec czego prochem jest wszelka moc i doskonałość ziemska? A może właśnie czuli? Może pojmowali że ta Nędza, ta Marność jest Prawdą?

* * *

Wiking ma kłopoty. Konrad pojechał do Warszawy, a jedyny adres, jaki krakowskim wierzycielom po sobie zostawił należy do Wikinga. Najczęściej wpada Hrabina (nazwisk arystokracji nie zdradzam), właścicielka owej perskiej szabli, którą Konrad, omal nas nie pozabijał. Blaga, abyśmy pomogli jej odzyskać żelastwo. Łatwo nie będzie, bo Konrad do szabli się przywiązał i wozi ją ze sobą wszędzie. Gdzieś w okolicach wiosny Hrabina nadziała się na mnie. Nietrzeźwego.

- Nie ma sprawy, - powiedziałem. - Jutro pojadę i odzyskam dla pani szablę.

- A ile pan sobie za to liczy?

- Ja? Nic. Jeśli uzna pani, że coś mi się za to należy, to fajnie, a jeśli nie, trudno.

Hrabina wcisnęła we mnie tysiączek, abym miał na podróż i pojechałem. Konrada znalazłem bez problemu. Krzywił się, ale oddał. Z szablą pod pachą ruszyłem w miasto. Jak już jestem w Warszawie, to trzeba odwiedzić znajomych. Towarzyszyła mi jakaś małolata, którą poznałem u Konrada. Czułem się, jak ubogi samuraj, który ze swą wierną kataną, idzie naprawiać świat. Nawet, przez przypadek, ubrany jestem odpowiednio. Jasna kurtka, ściągnięta pasem, jak kimono i sandały na bose nogi, mimo że tu i ówdzie leży jeszcze śnieg, poszliśmy na Starówkę. Siedziało tam kilkunastu gówniarz)\', w wieku od trzynastu do szesnastu lat. Obwieszeni byli jak choinki na Boże Narodzenie!

- Znasz ich? - zapytałem małolatę.

- Nie. Ja już jestem stary człowiek, pół roku w ruchu, a oni to małolaty. Po kilka tygodni stażu.

Gówniarze byłi hałaśliwi. Wyzywali przechodniów, którzy wcale ich nie zaczepiali, od skwerów i drobnomieszczan. Zwłaszcza do co młodszych wołali, aby odrzucili więzy cywilizacji i przyłączyli się do nich. Za nami też wołali. Miałem wprawdzie włosy (dłuższe od nich) i brodę, ale nie miałem koralików, a dla herowca taki, co koralików nie nosi, to nie hipis. Usłyszałem za sobą epitet "zgniły artysta mieszczański". Pewnie wzięli mnie za jakiegoś malarza, czy muzyka. Omal się nie zatrzymałem, by ich zapytać ile razy w życiu spali na klatce schodowej, a w ogóle, to niech na baczność stają, jak do mnie mówią, ale pohamowałem się. Pod kolumną Zygmunta też siedziała grupka gówniarzy, ale bez koralików. Na ich widok małolata powiedziała, aby szybciej iść i nawet im się nie przyglądać, bo to faszyści, mogą nas pobić.

- Faszyści? Takich to jeszcze nie widziałem

I zatrzymałem się aby, toto obejrzeć. Zaraz jeden z nich wstał i podszedł do nas.

- Hip, masz fajki?

Wyciągnąłem Deesy, bo o co innego było ciężko i poczęstowałem go. Wtedy podeszli i inni, obstępując nas dookoła.

- Stop, panowie! Jeszcze dwa mogę wam dać, ale nie więcej, bo nie będę miał co palić.

Spojrzeli na mnie zdziwieni, bo do nich nikt nie zafikał. Jeden wsadził rękę do kieszeni, aby pokazać, że ma tam nóż, albo brzytwę.

- Dasz wszystkim - powiedział.

- Dwa i ani jednego więcej - powtórzyłem. Wtedy inny zapytał.

- Ty, co tam masz pod pachą?

Szabla była owinięta papierem, ale rękojeść była prawie na wierzchu, by można było się znajomym pochwalić. To uratowało sytuację.

- A takie coś, - powiedziałem i zakręciłem młynka golą szablą.

- O kurwa!!!

Musieli długo ćwiczyć, bo tak pięknie zgranego, równego chóru od dawna nie zdarzyło mi się słyszeć. Jedno jeszcze na temat polskich faszystów mogę powiedzieć - kontynuują tradycje. Tak wspaniałego i szybkiego odwrotu na "z góry upatrzone pozycje" pozazdrościł by im von Paulus. W pociągu pieprznąłem szabelkę na półkę, między bagaże i poszedłem spać. Rano, w Krakowie, wygrzebałem ją spomiędzy walizek i neseserów i udałem się do domu. Po południu wpadł do nas znajomy Marii ze studiów. Na widok szabelki aż gwizdnął.

- Piękna sztuka. Najmniej dziewięćset tysięcy warta! Skąd macie to cudo?

- Ile? - zapytałem czując, że robi mi się miękko w nogach.

To ja machałem nią beztrosko a potem rzuciłem miedzy bagaż i poszedłem spać. Nie spoczęliśmy, póki nie oddaliśmy szabli Hrabinie. Przecież gdyby coś się stało to musielibyśmy sprzedać się jej w poddaństwo feudalne! Takiej sumy to nawet czarownik z handlowcem na spółkę by nie załatwili. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Za eskapadę dostałem następny tysiączek i flachę koniaku.

* * *

Wiosna. Drwal z Wikingiem organizują demonstrację przeciw służbie wojskowej. Jest to już nasza, czysto hipisowska demonstracja bez pomocy NZS-u i ?Solidarności". W każdym razie na Rynku są sami hipisi. Może jest i paru studentów, ale najwyżej na tej zasadzie, na jakiej zwykle paru hipisów brało udział w demonstracjach studenckich. Cała kupa wiary siedzi na schodach Ratusza. Flagi z napisami o pokoju i z pacyfami. Drwal organizuje grupę porządkową z opaskami na ramionach. Na opaskach znak in yang i napis literami sanskryckimi "om". Mnie również do tej ekipy wcielono. Mieliśmy pilnować porządku, rozmawiać z ciekawymi i spławiać prowokatorów. Na schodach siedzi chłopiec z bardzo długimi włosami i ładną, jak u dziewczyny twarzą jeszcze bez zarostu. Gra na gitarze i śpiewa na melodię jakiejś murzyńskiej pieśni jazzującej w kółko te same słowa: - Nie! nie! nie! Nie pójdę do wojska uczyć się zabijać! - Rzecz jasna tłumek się zbiera. Reakcje często agresywne. Potomkowie ułanów spod Somosierry wciąż jeszcze wierzą w stare bzdury i wściekają się, jak im je ktoś podważy.

- A co będzie, jak nie będzie wojska, a Niemcy nas napadną?

- Takich dziadów jak my już i napadać się nie opłaca! - woła ktoś, ale go uciszamy. Nie można agresywnie.

- Nasz Ruch ma charakter międzynarodowy. Dążymy równolegle we wszystkich krajach do całkowitego rozbrojenia i likwidacji armii.

- Po co?

- Żeby człowiek przestał w imię czegokolwiek zabijać człowieka!

- To nierealne!

- Więc niech pan weźmie nóż i zabije mnie!

- A...a po co?

- Załóżmy, że nikt pana za to nie ukarze. Zabiłby mnie pan? -No... nie... dlaczego?

- A dlaczego ma pan zabić jakiegoś faceta, co mówi obcym językiem albo on pana? Bo wam idioci wmówili, że to dla dobra narodu. Dla dobra narodu się pracuje, a nie morduje!

- Wy jesteście narkomany i nie pracujecie! - ktoś woła zza pleców innych.

- Pracujemy! - mówi Drwal. - Każdy na swój sposób pracuje na życie bez krzywdy dla innych.

Nieco przesadził, tak naprawdę to było różnie, ale i tak lepiej niż skwery myślały.

- Nasłał was RFN!

- A pana to pewnie CIA?

- Jak młodzież nie będzie służyć w wojsku, to nie będzie dyscypliny w kraju!

- I o to nam idzie! - woła ktoś ale znów go uciszamy.

Pisaliśmy do władz, by ten, co nie chce służyć w wojsku mógł te dwa lata odpracować, byle nie musiał uczyć się zabijać i byle go nie odczłowieczano przez wojskową dyscyplinę. Jedni wyglądają na przekonanych. Inni, jak już nie mają co powiedzieć, przerywają nam w pół słowa i śmieją się z nas. Ci, którzy chyba nas pojmują wyglądają na inteligentów, ludzie o wyglądzie robotników są przeciw. Propaganda tak sprała im mózgi (lub to co zamiast mózgu mają) że stanie taki na rzęsach, by samemu do woja nie iść, a jednocześnie uważa, że armia jest potrzebna.

Co jakiś czas ukazują się w gazetach artykuły o nas. Do czasów "Solidarności" wieszano na nas psy. Zbójnik wyjaśnił nam dlaczego. Udało mu się zdobyć tajne ustawy o cenzurze (tzw. Czarna księga zapisu cenzora). Stoi w tych ustawach jak byk, że o hipisach należy albo milczeć, albo pisać w formie krytyki. Niby jesteśmy bandą nic nie znaczących brudasów, a nasze idee to idiotyzmy i utopia, ale boją się nas bardziej niż opozycji. Tylko z najgroźniejszym wrogiem walczy się śmiechem i milczeniem. Ostatnio pojawiło się parę artykułów w gazetach, głównie w "Filipince", gdzie pisano już o nas niemal z sympatią. Przyznawano, że jesteśmy twórczy, mamy ideały, że nasza kultura jest bogata i ciekawa. Rzecz jasna zawsze dorzucano, że ćpamy. W telewizji puszczono parę programów o problemie ćpania, pokazując takie detale produkcji kompotu i przerobu maku, że kto z małolatów nie wiedział jeszcze, jak się to robi, to teraz miał gruntowne przeszkolenie. Ukazał się też artykuł w gazecie dla milicjantów "W Służbie Narodu". O nas i o Drwalu. Językiem godnym opowieści dydaktycznej w "Płomyczku" jakiś "hipis Jasio Wędrowniczek" opowiada, jak współpracował z Wielkim Guru Drwalem. Opowiada o jego poezji (przeżywanie orgazmów i palenie kondomów), o "Książeczce Wojskowej" Pawlaka, gdzie Jasio czepił się, że w tekście bywają słowa niecenzuralne (cała była niecenzuralna - cenzor). Mówił o działalności antypaństwowej, jaką robimy. I wreszcie, że Ruch rozpada się, bo rodzice widząc, że władza jakoś nie upada ale krzepnie, odwołali swoje dzieci do domów. Dzieci też są zawiedzione, bo kontestacja nieregularnie wydzielała im kompot. Tak więc i nasz Jasio machnął ręką na wszystko i wrócił do domu ostrzyżony, umyty i pachnący. Nawet do pracy poszedł. Rzecz jasna, znaliśmy wszystkich współpracowników Drwala. Człowieka o takiej ksywie i psychice nigdzie nie było. Artykuł musiał machnąć jakiś kapral, porozmawiawszy uprzednio ze schizofrenikiem od szkolenia politycznego. Zebrał jeszcze dane od stójkowego, który patroluje Rynek i "materiał prasowy" jest. Mieliśmy też inne, poważne wnioski. Wrzaski Che Guevary i politykanctwo Drwala dotarły już do czyichś uszu i teraz usiłują się, do nas dobrać od tej strony. Rzecz jasna artykuł był prymitywny i obliczony na prymitywnego odbiorcę, ale jeśli zechcą zaatakować inteligentnie?

* * *

Dekabrysta ma pomysły, że szczena opada. Gdy w Moskwie miała być olimpiada, odgrażał się, że pojedzie zobaczyć tę imprezę. Miewał różne pomysły, więc nikt go na serio nie brał, a to, że zniknął na kilka miesięcy zdarzało się już nieraz. Prawdę poznaliśmy o wiele później. Otóż dotrzymał słowa. To znaczy, do Moskwy na olimpiadę nie dojechał, ale w Rosji był, owszem. Jak to zrobił? Zwyczajnie. Wsiadł w pociąg i dojechał do Medyki, a tam pieszo przeszedł przez granicę. Długowłosy typ w łachmanach i koralikach, z torbą bełtów na ramieniu, przekraczający granicę! Niemożliwe! Tak niemożliwe, że nikt go nawet nie zauważył. Przeszedł. Udał się na najbliższą wylotówkę i pomachał. Stanął już pierwszy kierowca, bo tam odległości są ogromne, a kierowcy życzliwsi. Dekabrysta wsiadł, otworzył wino, poczęstował kierowcę i powiedział, - Zdrastwuj Grisza. Jediom w Maskwu. I pojechali. Jak na tamte warunki daleko nie zajechał. Ledwie trzy doby jazdy. Radziecka milicja zwinęła go, gdy w przydrożnej knajpie urządził po pijanemu jakąś chryję. Gdy zobaczyli, kogo mają, oczy im w słup stanęły. Rozdzwoniły się telefony. Do granicy odwoziło go KGB, tam przekazali go naszym ubekom. Ci zaś oddali go w czułe ręce panów z kaftanem bezpieczeństwa, którzy z kolei zawieźli go do Kobierzyna. Tam łapali się za głowę, co z nim robić, bo chłopak był zbyt chory, by uznać go za poczytalnego, a zbyt zdrowy, by go zamknąć na stałe. Jak zwykle wyszedł po krótkim pobycie.

* * *

Nie da się ukryć, że Salezjanie pomagają nam w czym tylko mogą. Są tolerancyjni i próbują dostosować się do naszych obyczajów. Paru nawet zaczyna nosić koraliki, o co mają chryję u przełożonych. Cała sprawa zaczyna jednak nawet i mnie cuchnąć. Fakt. Szanują nas i nasze zwyczaje. Ale też widać, że chodzi im o nawrócenie nas nie tylko do Jezusa, ale i do normalnego społeczeństwa. Ale odcinać od nas jednostki wartościowe? Że jest u nas ryzyko degeneracji? Jak się chce coś naprawdę osiągnąć, to zawsze się ryzykuje. Zresztą ćpuńską hołotą zajął się ośrodek pana Kotańskiego w Głoskowie. Leczą tam super ostrymi metodami i też są do hipisów źle nastawieni, ale to nam strzyka w lewej nodze. Kotański z milicją obcinają nam ten cały niewygodny ogon, który narósł przez te ostatnie lata i krępuje ruchy. Ale jest wśród tych małolatów paru zdatnych na hipisów, braminów Europy, awangardy świata. Tych nie damy! Od księży oczekiwaliśmy czegoś więcej niż to, że będą jeszcze jednymi nożycami do przycinania nam ogona, a nawet do zawracania nas ze słusznej drogi. Daliśmy temu wyraz, gdy Drwal, Wiking i Zbójnik wkręcili się na sympozjum kościelne, gdzie mówiło się o złodziejach, narkomanach, prostytutkach i ... hipisach, naturalnie. Rozważano, jak nawracać te różne patologie. Wreszcie Zbójnik nie wytrzymał i poprosił o głos:

- Nie rozumiem, o czym się tu mówi! - powiedział. - Mówią tu, że to ja jestem chory, a to raczej chore jest to wasze społeczeństwo. Owszem jesteśmy patologią społeczną, ale patologia patologii jest zdrowiem, w sensie obiektywnym.

* * *

Spotkałem chodząca mitologię
Z obłędem na rękach
Malowała mi swój obraz
Ciekawy, choć odłaził z płótna
Potem przytuliła się do mnie oczami
I powiedziała cicho
- Tak naprawdę, to chciałabym żyć

Pewnego dnia, gdy siedziałem z ludźmi pod Adaśkiem, dosiadł się do mnie Jeż. Był w towarzystwie dziewczyny. Miała rozpuszczone włosy a ubrana była tak, jak wyglądałyby lalki w strojach hipisowskich, gdyby ubierała je Cepelia.

- Przyprowadziłem ci starą znajomą, - poinformował mnie Jeż. Spojrzałem ze zdumieniem. Co prawda do twarzy pamięci nie mam, ale kogoś takiego bym z pewnością zapamiętał.

- No, nie pamiętasz Dzikiej Mary, od Kajzera?

Grupę Kajzera pamiętałem dobrze i mógłbym sobie dać rękę w łokciu uciąć, że jej tam nie było. Co jest grane??? Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie promiennie.

- Cześć, Szaman. Cieszę się, że znów jestem wśród was. Parę lat byłam w Kopenhadze.

Tu zaczęła opowiadać swoje przygody wśród tamtejszych hipisów. W Kopenhadze nigdy nie byłem, więc nie mogłem zweryfikować jej opowieści, ale wiedziałem jedno, w grupie Kajzera jej nie było. To było przecież siedem lat temu a ona sama przed chwilą się przyznała, że ma dwadzieścia cztery lata. Nie przypominałem sobie żadnego dziecka pułku. Wciąż nie rozumiałem, co się dzieje. Ubecy ją podstawili, czy jak? Nie, na to raczej nie wygląda... A niech ma co chce. Zresztą, co mnie kosztuje potwierdzenie czyichś mitów! W końcu "przypomniałem" ją sobie i tak Dzika Mery "wróciła" do Ruchu.

* * *

Przypadki, że ktoś został hipisem powyżej dwudziestego roku życia, to pominąwszy lata sześćdziesiąte, rzadkość. Zwykle zachodzi to w wieku góra osiemnastu lat i około dwudziestki kończy się zasadniczą służbę hipisowską. Każdy, kto hipisem zostaje w późniejszym wieku, zwykle staje się nim na dłużej, a czasami, jak ja, na zawsze. Jednak Dzika pobiła wszelkie rekordy. Została hipiską w dwudziestym czwartym roku życia! Była ona dziwnym zjawiskiem. Studentka anglistyki, której pod koniec studiów zachciało się zostać hipiską. Ubrała się więc i zaczęła zachowywać jak archetypowa hipiską amerykańska, wymyśliła sobie ksywę i przyszła do nas. Tupet miała imponujący. Kazała nam, starym ludziom, byśmy ją sobie przypomnieli. Ja ustąpiłem, niech ma. Wiking przezornie wykręcił się faktem, że w owych czasach siedział we Wrocławiu i nie wie, co się w Krakowie działo. Krasnoludek uśmiechnął się i powiedział:

- Ja tam, panie, nie wiem. Nikogo nie pamiętam, bo oczy mam słabe. W ten sposób dorobiliśmy się hipiski z długim stażem, która starała się zostać w naszym mieście hipisowską królową i guru (gurewną? gurową?). Przesiadywała całymi dniami na Adaśku i nauczała małolatów. Miała nawet pretensje do nas, że nie szkolimy młodych kadr. Ja nie mogłem na to poświęcić zbyt dużo czasu, miałem Marię. Wiking miał Aśkę i Bramę Floriańską, a Drwal był zajęty robieniem rewolucji i dezintegrowaniem tego, czy owego. Został jeszcze młody guru Cne Guevara, ale z nim nie mogła się dogadać. Nic dziwnego. Ona była wręcz podręcznikowym przypadkiem "dziecka kwiatu", a on bojowym anarchistą. Też robił rewolucję, ale nie miał żadnej wizji, co potem. To znaczy miewał jakieś pomysły na temat organizacji społeczeństwa, ale zwykle takie, że Stalin uciekłby wyjąć z trwogi. Z Dekabrystą też dogadać się nie mogła, bo nie smakował jej salicyl. Działała więc sama wśród małolatów. Trzeba przyznać, że błyskawicznie stalą się symbolem krakowskiego Ruchu. Nawet zaczęliśmy ją naprawdę lubić. Oczywiście "ćpała". Wiadomo, hipisi ćpają. Twierdziła, ze miała w Kopenhadze chłopaka, narkomana, który się przekręcił. Pewnego dnia wpadłem pod Adaśka i siadłem wśród towarzystwa. Oczywiście, było i paru zaćpanych. Dwóch narąbanych rolkami, jakiś opiatowiec i kilku małolatów opitych zupą. Był i Gomez, z dziewczyną, oboje zapastowani na amen. Ogromne zdumienie wzbudziłem wśród gówniarzy faktem, że od jednego spojrzenia poznawałem, kto na czym jest. Narkomani z Bożej łaski... Na końcu podeszła do mnie Dzika i dziwnie mrużąc "zaćpane" oczy zapytała:

- A ja, na czym jestem?

- Powiedz, mi sama, a ja potwierdzę - powiedziałem spokojnie. Popatrzyła na mnie ze złością.

- Świnia! wysyczała i odeszła.

Bodaj że w tydzień później odbył się w Krakowie sławny Biały Marsz na rzecz pokoju na całym świecie. Ponieważ żadna manifestacja na rzecz pokoju bez hipisów obyć się nie mogła, Szpak zorganizował z tej okazji marsz i poprowadził nas na Błonia, bo tam ów marsz dochodził. Po zakończeniu imprezy spotkałem Dziką w towarzystwie dwóch małolatów. Trochę zbyt demonstracyjnie nie mogła utrzymać się na nogach, ale naprochowana była naprawdę. Gdy mnie ujrzała, podeszła do mnie i zapytała tryumfalnie:

- A teraz, czy jestem zaćpana?

- Teraz tak.

* * *

Dwa dni potem spotkałem ją znowu. Siedziała na Adaśku z ponurą miną. Na moje powitanie rzuciła coś na temat bezsensu życia w ogóle, a jej życia w szczególności. Ględziła byle co, ale depresję miała porządną.

- Słuchaj, Dzika, - powiedziałem. - Niepotrzebnie stworzyłaś sobie mit starej hipiski i narkomanki. Starych czasów już nie ma, a ty jesteś i tak najwspanialszą hipiską, jaką widzę. Teraz, nie w przeszłości. Twoje mity nie są mi potrzebne, by ciebie podziwiać, siostrzyczko.

Przytuliła się do mnie i od razu lepiej się poczuła. Gorzej, że wspomniałem, iż kocham ją jak siostrę, a ona nie omieszkała powiedzieć, że kocha mnie jak brata. Przez to zaistniała miedzy nami dość dziwna relacja. Nasz stosunek do siebie był taki, że mało kilka razy nie doprowadził do stosunku. Jednak zdradzanie Marii nie kalkulowało mi się, a poza rym w chrześcijaństwie zdrada nie jest zbyt dobrze widziana. Dzika odwiedzała mnie nieraz w domu i pisywaliśmy do siebie listy. Marię krew zalewała na to "bratersko-siostrzane" uczucie i wcale jej się z perspektywy czasu nie dziwię. Wtedy zresztą też się nie dziwiłem. Nasz związek bywał burzliwy, a takie sytuacje tylko dolewały oliwy do ognia. Zresztą pewnego dnia Dzika zwróciła się do mnie z całkiem konkretną propozycją.

- A co byś powiedział, gdybyś miał taką babę, co by za tobą poszła wszędzie?

- Pewnie szybko byłyby z nas dwa trupy - odpowiedziałem przytomnie. Poza tym Dzika wszystkim opowiadała, że uratowałem jej życie, gdy chciała popełnić samobójstwo z bólu istnienia. Trochę przesadzała, choć jednak nie do końca. Rzeczywiście uratowałem jej życie, ale w kilka dni później.

Maria wówczas na parę dni wyjechała, więc poszedłem zobaczyć, czy ktoś nie wybiera się na mak. Pod Adaśkiem niestety były tylko małolaty i Dzika Mary. Przywitała mnie gorąco. Trzeba przyznać, że chyba nawet Maria Magdalena nie była tak oddana Chrystusowi, jak Dzika mnie. Niedawno pobiła Che Guevarę, bo biedak śmiał przy niej powiedzieć o mnie coś złego

- Co dzisiaj robisz? - zapytała

- Jadę na mak.

- A to pojadę z tobą. tylko poczekaj, bo muszę jeszcze coś powiedzieć małolatom.

No i poszła, czekałem na nią pod Sukiennicami, gdy nagle podeszło do mnie jakieś blade widmo i grobowym głosem zapytało.

- Czy ty mnie, Szaman, nie poznajesz, czy nie chcesz poznawać?

- Jeśli mnie znasz, to wiesz, że nie mam pamięci do twarzy.

- Tanatos jestem. Właśnie puścili mnie z Monte.

Padliśmy sobie w ramiona, bo dawno się nie widzieliśmy i właśnie wtedy podeszła Dzika. Przedstawiłem ich sobie, a potem Tanatos zaprosił nas na herbatę. W kawiarni powiedział, że czytał nasze tomiki poetyckie wydane w wydawnictwie Wikinga. Ten Dzikiej, pod tytułem "Zapiski pewnej hipiski", był naprawdę bardzo fajny. Poetycka, liryk z przesianiem bardziej hipisowskim, niż sam Ruch. Tanatos, który wiele poezji czytał, a i sam nieźle pisał, pochwalił nas, ale zarzucił nam, że w naszej twórczości jest chyba za wiele o ćpaniu. Zakrztusiłem się słysząc takie słowa w ustach ojca ćpania w Krakowie, ale Dzika łyknęła to bez problemu. Tanatos przyjął mój śmiech z kamienną twarzą po czym zapytał.

- To co dalej robicie?

- Jedziemy na mak, - poinformowałem go, patrząc mu prosto w oczy.

- A to się przejadę z wami, tylko zaczekajmy chwilę na Agę, bo mam dla niej towar. Wy też dostaniecie. Po kilku minutach Aga przyszła i poszliśmy szukać miejsca, w którym można by stuknąć, wreszcie znaleźliśmy bramę. Miłą. cichą i nieuczęszczaną. Tanatos, po starej znajomości, podał mi pierwszemu, a potem zaczął szukać kanałów u Agi. Spojrzałem na Dziką. W oczach miała obłędne przerażenie. Było widać na pierwszy rzut oka, że nigdy dotąd nie ćpała. Owszem, zdarzało jej się łykać prochy, ale kompot? Z pewnością nie. Zastanowiłem się chwilę. Materiał Tanatosa był mocny, jak zwykle i trzy centy, które miał podać Dzikiej mogłyby ją zabić. Korzystając z tego, że Tanatos był zajęty, chwyciłem Dziką za rękę i wyprowadziłem z bramy.

- Nic nie mów, - powiedziałem. - Wiem wszystko. Uciekaj stąd dziecko. Uciekła. Ja spokojnie wróciłem do Tanatosa.

- A ta twoja koleżanka, gdzie? - zapytał.

- Tanatos. Ona nigdy wcześniej nie ćpała. Gdybyś jej podał, to pewnikiem byś ja zabił. Twarz Tanatosa pobladła i skurczyła się w dziwny sposób.

- Szkoda, że poszła - powiedział cicho i powoli.

W kilka miesięcy potem dzika wyjechała na Zachód. Pozostała po niej legenda krakowskiej królowej hipisów i wiersze. Była absolutnie niepowtarzalna i wspaniała.

* * *

Wszystko wali się z trzaskiem. Od paru nocy śnią mi się jakieś gruzy i ruiny. Nawet nie usiłuję wytłumaczyć sobie sensu tego snu. Wmawiam sobie, że przecież nie każdy sen się sprawdza. Na chacie wciąż nocują tłumy. Zaczął się sezon. Ludzie przyjeżdżają z Polski do Wikinga i Wydawnictwa, do Drwala, a nawet do mnie. Przeważnie śpimy z Marią na podłodze, bo na łóżku zawsze jest ktoś potrzebujący. Kłócimy się z Marią o byle co. Kłótnie częściej zaczyna Maria, bo ja jak mnie nerwy zbytnio gniotą, idę sobie ćpnąć. Jej radzę to samo, ale nie chce skorzystać. Woli się kłócić.

Jedni potępiają mnie, że maltretuję Marię, a inni Marię, że maltretuje mnie. Jedni i drudzy są chętni pomóc nam w rozstaniu. Nikomu do głowy nie przychodzi, że to nie my jesteśmy winni, lecz właśnie oni przez swoją obecność. Pewnego dnia wracając do domu zastaję zamknięte drzwi i kartkę od Marii, że nie wytrzymała i żebym się jej na oczy ani ja, ani żaden hipis nie pokazywał. Wracam na Rynek.

* * *

Nocujemy z Kazanem u Wikinga. Tam tłum, ale jedna gęba więcej, jedna mniej, co za różnica dla niego. Aśka z Wikingiem myślą, że może Maria przyjedzie. Że to może chwilowy kaprys. Ale ja tam nie pójdę. Kocham Marię. Strasznie chcę wrócić, ale tak potwornie się boję, że mnie wygna, że znów odgrodzi się przyjaciółmi, którzy będą mnie odpędzać. Przychodzi Drwal z paroma osobami. Zaczyna na wieść o sprawie jakiś uczony wywód, ale Aśka przerywa mu wrzeszcząc:

- Co ty, gówno wiesz? To wy ich wykończyliście tymi waszymi sprawami i noclegami! Tą całą zasraną kontestacją! My jesteśmy ludzie! My chcemy mieć dom, a nie biuro, klub czy hotel! Tamci już wysiedli, a następni będziemy my! Zaczyna płakać. Drwal z Wikingiem stoją niezdecydowanie na środku pokoju. Potem Drwal wychodzi mówiąc, że on to wszystko załatwi z Marią. Nic nie załatwił. Maria powiedziała mu przez drzwi, że może się umówić, kiedy moje rzeczy na korytarz wystawi.

- Niech je sobie trzyma - mówię - dużo tego nie jest i w ogóle to na cholerę mi tyle rzeczy?

Drwal wychodzi, aby załatwić mi jakieś spanie, a Wiking wraz z nim, ale za pół godziny wraca. Z torbą bełtów. Nie żadne tam koniaki, czy importowane wina, ale nasze, rdzenne bełty.

- Pijemy - mówi do Aśki i do mnie. Reszta niech sobie szuka noclegu. Jakiś małolat protestuje, że nie będzie spał na klatce.

- A to dlaczego? - pyta Wiking. Jest czerwiec. My spaliśmy na klatkach i w grudniu.

Schlaliśmy się tak, że następnego dnia nie mieliśmy siły zwlec się z posłań, a Wiking nie poszedł na bramę. Za to przyszedł Drwal. Załatwił mi spanie w stróżówce, należącej do jego koleżanki.

* * *

Na miejscu już się nie dziwię, że owa koleżanka z lokalu nie korzysta. Pomieszczenie nawet spore, ale zimne, ciemne i ponure. Wibracje paskudne, a podłoga tak wilgotna, że położoną na niej paczkę papierosów trzeba suszyć po godzinie. Atmosfera taka, że mimo iż nikt tu duchów nie widział, to nie zdziwiłbym się gdybym takiego przyjemniaczka zionącego ogniem i z łańcuchem w garści ujrzał. Przychodzę tu tylko na noc, bo w dzień nie ma sensu tu siedzieć. Chyba że chciałbym powtórzyć numer gościa, który tu się zabił. Idę na Rynek. Pod "Adaśkiem" i Sukiennicami zbiera się sam margines naszego Ruchu plus chwasty, herowcy i złodzieje dworcowi niższej kategorii. Ściepa na bełta. Potem na następnego, następnego. Dobrze pijany oświadczam:

- Uwaga ludzie! Mam zamiar nie przeżyć tego sezonu makowego! Kto ze mną, ręka w górę!

- Podnoszą się cztery ręce i tak powstaje klub samobójców. Tak się składa, że członkowie klubu to też starzy degeneraci, ci mają dość życia. Pijemy bełty do zamknięcia sklepów, a potem zalani idziemy na moją chatę. Na ścianie pojawia się wielki napis: "Komuna pięciu potępionych. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie".

POLA MAKOWE

Kwiaty Bogini Matki
O tysiącach piersi Twardych, zielonych Okrągłych jajkach
z których lęgnie się
rozkosz i śmierć
Berła Prezerpiny
Królowej odchlani
W której jest wiedza tajemna
Pytii i natchnienie Apollina
I sadystycznie nacinam
okrągłe, zielone piersi
Tajemnej Matki Ziemi Zabójczyni, rodzicielki
I kochanki Słońca
I wypłynie z nich
Białe mleko magicznego życia
Które nie zna szarości
Więc idę ku wam maki
Aby nasycić się tajemnicą
Kybele znającej magię
- Ave Papaver
Morituri te salutant!

Dzień zaczynaliśmy od "czarnej mszy makowej". Skoro świt wychodziliśmy nago z barłogów. Właziłem na koślawe krzesło owinięty kocem, jak togą czy płaszczem kapłańskim. Unosząc wysoko nad głowę strzykawkę, dwoma rękami jak kielich mszalny, zaczynałem bluźniercze nabożeństwo.

- Mak z wami!

- I z duchem twoim - odpowiadali klęcząc wierni.

- W górę pompy.

- Wznosimy je do kanałów... I tak dalej... Po sparodiowaniu mszy ćpaliśmy resztę towaru i tak zaczynał się dzień, w którym sępiło się i piło bełty, a wieczorem jeździliśmy pod Kraków na mak. Pierwszą działkę przerabiało się od razu na polu. Drugą hukało się w domu, a trzecią zostawiało na rano. Był to rzeczywiście samobójczy proceder. Jak wspominałem parokrotnie, mak z alkoholem nie znoszą się i wspólnie robią w organizmie potworne spustoszenie. Zapaść grozi dosłownie cały czas, a taka zapaść często kończy się śmiercią. Po dobrych dwóch tygodniach wszyscy słanialiśmy się na nogach, zwłaszcza, że nie jedliśmy prawie nic, bo taka mieszanka zabija łaknienie. Przeważnie piliśmy mleko, aby mieć czym rzygać. Z początkiem trzeciego tygodnia postanowiłem dać dobry przykład i walnąłem sobie szprycę. Wiedziałem, że mój organizm w tym stanie znosi cztery do sześciu centów maku. Byłem akurat na chacie z małolatem Grześkiem, który nie znał mej wytrzymałości. Ponieważ nadal nie umiałem sobie podać, kazałem mu załadować w pompę dziesięć centów i wejść mi w kanał na lewej ręce. Kiedy wszedł odsunąłem go.

- Sam polecę sobie - powiedziałem i wgniotłem gwałtownie tłok. Igły już nie zdołałem wyciągnąć.

Potężny wstrząs jakby podłączono mnie do słupa elektrycznego. Żar rozsadził mi czaszkę, a równocześnie płuca wydęły się jak gumowy balon. Zalała mnie fala ciemności gorącej jak ukrop. Z czarnego nieba kapały tłuste złote gwiazdy, przemykały komety z ludzkimi głowami, chichoczące upiornie. Było coraz duszniej. Szarpałem się jakby trzymała mnie z tyłu jakaś mocna, elastyczna lina. Nagle duszność zniknęla, a ja zerwawszy się z tej liny poleciałem ze straszną szybkością w gwiaździstą noc, coraz bardziej czarną i gorącą...

* * *

Ocknąłem się słaby, jak dziecko. Nade mną siedział Pastor.

- Mleka czy wody? - zapytał.

- Papierosa. - Podał mi.

- Co to było? - zapytałem.

- Zapaść. - wyjaśnił.

- Żebym nie przyszedł i nie miał przy sobie kofeiny, to pewnie byś się przekręcił.

- Na cholerę?

-Co?

- Ratowałeś mnie na cholerę? Chcę zdechnąć!

- Bucu! Zdychać twoje prawo. Ale nie przy innych ludziach. Wszyscy za ciebie poszliby do pierdla. Chcesz się przekręcić to twoje prawo. Ale idź w las, żeby nikt przed sądem za ciebie nie odpowiadał...

- Tam jest pięknie, - powiedziałem - złote gwiazdy, latasz w powietrzu.

- Gdzie?

- No tam... tam skąd wróciłem.

- Bzdury. Naczytałeś się różnych "żyć po życiu". Ja już dwa razy miałem zapaść. Raz nawet widziałem swoje ciało z zewnątrz. Ale to wszystko halucynacje agonalne. Tam nic nie ma. Nicość. Czarna dziura.

* * *

Pastor. Wspominałem już o nim. Jak ja interesował się gadami i hodował je kiedyś w terariach. Rozćpał się i rozpił, więc nie trafił jak chciał na studia. Z roku na rok staczał się coraz niżej. Siwiały mu włosy, rysy wyostrzały się jak u umarłego. Jeśli nie wypił lub nie ćpnął, to nie był w stanie zrobić kroku. A przecież nie stracił człowieczeństwa. Gdy patrzę na dzisiejszych kompociarzy sprzedających się wzajemnie i kradnących sobie towar, zdegenerowany Pastor urasta do rangi świętego. Jeśli z nim ćpałeś, mogłeś być pewny, że cię nie sypnie. Gdy nie było innej możliwości brał winę na siebie. Kiedyś, gdy chciał wyjść z ciągu, odstawiłem go do owej wspólnoty charyzmatycznej, gdzie mnie postawiono na nogi. Po pierwszych oporach zaskoczył na sprawę i nawrócił się. Ale stary skład wspólnoty wykruszył się. Przybyli nowi a wśród nich jakaś koszmarna fanatyczka grożąca piekłem na prawo i lewo. Po paru z nią starciach, Pastor powiedział, że jeśli Bóg jest taki, jak ona mówi, to lepiej, aby go wcale nie było. Kazała mu się wynosić, więc wrócił do Krakowa i znów ćpał. Gdy jego przyjacielowi udało się rzucić ćpanie i ułożyć sobie życie, Pastor zerwał z nim.

- Jak będziesz się ze mną spotykał, to znów będziesz ćpał, - powiedział. Został sam. Wiedział, że zbliża się śmierć i był z tym pogodzony.

Kiedyś na Rynku zwrócił się do mnie wprost.

- Lekarze dają mi dwa lata życia, a ty?

Spojrzałem na linie jego dłoni. Zwykle nie podawałem nikomu daty śmierci, ale w Pastorze było coś, co zabraniało milczeć lub kłamać.

- Mylą się o rok - powiedziałem. - Stać cię jeszcze na trzy lata życia, ale...

- Ale po co? - dokończył Pastor. Czułem, że coś dławi mi gardło.

- Niech po tamtej stronie będzie ci lepiej.

- Tam nie ma nic. Czerń, pustka i nicość! - krzyknął Pastor.

Umarł jesienią 1982 roku w swym mieszkaniu przedawkowawszy kompot. Przypadkowo...?

Kilka dni potem, wraz z Dekabrystą staliśmy nad świeżym grobem Pastora. Nie płakaliśmy, tyle już było tych znajomych pogrzebów, że po prostu, choć to brzmi okrutnie, przywykliśmy. Milczeliśmy chwilę, aż w końcu Dekabrystą zapytał. - Jak myślisz, Szaman, kto następny, ty czy ja?

Nie odpowiedziałem, myślałem o tym wszystkim, co mi się z Pastorem wiązało... Przed kilkunastu laty pojawili się w Polsce hipisi. Głosili miłość, braterstwo i wolność. Walczyli ze znieczulicą. Z zatwardziałymi sercami. Między nami był wtedy i Pastor. On też wierzył i szukał człowieczeństwa i szczęścia. Znalazł piekło na ziemi. To prawda, sam wybrał ćpanie i picie. Dlaczego jednak? Przecież wiem; tak wybiera, gdy jest samotny i nie widzi sensu życia. A my mu tego sensu nie daliśmy. Nie znalazł u nas miłości. Pozwoliliśmy mu umierać samotnie, latami. Pamiętaliśmy o nim, gdy nie było gdzie zaćpać lub spać. Nic nas nie obchodziło, że to on odpowiada przed milicją za nasze zbiorówki i nocowanie małolatów. Bili go, zamykali w więzieniu i wykańczali psychicznie. Życie też nie miało dla niego litości. Stracił oboje rodziców i osiwiał wtedy w ciągu kilku dni. My, hipisi - ludzie miłości, jego duchowa rodzina, zostawiliśmy go wtedy samego. Niech go narkotyki pocieszą! Degenerat i półobłąkany ćpun, pijak niższego sortu. A jednak do końca zachował człowieczeństwo. Zaraz po wyjściu z cmentarza wrócił nam humor. Tego nauczyliśmy się w Ruchu - obojętności na śmierć. Przecież dla nas jest ona chlebem powszednim!!! Ciągle ktoś umiera od środków, czy popełnia samobójstwo z samotności, czy braku sensu życia. Normalka.

* * *

Koszmar, jaki trwał następne dni nie jest możliwy do dokładnego opisania. Nie mogłem wstać z posłania. Dusiłem się, ból rozrywał mi ciało na strzępy. Straszna siła miażdżyła mi żywcem mięśnie i kości. Spływałem strugami potu o zgniłym trupim zapachu. Towarzysze wynieśli się na moje polecenie i byłem kompletnie sam. Teraz nie miałem już wyjścia. Gdybym nawet chciał ćpnąć, nie byłem w stanie się podnieść. Ćpałem nie tak długo, ale narzuciłem sobie za to mordercze tempo, więc chyba każda komórka mego ciała była totalnie struta. Srałem pod siebie i nie mogłem ruszyć się z tego gnoju, kału i potu. Mocz ze mnie prawie nie uchodził. Wiedziałem, że nagłe przerwanie brania grozi śmiercią, ale liczyłem na cud. A na cud się nie zanosiło. Dusiłem się coraz bardziej. Chwilami miałem takie ataki lęku, że sztywniałem jak deska. Nade mną chichotały jakieś niematerialne głosy. - Teraz na pomoc Boga czekasz? Przepadło! Odrzuciłeś wszystko, co ci dał. Wolałeś ćpać. No to teraz zdychaj. I nie łudź się bratku, że Bóg ci odpuści, za to, że o nim mówiłeś. To za mało, abyś mógł się oczyścić. Wiedziałeś, co odrzucasz, więc już nie ma powrotu! I nie łudź się, że śmierć to pustka! Tam się dopiero zacznie! - Jęczałem o ratunek do Boga, ale Jego nie było. Za to tamten głos wciąż nasilał się i chichotał. - Zdradziłeś Boga i mnie. Od kogo teraz czekasz na litość? Jego tu nie ma! A ja przyszedłem nie po to, aby bawić się z tobą w magię. Przyszedłem cię wykończyć! - Ogarnęła mnie ciemność. Straszna, miażdżąca, wypełniona przerażeniem i bólem o takim stopniu nasilenia, o jakim pojęcia nie miałem. Ciała jakby nie było. Zlewałem się tylko coraz bardziej z tym potwornym, ciemnym chaosem. - Boże! - wyłem.

- Błagam Cię! Daj żyć! Jakkolwiek, tylko daj żyć! Daj przeżyć tyle, żebym mógł to wszystko odrobić! Tylko nie daj mi zdechnąć! Nie chcę tam! Boże miej miłosierdzie! - Ciemność trwała i miałem świadomość, że to będzie już zawsze. A ja wołałem, błagałem, wyłem. "Porzućcie wszelką nadzieję". Tak! To było to. Dante miał rację. Ktoś, kto nie był tam, pojęcia nie ma, jak upiorną męczarnią jest utrata nadziei... I nagle wrócił oddech. Zacząłem pomału widzieć jak przez mgłę ściany pokoju. Ból w członkach jakby zelżał. A potem usłyszałem w sobie głos. Już nie ten straszny głos Ciemności. - Jestem. Wierz mi wbrew wszystkiemu. A będziesz żył i przywrócę ci wszystko. - Nic mi nie przywracaj Panie - płakałem z radości. - Nie odchodź tylko! Nie daj, aby tamto wróciło! - Przywrócę, bo najlepiej wiem, czego ci trzeba. Ale to ostatnia próba. Koniec z magią, ćpaniem i alkoholem. Wybieraj teraz. Wiesz, że cię kocham. Ale nie będę ci przeszkadzał już w wykańczaniu się, jeśli sam będziesz chciał. A teraz śpij. Musisz nabrać sił.

* * *

Jeśli były to halucynacje zatrutego mózgu (a nie sądzę), to były super plastyczne. I miały potwierdzenie w rzeczywistości. Obudziłem się w nieco lepszym stanie. Wciąż jeszcze nie mogłem wstać. Ale... ale męczyło się już tylko ciało. Psychika była uwolniona od głodów. Rzecz trąciła cudem i tak to sobie wytłumaczyłem. Następnego dnia trafił do mnie Maciek. Umył mnie, przebrał, zmienił posłanie i próbował nakarmić, ale to ostatnie było nie do zrobienia. Rzygnąłem wszystkim, nawet czystą wodą. Na następny dzień Maciek przyniósł mleko, bo słyszał, że to organizm zwykle przyjmuje. I tak dzień po dniu uczyłem się jeść, zaczynając od szklanki mleka na dobę. Po tygodniu jadałem już i pokarm stały, ale długo jeszcze jadłem tylko pod przymusem, bo łaknienia zupełnie nie miałem. Mógłbym się spokojnie zagłodzić na śmierć nawet tego nie czując.

* * *

Na Rynku ludzie witają mnie, jakby nic nie zaszło. W naszym środowisku jeśli człowiek zniknie nawet na rok, nikogo to nie dziwi. Zaczynam sępić, aby było na jedzenie i papierosy. Chwilami kręci mi się w głowie. Parę razy omal nie zemdlałem. Ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Często zachodzę do kościoła. Sama instytucja mnie mierzi, ale w wibracjach miejsca czuje się guru Joszuę, więc doładowuję się wibracjami gdzie, i kiedy mogę. Zaczynam też łazić do spowiedzi i do komunii. Trzeba przecież stale odnawiać w sobie zapas boskiej prany, żeby mieć siłę w wytrwaniu.

* * *

Nawet nie zauważyłem, że zamieszkała ze mną grupa... uczniów? To może za dużo, ale fakt, że ludzie mieszkający ze mną na chacie, uznawali mnie za autorytet. Słuchali moich rozmów o Guru Joszua, które prowadziłem z Maćkiem i przyznawali mi rację. Niektórzy wraz ze mną chodzili do kościoła. Towarzystwo, jak to na hipchacie, było mieszane, ale wszyscy uznawali mnie za swego guru, a jeśli nawet nie, to z pewnością za coś w rodzaju szefa. Pojęcia nie miałem, jak być podporą ludzi, bo sam zwykle oparcia szukałem, a tu nagle, pomagam, podtrzymuję, doradzam i... nie ćpam! Fakt, oni mi też wiele pomagali, ale to mnie uznawali za naczelny autorytet, choć się na to stanowisko nie pchałem. Oczywiście kompromisy były niezbędne. W chacie ćpać nie było wolno, ale palenia ganji zabronić nie mogłem. Taki zakaz byłby dla nich niezrozumiały. Pilnowałem tylko, aby nie kopcili non stop. Sam nie paliłem. Nie zarzekałem się, że nigdy nie zapalę, ale wiedziałem, ze na razie moja psychika jest jeszcze zbyt słaba. Palenie w tym stanie mogło skończyć się obłędem. Nie mogłem też zabronić im przyprowadzania partnerów seksualnych. Wszelkie ograniczenia w tym względzie są dla większości hipisów po prostu niezrozumiale. Zakazałem tylko seksu zbiorowego. Skąd ja na to siły brałem?

We wrześniu przełamuję się i piszę list do Marii. Nie liczę na odpowiedź. Tymczasem ona przychodzi prawie natychmiast. - Waldku! Ja cię przecież ciągle kocham. Ale nie zniosę takiego życia. Spotykamy się. Idziemy na kawę, a potem Maria zmusza mnie, żebym zjadł z nią obiad w knajpie, składający się między innymi z porcji mięsa. Mięso znów przestałem jeść. Maria jest uradowana moim postępem duchowym, a przerażona wycieńczeniem fizycznym. Przekonała się, że choć żyć na hipchacie nie da rady, to jednak już ze szczętem zhipisiała. Miesiąc życia wśród skwerów wykończył ją dokładnie. Byle nie znów hipchata w domu... Na szczęście tutaj oboje się zgadzamy. Zamykam moją małą, letnią komunę. Klucz oddaję Wikingowi, by oddał go Drwalowi i wracam do domu.

* * *

Pilnujemy, jak możemy, by znów nie dopuścić do hipchaty. Niewielka grupa znajomych hipów ma wstęp. Z resztą spotykamy się na mieście. Mimo to obydwoje zastanawiamy się, czy nie zmienić adresu. Jadę nawet w Bieszczady na parę dni, bo słyszałem, że tam potrzebują nauczycieli (nawet z niepełnymi studiami) i dają mieszkania. Coś dla Marii. Ja żyłbym ze zbierania runa z bieszczadnikami. Niestety, człowiek, który ze mną pojechał, aby czegoś się w tej sprawie dowiedzieć, ostro naraził się bieszczadnikom. Jego pobyt w Bieszczadach grozi nożem w plecy lub ciężkim pobiciem, tak więc wracamy do Krakowa. Miałem odpocząć kilka dni i później powtórzyć eskapadę. Nawet umówiłem się z kilkoma ludźmi. Na 14 grudnia 1981 roku. Chyba nie muszę dodawać, czemu nie pojechałem...

Stan wojenny przeraził nas wszystkich, ale na krótko Dla skwerów było to coś nowego. Ale dla hipisów stan wojenny, nie licząc tych dwóch lat, był zawsze. W sumie nic nowego. Z Wikingiem i Zbójnikiem rozrzucamy ulotki. Ludzie rzucają się na nie jak sępy. I baranieją czytając, że Ruch Pacyfistyczny nawołuje rodziców, by z okazji Świąt nie kupowali dzieciom zabawek militarnych. Drwał z początku pomaga załodze broniącej się Huty i wygląda na to, że wszelkie palmy mu przeszły. Działa mądrze i rzeczowo. Niestety, Huta pada a Drwal wraca do normy (którego to określenia używam tylko ze względu na brak adekwatnego słowa). Reszta hipisów żyje w stanie wojennym, jakby go w ogóle nie było. Tyle, że chyba więcej ćpają. Che Guevara wycofał się. Jeszcze tylko przez jakiś czas pisywał wiersze do podziemnych wydawnictw. W zamieszkach ulicznych lupy owszem, czasem udział brali. Ale jako jednostki, a nie jako Ruch. Gity bardziej się w to zaangażowały. Punki wycofali się w muzykę. Rastamani zlali się z nami w jedno, co zresztą i tak się kroiło. Powstali popersi, którzy czcili pieniądz i karierę. Za to faszyści zniknęli zupełnie, bo nie mogli wytrzymać konkurencji z zalegalizowanym faszyzmem, który szalał po ulicach. Wiadomo. Drobny prywaciarz z państwowym koncernem nie wygra. W rozmowach z ludźmi z NZS-u i "Solidarności", którzy zeszli do podziemia, dowiadywaliśmy się o szalejącym terrorze. Wieści były z pewnością przesadzone, ale większości nie negowaliśmy, bo pamiętaliśmy zloty rozpędzane pałkami i komuny bieszczadzkie puszczone z dymem. Kiedyś, gdy pewna działaczka użalała się na swój los, powiedziałem. - Nas całymi latami gorzej traktowano i nikt nas nie bronił. A teraz wielce krzyczycie, że was też to spotkało.

- Tak ale to byli...

- Ludzie, - dokończyła Maria - Tacy sami jak wy, z "Solidarności". Mario, nie mów tak. Nie mów w imieniu narkomanów. Ty... -jestem żoną jednego z nich, a więc to moja rodzina. Przytuliłem Marię do siebie.

Drwal jest załamany. Aresztowano wszystkich działaczy, których tylko dało się schwytać. A wielkiego terapeutę, działacza i kontestatora Drwala nie zamknęli, chociaż jawnie pęta się im przed oczami. W końcu wezwano go na SB, gdzie kazano mu podpisać, że będzie lojalny wobec władz okupacyjnych. Podpisał, że nic nie podpisze, i puścili go na wolność. Kilka miesięcy orał jak wół, aby go w końcu internowano. Wreszcie gliny chyba z litości zrobiły mu tę przyjemność. Mnie ZOMO złapało dwa razy i choć byłem bez świstka tak ich zagadałem, że puścili. Potem złapali nas razem z Wikingiem i spałowali. Bili kiepsko. Ani się umywali do tych milicjantów, co katowali nas na zlotach. Niewiele czuliśmy. Wprost śmialiśmy się im w oczy podczas bicia. Później zwinęli mnie i zaćpanego Gomeza. Ci bili już dobrze. W budzie zomowiec zapytał przykładając mi lufę do piersi.

- Jesteś hipis?

Za zaprzeczenie Gomez przed momentem dostał po mordzie. Zapytałem więc.

- Bez względu na to co odpowiem, dostanę w mordę. Więc jakiej odpowiedzi pan sobie życzy?

- Przyznaj się. Przyznałem.

- Dostaniesz za to trzy razy tyle, a jak jesteś hipis to podziękujesz.

- Oczywiście, ale wątpię czy będę miał na to silę.

- Ja też - roześmiał się zomowiec i wyrwał mi cały kłak włosów, po czym cisnął go na podłogę auta.

- Naśmieciłeś, to pozbieraj.

- Pozbierałem...

Gomeza wypchnięto z Komendy w Białym Domku z uszkodzeniami twarzy. Mnie pobili ogólnie, skopali po jądrach (dziw, że ich nie zmiażdżyli) i zrobili coś z nogą, że nie mogłem chodzić przez parę dni. Zdumiało mnie tylko, że absolutnie nie czuję do nich nienawiści. Jak do cegły, która na nas spadnie. Po przemyśleniu pojąłem, że w mojej świadomości ci z ZOMO to nie ludzie, to przedmioty. To groźniejsze niż nienawiść. Wroga można nie mieć siły zabić a przedmiot niszczy się obojętnie, bez poczucia winy. Cały czas, jako chrześcijanin i pacyfista, tłumaczyłem sobie, że to jednak ludzie, ale nie czułem tego. W miesiąc po tej masakrze Marię i mnie zatrzymał ten sam patrol, z tym samym szefem, co to włosy mi wyrwał. Zomole pozdrowili mnie drwiąco, a ja odpowiedziałem.

- Popatrz, Mario, - powiedziałem. - to ci, co mnie tak wtedy urządzili. Maria z uśmiechem podała zomowcowi dokumenty, ale gdy spojrzałem w jej oczy skóra mi ścierpła. Były to straszne ślepia skupionego w sobie maga. Przypomniałem sobie z jak straszną mocą zblokowała kiedyś Aśkę. Wiedziałem, że tym razem, świadomie czy nie, użyje całej mocy... Nigdy już nie widziałem tego człowieka. Może go po prostu przenieśli?

* * *

Po jednej z "dyskotek ulicznych" między ludźmi a zomowcami, które od wiosny odbywają się co trzynastego, organizujemy paranoidalną akcję "kwiatek dla zomowca". Pomysł nie był nowy, bo coś podobnego wymyślili przed nami hipisi amerykańscy, choć oni zomowców zdaje się nie mieli. Na Rynku stoją jeszcze budy po "wczorajszym" i kręci się sporo patroli. Zomowcy są zszokowani, a niektórzy wściekli, bo nikt się ich nie boi, jak by tego chcieli. Podejrzewają kpinę, paru jednak kwiatki przyjmuje. Kwiatki są sztuczne, bo dostań o tej porze roku prawdziwe. Podchodzimy pod same budy ofiarowując kwiatki w imię miłości i pokoju. Szef oddziału warczy na nas.

- Spierdalać! - Ale w końcu przyjmuje sztucznego habazia. W chwile potem dopada nas patrol milicji i legitymuje. Załamują się, gdy okazuje się, że nikt z nas nie jest poszukiwany, a żaden z małolatów nie uciekł z domu. Pech chce, że trzech z nas ma zaświadczenia o leczeniu psychiatrycznym. Milicja klnąc, każe nam zjeżdżać z Rynku. Zjeżdżamy, na dziesięć minut. Po powrocie nie kontynuujemy akcji, bo nam się kwiatki skończyły.

* * *

Wpada Wiking.

- Słuchajcie! czy mogę zabrać Szamana ze sobą na wycieczkę?

- Na długo pójdziecie? - pyta Maria.

- Wieczorem będziemy. Może i ty byś się z nami przejechała?

- Jutro chętnie, ale dziś nie mogę.

- A czy Szaman będzie mógł ze mną zapalić? - Patrzymy po sobie. Ustaliliśmy, ze ganję jednak palę, ale jest to jedyny środek, na jaki sobie pozwalam. Palę rzadko, mniej więcej co pół roku, przy specjalnych okazjach.

- Bardzo was proszę, dziś mi zależy, by Szaman ze mną zapalił.

- No dobrze, idźcie, - zgadza się Maria.

- Gdzie idziemy? - Pytam na ulicy.

- Na dyskotekę do Huty.

- Dyskotekę?

- Trzynasty dzisiaj...

Do Huty dotarliśmy piechotą, bo tramwaje nie szły. Zabawa wrzała już w najlepsze. Ludzie i Zomowcy ganiali się między blokami. Dalej płonął samochód. Nie widzieliśmy kto go podpalił, ludzie czy ZOMO. Siedliśmy na ławeczce i zaciągnęliśmy się dymem. Po chwili od rzeczywistości oddzielił nas szklany mur. Cisza i spokój. Wokół nas dział się jakiś kiczowaty film, a my oglądaliśmy go z błogim spokojem.

- Ludzie to duże dzieci, może kiedyś dorosną. - nuci Wiking.

- Patrz, jak się gówniarze gonią. - tylko, że są niegrzeczni, - Śmieję się.

- Kamieniami rzucają i kopcą jakimś świństwem. Że dozorcy nic na to nie mówią?

- Ale oni mogą sobie krzywdę zrobić! - Właśnie, trzeba im pokazać, jak my, grzeczne dzieci się bawimy.

Zza bloku, jak na zawołanie wybiega oddział zomoli. Twarze za szybami kasków ślicznie się czerwienią, chociaż od dawna mrozu już nie ma. Wiking wybiega im naprzeciw

- Berek! - Wola i klepie jednego z nich w ramię.

Zomowcy stają jak wryci a potem pędzą na nas. Uciekamy. Mięśnie mamy miękkie, jak we śnie, ale ciała są lekkie. Prawie płyniemy.

- Nie tak szybko! - wola Wiking. - Nie zdążą!

Zwalniamy, by nas nie stracili z oczu i biegniemy dalej, śpiewając piosenkę wymyśloną przez Zbójnika.

Uciekaj, uciekaj Bo cię ZOMO goni A jak cię dogoni Niech cię Pan Bóg broni!

Zomowcy biegną tak powoli, że aż nas to denerwuje. W końcu zapędzają nas w jakąś ślepą uliczkę, którą zamyka parkan z siatki. Chwytamy rękami jej wierzchołek i przepływamy nad nią. Nim zomowcy dobiegli zdążyliśmy nawet zapalić papierosy.

- Szybko! przez siatkę - wrzeszczy ich dowódca, a jego ludzie gramolą się niezdarnie. Czekamy, aż zaczną skakać na dół. Gdy widzimy, jak ich ciała spływają z wolna ku ziemi, spokojnie przelatujemy na drugą stronę. Dowódca jest blady, jakby śmierć zobaczył, bo myśli, że ma przed sobą karateków i krzyczy do swoich, by wracali.

- Niech się nie spieszą, - mówi Wiking - my już się nie bawimy. Idziemy na ciastka. Przejdziecie się z nami?

- Kurwa!!! - Ryczy do nas zomowiec.

- Nie Walduniu - mówi do mnie Wiking. - Z takimi, co brzydko mówią bawić się nie będziemy. Chodźmy. Niech się dalej sami wygłupiają.

I poszliśmy.

Kategorie

Komentarze

Co widzisz?>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>><<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<...................................................................................................................................................................

Zajawki z NeuroGroove
  • Dekstrometorfan
  • Inne
  • Mieszanki "ziołowe"

Doświadczenie – mieszanki ziołowe, pixy na piperazynach i ketonach, dekstrometorfan, salvia divinorum, azotyn amylu, dimenhydrynat, amanita muscaria, zioła etnobotaniczne, marihuana, bromo-DragonFLY, mefedron, haszysz, 2C-C, 2C-E, LSA, pFPP, metedron, kodeina

Info o mnie – 20 lat, 72 kg, 176 cm

S&S – mój pokój, załączone tylko niebiesko lampki wokół okna, muzyka w klimatach reggae

Co/ile – 25 aco, 5 co 5 minut oraz 3 buchy mieszanki damiana+skullcap+smoke tng

  • Marihuana

Substancja: Marihuana (ok. 0.7g)

Wiek, waga: 18lat, 60kg

Exp: Etanol, nikotyna, kofeina, THC

Set & Settings: ciasne pomieszczenie u kumpla (T), łąka, własny dom

  • Dekstrometorfan

poranek we własnym domu pewnej wietrznej soboty, pozytywne nastawienie.

Zanim przejdę do właściwego TR, chciałbym napisać czemu w ogóle go piszę. Po pierwsze na pewno nie po to, byś dowiedział się, drogi czytelniku, jak działa dxm. Takich raportów jest na tej stronie od ch*ja i jeszcze trochę, spójrzmy prawdzie w oczy - czytając ten konkretny, nie dowiesz się prawdopodobnie niczego nowego. Mimo to, ostatnimi czasy dane mi było zaobserwować pewien spór: niektórzy twierdzą, iż grejpfrut zupełnie im nie pomógł, inni zachwalą jego działanie. Po pierwszej próbie z tym cytrusem zdecydowanie mogę zaliczyć się do tych drugich.

  • 3-CMC
  • LSD-25
  • Marihuana
  • Tripraport

Koniec miesięcznego detoksu , chęć mocnego nakwaszenia , dom/las/miasto

Siemano kolano . Tu znowu ja , mazur i moje narkotykowe spierdolenie . Chcę wam dziś opisać mojego niecodziennego tripa z 600 μg kwasa . Od razu przepraszam za błędy ortograficzne i inne niedociągnięcia ale siedzę teraz nafurany że JA PIRDOLE , kamienie mam więc wena mi się nie skończy . Jarek też wpadł ale nie mam ani szkła ani bletek więc idę zrobić bongo z jabłka i bez dłuższego przedłużania zaczynam . ( dodam że trip miał miejsce 10.12.2020 )