Jean-Cocteau: Opium

Książka w całości przełożona do postaci elektronicznej.

Dedykuję Jeanowi Desbordes

Nawet słońce miewa ciemne plamy.

Jean-Cocteau: Opium

Książka w całości przełożona do postaci elektronicznej.

Dedykuję Jeanowi Desbordes

Nawet słońce miewa ciemne plamy. Lecz pańskie serce ich nie posiada. Każdego dnia dostarcza mi Pan tego samego widoku: swej zaskoczonej miny na wieść, że zło jednak istnieje.

Ukończył Pan właśnie TRAGIKÓW, książkę przekraczającą wszelkie okowy składni. Jako epigraf wykorzystał Pan moje cztery wiersze. W zamian za to dedykuję Panu te oto zapiski, jako że posiadł Pan ową wrodzoną dogłębną lekkość umysłu, którą opium w pewnym tylko stopniu potrafi naśladować.

Niniejsze rysunki i notatki pochodzą z kliniki Saint-Cloud (16 grudnia 1928 kwiecień 1929), dedykuję je palaczom-narkomanom, chorym, nieznanym przyjaciołom połączonym wspólnym umiłowaniem książek, którzy stanowią jedyną rację pisania.
Usunąłem rysunki szkicowane pod pretekstem rozrywki. Tak czy owak czuć w nich było robotę graficzną, nie odzwierciedlającą w niczym mego ówczesnego szaleństwa względem normalnego porządku rzeczy. Opisuję kurację odwykową: tę ranę zadawaną w zwolnionym tempie. Załączone rysunki będą więc spowolnionymi krzykami cierpienia, notatki zaś - etapami przemarszu od stanu uważanego za nienormalny do stanu opatrzonego mianem normalności.
I właśnie w tym momencie powstaje z miejsca oskarżyciel publiczny. Lecz ja nie jestem świadkiem. Nie jestem obrońcą ani sędzią. Przekazuję jedynie niniejsze dowody - obciążające i uniewinniające zarazem - do akt sprawy opium.

Ten i ów potępi mnie z pewnością za brak należytych manier. A bardzo chciałbym się ich tu wyzbyć. To trudna sprawa. Brak należytych manier to znak rozpoznawczy bohatera. Mówię o braku należytych manier wyrażającym się w cyfrach, rachunkach hotelowych i brudnej bieliźnie.

Lejtmotyw DE PROFUNDIS.

Jedyną zbrodnią jest bycie powierzchownym. Wszystko, co zrozumiałe, musi być godziwe.

Bohatera wojskowcgo rozpoznaję po nieposłuszeństwie, braku dyscypliny.
List do Lorda Alfrcda Douglasa, wydanie pełne.

Powtarzanie tego zdania drażni, nie mniej jest czymś odkrywczym. Ów komunał - ostatnie odkrycie Wilde'a - przestaje być komunałem i zaczyna żyć właśnie przez sam fakt, iż to on je odkrywa. Nabiera wagi daty.

Chciałbym odrzucić troskę o to, czy piszę źle, czy dobrze: osiągnąć styl zapisu cyfrowego.
Chciałbym też wiedzieć, czy oryginał listu Wilde'a jest równie niestaranny jak jego przekład. Byłoby to zwycięstwem odniesionym nad estetyką.

Odkłada się ten list doznając wrażenia, iż przeczytało się właśnie arcydzieło stylu, gdyż wszystko w nim jest prawdziwe, wszystko posiada śmiertelny ciężar gatunkowy szczegółów niezbędnych, by ustalić alibi, by zgubić lub uratować człowieka.
Rousseau zdobi swoje monogramy.
Układa je w pukle, kończy wytwornym zakrętasem. Chopin, później, przystroi je w girlandy. To wymogi ich epok. Lecz brak im dobrych manier. Piorą brudną bieliznę w gronie rodziny, to znaczy publicznie, w rodzinie, której szukają i którą znajdują. I krwawią atramentem. Są bohaterami.

Drugiego zatrucia narkotycznego doznałem w następujących okolicznościach:
Przede wszystkim za pierwszym razem nie wyleczono mnie chyba do końca.
Wielu zuchwałych narkomanów nie ma nawet pojęcia o sidłach, jakie zastawia kuracja odwykowa; zadowalają się niewielką poprawą i wychodzą zniszczeni wskutek daremnej próby, ze schorzałymi komórkami, którym ponadto nie pozwalają odżyć, gdyż piją alkohol lub uprawiają sport.
Nieco później wyjaśnię, dlaczego te niewiarygodne objawy kuracji odwykowej, symptomy, wobec których medycyna jest bezsilna - gdyż moze, co najwyżej, celi furiata nadać wygląd pokoi hotelowych i żądać od lekarza lub pielęgniarki cierpliwości, ciągłej obecności czy łagodnego obejścia - miast stanowić objawy rozkładu organizmu, muszą, na odwrót, być czymś w rodzaju trudnych do wyrażenia przejawów życia noworodka lub roślin na wiosnę. Bo drzewo musi cierpieć w porze, gdy poczynają krążyć w nim soki, nie odczuwać natomiast nic, gdy opadają zeń liście.

śWIĘTO WIOSNY przedstawia kurację odwykową w sposób tak skrupulatny, że sam Strawiński nawet tego nie podejrzewa.

Tak więc powtórnie wpadłem w nałóg, gdyż lekarze, którzy odzwyczajają lub mówiąc prościej: tylko oczyszczają, nie próbują leczyć pierwotnych zaburzeń, które skłaniają do sięgania po narkotyk; ponieważ znów ogarnął mnie rozstrój nerwowy i wolałem choćby nawet sztuczną równowagę niż całkowity jej brak. Ów makijaż moralny zawodzi jednak bardzlej niż zawiedziona mina: ucieczka w jego stronę jest czymś bardzo ludzkim, niemalże kobiecym.
Narkotyzowałem się ostrożnie, pod kontrolą lekarską. Trafiają się lekarze podatni na litość. Nigdy nie przekraczałem dziesięciu fajek dziennie. Wypalałem trzy rano (godzina dziewiąta), cztery po południu (o piątej) i trzy późnym wieczorem (godzina jedenasta). Sądziłem, że tym sposobem zmniejszę możliwość zatrucia. Karmiłem się opium, niczym mlekiem matki, tak jak karmi się nowe komórki powołane do życia po pięciomiesięcznym okresie abstynencji, zasilałem je ogromną ilością nieznanych alkaloidów, podczas gdy morfinista którego praktyki wręcz mnie przerażają - obciąża swoje żyły tylko jedną, do tego znaną trucizną i w znacznie mniejszym stopniu poddaje się misterium.

Kreślę te linijki po dwunastu dniach i dwunastu bezsennych nocach. Rysunkowi natomiast powierzam zadanie wyrażenia owych tortur, jakimi bezsilność medycyny nęka tych, którzy chcą się uwolnić od medykamentu zdobywającego nad nimi stopniowo despotyczną władzę.

Krew morfinisty nie ujawnia żadnych śladów morfiny. Nęci myśl, iż nastanie dzień, gdy lekarze wytropią tajemne kryjówki morfiny i wywabią je na zewnątrz przy pomocy substancji, której będzie złakniona, podobnie jak wąż mleka. Ale i wówczas trzeba będzie jeszcze, by organizm umiał znieść należycie ten nagły przeskok od jesieni do wiosny. Nauka może, nim to jednak nastąpi, jeszcze popełnić wiele błędów, takich jak zastosowanie hipnozy, której poddawano cierpiących na histerię przed doświadczeniami doktora Sollier. Doświadczeniami, które - wziąwszy pod uwagę, że - sama histeria jest rodzajem patologicznego snu - polegały na stopniowym budzeniu chorego, miast dorzucać zło do zła metodą, która przypomina leczenie morfinisty dawkami morfiny.

Sądzę, iż natura narzuca nam prawa godne Sparty i kopca termitów . Czy należałoby je ominąć? w którym momencie kończą się nasze usprawiedliwienia? Lub gdzie zaczyna się strefa zakazana?

To co w przypadku opium wiedzie organizm ku śmierci, ma charakter euforii.
Tortury wynikają z powrotu - pod prąd - do życia. Przemożna, potężna wiosna oszałamia żyły, unosząc kry lodowe i strumień ognistej lawy.

Choremu, który od tygodnia nie zaznał narkotyku, radzę otoczyć głowę ramieniem, przycisnąć do niego ucho i czekać. Pękanie lodów, zamieszki uliczne, rozdygotane fabryki, potop, wielka armia w ucieczce; ucho odbiera wtedy całą apokalipsę wygwieżdżonej nocy człowieczego ciała.

Mleko, antidotum morfiny. Jedna z mych przyjaciółek nie cierpi mleka. Kiedyś po operacji otrzymała zastrzyk morfiny i poprosiła o mleko; posmakowało jej. Ale nazajutrz nie była go już w stanie przełknąć.

Podczas kuracji odwykowej chory zapada w krótkie sny, doznaje również gwałtownych przebudzeń, które odbierają mu chęć zaśnięcia. Zda się, iż cały organizm zrzuca okowy zimy, opuszcza dziwny świat świstaków, żółwi oraz krokodyli. A nasze zaślepienie, nasz upór, aby wszystko podciągnąć pod własny rytm, nakazały nam ocenić powolność świata roślin jako śmieszną beztroskę. Nic nie oddaje lepiej dramatu kuracji odwykQwej niż owe filmy puszczane w przyspieszonym tempie, ukazujące grymasy, gesty i skurcze świata roślinnego. Mniej więcej taki sam postęP w dziedzinie doznań słuchowych pozwoli nam kiedyś zapewne usłyszeć krzyk rośliny.

Postęp. Czy jest rzeczą godziwą rodzić po amerykańsku (narkoza i kleszcze) i czy ten postęp, polegający na umniejszeniu cierpienia, nie jest, podobnie jak maszyna, przejawem świata, w którym wycieńczony człowiek używa innych sił w miejsce własnej i unika wstrząsów mogących nadszarpnąć osłabiony system nerwowy?

Nie ma jeszcze opracowanej w sposób naukowy kuracji odwykowej. Alkaloidy, zaledwie tylko przenikną do krwi, usadawiają się w niektórych tkankach. Morfina staje się widmem, cieniem, ulotną wróżką. I można sobie wyobrazić pracę tych wszystkich znanych, jak i nieznanych alkaloidów opium, tę iście chińską inwazję.
Ażeby je pokonać, trzeba się uciec do metod Moiiera. Osłabia się chorego, daje na przeczyszczenie, pobudza mu się żółć i, tak czy owak, powraca się do mitów zalecających wypędzenie demonów przy pomocy ziół, zaklęć, środków przeczyszczających i emetyków.

Nie spodziewajcie się po mnie zdrady.
Rzecz jasna, opium zdolne jest przeróść wszystko, a euforia, jaką wywołuje, jest cenniejsza niż zdrowie. Winien mu jestem najpiękniejsze chwile. Szkoda, że zamiast doskonalić kurację, medycyna nie zmierza raczej do uczynienia opium zupełnie niegroźnym.
Lecz tutaj znowu jawi się kwestia postępu. Czym jest cierpienie: regułą czy liryzmem? Wydaje mi się, że na tej ziemi, tak starej, tak pokrytej zmarszczkami i kiepsko połatanej, gdzie pleni się tyle kompromisów i jakże śmiesznych układów, jakieś nieszkodliwe opium złagodziłoby obyczaje i wyświadczyłoby tyle dobra, że przeważyłoby ono nad złem, jakiego przysparza gorączka działania.
Moja pielęgniarka powiada: "Jest pan pierwszym pacjentem, jakiego widzę, zdolnym pisać ósmego dnia".
Wiem dobrze, iż oto nurzam łyżkę w miękkiej tapioce młodych jeszcze komórek że jestem przeszkodą w marszu, ale spalam się i zawsze będę się spalał. Za dwa tygodnie, mimo tych notatek, nie będę już w stanie wierzyć w to, czego teraz doznaję.

Trzeba zachować jakiś ślad tej podróży, której wyprze się pamięć, trzeba - choć niepodobna pisać - rysować, zbywając milczeniem romantyczne zaproszenie bólu i nie korzystać z cierpienia tak, jak się korzysta z muzyki, a jeśli to konieczne, kazać sobie przywiązać pióro do palców stopy i pomagać lekarzom; bowiem lenistwo nie będzie dla nich źródłem żadnych informacji.
Pewnej nocy, cierpiąc na zapalenie nerwu, zapytałem B. : "Czemu pan, nie prowadząc praktyki prywatnej i mając powyżej uszu pracy w Salpetriere, a nadto przygotowując rozprawę naukową, zajmuje się mną tu w domu, tak w dzień jak i w nocy. Tak, znam lekarzy. Wiem, że pan mnie lubi, ale o wiele bardziej kocha pan medycynę". Odrzekł mi na to, że wreszcie trafił na chorego, który mówi; że przy mnie, zdolnym mówić o własnych objawach, zdołał nauczyć się więcej niźli w Salpetriere, gdzie pytanie: "W którym miejscu pana boli?" wywoływało niezmiennie odpowiedź: "Czy ja wiem, panie doktorze..."

Powrotowi doznań zmysłowych (pierwszy wyraźny objaw kuracji odwykowej) towarzyszy kichanie, ziewanie, śluzotok i łzawienie). Jeszcze inny symptom: drażnił mnie drób z kurnika naprzeciwko, a także gołębie, które łaziły tam i z powrotem po blasze parapetu obnosząc swe potulnie złożone skrzydła. Siódmego dnia przypadło mi do gustu pianie koguta. Spisuję te notatki pomiędzy szóstą a siódmą rano.
Gdy używa się opium, do jedenastej nic jakby nie istnieje.

Kliniki przyjmują niewielu tylko prawdziwych opiumistów. Rzadko kiedy się zdarza, aby palacz opium wyrzekł się swego nałogu. Personel szpitalny zna na ogół pseudopalaczy, palaczy dla mody, łączących opium, alkohol i inne narkotyki z odpowiednio nastrojową scenerią (opium, alkohol - śmiertelni wrogowie) lub tych, którzy przechodzą od fajki do strzykawki i od morfiny do heroiny. Najpodstępniejszym narkotykiem jest morfina. Płuca natychmiast wchłaniają jej dym. Już jedna fajka daje natychmiastowy skutek. Mówię o prawdziwych nałogowcach. Amatorzy nie odczuwają nic. Oczekują majaków, lecz narażają się tylko na mdłości, albowiem skuteczność opium wynika z pewnego układu. Jeśli zdoła nas oczarować, nie będziemy już w stanie go porzucić.
Prawić morały opiumiście, to tak jakby doradzać Tristanowi: "Uśmierc Izoldę. Będzie ci później znacznie lżej".

Opium nie znosi partaczy, niecierpli. wych wyznawców. Odpycha ich, pozostawiając jedynie morfinę, heroinę, samobójstwo, śmierć.

Jeżeli ktoś wam powie: "Ten a ten skończył się paląc opium", to wiedzcie, iż jest to niemożliwe i że w cieniu tej śmierci kryje się inna przyczyna.

Niektóre organizmy rodzą się już jako ofiara dla narkotyków. Potrzebny im jest środek łagodzący, bez którego nie byłyby zdolne nawiązać kontaktu ze światem zewnętrznym. Pozostają w stanie nieważkości. lch istnienie jest niewyraźne. Świat jest dla nich widmem, póki pewne substancje me przyobleką go w kształty cielesne.
Zdarza się, iż ci nieszczęśnicy wegetują nie mogąc znaleźć środka zaradczego.
I zdarza się również, że znaleziony środek zadaje im śmierć.

To zaiste szczęście, jeżeli opium pozwala im utrzymać równowagę i funduje ich nieszczęsnym korkowym duszyczkom skafandry do nurkowania. Albowiem owo zło niesione przez opium jest mniejsze niźli to, które pochodzi od innych substancji i łagodniejsze od kalectwa, które próbują one wyleczyć.

Mówiąc o młodych komórkach nie mam na myśli komórek unerwienia, stworzonych raz na zawsze, które nie ulegają żadnym dalszym zmianom.

Jeśli odrzuci się narkotyki, przebudzenie - w wypadku mężczyzny - ma charakter czysto fizjologiczny, natomiast u kobiety rzutuje szczególnie silnie na doznania moralne. Bowiem narkotyk nie usypia serca mężczyzny.
Usypia tylko jego seks. U kobiety natomiast pobudza seks, a usypia serce. W osiemnastym dniu po odstawieniu narkotyku kobieta doznaje przypływu czułości, popłakuje. Dlatego właśnie w klinikach prowadzących kuracje odwykowe wszystkie pacjentki sprawiają wrażenie zakochanych w lekarzu.

Tytoń jest niemal nieszkodliwy. Po wypaleniu nikotyna znika. Za nikotynę, ową białawą sól, zwykło się uważać rodzaj żółtawej smoły powstałej na drodze cieplnej przemiany materiałów palnych. I trzeba by wypalać cztery lub pięć dużych cygar dziennie by sprowokować atak dusznicy bolesnej. Większość znanych przypadłości wywoływanych przez nikotynę sprowadza się do objawów skurczowych, w których nie kryje się jednak rzeczywiste niebezpieczeństwo. Zwykło się też przesadzać w tej mierze, podobnie jak Michelet grubo przesadza mówiąc o roli kawy.

Młoda Azja już nie pali, ponieważ "dziadek palił". A młoda Europa pali, gdyż "dziadek nie pali". Ponieważ, niestety, młoda Azja naśladuje młodą Europę, właśnie dzięki nam opium powróci do punktu wyjścia.

List od H., który z niesłychanym męstwem przebył kurację odwykową. Wiedziałem, że to daremny trud, ciągłe rozdarcie pomiędzy chęcią palenia, a niechęcią rzucenia nałogu, toteż - po pierwszych optymistycznych listach - oczekiwałem następnych, pełnych przygnębienia.
l° Za dużo wysiłku fizycznego;
2° Picie alkoholu (to w przedostatnich listach;
3° (list ostatni) - porażka. "Daje mi się we znaki - jak by to Panu powiedzieć? mój masyw centralny". Wiecie, czym jest pień układu nerwowego współczulnego, ten straszliwy łańcuch gór nerwowych, stalowy szkielet duszy.

Jeśli organizm pozbędzie się narkotyku, ów właśnie tam znajdzie swoje ostatnie schronienie. Wypędzone z pokładu okrętu opium ukrywa się w maszynowni.

Samochód dokonuje masażu organów, których nie sięgnie żaden masażysta. Jest to jedyny środek na zaburzenia pnia współczulnego. W samochodzie nie czuje się potrzeby opium.
Kliniki prowadzące kuracje odwykowe powinny przede wszystkim zatrudniać masażystę, zaopatrując się również w urządzenia do masażu elektrycznego. W przypadku hydroterapii nie uspokajają natryski, lecz jedynie bicz wodny. Zdarza się, że kąpiel wywołuje rozdrażnienie; mnie doprowadzała wręcz do szału.

Pomimo mych niepowodzeń trwam w przeświadczeniu, że opium może być czymś dobrym i tylko od nas zależy, czy będzie dla nas łaskawe. Trzeba umieć się nim posługiwać. Tymczasem nic nie może się równać z naszą niezręcznością. Surowy reżym (środki przeczyszczające, ćwiczenia gimnastyczne, środki na poty, odpoczynek, higiena wątroby, wszystko to w godzinach nie zahaczających o porę nocnego snu) pozwalałoby na używanie tego leku skompromitowanego przez idiotów.

Niechaj mi nikt nie mówi: "Przyzwyczajenie zmusza palacza do zwiększenia dawek". Gdyż jedną z zagadkowych właściwości opium jest to, że wcale nie jest konieczne ich zwiększanie;.
Dramat opium, według mnie, nie jest niczym innym, jak tylko dramatem komfortu i braku komfortu. Komfort zabija. Jego brak - tworzy. Mam tu na myśli komfort zarówno materialny, jak i duchowy.
Palenie opium bez całkowitego ulegania komfortowl, jaki ono proponuje, oznacza - w sferze ducha - możliwość uniknięcia tych idiotycznych kłopotów, które nie mają nic wspólnego z brakiem komfortu w sferze zmysłów.

Jeśli pustelnik pędzi żywot w ekstazie, jego brak wygód przekształca się w pełnię komfortu. Powinien się zeń wyrwać.

Jest w człowieku rodzaj spoiwa, to znaczy absurdalnego i silniejszego niźli rozum uczucia, które nakazuje myśleć o bawiących się dzieciach jako o rasie karłów, zamiast jako o przeszkodach i zawalidrogach.
życie - to poziome spadanie.
Bez tego spoiwa życie doskonale i ustawicznie świadome swego tempa stałoby się czymś nieznośnym. To właśnie ono pozwala spać skazańcowi.
Otóż tego spoiwa mi brakuje. Przypuszczam, że wskutek niedomagań jakiegoś gruczołu. Medycyna uważa tę ułomność za przerost świadomości, za zaletę in telektualną.
W szystko wzmaga we mnie pewność, że i pozostali żywią jednak to śmieszne, nieodparte przekonanie, równie niezbędne jak nawyk, który co dnia tłumi w nas lęk przed powstaniem z łóżka, goleniem się, ubieraniem, jedzeniem. Czyż przekształcenie upadku w szereg uroczystych pomników nie stałoby się tylko albumem ze zdjęciami, jednym z najzabawniejszych odruchów. Właśnie opium dostarczyło mi tego nieodpartego przekonania. Bez opium wszelkie plany, małżeństwa lub podróże, wydawałyby mi się czymś równie szalonym, jak pomysł kogoś, kto wypadając przez okno pragnąłby jednocześnie zawrzeć znajomość z lokatorami mieszkań, obok których przelatuje.

Gdyby wszechświat nie był wprawiony w ruch przez jakiś prosty mechanizm, zepsułby się niebawem. Cały ten ruch, który wydaje się nam skomplikowanym zegarem, przypomina zapewne najzwyklejszy budzik. W ten właśnie sposób wymóg prokreacji został nam wszystkim dany hurtem i na oślep. Jeśli wziąć pod uwagę ilość możliwości, błąd nie kosztuje natury zbyt drogo. Błąd, który staje się coraz subtelniejszy, nieprawidłowość - to po prostu luksus natury.

POŁOZENIE MALLARMEGO

Młodzież, zakochana w niezwykłości i w cynizmie, przedkłada kiepskiego kuglarza i podrzędnego oszusta nad typ człowieka uczciwego, prawego mieszczanina, wykwintnego arystokraty, bogobojnego robotnika i złotnika: nad Mallarmego. Jest ludzki, nazbyt ludzki. Przyznam się, ze swej strony, że gdy znikają otaczające go nimbem cienie, dostrzegam już wyłącznie modern-style sztuki jubilerskiej.

Jeśli Mallarme szlifuje szlachetne kamienie, to zamiast diamentu do tiary Herodiady w Muzeum Gustawa Moreau użyje pewie opalu, ametystu albo jakiejś gemmy.

Rimbaud skradł jego diamenty. Ale gdzie? Oto zagadka.

Jako uczony - Mallarme nas nuży.
Zasłużył sobie na tę dwuznaczną dedykację z KWIATÓW ZŁA, na którą nie zasługuje Gautier. Rimbaud pozostaje pod urokiem pasterstwa i krwi; u niego diament otrzymuje szlif z myślą o włamaniu, jedynie gwoli przecięcia szyby okna lub wystawy.

Prawdziwymi nauczycielami młodzieży pomiędzy rokiem 1912 i 1930 byli Rimbaud, Ducasse, Nerval i Sade.

Mallarme wywiera raczej wpływ na styl dziennikarstwa.
Baudelaire okrywa się zmarszczkami, lecz zachowuje zdumiewającą młodość.
Każdy wers Mallarmego był już od chwili narodzin piękną subtelną zmarszczką; zmarszczką wypracowaną, szlachetną i głęboką. Ten wygląd, starszy niźli wiekuisty, nie zezwala jego dziełu zestarzeć się miejscami, lecz nadaje mu cechy pomarszczonego w całości, podobne do cech linii dłoni, linii, które powinny służyć raczej ozdobie niż prorokowaniu.

Nie ma nic smutniejszego niż dziennik Juliusza Renard, nic bowiem nie ukazuje lepiej, zgrozy literatury.. Zapewne powtarzał sobie: "Każdy jest podły, nikczemny, każdy dąży tylko do kariery. Nikt nie ma odwagi tego wyznac, więc uczynię to ja i będę kimś jedynym w swym rodzaju". W mającym poczucie przyzwoitości czytelniku, który zakosztował lektury Renarda, rodzi się przemożne uczucie wstydu. Odkłada się ten literacki brewiarz nieposzlakowanego karierowiczostwa z przeświadczeniem, iż oto żaby znalazły sobie króla. (Przez żaby rozumiem wszystkich tych, których można złowić na skrawek czerwonej wstążki) [stęga orderu Legii Honorowej -przyp. tłumJ.

Szczypta proszku owadobójczego zdołałaby unicestwić wszystkie te tomy, które przyprawiają nas o swędzenie, nie pozwalając ponownie sięgnąć po RUDZIELCA.

Przypuszczam, że wielu dziennikarzy wcale nie chce kłamać, niemniej kłamie za sprawą mechanizmu poezji i Historii, które to dziedziny - dla osiągnięcia stylu wszystko powoli zniekształcają. Ta deformacja, stosowana w sposób bezpośredni, rodzi kłamstwo. Dlatego nie wiem, czy owo kłamstwo, dzięki któremu fakty nabierają z czasem wyrazistości, będzie rzeczą stosowną bez sięgnięcia wstecz. Ponadto sądzę, iż wszystkie fakty przedstawione wiernie, na gorąco, już następnego dnia przemówiłyby z tysiąckroć większą mocą.

CUDOWNOŚCI

Tarkwiniusz Pyszny ścina główki maków (symbol aktywności). Jezus druzgocze gromem niewinne drzewo, Lenin obsiewa ziemie cegłami, Saint-Just - czarujący dekapitator - z kikutem szyi, młode rosyjskie dziewczęta ze zbuntowanych załóg, których piersi były niczym bomby, i wreszcie opium, bajeczne, zakazane.

Czystość rewolucji może trwać dwa tygodnie.
Oto dlaczego poeta, rewolucjonista w sferze ducha, ogranicza się do nagłych zmian frontu na polu umysłu.

Co dwa tygodnie zmieniam przedstawienie.

Dla mnie opium jest buntem. Użycie narkotyku jest buntem.- Kuracja odwykowa też. Nie mówię o swych utworach. Każdy z nich kładzie na szafot inny. Moja jedyna metoda: próbuję oszczędzić Napoleona dla siebie.


Fedra albo wierność ograniczona. Zgodnie z prawem należy dochować wierności pewnej osobie; zgodnie z naturą ludzką pewnemu typowi ludzkiemu. Fedra jest wierna pewnemu typowi. Nie jest to wzorzec miłosny. To wzorzec miłości. A poza tym, cóż to za kazirodztwo? Hipolit nie jest wszak jej synem. To kwestia uprzejmości, iż Fedra darzy szacunkiem Tezeusza i że Tezeusz kocha Hipolita. Natomiast jest rzeczą ludzką, że Fedra kocha Hipolita, i że Tezeusz tak go nienawidzi.

Przestaliśmy już, niestety, być narodem rolników i pasterzy. Trudno więc powątpiewać w to, że przydałby się jakiś inny system leczniczy gwoli ochrony przeciążonego pracą systemu nerwowego. W tym celu należałoby wynaleźć jakiś środek czyniący zupełnie niegroźnymi owe dobroczynne substancje, z takim trudem wydalane przez ciało, lub należycie opancerzyć komórkę nerwową.
Powtórzcie tę prawdę La Palice'a jakiemuś lekarzowi, a wzruszy ramionami.
Powie coś o utopii, o literaturze, o ulubionym koniku narkomana.
Ja jednakowoż twierdzę, iż przyjdzie jeszcze dzień, kiedy bez żadnej szkody będziemy mogli stosowac substancje kojące, że unikniemy pułapek nałogu, śmiejąc się przy tym z wilkołaka-opium, który - już oswojony - złagodzi bóle miast, gdzie drzewa umierają stojąc.

Śmiertelne przygnębienie wyleczonego palacza. Wszystko, cokolwiek tylko ro bimy za życia - nawet miłość - robimy w wagonie ekspresu Pędzącego ku śmierci.
Palić opium - to tak, jakby opuścić ten pociąg w pełnym biegu i zająć się czymś innym niż życie, niż śmierć.

Jeśli zmęczony narkotykiem palacz szczerze się nad tym zastanowi, odkryje jakiś błąd, za który musi płacić i który zwrócił opium przeciw niemu.
Cierpliwość maku. Kto palił, będzie palić. Opium potrafi czekać.

Opium szlifuje zamiary.

Pamiętam, że w wieku osiemnastu lub dziewiętnastu lat (PRZYLĄDEK DOBREJ NADZIEI), przejawiałem niepokój wobec niektórych wyobrażeń. Mówiłem sobie na przykład: "Niebawem umrę, a przecież jeszcze nie zdołałem wyrazić pisku jaskółek". Lub też: "Umrę nie wyjaśniwszy sprawy sadzenia pustych miast, nie zrozumiawszy nocy". Sekwana, reklamy, wiosenny kwietniowy chodnik, statki spacerowe; we wszystkich tych cudach nie znajdowałem żadnej przyjemności. Odczuwałem jedynie trwogę, iż będę żył zbyt krótko, by wszystko to wyrazić.
Lecz gdy tylko te rzeczy zostały wypowiedziane, doznawałem głębokiej ulgi. Przyglądałem się im bez zainteresowania. Już po wojnie wszystkie te rzeczy, które pragnąłem wyrazić, należały z reguły do osobliwszego rodzaju i było ich raczej niewiele.
Nikt nie mógł mi ich odebrać ani mnie wyprzedzić. Oddychałem jak biegacz, który spogląda wstecz, który się kładzie i wreszcie uspokaja; który już nawet nie widzi na horyzoncie sylwetek swych rywali.

Dziś wieczorem miałbym chęć na ponowną lekturę PAMIĘTNIKÓW MALTE Lauridisa Brigge'a, lecz nie chcę prosić o książkę; chcę czytać tylko to, co trafia do tego pokoju.

Gdybyż tak się zdarzyło, że PAMIĘTNIKI znalazłyby się wśród książek pozostawionych pielęgniarkom przez chorych! Lecz nie. M. ma tylko Pawła Fevala i Fevala syna. Wyczerpałem już całe zasoby rodzin Artagnan i Lagardere. Wypożyczono mi egzemplarz od Emila Pawła z Rue d'Anjou.
Przeczytałbym raz jeszcze o śmierci Krzysztofa Detleva Brigge'a lub o śmierci śmiałego; znowu ujrzałbym narożny pokój Rodina w roku 1912, płac Birona, i lampę niemieckiego sekretarza, pana Rilke. Mieszkałem wówczas w dawnym budynku sióstr Serca Jezusowego, obecnie zburzonym. Moje drzwi balkonowe wychodziły na siedmiohektarowy opuszczony park, ciągnący się wzdłuż bulwaru Inwalidów. Nie wiedziałem nic o panu Rilke. Nic a nic.
Byłem bardzo rozbudzony lub bystry, wręcz absurdalny. Aby móc żyć, aby żałować i aby zrozumieć, potrzebne mi były sny. O wiele później, w roku 1916, Cendrars odkrył dla mnie Rilkego, a jeszcze później, bo w roku 1928, pani K. przekazała mi wstrząsającą depeszę: Powiedzcie Jeanowi Cocteau że go kocham, jego jednego bo przed nim
otwiera się mit z którego powraca opalony niczym znad morza.

A to znów od mężczyzny w związku z ORFEUSZEM. Mieliśmy odmienne koncepcje cudowności. Sądziliśmy, że skoro wszystko przebiega w sposób naturalny, rzeczy są tym bardziej dziwne.
I pomyśleć, że po tylu znacznych nagrodach potrafimy się jeszcze czasem złościć z przyczyny jakiegoś artykułu!
Otrząsnąwszy się w końcu z owych sennych marzeń, których apoteozą jest śmierć, z tych snów, wśród których winno się pozostać i wyczekiwać spokojnie, należałoby za wszelką cenę utrzymać poziom wrażliwości i nie przybierać pozy zarozumialca ani nie wtrącać się ze swoim zdaniem w rozmowy dorosłych, do tego takim tonem, że później dałoby się bardzo wiele, iżby wypowiedziane już słowa móc zastąpić milczeniem!
Nie mam na sumieniu zbyt wielu utworów pisanych za sprawą trzeźwego umysłu, chyba że wziąć pod uwagę te, jakie powstały jeszcze przed POTOMAKIEM, w trakcie pisania którego pogrążyłem się w snach. Niemniej takowe istnieją. Czegóż bym nie dał, aby nie istniały.

Grając w ORFEUSZU Heurtebise'a zauważyłem, że najbardziej nawet uważna publiczność wymienia w trakcie spektaklu komentarze, wskutek czego umykają jej istotne fragmenty dialogu. Czy w teatrze niezbędne są okowy? Czy nie można by w jakiś sposób uniknąć dłużyzn i powolnych przejść? I czy nie można by zmusić publiczności, żeby zamilkła?
Hugo i Talma skazali na zagładę piękny wiersz w teatrze. Gdyż rzeczywiście, niepodobieństwem jest, ażeby rymy typu ame i femme mogły się powtarzać w dramatach Hugo co piętnaście wersów, nie wprowadzając przy tym sztywności oków.
W tym miejscu teatr Wiktora Hugo, skądinąd bardzo staranny, osiąga punkty styczne z urodą FANTOMASA, KATEDRY MARII PANNY w PARKU i CZŁOWIEKA ŚMIECHU, tych powieściowych melodramatów. Hugo lekceważy sobie teatr.
Znajduje w nim rodzaj wehikułu. Reguła czy niedbalstwo? Reguła, ponieważ na dramatach Hugo sala jest w dalszym ciągu przepełniona, jak na operach Wagnera.

Nasuwa się pytanie, czy publiczność na dłuższą metę nie mogłaby być uważniejsza. Zdążono już ją zepsuć, przygotowując, hipnotyzując, rzucając rymy niczym kości, aby nie przestawały drgać jej nozdrza. Nie w tym rzecz, abym odradzał rym jako taki, lecz jako ten podstępny dźwięk, którego rola polega na tym, by nie pozwolić publiczności drzemać.

Zdarzało się, że będąc pod bardzo silnym działaniem narkotyku zapadałem w nie kończące się sny, trwające ledwie pół sekundy. Pewnego dnia, gdy poszedłem na ulicę La Boetie, aby odwiedzić Picassa, poczułem w windzie, że rosnę w górę obok czegoś strasznego, co mogłoby mieć cechy wieczności. Czyjś głos wołał do mnie:
"Moje imię znajduje się na tabliczce!" Obudził mnie jakiś wstrząs, a wówczas na mosiężnej plakietce odczytałem: Winda Heurtebise. Przypominam też sobie, że u Picassa mówiliśmy o cudach; Picasso powiedział, że wszystko jest cudem i że to pierwszy cud, że nie rozpuszczamy się w kąpieli niczym kawałek cukru. Nieco później opętał mnie anioł Heurtebise i zacząłem poemat. Przy następnej wizycie spojrzałem na tabliczkę. Nosiła napis Otis-Pijre; winda zmieniła markę.
Skończyłem ANIOŁA HEURTEBISE - poemat natchniony i formalistyczny zarazem, niczym gra w szachy - w przeddzień mojej kuracji odwykowej przy ulicy Chateaubrianda. (Klinika Thermes jest teraz zburzona; pierwsze uderzenie kilofa naruszyło ją w dniu mojego wyjścia). Później nazwałem Heurtebise'em anioła z ORFEUSZA. Podaję źródło imienia z racji licznych zbiegów okoliczności, które ono wciąż jeszcze powoduje.

ZBIEGI OKOLICZNOśCI ZWIĄZANE Z PEWNYM IMIENIEM ORAZ Z PEWNĄ SZTUKĄ

Kiedy Marcel Herrand zapragnął zrobić próbę sztuki w przeddzien premiery, zebraliśmy się u mnie, przy ulicy d'Anjou. Odbywaliśmy ją w przedsionku i Herrand właśnie powiedział: Dzięki tym rękawiczkom będziesz przenikał przez lustra jak woda, gdy w głębi mieszkania dał się słyszeć niesamowity brzęk. Z wysokiego lustra w toalecie pozostała jedynie rama. Szkło, strzaskane w drobny mak, zasłało całą podłogę.
Glenway Wescott i Monroe Wheeler, po przybyciu do Paryża na premierę ORFEUSZA, zostali zatrzymani w drodze do teatru przy bulwarze Raspail przez nagły wypadek; oto Pęka szyba i biały koń wsuwa łeb do pojazdu.
W rok później jadłem u nich obiad w Villefranche-sur-Mer, gdzie współdzielili odludny dom na wzgórzu. Tłumaczyli ORFEUSZA i powiedzieli mi, jak bardzo w Ameryce byłaby niezrozumiała postać szklarza. Przeciwstawiłem im KIDA, gdzie Chaplin gra rolę nowojorskiego przedstawiciela tego zawodu: "Jest to czymś równie rzadkim w Nowym Jorku, jak i w Paryżu; teraz się ich już prawie nie spotyka" - powiedziałem im. Prosili mnie, abym opisał im szklarza, i właśnie odprowadzali mnie przez ogród, ku ogrodzeniu, gdy nagle - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i oczekiwaniom - usłyszeliśmy i ujrzeliśmy szklarza, który przeszedł pustą drogą i znikł w oddali.

Grano właśnie ORFEUSZA w Meksyku, po hiszpańsku. Trzęsienie ziemi przerwało scenę z bachantkami, zdemolowało teatr i sprawiło, że kilka osób odniosło rany. Salę odremontowano i wznowiono spektakle sztuki. Nagle reżyser oświadczył, że nie mogą kontynuować przedstawienia.
Aktor grający Orfeusza, nie zdążywszy jeszcze dobrze odejść od lustra, padł martwy za kulisami.
Wicehrabia Charles de Noailles z żoną ukryli wielkanocne jajka dla dzieci w piasku hali gimnastycznej w swej posiadłości na Południu. Poprosili pewnego młodego murarza, który pracował w ogrodzie, a którego z powodu bladej cery zwali Heurtebise'em, by zawiesił nad tym piaskiem papierowe lampiony. Młodzieniec wspiął się na oszklony dach, pośliznął się, przebił go na wylot i, nie robiąc sobie żadnej krzywdy, upadł płasko na piasek mając całe plecy usiane odłamkami szkła. Zapytany, oświadczył że naprawdę nazywa się Ange.[fr: Anioł- przyp tłum]

Księżna E. de Polignac nabyła dom na wsi i zapytała o nazwisko młodego pomocnika ogrodnika. Padła odpowiedź:
Raphael Heurtebise. Rzecz jasna, że - będąc z natury wierzącym i łatwowiernym - mam się jednak stale na baczności i nie przypisuję zbyt szybko niektórym przypadkom cech zjawisk nadprzyrodzonych.
Nigdy nie należy podniecać się tajemnicą, ażeby tajemnica mogła przybyć sama z siebie i aby nie natknęła się wówczas na jakiś wcześniejszy trop, pogmatwany przez naszą niecierpliwość, wynikającą z chęci nawiązania z nią kontaktu.

Nie należy zapominać, iż próby zadzierzgnięcia oficjalnych stosunków z tym, co nieznane, kończą się zawsze jakąś transakcją handlową, tak jak w przypadku Lourdes, lub wkroczenia policji - jak to miało miejsce w przypadku Gillesa de Rais.

Cudowność wynika z pewnego porządku rzeczy, który łatwo się rozsypuje, zrozumiałe jest, że ujawnia się ona nam zawsze w momentach nic posiadających większego znaczenia. Pozwala to myłić ją z drobnymi zbiegami okoliczności.

Wirują stoliki. Zmarli przemawiają.
To fakt. I jego negowanie byłoby czymś niesmacznym.
Co się tyczy kontaktów z nieznanym, to na jedno wychodzi, czy dopuściliśmy się oszustwa rozmyślnie, czy też nieświadomie, za pośrednictwem siły wyzwolonej przez naszą niecierpliwość.
Im bardziej się cudowności pożąda, tym niezbędniejsze się staje rozszerzenie jej granic, i to za wszelką cenę.
Zwykło się wiele mówić o wzniosłości i o tajemnicy. Lecz rzadko kiedy zdarza się jej doświadczyć. Piękna lekcja wzniosłości i misterium: spektakl BEIVEVOL-ROBERTSON-INAUDI i MADAME LUCILE w Teatrze Rozmaitości. Ci naiwni artyści pracują rzetelnie, stając na wprost, stawiając czoła temu, co nieznane. Oczy Madame Lucile, pycha Benevola, władczość i urok Inaudiego. Inaudi: typ Berthelotowski, Bergsonowski. Ani krzty pospolitości.
Niegodziwa sala wykrzykiwała liczby 606, 69. Tyle, że on nigdy nie daje odczuć swego niezadowolenia. Ten jego wdzięk, gdy upokarza zarozumiałego księgowego czy panią, której mylą się daty. Małe rączki trwające w nieustannym ruchu. To wszystko staje się w końcu jakby wcielonym pięknem. Stłamszony nawałnicą cyfr, dla mnie niepojętych, miałem łzy w oczach, a serce biło mi tak, jakby miało pęknąć.

Szafa braci Davenport, walizka Benevola, aż tyle arcydzieł wyjaśniających studium Poego na temat szachisty. Ale jakież studium można tu napisać? Cud przestaje być cudem już wskutek samego faktu, że następuje. A oto tu - cud żyje.
Tani trick nie jest w stanie omamić. Lecz kiedy osiągnął on już ową godną szacunku naiwność, tak dalece, że przestał być trickiem, to znaczy gdy Benevol usypia, gdy Madame Lucile wróży, całe przedstawienie, które w niczym nie usatysfakcjonuje miłośnika cyrku, music-halli, burdeli i jarmarków, przedstawienie wyprane z wszelkiej malowniczości, wraz ze swymi artystami pozbawionymi polotu, zda się wręcz gigantem ducha - przywiodło mi na pamięć lożę podczas spektaklu Baletu Rosyjskiego, w której pewnego wieczoru ujrzeliśmy siedzących tam razem Picassa, Matisse'a, Deraina i Braque'a; przypomniało ów wzniosły kobiecy krzyk (przytaczany zresztą przez Barresa) na pogrzebie Verlaine'a: "Verlaine! Tutaj są wszyscy twoi przyjaciele!".

(1930) Te małe pokoiki hotelowe, gdzie koczuję od tylu lat, pokoiki, gdzie uprawia się miłość, a w których ja bez przerwy "uprawiam przyjaźń", co stanowi zajęcie tysiąckroć bardziej wyczerpujące od uprawiania miłości.
Opuszczając Saint-Cloud powtarzam sobie: Jest kwiecień. Jestem silny. Mam książkę, której się nie spodziewałem. Wystarczy byle pokój w jakimkolwiek hotelu. I oto mój wisielczy pokój przy ulicy Bonapartego okazał się pomieszczeniem, w którym co najwyżej można by się powiesić.
Zdążyłem już zapomnieć, że opium przeobraża świat i że bez niego ponury pokój jest tylko ponurym pokojem.

Jedną z cudownych właściwości opium jest możliwość natychmiastowego przeobrażenia obcego pokoju w pomieszczenie tak bliskie i tak pełne wspomnień, iż ma się wrażenie, że zajmowało Slę je od zawsze.

Żaden ból nie towarzyszy nigdy wyprowadzce nałogowca, a wszystko to dzięki przeświadczeniu, że ów czuły mechanizm zadziała już po upływie minuty, gdziekolwiek by się trafiło.

Po pięciu fajkach myśl zatracała pierwotny kształt, przeistaczała się z wolna w cielesną wodę, znaczoną szlachetnymi, acz kapryśnymi smugami zawiesin chińskiego tuszu, ulotnym zarysem czarnej, nurkującej postaci.

Podziurawiony, zrudziały, poprzypalany szlafrok zdradza nałogowca.
Osobliwe migawkowe zdjęcia z jakiegoś brukowego magazynu: scena ścięcia chińskiego buntownika. Kat i miecz jeszcze jakby w ruchu, podobni do wyłączonego nagle wentylatora. Struga krwi tryska z kikuta szyi, nadal jeszcze sterczącego w górę. Uśmiechnięta głowa spadła na kolana buntownika, a on - podobnie jak Palacz któremu nagle upadł papieros nawet tego nie zauważył.

Spostrzeże to zapewne dopiero nazajutrz, dzięki plamie krwi, podobnie jak Palacz który zda sobie sprawę z tego, co się stało, spostrzegłszy wypaloną dziurę.

Świadomie umieściłem w ORFEUSZU tylko jedną dekorację. Po przedstawieniu zwracano mi na to uwagę.
Uronić choćby jedną kwestię z ORFEUSZA lub usunąć tę dekorację to tak jak zgubić sworzeń od maszyny, która zaraz przestanie pracować.
Po okresie rządów szkoły izolacji zapanowała na scenie szkoła realizmu. Jednakowoż nie chodzi o to, żeby żyć na scenie, lecz aby tchnąć w nią życie. Oto prawda teatru i jego poezja zarazem, teatru prawdziwszego niźli sama prawda.
Podobnie jak akcja ORFEUSZA, która jest nazbyt szybka i zbyt brzemienna w szczegóły dla odbiorcy nawykłego do sztuk czyszczonych na podobieństwo starych dekoracji, tak dla umysłu, przyzwyczajonego do dramatów zbudowanych niczym prawdziwy dom, dom Orfeusza sprawia wrażenie szpitala dla wariatów.

"Skąd pańskie nazwisko i adres w ustach ściętej głowy Orfeusza?".
Jest to jakby portret donatora umieszczone w dole obrazu; nazwisko przejechanego, którego właśnie badają w pobliskiej aptece.

Przykład szczególnej perspektywy teatru można nawet odnaleź6 w teatrze określanym jako "realistyczny".

Opowiadał mi L. Guitry, że z myślą o pewnym scenie, gdzie miał z jeszcze jedną osobą jeść obiad u Ritza, zażądał, by dostarczono dania od Larue'go. Mimo wszystkich jego wysiłków scena wypadła nader płasko, bowiem
przekonał się, że Larue przysłał nie tylko obiad, ale i starszego sali. Zastąpił więc autentycznego maltre'a aktorem i od razu nadał wszystkiemu plastyczny wymiar.

Choreografowie; dostosujcie swoje układy taneczne do jakiegoś słynnego fragmentu muzycznego (z CARMEN z TRISTANA I IZOLDY, czy ja zresztą wiem, z czego jeszcze), lecz później natychmiast, go odrzućcie.

Rozkażcie malarzowi, by przejął funkcje reżysera.
Kąpiące się gracje z MERKUREGO są dzielem sztuki reżyserskiej. Stosujcie pantomimę, żywy obraz, gesty wykonywane w ciszy. Zerwijcie z frywolnością i sprzęganiem sztuk.

Żyjemy w epoce tak rozwiniętego indywidualizmu, że nie mówi się już o uczniach: mówi się o złodziejach.

Wynikiem coraz bardziej rozwiniętego indywidualizmu są tylko osamotnienia. Nie ma już nienawiści pomiędzy artystami z przeciwległych brzegów, gdyż zawładnęła ona twórcami z tego samego brzegu, ludźmi dzielącymi tę samą celę, ten sam szczupły teren poszukiwań. I to właśnie sprawia, że tylko nasz największy wróg będzie w stanie zrozumieć nas gruntownie i - vice versa.

WYBRAć WŁASNĄ PUŁAPKĘ

Rytm naszego życia rozwija się fazami zupełnie do siebie podobnymi, chyba że jawią się one w sposób uniemożliwiający wszelkie rozpoznanie. Wydarzenie-pułapka lub pułapka-osoba są o tyle bardziej niebezpieczne, że podporządkowują się na własny rachunek - takim samym regułom i już zupełnie jawnie przywdziewają maski.
Z czasem udręka powoduje przebudzenie i sygnalizuje liczbę zasadzek. Ale - nie chcąc żyć życiem nijakim - należy zaakceptować niektóre z tych zasadzek, nawet mimo pewności, że w ślad za nimi idą przykre następstwa. Mądrość polega na byciu szalonym, jeżeli tylko okoliczności to usprawiedliwiają.
Goethe jako jeden z pierwszych mówił o prawdziwości sztuki osiąganej poprzez zaprzeczenie rzeczywistości (w związku z pewną ryciną Rembrandta). W czasach dzisiejszych każde poszukiwanie jest przyjmowane jako poszukiwanie. Niewłaściwie zwykło się oceniać samotność Uccella. Ten nieszczęsny Paolo - powiedział Vasari -
nie dość biegły w sztuce jazdy konnej, stworzyłby arcydzieło, gdyby nie wpadł na koncept przedstawienia swego wierzchowca podnoszącego nogi z tej samej strony, co jest niepodobieństwem". Otóż cała szlachetność dzieła, o którym mówi Vasari, wynika z charakteru inochodźctwa, z aktu obecności artysty, przy pomocy którego ów zwraca na siebie uwagę i woła poprzez wieki: Ten koń jest pretekstem. Nie pozwala mi umrzeć. Jestem tutaj!

ZNACZENIE ATMOSFERY

Atmosfera typowo teatralna: Dziedziniec oberży. Chór kuchcików. Nadjeżdża powóz. Wysiada z niego ki1ka głównych postaci sztuki. Można odgadnąć, że aktorzy i aktorki rozmawiają o czymś, co nie ma związku ze sztuką. Zapada zmierzch.
Orkiestra przejmuje stopniowo funkcję chóru kuchcików.
Chcą odnaleźć tę atmosferę. I jeśli ją odnajdą, nie będzie już ani dziedzińca oberży, ani powozu, zapadającego zmierzchu, czy chóru kuchcików. Gwoli przykładu: fakt, że aktorzy z Chatelet zmuszeni są mówić bardzo głośno, pozwolił mi odnaleźć styl fonografów w MŁODYCH MAŁŻONKACH z WIEŻY EIFFLA.

Tekst MŁODYCH MAŁŻONKÓW.
Chciałem, ażeby długie zdania tej sztuki brzmiały tak, jak gdyby tuż obok widać było pocztówki z Wenus z Milo, Aniołem Pańskim Milleta i Giocondą.

Oprócz mych wspomnień osobistych, tych związanych z teatrem, wyróżniam także trzy wielkie przeżycia mające związek z samymi dekoracjami. Dekoracjami do sceny zatrzymania pociągu i sceny rozbicia się statku w spektaklu W OSIEMDZIESIĄT DNI DOOKOŁA ŚWIATA oraz do RZECZY O UCIECHACH śWIATA, wykonanych przez Fauconneta (VieuxColombier), a także do BARWY CZASU, sporządzonej przez Vlamincka (Teatr Renee Maubel).

Za dużo w życiu udoskonaleń, za dużo wygód. Jakaż to będzie szkoda, kiedy w końcu zamilkną te przemożne, gorące i bogate szepty w momentach, w których w filmach dźwiękowych nic już się właściwie nie mówi, kiedy zaniknie kontrast pomiędzy wizualną płaskością, a wyrazistą słuchową rzeźbą!
Gdy już wszystko osiągnie szczyt doskonałości: plastyczność, barwa i donośność dźwięku, młodość spustoszy ten fałszywy teatr i, z dużą znajomością rzeczy, wykorzysta urok dawnych błędów, stoczonych przez luksus, względy handlowe i nieunikniony naukowy komfort. (Małe hotele można uznać za stracone, kiedy tylko właściciel znajdzie środki na to, ażeby nadać im wymarzony wygląd, gdy staną się godne renomy, która samego właściciela wprawia w zdumienie, gdyż nie potrafi zrozumieć jej przyczyn).

Przeczytałem zbiór dokumentów dotyczących Wiktora Hugo w Komedii Francuskiej. Na małym karteluszku wyznaczał miejsca swym młodym przyjaciołom, podkreślał wersy, które należało oklaskiwać, aranzował wystąpienia swej klaki i przeciw klaki.
A nas oskarżano o organizowanie sobie widowni! Nigdy nie mogliśmy liczyć na nikogo prócz nieznanych przyjaciół, których tak bardzo nam wypominano, a którzy - nieoczekiwanie - przychodzili nam z pomocą. Tamci młodzi przyjaciele Hugo musieli być chyba wysublimowanym kwieciem awangardy. Nie znam zresztą żadnego nazwiska oprócz Petrusa Borela. Theophile Gautier nie nawiedzał jeszcze wówczas swego bóstwa. Trwał na swym stanowisku pełniąc zleconą mu funkcję, zdobny w groteskową brodę, rozdęte nozdrza i kamizelkę.

Ażby się prosiło skłonić Hugo, żeby sobie trochę popalił. Bo też i niczego Wiktbrowi Hugo nie brakowało prócz choroby. Nie, nie, mylę się. Choroba stanowiła o jego sławie. Był szaleńcem. Najpierw tylko megalomanem, a dopiero potem szaleńcem (świadczą o tym jego rysunki i meble, jego miłostki i metody pracy).

Przestało się już akceptować święte krowy pokroju Goethego czy Wiktora Hugo. Nikt już dzisiaj przy stole nie zechciałby słuchać Oskara Wilde'a; byłby osobą nużącą.
Szybkie tempo życia nie pozwala już trwać przy jednej postaci. Barres, urzeczony przez ludzi tamtej rasy, zdobył się jeszcze na coś w tym rodzaju. Stanowi niewątpliwie ostatni egzemplarz wymarłego gatunku. Znakomicie określa to zjawisko Chesterton mówiąc o Dickensie.

Słynne deformacje, jakie wywołuje opium. Zwolnione reakcje, ogólne rozleniwienie, gnuśne marzenia senne. OPERA jest dziełem opiumisty. "Nie wolno panu tak mówić", odrzekną na to głupcy. Otóż nigdy nie osiągnąłem podobnych prędkości. Prędkości., które osiągają wręcz stan bezruchu. Mój wentylator nie wytwarza powiewu, nie mąci też obrazu tego, co znajduje się za nim. Ale tak czy owak nie radzę pchać tam palca.

Zarzuty z powodu kalamburów w OPERZE. Toż to mieszanie gier słów ze zbiegami okoliczności! OPERA jest machiną do przekazywania wyroczni, popiersiem, które przemawia, księgą proroctw. Kopie. Oto mój rydel zahacza o jakiś twardy przedmiot. Odsłaniam go, oczyszczam. Zamore, amant Madame du Barry to fatum, nie jakas tam gra słów.

Mówi się ciągle o zniewalającej sile opium. Regularność pór dnia, jaką ono narzuca, jest nie tylko formą dyscypliny, ale i wyzwolenia. Wyzwolenia od wizyt, od grona osób, które się rozsiadły. Mało tego, opium to przeciwieństwo strzykawki Pravaza. Koi za sprawą luksusu, rytuału, antymedycznej elegancji lamp, palenisk i fajek, za sprawą swej wiekowej doskonałości jakże wytwornej trucizny.

Niemożliwe jest, aby osoba niepaląca mogła żyć u boku palacza, nawet gdyby nie przejawiała żadnych misjonarskich zamiarów. Bo każda z tych dwóh osób żyłaby w innym świecie. Jedną z niewielu osłon przed ponownym upadkiem jest więc odpowiedzialność.

Od dwóch miesięcy wylewa się ze mnie żółć. Rasa żółta, co osiadła we krwi.

Opium jest niczym decyzja. Jedynym naszym błędem jest żądza palenia przy jednoczesnym korzystaniu z przywilejów tych, którzy nie palą. Rzadko kiedy się zdarza, by jakiś nałogowiec rzucił opium. To opium rzuca jego, wszystko zarazem obracając w ruinę. Jest to bowiem substancja, której nie sposób poddać skutecznej analizie, kapryśna i żywotna, zdolna ni stąd, ni zowąd obrócić się przeciw palaczowi. To barometr chorobliwej wrażliwości. W pewnych porach wilgotnych - z fajki cieknie woda.
Gdy palacz przyjeżdża nad morze, narkotyk pęcznieje, nie chce się tlić. Bliskość śnieżycy, burzy lub mistralu powoduje, że opium nie działa. Obecność tych i owych gadatliwych osób również odbiera mu wszelką skuteczność. Mówiąc krótko, nie ma bardziej wymagającej kochanki niż narkotyk, który swoją zazdrość posuwa aż do pozbawienia palacza męskości.

Preparując opium łączy się alkaloidy na los szczęścia. Nie sposób przewidzieć skutków. Dodanie "żużla" zwiększa szanse powodzenia, ale też może zniszczyć arcydzieło. To jakby dźwięk gongu, który mąci melodię. Odradzam także kieliszek porto czy koniaku. Radzę natomiast do wody, gdzie moczy się surowa kulka, wlać litr starego czerwonego wina, nie dopuszczać do wrzenia, przecedzać siedmiokroć, a na wszystko to poświęcić okrągły tydzień.

Przy zachowaniu należytej higieny palacz pochłaniający codziennie dym z dwunastu fajek byłby nie tylko odporny na grypy, katary i anginy, lecz również narażałby swe zdrowie w mniejszym stopniu niż człowiek pijący co dnia kieliszek koniaku albo wypalający cztery cygara. Znam osoby, które już od czterdziestu lat palą jedną, trzy, siedem, aż do dwunastu fajek dziennie.
Niektórzy twierdzą: "Ludzie subtelni, o wyrobionym smaku, odrzucają "żużel".
Inni zaś: "Ludzie o wyrobionym smaku nakazują palić swym boyom i sami również palą tylko "żużel". Jeśli zapytać boya, czy narkotyk szkodzi, odpowiada:
"Dobry narkotyk tuczy. Po "żużel" ja być chory".

Wadą opium jest chęć jednoczesnego sięgnięcia po "żużel".

Tak jak nie można mylić kuracji odwykowej i następującej po niej tyfusowej rekonwalescencji z odrzuceniem narkotyku i towarzyszącą mu namiastką ćwiczeń fizycznych, spacerami, sportami zimowymi, kokainą czy alkoholem, tak samo nie należy mylić nałogu z przyzwyczajeniem. Są tacy, którzy palą tylko w niedzielę. W niedzielę nie mogą obejść się bez narkotyku; jest to przyzwyczajenie. Nałóg natomiast rujnuje wątrobę, uszkadza komórki nerwowe, powoduje zatwardzenie, nadaje skroniom barwę pergaminu, zwęża tęczówkę oka. Przyzwyczajenie jest pewnym rytmem, osobliwym głodem, który może przeszkadzać palaczowi, lecz nie wyrządza mu żadnej krzywdy.
Oznaki narkotycznego głodu są tak przedziwne, że trudno byłoby je opisać.
Jedynie pielęgniarki z kliniki nabierają o tym z czasem pewnego wyobrażenia. (Nie różnią się bowiem od poważniejszych symptomów.) Więc wyobraźcie sobie, że oto Ziemia kręci się nieco wolniej, a Księżyc cokolwiek się przybliża.

Koło jest kołem. Opium jest opium. A każdy inny przedmiot zbytku jest wytworem ludzkiego pomyślunku; to tak, jak gdyby ludzie - nie znając jeszcze koła, budując pierwsze wozy stworzyli je na modłę końskiego ciała, zaopatrując w mechaniczne nogi.

Wykorzystajmy więc bezsenność, by podjąć próbę rzeczy niemożliwej: opisanie narkotycznego głodu.
Byron powiedział: "Miłość nie oprze się chorobie morsklej". Tak jak miłość, jak mdłości, głód przenika wszędzie. Daremny jest wszelki opór. Zaczyna się od złego samopoczucia. Później objawy przybierają na sile. Wyobraźcie sobie ciszę, odpowiadającą natężeniem płaczowi tysięcy dzieci, których mamki nie zjawiają się, aby podać im pierś. Jakiś miłosny niepokój przeistoczony w sferę doznań zmysłowych. Rządy sprawuje jakaś nieobecność, negatywny despotyzm.
Objawy stają się coraz wyrazistsze.
Elektrostatyczne Moiry, szampan płynący w żyłach, ścięte lodem trąby morskie, skurcze, pot, który perli się u nasady włosów, kleista ślina, smarki, łzy. Porzuć upór. Twoja odwaga idzie bez reszty na marne. Jeżeli będziesz nazbyt długo zwlekał, nie zdołasz sięgnąć po przybory i napełnić fajki. Zapal. Bo ciało nie czekało już na nic innego oprócz najświeższych wieści. Jedna fajka wystarczy.

Łatwo powiedzieć: "Opium hamuje bieg życia, znieczula. Dobre samopoczucie wynika z rodzaju śmierci".
Bez opium jest mi zimno, łapię katar, nie mam apetytu. Płonę z niecierpliwości, tak bardzo mi spieszno wyjawić swoje pomysły. A kiedy palę, odczuwam ciepło, nie wiem, co to katar chce mi się jeść,
zniecierpliwienie wygasa. Lekarze! Przemyślcie tę zagadkę!
Uczeni nie są zbyt ciekawi, powiada France. I ma rację.

Opium to zaiste kobieta fatalna, to buddyjskie świątynie, zwieńczenia kościelnych wież.. Nie mam dość sił, aby was wyprowadzić z błędu. Skoro nauka nie potrafi oddzielić leczniczych składników opium od tych, które niszczą, daję za wygraną. Nigdy jeszcze nie żałowałem mocniej, że - na wzór Apollina - nie jestem jednocześnie lekarzem i poetą.

Wszyscy nosimy w sobie coś mocno ściśniętego, coś na kształt owych japońskich kwiatów, co rozwijają się wówczas, gdy rzucić je na wodę.

Opium odgrywa właśnie rolę wody.
Każdy z nas nosi w sobie odmienny wzór kwiatowy. Toteż możliwe, że ten, kto nie pali, nigdy nie pozna gatunku tych kwiatów, które by opium mogło w nim rozwinąć.

Nie należy brać opium tragicznie.

Około roku 1909 - nie czyniąc wokół sprawy większego rozgłosu - palili głównie artyści, choć dziś już nie palą. Pali natomiast wiele młodych małżeństw, po których nikt by się tego nie spodziewał; palą osadnicy w koloniach, by przeciwdziąłać febrze, i rzucają palenie, gdy zmusza ją ich do tego okoliczności. Czują wówczas podobne dolegliwości, jak przy ciężko przechodzonej grypie. Opium oszczędza wszystkich tych adeptów, albowiem nie biorą go, czy też nie brali tragicznie.
Opium staje się tragiczne dopiero wówczas, kiedy uszkadza rządzące duszą ośrodki nerwowe. Lecz jeśli tego nie czyni, stanowi tylko odtrutkę, przyjemność, całkowite odprężenie.
Niebezpiecznie jest palić przy braku równowagi psychicznej. Bo trudno jest wówczas oswoić opium tak, jak się to czynić powinno, jak winno się oswajać wszystkie dzikie zwierzęta: bez cienia lęku.

Pewnego dnia, kiedy - będąc już całkiem wyleczony - wespół z doktorem Z., z racji młodego wieku bardziej skłonnym do zwalczania utartych przekonań, dokładałem wysiłków, aby choć trochę rozwikłać nie wyjaśniony problem opium, doktor X. (z pokolenia wielkich niedowiarków) spytał mą pielęgniarkę, czy mógłby do mnie zajrzeć. "U niego teraz jest doktor Z. " - odrzekła pielęgniarka. "Ach, jeżeli rozprawiają razem o literaturze, nie mam zamiaru tam wchodzić. To nie na moje zdrowie".

Moja pielęgniarka (Bretonka) powiada: "Nie można winić Najświętszej Panienki o to, że zdradziła kiedyś Pana Boga. Przecież On poszedł wojować z Żydami, a ją przez cały czas pozostawił samą".

Jest tutaj również pewna sympatyczna siostra, wdowa po żołnierzu, która pochodzi z Północy. Przy stole koleżanki wypytują ją o okupację niemiecką. Popijają sobie kawę i spodziewają się nie wiedzieć jakich koszmarów.
Oni byli bardzo mili - odpowiada. Kawałkiem chleba z moim - dzielili się synkiem, a jeśli nawet coś było nie w porządku, to i tak nikt nie skarżył się w Komendanturze, bo karali ich bardzo surowo. Za przekomarzanie się z kobietami przywiązywali ich na dwa dni do drzewa.

Ta odpowiedź wprawia całe grono w konsternację. Wdowa staje się osobą podejrzaną. Nazywają ją Szwabką. A wtedy popłakuje i stopniowo, zręcznie przemycając jakieś okropności, zmienia swą opowieść. Chce jakos żyć.

Hrabina H., Niemka szwedzkiego pochodzenia, zajmuje narożny pokój. Widzę stąd jej okna. Pielęgniarki poprosiły dyrektorkę, żeby przeniosła wdowę z Północy od hrabiny. "Ona przecież jest w zmowie ze Szwabami. Mogłyby razem uknuć jakiś spisek".

Dziś rano, w dzień pogrzebu Focha, hrabina jak zwykle otworzyła okno. "Drwi sobie z nas" - komentuje personel.

Południowe skrzydło dawnego pałacu Pozzo di Borgo zostało dobudowane w roku 1914 przez jakieś niemieckie przed siębiorstwo sanitarne. Niestety. Ściany wzniesiono z masy papierowej. Niechby tylko ktoś spróbował wbić gwóźdź, a cały pokój poszedłby w rozsypkę. Moja pielęgniarka pokazuje mi trzy tarasy do kąpieli słonecznych: "Niech pan patrzy, co za diabły, porobili platformy, żeby móc bombardować Paryż".

Gdy ja rysuję, siostra pełniąca tu zastępczy dyżur pisze do swego brata:
"Korzystam z chwili, że mój chory się czymś zabawia, aby napisać do Ciebie chociaż te parę słów..." Zamiast quies [zatyczki do uszu "Quies"] wymawia cuisses ["uda" po trancusku -przyp tłum]. Panna d'A. nie potrafiłaby nigdy zasnąć, nie wkładając swych ud do uszu.

Weźcie pod uwagę, że nie dopuszcza się tutaj nikogo, że nerwusa, na wpół wariata, któremu winno się dostarczyć jakichś rozrywek, zamyka się na długie miesiące skazując na wyłączne towarzystwo pielęgniarki. Lekarz prowadzący wpada zaledwie na minutę. Jeżeli chory czuje się dobrze, pozostaje tu dłużej. Jeżeli czuje się źle, ucieka.

Psychiatra, który pracuje w tym zakładzie, jest młody, miły i inteligentny. Może budzić wyłącznie sympatię. A jeżeli ją budzi, jego przydługie wizyty irytują lekarza prowadzącego, którego trudno nazwać sympatycznym. Toteż wizyta trwa dziesięć minut. Pielęgniarki przydziela się chorym na los szczęścia. Tymczasem dobór odpowiedniej pielęgniarki jest dla nerwowo chorego rzeczą najważniejszą. Te uśmieszki: "Ach! Gdyby trzeba się było jeszcze zajmować takimi drobiazgami..." I traktują nerwowo chorego jak debila. Nie ujawnia mu się składu przyjmowanych lekarstw, każe unikać wszelkich kontaktów z ludźmi. Lekarz musi być nieludzki. Lekarz, który rozmawia i który nawiązuje jakiś kontakt z chorym, nie jest traktowany poważnie. "No tak, on umie bardzo ładnie mówić, tyle że gdybym poczuł się bardzo źle, rozejrzałbym się za kimś innym". Psychologia jest wrogiem medycyny. Toteż zamiast wraz z chorym omawiać dręczący go problem opium, unika się tego tematu. Szanujący się lekarz nie zagrzeje długo miejsca w pokoju. Ukrywa swe metody, gdyż po prostu ich nie ma. Ten sposób postępowania zdeprawował chorych. Lekarz ludzki w obejściu, zdolny ich wysłuchać, staje się kimś podejrzanym.
Doktor M. wykończył całą moją rodzinę, a złamany nos brata ocenił jako różę twarzy. Za to jego surdut i łysa czaszka wzbudzały zaufanie.

Opium dziedziczy się ze stulecia w stulecie, niczym miarę łokciową. Helena znała recepty równie zapomniane jak tajemnice wielkich piramid. Lecz z biegiem czasu jedne i drugie ujawniły się. Ronsard próbuje maku pod wszelkimi postaciami i opowiada nam o tym w pewnym mogącym wprawić w osłupienie poemacie.
Poznał był pewną Helenę, ale już potem więcej nie potrafił preparować maku.

Jako wyleczony z nałogu nie szczycę się bynajmniej swoim osiągnięciem. jest mi wstyd, że wypędzono mnie z owego świata, w zestawieniu z którym zdrowie przypomina trywialne filmy, na których ministrowie dokonują odsłonięcia pomnika.

Jakże ciężko, po wielu nieudanych próbach, uznać się za zdyskwalifikowanego przez opium; ciężko zdać sobie sprawę, że ow latający dywan istnieje sobie nadal, lecz że już nigdy się go nie dosiędzie. Jakże błogo było kupować go w Kalifowym Bagdadzie albo też u Chińczyków, przy jakiejś brudnej uliczce, strojnej w rozwieszoną bieliznę; jakże słodko było powracać czym prędzej do hotelu, iżby spróbować go w pokoju z kolumnami, zamieszkiwanym onegdaj przez Chopina i Sand. Rozpostrzeć go, ułożyć się wygodnie na jego gładzi, otworzyć okno na port i ulecieć. O tak, aż nazbyt słodko.

Palacz stanowi jedność z otaczającymi go przedmiotami. I papieros, i palec wypadają mu z ręki.

Palacza otaczają strome skłony wzgórz.
Ale nie sposób utrzymać ducha na ich szczytach. Jest jedenasta w nocy. Pali się od pięciu minut; spogląda na zegarek piąta rano.

Palacz musi tysiąckroć powracać do punktu wyjścia, niczym owa kula na strzelnicy unoszona strumieniem wody. Ale najmniejszy choćby wstrząs wytrąca kulę poza strugę cieczy.

Substancja szara i substancja brunatna trwają ze sobą w najpiękniejszej harmonii.
Optymizm palacza to nie optymizm pijaka. On naśladuje optymizm zdrowia.

Mawiał do mnie Picasso: woń opium jest najmniej głupią wonią na świecie. Można by ją chyba porównać tylko z wonią cyrku lub z aromatem jakiegoś portu morskiego.

Opium surowe. Jeśli go nie zamkniecie w szczelnej metalowej kasetce, a zadowolicie się tylko pudełkiem, czarny wąż czym prędzej wypełznie na zewnątrz. Strzeżcie się więc! Popełznie wzdłuż ścian, po schodach, zejdzie z piętra na piętro, skręci, przemierzy sień, dziedziniec i sklepienie, i rychło okręci się wokół szyi posterunkowego.

Powiedzieć "narkotyk", gdy mowa o opium, to tak, jakby pomylić burgunda z pernodem.

Był w moim pokoju oficer marynarki, który leczył trzy ciała i zmieniał nogi w pełnym biegu. J J.

Kiedy rysuję, pielęgniarka mówi: "Pan mnie przeraża. Ma pan minę mordercy".
Nie chciałbym, aby ktoś mnie przyłapał w trakcie pisania. Zawsze rysowałem.

Pisać - znaczy dla mnie rysować, splatać linie w taki sposób, aby przeistaczały się w pismo, lub rozplątywać je tak, by pismo stało się rysunkiem. Więc trwam przy tej zasadzie. Gdy piszę, staram się kreślić.
Dokładnie zarys jakiejś myśli lub jakiegoś czynu. Słowem, szkicuję widma, odnajduję kontury próżni, rysuję.

Uczynić tajemnicę świetlistą (tajemnica tajemnicza, mroczna: pleonazm), a więc przywrócić jej czystość tajemnicy.
Meine Nacht ist Licht...

Tworzyć: niszczyć dokoła siebie wszystko, co nie pozwala utrwalić się w czasie za sprawą jakiegokolwiek śladu, podczas gdy cała korzyść z tego śladu płynąca jest tylko wybiegiem, aby się uwidocznić po śmierci.

NIESPODZIANKI WYROKÓW BOŻYCH

Mała dziewczynka kradnie wiśnie. Później całe swe długie życie spędza na pokucie za ten czyn, odmawiając modlitwy. I wreszcie pobożnie umiera. BÓG. Jesteś mą wybranką, albowiem ukradłaś te wiśnie.

Historia drzewa figowego, które - będąc głodnym - Jezus prosi o figi w porze, gdy ich jeszcze nie ma, i na którym następnie się mści. Jezus niebawem umrze. Pozostaje Mu jeszcze kilka dni. Nic już nie mówi; liczy
swoje gesty. Gest, jakim zsyła gromy na niewinne drzewo, od którego wszak żąda rzeczy niemożliwej, winien być odczytany niczym owe dzieła, co z racji swej zwięzłości wydają się niezrozumiałe. Nie ma to nic wspólnego z absurdalnym kaprysem monarchy.

Należałoby wreszcie skończyć z legendą wizji doznanych dzięki opium. Opium sprowadza półsen. Usypia sfery doznań zmysłowych, rozpala serce i czyni umysł lekkim. Nie znajduję w nim żadnej święto kradczej mocy, chyba żeby odurzać się nim prymitywnie, jak czymkolwiek innym. Jedyną jego wadą jest to, iż z czasem wpędza w chorobę. No cóż, zdarza się niekiedy, że śmierć dosięgnie kogoś i w kościele.
Jeśli więc droga wiodąca z kościoła ku Bogu jest prosta, polecam ze swej strony ot, w którąś noc Bożego Narodzenia zawsze opustoszałą drogę do Chablis.

ZAMIARY MEGO PIÓRA NIEJASNY KONTUR ZAMIERZEŃ OPATRZNOŚCI

Czysty duch nie może mieć początku ani końca i nigdy też nie ulega żadnym przeistoczeniom. Upadek aniołów jest więc absurdem. Chcę powiedzieć, że nie ma on sensu o tyle, o ile przywodzi na myśl filmy puszczone wspak. Diabeł, pod pewnym względem, ujawnia słabe strony Boga. Bez diabła Bóg byłby nieludzki.

W szkole Saint-Sulpice także nie brak diabłów.

Quincey zadziwia mnie mówiąc o swych spacerach i odwiedzinach w Operze. Wystarczy bowiem zmiana pozy czy światła, ażeby zburzyć ogromny gmach spokoju.
Palenie we dwójkę to już dużo. Palenie w trójkę to rzecz nader trudna. We czwórkę - zupełnie niemożliwa.

Zniechęciłem się do literatury, zapragnąłem więc wyjść jakoś poza nią i zacząć żyć własnym dziełem. W rezultacie moje dzieło mnie zjada i zaczyna żyć, podczas gdy ja umieram. Zresztą same dzieła są dwojakiego rodzaju: te, które budzą do życia, i te, co zabijają.

Pewnego dnia jeden z naszych pisarzy, któremu zarzucałem, że wprawdzie pisze książki cieszące się powodzeniem, ale nigdy nie pisze, zaprowadził mnie do lustra. " Chcę być silny - powiedział. Niech pan spojrzy na siebie. Chcę jeść.
Chcę podróżować. Chcę żyć. Nie chcę zamienić się w wieczne pióro".
Myśląca trzcina! Trzcina cierpiąca.
Trzcina krwawiąca! To właśnie to. W rezultacie dochodzę do tego oto ponurego stwierdzenia: nie chcę być literatem, człowiek przekształcił się w wieczne pióro.

Nerwicowcy (normalni) pod wieczór przygasają. Nerwicowcy (opiumiści) pod wieczór rozpalają się dopiero.
Cenię tu sobie jakąkolwiek książkę, byle tylko pielęgniarki mi jej dostarczyły.
Czytałem SYNA d'ARTAGNANA napisanego przez Paula Fevala syna. Atos i syn d'Artagnana ni stąd, ni zowąd stają ze sobą twarzą w twarz. Płaczę. Nie wstydzę się wcale tych łez. A później spotykam następujące zdanie: Maska z czarnego aksamitu skrywała okrwawioną twarz itd. Więc jak to? Po tylu walkach i kąpielac'h baron de Souvre nadal jeszcze w masce? Rzecz oczywista. Souvre nosi maskę z czarnego aksamitu. Oto jego postać. Oto sekret wielkości Fantomasa. Autorzy epiccy nie przejmują się blagą i fałszywymi datami, podobnie jak Homer geografią czy metamorfozami.
To nie od opium należałoby się odzwyczajać, lecz od inteligencji. Począwszy od roku 1924, przechowuję wyłącznie moje prace więźnia.

Książki muszą zawierać w sobie trochę ognia i trochę cienia. A cienie przemieszczają się z miejsca na miejsce. W wieku szesnastu lat pochłania się jednym tchem PORTRETDORIANA GRAYA. Później książka ta staje się śmieszna. Zdarzyło mi się przeczytać ją jeszcze raz, odnaleźć w niej przepiękne cienie (epizod z bratem Sybilli Vane) i przekonać się, jak bardzo jesteśmy niesprawiedliwi. Ale w niektórych książkach cienie nie przemieszczają się w ogóle; po prostu tańczą w miejscu.

MOLL FLANDERS, MANON PAN PUSTELNIA, BLASKI I CIENIE, GENJI.

Wszyscy krytycy oficjalni stwierdzili, że TOMASZ OSZUST opowiada o zmyślonej wojnie i że od razu widać, iż nie brał w takowej udziału. Otóż nie ma w książce ani jednego fragmentu krajobrazu, wśród którego bym nie przebywał, ani też żadnej sceny, której bym sam nie przeżył. Podtytuł - "historia" - ma podwójne znaczenie.
Ów śnieg oddzielający stopy Tomasza od ziemi, ową oniryczność, uznali za lekkość w złym guście. Zniewaga dla dzielnego żołnierza.
Porzuciłem wojnę, gdy pewnej nocy w Nieuport zrozumiałem, iż po prostu się bawię. Przejęło mnie to wstrętem. Zapomniałem o nienawiści, o sprawiedliwości i tych innych bredniach. Nęciły mnie przyjaźnie, niebezpieczeństwa, wszelakie niespodzianki, pobyt na księżycu. I ledwie dokonałem tego odkrycia, zacząłem się sposobić do wyjazdu, wykorzystując jako pretekst chorobę. Lecz ukrywałem ten fakt niczym bawiące się dzieci.

Nas, poetów, nęka mania głoszenia prawdy. Usiłujemy oddać drobiazgowo wszystko to, co nas uderza. "Za dużo tu samego autora!" Oto właśnie pochwała, jaką zwykle ściąga na siebie nasza drobiazgowość.
Zaufanie do uczciwości naszych relacji o tym, co tylko nam dane było widzieć, kształtuje się w oparciu o pełne zachwytu niedowierzanie, jakie budzi nasza rzetelność wobec zjawisk codziennych i widzialnych.

Jednakowoż poeta nie żąda żadnego podziwu; on chce, aby mu tylko wierzono.

Wszystko, czemu nie dano wiary, jest tylko zwykłą ozdobą.

Piękno działa szybko, powoli. Wprowadza w błąd za sprawą owej zbitki przeciwieństw. Pewien dystans czasu nadaje nieludzkiej mieszaninie wygląd fałszywie ludzki, wygląd możliwy, wygląd szlachetny. A ten kompromis sprawia, iż rzesze odbiorców wierzą, że widzą i słyszą klasyków.

Powolna chyżość opium. Pod wpływem opium stajemy się ośrodkiem zjawiska, które przesyła nam z zewnątrz sztuka.

Zdarza się palaczowi, iż staje się arcydziełem. Arcydziełem nie podlegającym dyskusji. Arcydziełem doskonałym, gdyż ulotnym, wolnym od formy i osądów.

Cokolwiek by rzec o indywidualizmie, odludnej, zastrzeżonej, arystokratycznej, zbytkownej, monstrualnej stronie arcydzieła, jest ono mimo wszystko społeczne, zdolne trafić do drugiej istoty ludzkiej, wzruszyć ją, wzbogacić duchowo i materialnie szerokie masy.
Natomiast potrzeba wypowiedzenia się, nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, zanika u hedonisty.
Hedonista nie próbuje tworzyć arcydzieł, on sam stara się zostać jednym z nich, tym najmniej znanym, najbardziej egoistycznym.
Powiedzieć o palaczu, trwającym w stanie ciągłej euforii, iż poniża sam siebie, o bryle, to tyleż samo, co powiedziec marmuru, że została zniszczona przez Michała Anioła, o płótnie - że poplamił je Rafael, o papierze, iż został zabrudzony przez Szekspira, o ciszy - że zakłócił ją Bach.
Nie ma nic czystszego niż to właśnie arcydzieło, które domaga się współudziału, potępiając palacza jako piękno zupełnie niedostrzegalne, pozbawione choćby cienia prostytucji.

Malarz, który lubi malować drzewa, sam staje się drzewem. Dzieci skrywają w sobie jakiś rodzaj naturalnego narkotyku. A śmierć Tomasza Oszusta to jakby dziecko, które bawiąc się w konia stało się koniem.
Wszystkie dzieci posiadły czarodziejską moc przemieniania się, w co tylko zechcą. Poeci, których dzieciństwo ulega przedłużeniu, bardzo cierpią z chwilą utraty tej mocy. Niewątpliwie jest to jedna z racji popychających poetę ku opium.

Naszło mnie pewne wspomnienie. Gdy po procesie Satiego (wysyłał obelżywe kartki pocztowe) jąłem grozić czynnym znieważeniem adwokatowi podczas pełnienia obowiązków służbowych, ani przez chwilę nie pomyślałem o następstwach mego czynu.

Działałem w afekcie. Teraźniejszość pochłania nas bez reszty. Nasza psychika zawęża się tak bardzo, że w końcu staje się jednym punktem. Nie ma już przeszłości, przyszłość też nie istnieje.
Przeszłość i przyszłość budzą we mnie niepokój, liczą się tylko takie namiętne uczynki. Otóż właśnie opium miesza przeszłość z przyszłością, czyniąc z nich teraźniejszość. Jest to negatyw namiętności.

Alkohol wywołuje ataki szaleństwa. Opium prowokuje przypływy mądrości.

PSY. Satie chciał stworzyć teatr dla psów. Kurtyna idzie w górę. Dekoracja przedstawia kość.

Otóż właśnie w Anglii nakręcono film dla psów. Sto pięćdziesiąt zaproszonych psich widzów rzuciło się na ekran i poszarpało go w strzępy (N.Y. Times).

Ulica La Bruyere 45; do domu mego dziadka, bardzo wrogo nastawionego do psów, natomiast maniaka, gdy szło o porządek, wprowadziłem (miałem wówczas czternaście lat) półtorarocznego foksteriera, ledwie tutaj tolerowanego. U stóp białych schodów, już w sieni, mój foksterier przykucnął, napiął się i wypr6żnił.
Rzuciłem się nań z groźnie uniesioną ręką. źrenice biednego psa rozszerzyły się z trwogi; pożarł własne łajno, a potem stanął na dwóch łapach w pozycji "służyć".

W klinice o godzinie piątej staremu, konającemu już buldogowi wstrzyknięto śmiertelną dawkę morfiny. W godzinę później pies bawił się w ogrodzie, skakał i tarzał się po ziemi. Nazajutrz, też o piątej, drapał do drzwi lekarza żądając zastrzyku.

Pies pani de C., w Grasse, zakochany w suczce Marii C., która mieszkała o kilka kilometrów dalej, oczekiwał na tramwaj, aby wskoczyć na pomost. Tak samo postępował w drodze powrotnej.

Na bulwarze sprzedano pani A.D. maleńkiego pieska. Pani A.D. wróciła i posadziła pieska na podłodze, aby przynieść mu wody. Gdy wróciła, zastała go siedzącego na futrynie drzwi. Był to bowiem szczur obszyty w skórę psa. Ze złości aż pokąsał swe przyprawione psie łapki.

Książę de L. płacił stróżom zamkowym za opiekę nad swym starym pudlem. Pewnego dnia zjawił się bez uprzedzenia. Na powitanie wybiegł jakiś żółty kundel, odziany w białą skórę pudla, która wlokła się za nim po ziemi. Dozorcy od trzech lat oblekali swego własnego psa w skórę nieboszczyka.

Palacz, który skutecznie wyleczył się z nałogu, a potem znów zaczyna palić, nie ma już żadnych przykrych doznań, jak przy pierwszym kontakcie z narkotykiem.
Tak więc - prócz samych alkaloidów i przyzwyczajenia - istnieje jeszcze jakiś duch opium, jakiś nieuchwytny nawyk, który trwa nadal pomimo transformacji organizmu. Ów duch jednak to nie naturalny żal opiumisty, który znów stał się człowiekiem normalnym, choć w owym żalu zawiera się również jakieś tęskne wezwanie. Umarły narkotyk pozostawia swe widmo; o pewnych porach nawiedza ono dom.

Człowiek wyleczony zachowuje w organizmie środki obronne przeciwdziałające truciźnie. Lecz jeżeli ten ktoś znów zacznie się narkotyzować, owe środki obrony wkroczą czym prędzej do akcji i zmuszą go do stosowania znacznie silniejszych dawek niźli wówczas, gdy po raz pierwszy stał się nałogowcem.

Opium - to pora roku. Palacz przestaje cierpieć z powodu zmian pogody.
Nigdy nie łapie kataru. Cierpi tylko z powodu zmian rodzaju narkotyku, zmian wielkości dawek i pór zażywania. Z powodu tego wszystkiego, co wywiera wpływ na wskazania barometru opium.
Opium ma swoje własne katary, swoje własne chłody i ciepłoty, które nie mają związku ze zwyczajnym chłodem albo ciepłem.

Lekarze uważają, iż opium nas otępia i sprawia, że zatracamy instynkt właściwej oceny. Otóż jeżeli nawet opium wytrąca nam spod stóp dotychczasową drabinę hierarchii wartości, to na jej miejsce podsuwa nam inną, znacznie wyższą i w o wiele przedniejszym gatunku.

(1930) Nie sposób powiedzieć, że opium - uwalniając od wszelkich przejawów pożądania płciowego - w jakiś sposób degeneruje palacza. Albowiem nie tylko nie wywołuje impotencji, lecz nadto zastępuje przejawy niskiego popędu bardzo osobliwymi pragnieniami wyższego rzędu, nie znanymi komuś przeciętnemu pod względem seksualnym.
Tak na przykład, przez wszystkie epoki, we wszystkich sztukach i wbrew wszelkim pozorom, będzie poszukiwany i przyswajany pewien stan ducha, ucieleśniany w pewnym typie człowieka; będzie on oddziaływał na ów ponadczasowy erotyzm poprzez różnice płci i najprzeróżniejsze środowiska społeczne, będzie wywierał wpływ na prymitywny erotyzm. (Dargelos, Agata, gwiazdy filmowe, bokserą z pokoju Pawła).

Wszystkie zwierzęta ulegają magicznej sile opium. Palacze z kolonii zdają sobie sprawę, jak wielką jest ono przynętą dla dzikich bestii czy gadów.
Muchy gromadzą się wokół tacy i zapadają w sen, jaszczurki, strojne w swe małe mitenki, trwają w bezruchu gdzieś na suficie nad lampą i wyczekują określonej pory, myszy wychodzą z nor i nieśmiało skubią okruszyny "żużla". Nie wspominam już nawet o psach albo małpach, które wpadają w nałóg wraz z właścicielami.
W Marsylii, u Annamitów, gdzie pali się przy pomocy urządzeń mogących zmylić czujność policji (rura gazowa, przedziurawiona buteleczka po próbce likieru, szpilki od kapelusza), karaluchy i pająki zbierają się dokoła tworząc ekstatyczne kręgi.

PODEJRZANE INDYWIDUUM. TA NlEZBYT CIEKAWA OSOBOWOŚĆ.

Owe etykietki, jakimi chętnie opatrzyłaby prasa lub policja wszystkich tych, których podziwiamy, których darzymy miłością i otaczamy czcią. Ot, choćby Leonarda da Vinci.
Funkcjonują ponadto pewne zadufane frazesy ludzi, "którzy wiedzą lepiej".
Ale młodzież annamicka rzuciła już palenie. Teraz w Indochinach ludzie już nie palą. Z palarniami na statkach można się teraz spotkać co najwyżej w książkach.
Kiedy słyszę jakieś zdanie tego rodzaju, przymykam oczy i widzę pomieszczenia załogi na X., jednym z największych statków pasażerskich na linii Marsylia-Sajgon. X. miał niebawem wyruszyć w morze. Ochmistrz, jeden z moich przyjaciół-palaczy, zaproponował mi małą eskapadę. O jedenastej wieczorem przemierzyliśmy opustoszałe doki i wspięliśmy się po trapie na pokład. Chodziło o to, aby dotrzymać kroku naszemu przewodnikowi i nie wpaść na któryś z patroli portowej straży. Przeskakiwaliśmy przez zwoje lin, omijaliśmy filary, przemierzaliśmy połacie pokładów, prawdziwe labirynty maszyn mroku i plam księżycowej poświaty, i tak skutecznie pomyliliśmy wszelkie luki i korytarze, iż w końcu nasz biedny przewodnik zaczynał już tracić głowę, kiedy nagle wspaniała, niepowtarzalna woń wskazała nam łagodnie stosowny kierunek.
Wyobraźcie sobie zatem ogromne pomieszczenie, cztery lub pięć sypialń, w których sześćdziesięciu facetów chłonie opary narkotyku na piętrowych kojach. W każdej sypialni pustą przestrzeń pośrodku wypełnia długi stół. Spóźnieni goście, stojąc na takim właśnie stole, przecięci wpół przez płaską i nieruchomą, nawisłą chmurę dymu, zrzucają z siebie odzież plącząc się przy tym w sznurach do rozwieszania bielizny, masują sobie z lekka ramiona.
Scenę rozjaśnia nieco blask lampek, na knotach których skwierczą okruchy narkotyku. Ciała leżących palaczy zachodziły na siebie łuskowato, toteż - nie budząc zdziwienia czy śladu niechęci podkuliwszy nogi i wsparłszy głowy na stołkach, zajęliśmy swe miejsca tam, gdzie, prawdę mówiąc, wcale już miejsca nie było. Nasze wtargnięcie nie przeszkodziło nawet temu spośród obecnych, który niebawem zasnął z głową na mojej głowie.
Miotał się jeszcze przez chwilę wskutek koszmarnych wizji, lecz odpłynął w głąb snu, który go przytłoczył, który przenikał weń przez otwarte usta, poprzez szerokie nozdrza i odstające uszy. Jego twarz była nabrzmiała, choć zwarta niczym pięść w przypływie wściekłości; pocił się, wiercił, darł swe jedwabne łachmany. Zdawało się, iż tylko cięcie lancetu zdołałoby go uwolnić, uratować jakoś z czeluści koszmaru.
Kapryśna mimika jego twarzy odcinała się kontrastowo od spokoju reszty twarzy obecnych, spokoju świata roślin, spokoju, który przypominał mi coś dobrze znajomego... Ale co? Skurczone ciała, gdzie przeświecający spod bladej skóry szkielet był już tylko konstrukcją jakże ulotnych snów...
W istocie rzeczy ci młodzi palacze przywodzili mi na myśl drzewka oliwne z Prowansji, pokrętne, wczepione korzeniami w czerwonawą płaszczyznę gleby, których korony - srebrzyste obłoki - zdają się być zawieszone w powietrzu.
Będąc tam, gotów byłbym uwierzyć, że tak wielki ładunek narkotycznej lekkości jest w stanie utrzymać na powierzchni wód ów ogromny statek.

W miarę upływu dni pobytu w klinice chciałem notować swoje spostrzeżenia, szczególnie zaś pragnąłem przeciwstawić się samemu sobie i przestrzegać wymogów kuracji. Ważne było, aby móc mówić o opium bez żadnego skrępowania, bez uciekania się do literatury czy do wiedzy medycznej. Specjaliści, zda się, nie mają pojęcia o świecie, jaki oddziela palacza opium od innych ofiar narkotyków, a narkotyk - od innych podobnych mu środków.
Nie, nie próbuję bronić narkotyków; staram się tylko widzieć jasno w ciemności, wygarnąć całą prawdę, stawić czoło problemom, na które zwykło się spoglądać tylko z boku.
Sądzę, że nowa szkoła medyczna zaczyna już powoli zrzucać z siebie jarzmo, buntować się przeciwko śmiesznym przesądom i dotrzymywać kroku wymogom epoki.

[Przestudiować KSIĘGĘ DYMU Louisa Laloy - jedyne dobre współczesne opracowanic o opium -przyp aut]

Przedziwna rzecz. Patrząc z punktu widzenia naszej potrzeby bezpieczeństwa fizycznego akceptujemy tych właśnie lekarzy, którzy są odpowiednikami artystów, których z kolei odrzucamy ze względu na potrzebę bezpieczeństwa psychicznego. Być leczonym przez jakiegoś Ziema, przez jakiegoś Hennera czy Jeana Aicarda!
Czy młodzi odkryją aktywną metodę leczenia (bo obecna ma charakter bierny) lub jakiś inny sposób pozwalający bez szkody znosić dobroczynne skutki maku?
Nauka uniwersytecka nienawidzi ryzyka oraz intuicji; chce wychować praktyków, ale zapomina, iż stwarza ich dzięki odkryciom, które przede wszystkim zdołały przełamać sceptycyzm, jeden z najgorszych rodzajów wygodnictwa.
Stawia się zarzut: nauka i sztuka chodzą różnymi drogami. Nie jest to nazbyt ścisłe.

Człowiek normalny z erotycznego punktu widzenia winien być zdolny do aktu płciowego obojętnie z kim, a nawet obojętne z czym, bowiem instynkt zachowania gatunku jest ślepy i działa na zasadzie kupca-hurtownika. To właśnie tłumaczy występną lekkość obyczajów przypisywaną ludowi, a zwłaszcza marynarzom. Liczy się tylko akt płciowy. Zwierzę nie przejmuje się zbytnio okolicznościami, które ten akt prowokują. Nie mówię tu o miłości.

Występek zaczyna się wraz z możnością wyboru. W zależności od cech dziedzicznych, od inteligencji czy nerwowego zmęczenia podmiotu, kryteria wyboru ulegają wysubtelnieniu, aż staje się on w końcu czymś niewytłumaczalnym, zabawnym, a nawet przestępczym.

Mówiąc: "Mój syn poślubi jedynie blondynkę", matka nie zdaje sobie sprawy, iż owo zdanie wynika z jednego z najgorszych powikłań seksualnych. Transwestycyzm, przemieszczanie płci, zadawanie bestialskich cierpień, Pęta i poniżanie.

OSOBLIWY BRAK ZAINTERESOWANIA SFERĄ SEKSU WSKUTEK ISTNIENIA POTOMSTWA DUCHOWEGO

Sztuka rodzi się wskutek coitus elementu męskiego z żeńskim, które to elementy zawierają się w każdym z nas, niemniej u artysty współistnieją bardziej harmonijnie niźli u innych ludzi. Sztuka wywodzi się z pewnego rodzaju kazirodztwa, z umiłowania samego siebie, z partogenezy. Właśnie to czyni tak bardzo niebezpiecznym małżeństwo artystów, dla których jest ono tylko czymś na kształt pleonazmu, jakiegoś straszliwego wysiłku na rzecz powrotu do normy. Piętno "podejrzanego indywiduum", znaczące tylu geniuszy, bierze się stąd, że instynkt twórczy, zresztą zaspokojony, zostawia erotyce swobodę wyżywania się w sferze czystej estetyki, kierując ją zarazem ku formom jałowym.

Nie można tłumaczyć na język obcy prawdziwego poety, i to nie tylko dlatego, że posiada on swój własny muzyczny styl, lecz także z tej przyczyny, iż myśl zawiera w sobie pewne formy plastyczne, toteż jeżeli one ulegną odkształceniu, odkształci się również myśl.
Mówił mi pewien Rosjanin: "Styl ORFEUSZA ma charakter muzyczny, na przekór temu, co publiczność za styl muzyczny uważa. Chociaż brak mu muzyki, jest jednakowoż muzyczny, bowiem zezwala umysłowi na podłożenie dowolnej melodii".

Poeta - o ile nie jest politykiem (Hugo, Shelley, Byron) - powinien liczyć wyłącznie na czytelników, którzy znają jego język, aurę i ducha jego języka.

Publiczność lubi utwory, które imponują jej siłą swego śpiewu, które hipnotyzują ją i wyolbrzymiają jej wrażliwość aż po uśpienie zmysłu krytycznego. Tłum ma psychikę kobiecą; lubi być posłusznym albo kąsać.

Radiguet mawiał: Publiczność zapytuje nas, czy jest poważna. No więc ja pytam ją, czy jest poważna? Niestety. Genialne dzieła wymagają genialnej publiczności. Osiąga się jednak pewien substytut takiego stanu genialnej wrażliwości poprzez ładunek elektryczny, jaki wyzwala skupisko ludzi przeciętnych. Owa namiastka pozwala żywić złudzenia co do losów utworu teatralnego.

Poczynając od roku 70., artyści przyzwyczajają się do lekceważenia publiczności. Zakłada się bowiem, iż publiczność jest głupia. Owo uprzedzenie może jednak pójść w parze z uprzedzeniami samej publiczności. Takimi jak uprzedzenie do Komedii Francuskiej, do Opery, Opery Komicznej, do scen będących miejscem wszystkich głośnych skandali.
Czy aby nie kryje się w tym problem godny rozwiązania przez badaczy. Niegdyś geniusz zdobywał sobie publiczność za sprawą celowo zwolnionej akcji, ustępstw, a nawet przerw. Należałoby zatem poddać publiczność badaniom, wynaleźć jakiś trick mogący wprowadzić ją w błąd, gdy idzie o utwory o bardzo szybkim tempie.
Kinematograf zdołał rozruszać umysły. Chyba ze dwieście razy udało nam się wzruszyć nader przeciętną publiczność u Dullina wystawiając ANTYGONĘ (sztuka trwa czterdzieści minut), graną w bardzo szybkim tempie i pozbawioną jakichkolwiek innych wątków prócz miłości siostrzanej. A przecież ta publiczność nawet nie znała Sofoklesa.

Jakże wielkim byłby twórcą poeta lub dramaturg posiadający, na wzór fakira z Indii, zdolność wywoływania zbiorowej hipnozy. Dlaczego więc chełpicie się tym, że nie żyjecie w sferze złudzeń i wyczuwacie każdy zawoalowany podstęp? Tak zachowują się osoby, które kpią z geniusza, albowiem same cierpią na jego niedostatek. Na tym właśnie polega cała różnica pomiędzy nami a kamerą kinematograficzną i jej okrągłym okiem. Wiele osób miesza pojęcia: ulec wpływowi i stać się ofiarą, podziwiać i dać się oszukać. Opierając się na hipnozie. A to - niestety, jest rzeczą łatwą, gdyż poeta rejestruje swe fluidy na taśmie, skazując się tym samym na najsłabsze środki perswazji. Muzeum posiada rację bytu o tyle, o ile jest świadectwem niegdysiejszych poczynań, o ile strzeże tego, co jeszcze pozostało z fosforescencji, jaka spowija dzieła, tego, co one odzierają z fluidu i za sprawą czego udaje się im przezwyciężyć śmierć.

Słusznie czyni Stendhal pisząc, że pewna kobieta w genialny sposób wsiadała do powozu. Użycie słowa geniusz razi naszą powściągliwość w chwaleniu.
Otóż nie zdarza się nigdy, by poeta lub na przykład malarz - zużywał większą dawkę swojego geniuszu niźli ta, jakiej mu potrzeba do pewnych igraszek, szarad czy też pewnych zaimprowizowanych póz, które dla przyciężkich umysłów czynią go kimś podejrzanym, a dzięki którym wypowiada się on bez pośrednictwa chłodnych kalkulacji oraz obumarłych powodów, niezbędnych dla trwałości dzieła sztuki.
To właśnie tę płomienną minutę liryzmu, tę pożogę odartą z owej nudy, która rzuca swój urok na "poważnych" głupców, zdołał utrwalić Picasso w części swoich dzieł.

Nie ma na to rady. Gdyby Picasso, tknięty jednym ze swych napadów wrogości wobec malarstwa, wyskoczył nagle przez okno, pan X., genialny kolekcjoner, wykrzyknąłby zapewne: ,Jakaż wspaniała plama!" i zakupiłby chodnik, każąc panu Z., genialnemu ramiarzowi, oprawić go w imitację okiennej framugi.

Picasso, malarz ukrzyżowań. Te jego płótna, które powstały wskutek napadów wściekłości wobec malarstwa (strzępy bielizny, gwoździe, powróz, żółć), gdzie malarz ukrzyżowuje sam siebie, gdzie wiesza na krzyżu malarstwo, opluwa je i dźga włócznią, aby - za sprawą fatum upokorzyć się w końcu i podsumować całą tę masakrę przy pomocy gitary.
Moim marzeniem, gdy idzie o muzykę, byłoby usłyszeć dźwięki gitar Picassa.

(Kwiecień 1930) Pod bezmiarem błękitnego nieba stoją na kuli ziemskiej - na podobieństwo świata hinduskiego, mającego podporę w słoniu oraz w żółwiach inne rozliczne światy.

Ludzie z krwi i kości, owe różowe kadłuby, widma miłości i osamotnienia.

Skandal PARADY był skandalem publicznym. Wynikł on ponadto z równoczesności spektaklu i bitwy pod Verdun.
Nagłówek w dzienniku "Oeuvre" brzmiał:
Czekaliśmy na walec drogowy, a tu nas raczą Baletem Rosyjskim.
Skandal MŁODYCH MAŁŻONKÓW był natomiast praniem brudów w rodzinie.
Publiczność zaś uczyniła jota w jotę to samo. Skandal wywołali artyści traktujący Wieżę Eiffia jako swą własność, jako przodkinię wielkich osiągnięć techniki i pierwsze słowo modernizmu: owi artyści nie chcieli dopuścić nawet samej myśli, by można ją traktować jako uroczy rupieć z wystawy z l889 roku.

Nie obchodzą mnie skandale w sferze myśli. Zajmują mnie wyłącznie skandale w dziedzjnie materii. Gdy mnie ktoś zapytuje o skandal związany z jakąś sztuką dydaktyczną, nie mam na to odpowiedzi. Skandal mógłby zrodzić się w Parlamencie, w kościele, w sądzie, gdziekolwiek.

Brak skandalu w WOLE NA DACHU, w ANTYGONIE, W ROMEU czy w ORFEUSZU to efekt długiego okresu, gdy snob, skonfundowany ilością popełnionych głupstw, oklaskiwał sam siebie.
MERKURIUSZ trafił właśnie w takie nastawienie publiczności. Co więcej, spektakl dostarczył rozrywki i nie pozwalał słuchać orkiestry Satiego.
W przeddzień nastania roku l930, snob, dosiadłszy znowu swojego bydlęcia, pozwala sobie wydać wyrok skazujący - a czyni to za sprawą milczenia - na dzieła, w których Strawiński odnosi największe zwycięstwo nad samym sobą oraz nad muzyką.
Ponieważ w stosunku do filmów obowiązuje zezwolenie urzędowe, jesteśmy niemal skazani na łaskę cenzury.

Klęska cenzury byłaby w naszej epoce - kiedy to młodzież wzięła się do uprawy pozostawionych przez cenzurę odłogiem terenów - rzeczą wręcz straszliwą. Nie usiłuję tu snuć przewidywań. Cenzura wytrąca broń z ręki - powiedzmy - Proustowi, powiedzmy - Gide'owi, powiedzmy - Radiguetowi czy Desbordestowi.
Pomyślcie tylko. Amputuje się całe połacie psychologii. Autorzy zaczynają przegrywać procesy. Obwinia się, więzi, skazuje na wygnanie. Rozpoczyna się nieustający skandal.

Półsen po zażyciu opium nakazuje nam snuć się po korytarzach, wędrować po przedsionkach i przekraczać drzwi, by w końcu zagubić się w świecie, gdzie przebudzeni znienacka ludzie okropnie się nas boją.

Opium czyni nas zapewne cokolwiek widzialnymi dla świata rzeczy niewidzialnych, zamienia nas w widma budzące przerażenie pośród widm prawdziwych, zamieszkujących swój własny świat.

Lecz tak naprawdę opium bywa skuteczne tylko raz na dwadzieścia razy.

Nie należy nigdy mylić palacza opium z narkomanem zażywającym wszelkie pochodne maku. To dwa różne zjawiska.

Po wypaleniu dawki opium - ciało myśli. Ale nie chodzi tu o myśl nieuporządkowaną Kartezjusza. Ciało myśli, ciało snuje marzenia, ciało rozkwita, fruwa. Palacz zostaje żywcem zabalsamowany.

Palacz obserwuje sam siebie z lotu ptaka.

To nie ja ulegam nałogowi, to moje ciało. (...) podobnie jak niektóre pierwiastki chemiczne, będące tak niespokojne, gdy są w stanie gęstym, zachłannie czepiają się jakiejś mnej substancji, zdolnej zapewnić im spokój.
Julien Benda

Moja natura odczuwa potrzebę równowagi. Jakaś zła siła popycha mnie ku skandalom, siła podobna do tej, która nakazuje lunatykowi wspinać się na dach.
Równowaga zyskana za sprawą narkotyku chroniła mnie przed tą właśnie mocą, każącą mi bez przerwy trwać na cenzurowanym, przed niszczącymi skutkami lektury byle dziennika.

Służymy jedynie za model do naszego chlubnego portretu.

Wszystko jest kwestią prędkości. (Prędkość nieruchoma. Prędkość sama w sobie. W Pędzie. Opium: Pęd w jedwabnym oprzędzie). Poza granicami królestwa roślin, których prędkość, tak różna od naszej, jawi nam się zaledwie jako względny bezruch, i poza światem metali, tym jeszcze bardziej relatywnie starym, kryją się inne światy, domeny substancji nazbyt szybkich - lub nazbyt powolnych - iżbyśmy mogli je zauważyć i sami być przez nie dostrzegani. (PRZYLĄDEK, anioł, wentylator). Jest rzeczą możliwą, że pewnego dnia kamera filmowa zdoła ująć to, co niewidzialne, uczynić je widzialnym i dostosować do naszego rytmu, jak potrafi to na przykład czynić filmując ruchy płatków kwiatu.
Opium, zdolne przekształcać nasz rytm i naszą prędkość, obdarza nas ponadto wnikliwą intuicją, zdolną ujawnić światy, które nakładają się wzajem i współprzenikają, nawet nie wiedząc nic o swym istnieniu.

"Jakże inne by były losy chrześcijaństwa, gdyby Chrystus - miast skonać na krzyżu - poniósł śmierć przez ukamienowanie!" BENDA. Mój pierwszy testament

Gdybym nawet odżegnał się sam od siebie i zdołał przyjąć punkt widzenia Bendy, jego sąd i tak pozostałby błędnym. Zapomina on bowiem o tym, jak dziwnie wygląda w kościołach postać nagiego Chrystusa i tego narzędzia kaźni, które tak czy inaczej odpowiada przecież gilotynie.
Chrystus kamienowany dostarczyłby wspaniałego wprost wizerunku: oto stoi skrzyżowawszy ramiona (Chrystus, który jednak stał się krzyżem), z okrwawioną twarzą.
Loch: byłby miejscem narodzin tajemnicy Chrystusa zaginionego. W kościołach: Chrystus unoszony przez anioły.
Chrystus ścięty. Zginąłby od miecza (krzyża). w kościołach: miecz w kształcie krzyża.

Nie potępiam muzyki słów ani wszystkiego, co ona ze sobą niesie, tych nowych dysonansów, tych nowych ostrych lub łagodnych dźwięków. Ale o wiele bardziej podnieca mnie plastyka duszy. Przeciwstawienie geometrii ożywionej dekoracyjnemu urokowi zdań. Posiadanie stylu, lecz stylu własnego, nie jakiegoś tam stylu w ogóle. Stylu, który w żaden sposób nie dałby się naśladować. Nie wiedziano by wówczas, jak się do niego dobrać. Byłby to bowiem styl zrodzony wyłącznie ze mnie, wskutek zeskalenia się myśli, za sprawą nagłego wyjścia z wewnątrz na zewnątrz.
Ot, przystanąć na chwilę w niemym osłupieniu, niczym byk, który wybiegł z zagrody na arenę. Wystawić własne widmo na razy bicza fontanny, która przekształca w kamień; odrzucić żmudną naukę cyzelowania form kunsztownych, lecz utrwalać, przemieniać w nieruchomą bryłę wszystko to, co tylko z nas się zrodzi, chociażby nawet było pokraczne i niekształtne. Wzmagać siłę pojęć.

Opium pozwala nam nadawać właściwe kształty temu, co bezkształtne, choć - jakaż szkoda! - nie dopuści nigdy, iżbyśmy mogli tę zdolność przekazać bliźniemu. Toteż - choćby nawet kosztem snu - uchwycę niepostrzeżenie ów jedyny moment kuracji odwykowej, kiedy ujawni się choć na krótki czas ta potężna moc, zbiegając się nieopatrznie z powrotem innej mocy, tej przekazywalnej.

STRASZNE DZIECI powstały w ciągu siedemnastu dni, a choć roją się od błędów stylistycznych i ortograficznych - nie śmiem ich poprawiać.(przyp. aut.)

Poeta przebudzony jest jak ogłupiały.
Chciałbym przez to powiedzieć - jest inteligentny. "Gdzie ja jestem - pyta niczym omdlałe damy. Niewiele są warte notatki przebudzonego poety. Więc robię je właśnie tylko z uwagi na to, co są warte, na własne ryzyko i odpowiedzialność. Cóż, jedno doświadczenie więcej.

Za wszelką cenę trzeba się wyleczyć z maniackiej dbałości o styl pisania. Styl, który pochodzi z zewnątrz, jest czymś niegodziwym, nawet jeżeli się nakłada na styl wewnętrzny. jedynym możliwym stylem jest myśl, która przyoblekła się w ciało.
Czytanie protokołów, dysertacji matematyków, geometrów, specjalistów z zakresu jakiejkolwiek dziedziny. Trzeba odrzucić wszelką inną lekturę.
Anatol France: Klasyk według klasyków. Sztuka według sztuki. Nigdy jeszcze talent takiej miary nie służył pospolitości.

Płuco jest workiem wypełnionym gronami kuleczek. Każda taka kulka dzieli się jeszcze na pęcherzyki płucne, będące w bezpośredniej łączności z oskrzelami. Każda z nich przypomina całe płuco żaby.
Gładką powierzchnię wnętrza wyściela sieć naczyń włoskowatych. A idealnie rozpostarte na płask i starannie wymierzone płuco zajęłoby powierzchnię dwustu metrów kwadratowych. Nie, nie pomyliliście się odczytując te dane. Dlatego też dym nasyca za jednym zamachem sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni płucnej. Objętość wszystkich krwinek mieszczącvch się w płucach, z których każda mierzy zaledwie siedem tysięcznych milimetra grubości, odpowiada jednemu litrowi krwi. Wziąwszy pod uwagę szybkość krwiobiegu w płucach, można sobie łatwo wyobrazić ilość krwi przemierzającej układ oddechowy.
Stąd też natychmiastowe skutki wypalenia dawki opium. Palacz żegluje z wolna ku górze, niczym balon, co wezbrał ogrzanym powietrzem, odwraca się stopniowo i równie powoli opada na powierzchnię martwego księżyca, którego przyciąganie - chociaż niezbyt silne - nie zezwala mu jednak na powrót.
Palacz, choć nawet zdoła podźwignąć się na nogi, choć coś mówi czy robi lub lgnie do innych ludzi, chociaż na pozór żyje, niemniej jego gesty chód, skóra, spojrzenie i słowa podlegają zupełnie innym prawom tonacji i ciążenia.
Cała droga powrotna przebiegać będzie tylko na jego ryzyko i odpowiedzialność. Najsampierw płaci okup. Wprawdzie opium wypuszcza go ze swych uścisków, lecz odziera ów powrót z wszelkich uroków.
Gdy jednak tylko palacz wróci na swą planetę, pogrąża się w nostalgii.

Śmierć oddziela w sposób całkowity nasze wody ciężkie od naszych wód lekkich. Opium zaś oddziela je tylko cokolwiek.

Opium - to jedyna substancja roślinna zdolna narzucić nam status rośliny. I dzięki niemu mamy jakieś pojęcie o tej odmiennej prędkości świata roślin.

Można powiedzieć tak: słońce jest wielkie, a ten pyłek mały, ponieważ obie te rzeczy mieszczą się w naszej skali wartości.
Szaleństwem natomiast byłoby mówić: Bóg jest wielki, a atom jest mały. To bardzo dziwne, że prawie nikt nie ma świadomości upływu wieków, nie pędzi życia pośród wielości tęsknot do światów utworzonych, a potem zniszczonych przez nasze ciało; że przeświadczenie o mrokach wnętrza ciała skrywa przed tęsknotami płonące w ciele ognie i że różnica miar sprawia, iż staje się dla ludzi niezrozumiały problem, czy te światy są ucywilizowane, czy też zupełnie wymarłe. Mówiąc krótko: fakt, iż jakaś wielkość nieskończenie mała może stać się odkryciem, miast być tylko instynktem.
Podobnie jest z wielkością nieskończenie dużą (dużą czy małą z naszego punktu widzenia), bowiem my nie czujemy, iż nasze niebo, nasze światło, nasza przestrzeń będą tylko smużką mroku dla jakiejś istoty, która nas w sobie zawiera, a której życie (dla niej jakże krótkie) będzie się dla nas toczyć przez całe wieki.
Bóg, pomimo wiary w niego, przyprawiłby nas o zawrót głowy. Mądrość Mojżesza polegała na tym, że ograniczył ludzi do ich małych domków.

CZŁOWIEK NORMALNY. Palaczu o szpiku kości z rdzenia czarnego bzu, i po cóż ci wieść taki żywot? Lepiej byłoby, gdybyś się rzucił z okna.
PALACZ: To niemożliwe, unoszę się w powietrzu.
CZŁOWlEK NORMALNY. Twe ciało w mgnieniu oka znajdzie się na dole.
PALACZ: A ja powoli przybędę tam w ślad za nim.

Trudno jest żyć bez opium, gdy się już raz je poznało, bo kiedy się je zna, trudno traktować tę ziemię poważnie. Trudno zaś jest żyć nie biorąc jej na serio, chyba że jest się świętym.

Już po kuracji odwykowej. Najgorszy moment, największe niebezpieczeństwo. Życie z pustką w środku, bezmiar smutku. Lekarze nakłaniają was lojalnie do samobójstwa.

Opium, które wygładza nieco zwarte zmarszczkl powodujące, iż zdaje się nam, że żyjemy dłużej, trawiąc minuty, trawiąc epizody - najpierw odbiera nam pamięć.
Powrót pamięci i nawrót poczucia czasu (również i w moim przypadku, gdzie oba te zjawiska - nawet w normalnym stanie - były czymś słabo tylko odczuwalnym).

Myśl palacza porusza się nieruchomo, niczym odblaski splotów mory.

MY, DWÓCH MARCELÓW.
NOTATKI W ZWIĄZKU Z PROUSTEM (NAWRÓT PAMIĘCI)

Trudno mi sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach po raz pierwszy zetknąłem się z Proustem. Nasza paczka zawsze traktowała go jak człowieka o wielkiej sławie. Widzę go, jeszcze z brodą, przesiadującego na czerwonych wyściełanych kanapkach u Larue'a(l9l2). Widzę go także, już bez brody, u pani Alfonsowej Daudet, opędzającego się od Jammesa niczym od uprzykrzonej muchy. Przypominam go sobie martwego, znów z dość znacznym zarostem na brodzie. Jawi mi się przed oczyma to z brodą, to bez brody, w owym pokoju o wyłożonych korkiem ścianach, pełnym kurzu i fiolek od lekarstw, widzę go, jak leży w łóżku, jak wkłada rękawiczki lub jak stoi gdzieś w skandalicznie utrzymanej toalecie, jak opina aksamitną kamizelkę na wątłym kwadratowym torsie, który zdawał się trzymać jakoś w ryzach wszystkie zawarte w nim mechanizmy, albo też jak je kluski, również na stojąco.
Widzę go wśród pokrowców osłaniających żyrandol i fotele.
W półcieniu rozjaśnianym gwiazdkami naftaliny. Siadywał wyprostowany przy kominku w salonie swego "Nautilusa", niczym postać z Juliusza Verne'a, lub też - odziany we frak, obok udrapowanej krepą ramy, podobny do Carnota po śmierci.
Pewnego razu, zaanonsowany telefonicznie przez Celestynę, przyjechał po mnie o trzeciej po południu, ażebym wybrał się wraz z nim do Luwru obejrzeć tekst ŚWIĘTEGO SEBASTIANA Mantegni. Płótno to znajdowało się wówczas w sali MADAME RIVIERE, Olimpii i łaźni tureckiej. Proust sprawiał wówczas wrażenie zapalonej w biały dzień lampy lub dzwonka telefonu, który rozbrzmiewa wśród pustego domostwa.

Innym razem miał (zapewne) przyjść koło jedenastej wieczorem. Byłem właśnie u mojej sąsiadki z pierwszego piętra, o której on pisał do mnie: Kiedy miałem dwadzieścia lat, nie chciała mnie kochać, czyż jest w porządku, gdy mam już lat czterdzieści i spędziłem mile sporo czasu wraz z księżną G., że nie chce mnie również czytać?
Prosiłem, żeby mnie uprzedzono. O północy udałem się na górę. Zastałem go na podeście. Czekał siedząc po ciemku na ławce. "Marcelu! - wykrzyknąłem. Czemuż nie wszedł pan przynajmniej do mnie i nie zaczekał tam? Przecież pan wie, że drzwi są uchylone." "Drogi Janie odrzekł głosem cokolwiek zmienionym (bowiem właśnie przysłonił sobie usta dłonią), w którym rozbrzmiewała zarazem i skarga, i śmiech. - Drogi Janie, Napoleon kazał stracić pewnego człowieka, który odważył się czekać u niego w pokojach.
Oczywiście czytałbym tam najwyżej Larousse'a, lecz mógłbym również natrafić na jakieś listy, itp." Niestety. Skradziono mi książkę, w której powpisywał mi różne wiersze. Lecz pamiętam je trochę:

Ażeby mnie otulić morą i futrami,
Powstrzymując ciekący z wielkich ócz atrament,
Jako sylj po plafonie, jak narty po śniegu,
tak Jan pomknął do stołu obok Niżńskiego.

Po spektaklu jedliśmy kolację wraz z Baletem Rosyjskim:

Było to w purpurowym salonie Larue'go,
Kędy pozłoty kiepskiej. Blask aż oczy rani;
Gęsta, ponętna broda doktora pewnego,
Rzekła: Chcą się mnie pozbyć ale cóż, nic z tego,
Bowiem nikt mnie wyprosić stąd nie będzie w stanie,
A winę za śmierć moją - przypiszcie INDIANlE.

Czy przypadkiem ten doktor, tak świetnie zorientowany, nie posłużył Cottardowi do jego kompozycji? INDIANA była bardzo modną melodią. W okresie tym wysłaliśmy do siebie listy opatrzone rymowanymi adresami. Poczta nie gniewała się o to. Na przykład:

Posłańcze, weź te słowa, nie uroń ich, a
Nieś co prędzej do Prousta, Haussmanna 102!

102, Bulwar Haussmanna, pędź, w biegu nie ustań!
Przekaż to, listonoszu, dla Marcela Prosta!

Proust przysyłał w odpowiedzi koperty całe pokryte drobnym maczkiem. Posługując się aleksandrynem opisywał ulicę Anjou, od Bulwaru Haussmanna aż po przedmieście Saint-Honore.

Blisko jamy, gdzie fałszował złoto Froment- Meurice i opodal Nadaru niewysłowionego...

Nie pamiętam początku, cały koniec zaś ścinam, gdyż jego przyjacielskie żarty polegały na łączeniu pochlebstwa z przyganą.
Zadaję sobie częstokroć pytanie, jakim właśnie cudem zdołali zachować życzliwą mi równowagę ducha moi drodzy przyjaciele: Antoine Bibesco, Lucien Daudet i Reynaldo Hahn. Pomimo rozlicznych listów jeden z nich, jakże piękny, dotyczył wznowienia parady. Porównywał akrobatów do Dioskurów i nazywał konia przeogromnym łabędziem o szaleńczych ruchach). Ostatecznie przestaliśmy się widywać za sprawą pewnej komicznej sceny. Udałem się na Bulwar Haussmanna, ot tak, po sąsiedzku, bez kapelusza i bez płaszcza. A wchodząc powiedziałem:
"Nie mam płaszcza i strasznie marznę".
Chciał mi podarować szmaragd. Odmówiłem. Nazajutrz miałem katar. Przysłał więc do mnie krawca, aby ten wziął miarę na pelisę. Ów szmaragd miał mi umożliwić jej kupno. Krawca odprawiłem, więc Marcel Proust poczuł do mnie urazę. Do swojej epistoły z wymówkami dołączył również i dalsze pretensje, zawarte na dwunastu stronicach, i prosił mnie, abym przekazał je hrabiemu B. Ta nie kończąca się mowa oskarżycielska opatrzona była postscriptum:
A w ogóle to niech pan nic nie mówi.

Kiedyś w innym miejscu (w hołdzie Marcelowi Proustowi, N.R.F.) przytoczyłem już anegdotę o napiwku dla portiera z Hotelu Ritz. Czy mógłby mi pan pożyczyć pięćdziesiąt franków. - Już się robi, panie Proust. Niech je pan zatrzyma, to dla pana".
Nie muszę chyba dodawać, iż portier ten nazajutrz dostał trzy razy tyle. Marcel Proust, rzecz zrozumiała, nie tworzył postaci-kluczy, niemniej wielu jego bohaterów przypominało nader wyraziście niektórych naszych przyjaciół. Proust nie mógł wtedy pojąć, iż model, którego wady pozwolił sobie odmalować jako pełne uroku, wcale nie chciał go czytać i to bynajmniej nie z powodu urazy, a z racji swego ubóstwa duchowego. Żądał on bowiem (Proust), w swej dziecinnej zaciekłości, czegoś w rodzaju uznania wyrażonego Fabre'owi przez świat owadów.
Aby móc lepiej pojąć Proustowską atmosferę, wybierzcie się, proszę, do Komedii Francuskiej. Popchnijcie ostatnie drzwi z prawej wiodące do małego korytarzyka pomiędzy sceną a wielkim foyer artystów. to właśnie garderoba Rachel. Tam, w cieple kaloryfera, zobaczycie pokrowce, harfę, sztalugi malarskie, fisharmonię, wagi od zegarów, brązy, hebanowe postumenty, puste gabloty i sławetny kurz.
Krótko mówiąc: znajdziecie się u Prousta oczekując, aż Celeste wprowadzi was do jego pokoju.
Odnotowuję to podobieństwo z powodu Rachel i Bermy, z powodu tych wszelkich uświęconych tajemnic, jakie przywodzą nam na pamięć zwyczajne zbiegi okoliczności.


Społeczeństwo określa deprawację jako geniusz zmysłów i potępia ją, ponieważ zmysły bywają sądzone przez sądy przysięgłych. Geniusz osądzony trafia do czegoś w rodzaju gabinetu osobliwości. Społeczeństwo pozwala mu żyć. Nie traktuje go poważnie.

W wieku, w którym Chrystus wchodzi na scenę poprzez swoją śmierć, Aleksander kona wskutek nadmiaru sławy. Wyobrażam go sobie, zasmuconego, już u kresu życia, wypytującego samego siebie, cóż jeszcze mógłby posiąść. Chciałoby mu się odpowiedzieć: Amerykę, aeroplan, zegarek, gramofon i radio.

Specjaliści od balsamowania faszerują go miodem. Nawet i tu mu szczęście dopisało. Jego mocz pachniał fiołkami. Nasuwa się więc pytanie, czy aby nie był on po prostu legendą, wymyśloną jako antidotum na ludzkie niepowodzenia. A jako ślad jego sukcesów pozostał ów profil na monecie, którą mi podarował Barres. Awers przedstawia siedzącego mędrca. Ale każdy wie, że awers i rewers monety posiadają niewielkie szanse na to, iż spotkają się któregoś dnia twarzą w twarz.

Jest Chrystus i jest Napoleon. Nie sposób z tego wybrnąć. Sława, sukces i jakże ograniczone skutki; sława, klęska i skutek wprost nieograniczony. Zgodnie z tezą Napoleona, choćby jeden zdrajca powoduje klęskę na polu bitwy. Chrystus: już jeden zdrajca pozwala wygrać batalię.

Jedyną trwałą rzeczą jest estetyka klęski. Kto nie rozumie klęski, tego czeka zguba.

Doniosłość klęski ma kapitalne znaczenie. Nie mówię tutaj o zwykłych niepowodzeniach. Jeżeli ktoś nie pojął owego sekretu, owej estetyki, ten nie pojął niczego i daremna będzie cała jego chwała.
Liczba nie jest nigdy dostatecznie liczna. Przemienia katedry w kaplice.

Chwalcy się nie liczą. Rzecz w tym, aby wstrząsnąć do głębi choćby jedną duszą. Sprawić, by nas kochano za sprawą mrocznej pokrętności dzieł.

Już to zrobiłem. - To już zostało zrobione. Jakże głupie zdania, od 1912 roku lejtmotyw świata artystycznego. Nie cierpię silenia się na oryginalność.
Unikam tego, o ile tylko mogę. Oryginalną myśl należy przedstawić jak najostrożniej, aby nie wypaść jak ktoś, kto po raz pierwszy wbił się w nowe ubranie.

Pewna siedemdziesięcioletnia kobieta powiedziała mi: "Jedyną rzeczą, która pozwala mi wierzyć, iż ludzie mego pokolenia, członkowie Jockey Clubu, to ludzie z polotem, były ilości wina, jakie wypijali przy stole". Po kolacji wszyscy byli cokolwiek wstawieni. Toteż jednym zdawało się, że wygłaszają same cięte aluzje, innym zaś - że ich naprawdę słuchają.

Opium wyzwala ducha. Ale nigdy nie czyni człowieka uduchowionym. Przydaje duszy lotności, lecz nie orlości lotów.

MÓJ PRZYJACIEL MEAULNES.
Dobry uczeń Fournier. Zły uczeń Radiguet. Ci dwaj krótkowidze, którzy, ledwie wychynąwszy ze śmierci, co rychlej do niej wracali, pod żadnym względem nie są do siebie podobni, niemniej ich książki ukazują nam tajemnice świata dziecięcego, znacznie mniej nam znanego niźli świat roślin czy zwierząt. Franz w szkole, Franz - raniony jeździec, Franz przyodziany w trykot akrobaty, somnambulik Augustyn Meaulnes, wariatka na dachu, Iwona i Marta zniszczone za sprawą okrutnego dzieciństwa.

Po śmierci dziadka, buszując w jego jakże kuszącym pokoju, w czymś na kształt naukowo-artystycznej rupieciarni, znalazłem tam nie rozpieczętowane pudełko papierosów "Nazir" i cygarniczkę z drewna dzikiej wiśni. Przywłaszczyłem sobie ów skarb. I oto teraz widzę sam siebie: jeden wiosenny poranek w Maisons-affitte, a ja leżę wśród wysokich traw i dzikich goździków. Otwieram pudełko i zapalam papierosa. Poczucie wyzwolenia, luksusu i spełnionych marzeń było tak przemożne, iż wiem, że już nigdy więcej, choćby nie wiem co, nie przeżyję czegoś podobnego.
Choćby mnie uczyniono królem lub zawleczono na szafot, nigdy nie zdołam doznać większej niespodzianki i silniejszego posmaku niezwykłości niźli w owym momencie zakazanego wtargnięcia we wszechświat dorosłych, wszechświat pełen goryczy i żałoby.

Jest jeszcze coś ponadto, co potrafi mnie urzec i od razu na nowo pogrążyć w dzieciństwie: grzmot pioruna. Zaledwie się rozlegnie, ledwie potoczy się echem w ślad za rozległym błyskiem malwowego koloru a już ogarnia mnie słodycz ukojenia. Nie cierpiałem naszego domu na wsi w chwilach, kiedy świecił on pustką, w tych porach, gdy wychodzili zeń wszyscy (zajęci czymś na dworze), podobnie jak nie potrafię znieść, kiedy ktoś obok mnie czyta sobie gazetę. Burza gwarantowała mi obecność wszystkich, przytulne ciepło ognia, liczne zabawy i dzień we własnym gronie, bez żadnych obaw, że ktoś się oddali. I zapewne to właśnie niegdysiejsze poczucie domowego ciepła przepełnia mnie radością, ilekroć tylko usłyszę grzmot burzy.

DZIECIŃSTWO

W roku 1915 nasza żądza przygód doprowadziła w efekcie do zorganizowania najbardziej chyba zabawnego ze wszystkich konwojów Czerwonego Krzyża. Pewnej nocy w R. padał deszcz; całe podwórze farmy pławiło się w ulewie. Jego cuchnącą przestrzeń, nawet gnojowisko i bydlęce żłoby, wypełniali leżący ciężko ranni jeńcy; stał tu również ich jeniecki ambulans. I oto w jakimś ponurym zakątku, pełnym drabin, rupieci i mroku, ujrzałem następującą scenę: Syn pani R., jedenastoletni skaut, zdołał najsampierw ukryć się w ambulansie, a później poszedł za nami i teraz - przykucnąwszy w świetle latarni, zbrojny w nożyczki do paznokci, przygryzając koniuszek języka i marszcząc groźnie brwi - nazbyt zajęty, aby móc mnie spostrzec - obcinał guziki od munduru pewnemu niemieckiemu oficerowi, któremu amputowano nogę. A ranny przyglądał się tylko szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma posągu manipulacjom małego okrutnika, który - jak gdyby nigdy nic - kontynuował swe żniwo pamiątek.

Savonarola spożytkował okrucieństwo wieku dziecięcego. Jego skautowa drużyna rabowała, odbierała, niszczyła, wlokła wszelakie arcydzieła sztuki aż ku płomieniom oczyszczającego stosu. Te same dzieci musiały zapewne śledzić wszystkie przygotowania do kaźni, jakim go poddano, nie roniąc przy tym żadnego szczegółu.

Nie chcę ani też nie jestem w stanie zabijać. Pochodzę z rodziny myśliwych, toteż zdarza się czasem, że - przebywając na wsi - składam się na niby do wypadającego z kępy traw królika. I nagle budzę się, zupełnie osłupiały, sam na sam z tym właśnie śmiercionośnym gestem.

W V., w towarzystwie syna gajowego, zwykłem przemierzać chrzęszczące buraczyska dźwigając na ramieniu strzelbę na kapiszony. I wreszcie pewnego dnia znalazłem u wylotu którejś nory padło króliczego noworodka. Wróciłem dość dumny z siebie, pokazując swą zdobycz.
MÓJ WUJ: Zabiłeś to stworzenie?
JA (Wierząc, iż szczera prawda we własnej osobie ma zwyczaj natychmiast informować o wszystkim dorosłych i że ona sama, będąc również osobą dorosłą, utrzymuje bliskie kontakty z moim wujem, toteż zapewne wie on o wszystkim, ale podejmie narzuconą mu grę): Tak, wujku!
MÓJ WUJ: A więc zabiłeś je uderze niem kolby.
JA (Słysząc jeszcze łagodny ton jego głosu, lecz spostrzegając zarazem błyskawice w oczach, które zapowiadają oczyszczający finał): Nie, nie zabiłem. Znalazłem już martwe.
MÓJ WUJ: Za późno, mój drogi!
Wymierza mi policzek. Kładą mnie spać. Mogę teraz rozmyślać i pojąć, iż dorośli nie utrzymują chyba aż tak zażyłych i ścisłych kontaktów z prawdą.

PROWOKOWANlE LOSU.

Wieczór w Maisons-Laflitte; wuj Andrzej wypuszcza balony napełnione rozgrzanym powietrzem. Cała rzecz jednak w tym, żeby nie było wiatru. Przy stole moi kuzyni i ja:
Żeby tylko wiatr ustał! I zaraz: Żeby tylko nie ustał, (a myśląc zarazem: Żeby jednak ustał!) A potem znów. Żeby ustał! (prowokując los). I później bezsens, wynik skomplikowanych obliczeń, w których jakże subtelną rolę odgrywały szczegóły z pewnego afisza KAKAO VAN HOUTENA. I jeszcze cały szereg niezwykle chytrych zabiegów, w których dziś pogubiłbym się już bez reszty, niezależnie od tego, czy wypaliłbym później porcję opium, czy też nie.
Wyjątkowe zmącenie szczęścia: zaprosić gości na podwieczorek o godzinie czwartej. Dziś wieczorem nasz wuj puszcza sztuczne ognie. Wieczorem o godzinie dziewiątej panowie palą fajki, a panie robią na drutach w ogrodzie. Wuj zapomniał o balonie. Ktoś dzwoni. To przyszły zaprzyjaźnione rodziny. Koronkowe chustki na głowach. Wstyd. Przeprosiny. Rodziny w koronkach odchodzą. Obrywamy lanie.
Mój kuzyn, dziwak i maniak, nie mogący jeść inaczej, jak tylko na talerzach z monogramem Napoleona, wrzeszczy jak opętany: Dobrze! Dobrze mu tak! Jemu? Losowi, prawdzie, sam już nie wiem, czemu.

Mój kuzyn pieczołowicie przechowywał mechanizm starej zepsutej lalki. Kiedy sprężyna była nakręcona do końca, mówił, że to Moskówka; gdy zaś poluzowana - Moskałka.
Ta bezsensowna zabawa, prowokująca lawiny śmiechu, posępne miny i sekretne narady, bardzo niepokoiła nasze rodziny podczas wszystkich wakacji i psuła im je.

Kochałem małą B. Byłem od niej młodszy o dwa lata. Muszę ją poślubić mawiałem - ale poczekam, aż będę miał dwa lata więcej niż ona. Ta mała B. chciała, aby wszyscy się nad nią litowali. Tarła na sucho dziąsła szczoteczką. A potem, z niewyraźną miną, kaszlała i pluła ukazując wszystkim zakrwawioną chusteczkę. Cała rodzina, przerażona, wyjeżdzała z nią do Szwajcarii. Jej bracia przedkładali jednak nad nie lubianą Szwajcarię duże kule i małe szklane kulki z kolorową spiralą w środku.

W pewnym moskiewskim internacie nauczycielka oświadczyła swoim podopiecznym: "Zorganizujcie sobie własną małą policję. Nauczcie się sądzić. Jeśli wasi koledzy postępują źle, karzcie ich". A potem znalazła ucznia powieszonego przez innych. Dyndał nad podestem klatki schodowej. Nie ośmieliła się go zdjąć, przeciąć sznura, zrzucić na dół.
W liceum Condorceta, gdy byłem w trzeciej klasie, pięciu spośród nas mieszkało w pensjonacie Duroc. Pensjonat ten miał zastępować rodzinę. Nasz wspólny zielonomarmurkowy dzienniczek zawierał kary i usprawiedliwienia, oszczędzając nam tym samym konieczności ciągłych wykrętów i kłamstw. Ten pensjonat w ogóle nie istniał.
Był bez reszty wytworem mojej fantazji.
Ponieważ ktoś wpadł na trop oszustwa, po powrocie do domu zacząłem symulować ból brzucha. "Boli mnie, o tutaj". -To wyrostek. Zapalenie wyrostka robaczkowego było wówczas chorobą bardzo modną.
Ze strachu przed karą pozwoliłem się zoperować przy ulicy Bizeta. Później dowiedziałem się, że dyrektor liceum chciał tę całą sprawę puścić w niepamięć, pod pretekstem, iż przysparzałem szkole chwały w dziedzinie rysunków i gimnastyki. Zdobywałem laury dla leniuchów. Za rysunki i gimnastykę.

Ojciec i matka słyszą, jak za ścianą mój sześcioletni brat Paul tłumaczy nowej bonie, Niemce, która przybyła do nas rano: "A poza tym, czy pani wie, że nigdy nie muszę się myć?" Brat Raymonda Radigueta powraca ze szkoły; zajął dwudzieste ósme miejsce na trzydziestu uczniów. Oznajmia o tym ojcu i czym prędzej dodaje: To już jest coś!

Oto sedno dzieciństwa. STRASZNE DZIECI mówią o osobach dorosłych, o postaciach z mego środowiska. (Zwyczaj przestawania z ludźmi dużo młodszymi od siebie.) Artykuły i listy, w tym jeden wręcz przepiękny, od profesora Allendy'ego, uświadomiły, iż jest to książka o dzieciństwie. Ja sam umieszczam ją jednak nieco dalej, w strefie znacznie głupszej, bardziej nieokreślonej i odstręczającej, zasnutej znacznie gęstszym mrokiem. Oddawałoby to lepiej istotę "gry". Właśnie dlatego wcale o tym nie mówię i nie śmiem tego zgłębiać, wychodzić poza nasze kalkulacje związane z afiszem van Houtena.

Raymond Roussel [zmarły w 1933 pisarz, którego twórczość była źle odbierana przez krytyke- przyp tłum], geniusz w stanie czystym, zupełnie nieprzyswajalny dla śmietanki towarzyskiej. LOCUS SOLUS wyjaśnia przyczynę pisania wszelkich listów i po raz któryś z rzędu zaleca mi obawiać się podziwu, a nadto szukać miłości, miłości niepojęcie wprost wyrozumiałej. W rzeczywistości żaden spośród niezliczonych wielbicieli Anatola France'a czy Pierre'a Lotiego nie zdoła doszukać się u tych dwóch pisarzy ani krzty geniuszu, mogącego uzasadnić ich rozgłos, jeżeli pozostanie ślepy wobec książki LOCUS SOLUS. A więc będzie on cenił wielkość France'a czy Lotiego jedynie za to, co nas od nich oddala.
Dowodzi to - niestety! - iż geniusz jest tylko kwestią szybkiego dawkowania i powolnego wyparowywania dawki.

Począwszy od roku 1910 słyszę ciągle kpiny z "szyn z płucek cielęcych" w IMPRESJACH AFRYKAŃSKICH. A czemuż to sądzicie, że obawa przed wybuchami śmiechu mogłaby wystawić na szwank dobre imię Roussela? On jest tylko sam, jeden. Jeżeli uważacie, iż jest śmieszny, on wam w kilku ledwie linijkach dowiedzie z niezwykłym taktem (Olga Czerwionienkow) swego poczucia śmieszności, przeciwstawiając je swemu niezwykle wnikliwemu liryzmowi. W postscriptum do listu, który niedawno od niego dostałem, cytuje on następujący ustęp z MŁODYCH MAŁŻONKÓW Z WIEŻ EIFFLA.

GRAMOFON PlERWSZY. Ależ to puste słowa.
GRAMOFON DRUGl: Właśnie dlatego, że puste, wszyscy je rozumieją.
Owo postscriptum dowodzi, iż Roussel jest w pełni świadom tego, kim jest, jak i tego, co mu się zawdzięcza:.

Pewne słowa wywołują śmiech publiczności. Płucka cielęce nie pozwalają dostrzec misternego posągu, jaki te szyny dźwigają. W ORFEUSZU słowo kauczuk nie pozwalało dosłyszeć tego oto zdania wygłaszanego przez Heurtebise'a: I zapomniała swych rękawiczek z kauczuku. Kiedy gram na scenie, udaje mi się złagodzić, a później nawet wyeliminować śmiech, stosując w tym celu parę niedostrzegalnych zabiegów. Publiczność, bezwiednie uprzedzona, oczekuje słowa kauczuk, i nie doznaje zaskoczenia słysząc, jak szybko to słowo zostaje wypowiedziane. A potem rychło pojmuje chirurgiczny koloryt terminu.

Roussel i Proust rozbijają mit o obowiązkowym ubóstwie poety (walka o byt, mansardy, wystawanie w przedpokojach...).
Odcięcia się od grup elitarnych czy wręcz odruchowej ucieczki przed wszystkim, co nowe, nie sposób tłumaczyć jedynie oporami, jakie człowiek ubogi z trudem tylko potrafi przełamać. Ubogi duchem sprawia wrażenie bogacza.
Dzięki swej fortunie Proust mógł żyć zamknięty w swoim własnym świecie; mógł uiszczać opłatę za luksus bycia chorym. Za astmę na tle nerwowym, za etykę zawartą w formie niepojętej higieny, sprowadzającą prawdziwą chorobę i śmierć.
Fortuna Roussela pozwalała mu żyć samotnie, wśród choroby, bez śladu frymarczenia talentem. Chroni go jego własne bogactwo. Zaludnia pustkę. Jego dzieła nie znaczy tłusta plama. On sam stanowi świat zawieszony pośród wytworności, magii oraz lęku.

Koniec końców IMPRESJE AFRYKAŃSKIE wnoszą zaledwie jedną impresję z Afryki. Historia żuawa stanowi jedyny przykład pisarstwa porównywalnego z pewnym rodzajem dokonań malarskich, będących celem poszukiwań naszego przyjaciela Uhdego i nazywanych przez niego malarstwem świętego serca.
Nikt poza Picassem - w uprawianym przez niego gatunku - nie zrobiłby lepszego od Roussela użytku z papieru gazetowego. Biret sędziowski na czaszce Locusa Solusa, kapelusiki Romea i Julii czy Seil-Kora.
To samo spostrzeżenie odnośnie do atmosfery, w której porusza się wyobraźnia Roussela. Stare dekoracje z Kasyna, stare meble, kostiumy, sceny podobne do tych, jakie widuje się namalowane na katarynkach i jarmarcznych budach, w pomieszczeniu Ścinacza Głów czy w Muzeum Dupuytrena. Nowe jawi się tu wyłącznie pod pozorem baśniowości: koniki morskie, Sauternes, Faustyna, kradzież Rhedjeda czy też numer Fogara.

Wspomniałem o podobieństwie między Rousselem a Proustem. Jest to podobieństwo społeczne i fizyczne, dotyczące sylwetek, głosu, nerwowych nawyków wyniesionych z tego samego środowiska, w którym przeżyli swoją młodość. Istnieje natomiast bezwzględna różnica, gdy chodzi o ich twórczość. Proust spotykał się z mnóstwem ludzi. Prowadził bardzo bujne życie nocne. Tworzywo dla swych wielkich, zegarmistrzowsko precyzyjnych dzieł czerpał z zewnątrz. Natomiast Roussel nie widuje nikogo. Czerpie wyłącznie z samego siebie. Wszystko wymyśla, z anegdotami historycznymi włącznie. Uruchamia swoje automaty bez najmniejszej pomocy z zewnątrz.

Proust, Swann, Gilberta, Balbec skłaniają mnie do rozmyślania o Souannie z IMPRESJI AFRYKAŃSKICH, przodku Talów, i o zdaniu z LOCUSA SOLUSA: Na gruzach Balbeku Gilbert uderza w słynne nieparzyste sistrum wielkiego poety Missira.

Styl Roussela jest środkiem, nie zaś celem. Jest to środek, który stał się celem pod rozlicznymi postaciami geniuszu, albowiem uroda jego stylu wynika stąd, iż jako autor stara się oddać wiernie rzeczy nader trudne, będąc przy tym zależny wyłącznie od własnych poglądów, nie po zostawiając wokół siebie żadnego intrygującego cienia. Lecz ponieważ i tak stanowi on sam w sobie zagadkę i nie ma nic wokół siebie, owa postawa - intryguje tym bardziej.
Gdyby tak Georges Chirico, zamiast malować, wziął się do pisania, przypuszczam, że przy pomocy pióra stworzyłby nastrój podobny do atmosfery Placu Trofeów.
To o nim właśnie się myśli czytając opis tego placu [ (1930) HEBDOMEROS dowodzi, że mam rację- Chirico nie czytał Roussela, jest to zatem podobieństwo czysto rodzinne].

Pod wpływem opium człowiek jest zdolny delektować się choćby Rousselem, i ani mu w głowie, aby współdzielić z kimś tę radość. Opium gubi w nas instynkty społeczne, oddala od wspólnoty. Zresztą wspólnota mści się na nas za to. Prześladowanie palaczy jest wyrazem instynktownej obrony społeczeństwa, reakcją na gest aspołeczny.

Sporządzam te notatki w związku z Rousselem, widząc w nim dowód stopniowego powrotu na łono pewnej wspólnoty ograniczonej. Miast zbierać jego książki i gromadzić je we własnej norze, wolałbym teraz raczej je rozpowszechniać.
Gdyż jako palacz - byłem nazbyt leniwy.
Wystrzegać się skłonności dążenia do wspólnego grobu.
To właśnie Gide'owi - wspaniało myślnie odczytującemu nam kiedyś IMPRESJE AFRYKAŃSKIE - zawdzięczam odkrycie LOCUSA SOLUSA i niedawną lekturę tych jakże zadziwiających SŁONECZNYCH PYŁÓW.
Trudno wprost sobie wyobrazić, ile mi przyszło pokonać szczelnych przegród, ustawionych pomiędzy mną a ludźmi, abym mógł wielbić UWIELBIAM.
Gdyby nie przemożna konieczność unaocznienia w jakiś sposób pewnej baśniowej zjawy, nigdy bym chyba nie podjął się tego wysiłku. Uniósłbym tę książkę gdzieś w zakamarki świata, w którym mieszkałem samotnie.

A zresztą, czy potrzebne są jakieś interwencje? lstnieje jeszcze kwestia porodu na sposób amerykański i postępu w medycynie. Sądzę, że w pewnej mierze interweniować wypada. Zasada nieingerencji mogłaby stać się usprawiedliwieniem gnuśności serca.

W oczach Roussela przedmioty, które on przeobraża, pozostają nadal tym, czym są. I jest to geniusz w najmniejszym tylko stopniu artystyczny. Lecz jest to punkt kulminacyjny sztuki. Satie rzekłby zapewne: triumf amatora.
Równowaga Roussela poczytywana za brak równowagi. Życzy sobie oficjalnej pochwały, choć wie, że jego dzieło jest niezrozumiałe i dowodzi tym samym, że oficjalna pochwała nie jest godna wzgardy, ponieważ jest oficjalna, lecz tylko o tyle, o ile bywa źle stosowana.

R. Roussel przedstawia najpierw sam tylko cel, bez środków, gwarantując dzięki temu niespodzianki wynikiające z poczucia bezpieczeństwa (BANKIET NIEZRÓWNOWAŻONYCH). Bo środki wzbogacają niejako cel jego książki. Ale ponieważ owe środki cechuje pewna osobliwość, zawdzięczana osobie autora, nie osłabiają one przy tym tajemniczości zagadek, które mają wyjaśniać i którym dodają jeszcze jakby nowego blasku, posmaku przygody.
Dowodem tego są iście wróżebne epizody kończące LOCUSA SOLUSA. W tym przypadku autor najsamprzód ujawnia motywy realne, dopiero później tricki. Niemniej tricków Roussela - niczym sztuczek wykonywanych przez kuglarza - nie sposób byłoby powtórzyć już później, na własną rękę. Kuglarz, demonstrując swój trick, wiedzie umysły od tajemnicy, przed którą one się wzbraniają, ku innej tajemnicy, którą akceptują, iżby na własne konto zebrać cały poklask należny w istocie rzeczom niepojętym.

Geniusz - to punkt szczytowy zmysłu praktycznego.

Genialne jest wszystko to, co - nie pozostawiając miejsca na żadne interwencje, najmniejszą machinalność ani na żaden przebłysk świadomej pamięci - w sposób logiczny i praktyczny czyni z jakiegoś zwykłego przedmiotu użytkowego przedmiot użyteczności zupełnie nieprzewidzianej.

W roku 1918 odsunąłam na bok R. Roussela, lękając się, iż zdoła rzucić na mnie urok, na który nie widziałem żadnego antidotum. Lecz od tamtego czasu znalazłem sposób obrony. Mogę go kontemplować od zewnątrz.

"Zupełna hardość (...) umysłu (...) będzie zatem dla społeczeństwa podejrzana, albowiem jest ona przejawem (...) izolującej się aktywności (...) A mimo to społeczeństwo nie może tutaj wkraczać za sprawą jakiejś represji natury materialnej, ponieważ nie zostało zranione w sposób materialny. Znajduje się ono wobec czegoś, co je niepokoi (...), zaledwie jakiejś groźby, a co najwyżej zwyczajnego odruchu. Miech musi być więc czymś w tym rodzaju: formą społecznego odruchu."

BERGSON

Znamienne to - i zabawne - że Bergson nie mówi nigdy o śmiechu nieuzasadnionym, o śmiechu całkiem jawnym w obliczu rzeczy pięknych.

Oglądałem już filmy śmieszne i olśniewające, ale widziałem tylko trzy filmy naprawdę wielkie: SHERLOCKA HOLMESA JUNIORA Bustera Keatona, GORĄCZKĘ ZŁOTA Chaplina i PANCERNIK POTIOMKIN Eisensteina. Pierwszy z nich to znakomite wykorzystanie pierwiastków cudowności, drugi - to arcydzieło dorównujące zarówno pod względem szczegółów, jak i ujęcia całościowego IDIOCIE,
KSIĘŻNEJ DE CLEVES i teatrowl greckiemu; w POTIOMKINIE zaś - jeden człowiek uosabia cały naród.
Przeglądając te notatki ponownie (październik 1929) dodaję: PIES ANDALUZYJSKI Bunuela.

Oto właśnie to, ów styl duszy. Hollywood zaczął się już stawać garażem luksusu, a produkowane tam filmy markami coraz to wspanialszych samochodów. Lecz wraz z PSEM ANDALUZYJSKIM znów wsiadamy na rower.

Zbliżcie się i padnijcie na kolana, zepsute do szpiku kości osły, kapłani i hiszpańskie karły. Oto rower, prawdziwy rumak z corridy. Za każdym razem, ilekroć leje się krew w czterech ścianach domu albo na ulicy, przysłania się ją jakoś, narzuca prześcieradła, schodzą się ludzie, stają ciasnym kręgiem, który nie pozwala w ogóle nic dostrzec. Istnieje jednak również krew ciała duszy. Sączy się ona ze straszliwych ran, wycieka z kącików ust, a rodziny, posterunkowi i gapie ani myślą jej przysłaniać.
Ekran ujawnia nam właśnie to, co niewysłowione, owo widmo nagłego przebudzenia wyczekujących na śmierć skazańców .
Potrzebny byłby jakiś nowy Heinrich Heine, iż by móc opiewac zbrodnie małej otyłej damulki oraz tę rolę, w której serce Baczewa zamiera po kilkakroć w pomieszczeniach la Muette, w przeklętych komnatach Ludwika XVI, w salonach szkolnych i na polanach w czasie pojedynków.
Tak bardzo bym pragnął umieć wyjaśnić sytuację, w której on (Baczew) stoi nie wiadomo właściwie w jakiej scenerii (bo nie był to już pokój...) - chyba pełen rozpaczy? - z przysłoniętymi ustami, a na tę skórę, która zatyka mu usta, nakłada się pacha jakiejś młodej kobiety, a ta młoda kobieta pokazuje mu bez końca język, a go porzuca, wychodzi i trzaska potem, drzwiami, a wiatr muska jej włosy i rozwiewa szal, a ona mruży oczy i można wówczas dostrzec brzeg morza.

Jeden tylko Bunuel jest w stanie przywieść swe postaci do owych paru minut paroksyzmu bólu, gdy widok człowieka w habicie, przekopującego całą komnatę Ludwika XVl, staje się czymś zupełnie naturalnym i jakby nieruchomym.

(1930) ZŁOTY WIEK, pierwsze arcydzieło antyplastyki. Jedyny cień zarzutu: u Bunuela przemoc ukazana jest zawsze w towarzystwie swych konwencjonalnych atrybutów. Ale to wszystko jedno! Gdyż oto mamy bez wątpienia najdokładniejsze studium ludzkich obyczajów, jakiego dokonała istota mogąca nas zdominować bez reszty, podobnie jak my potrafimy zdominować mrówki.

Film-objawienie. Zbyteczne jest szukanie jakiegokolwiek kompromisu z osobami skłonnymi do śmiechu, gdy rozgrywa się epizod z krową i dyrygentem.

PANCERNIK POTIOMKIN Eisensteina obrazuje to oto zdanie Goethego: Przeczyć rzeczywistości, by zyskać pełnię prawdy. Dla takiego Dreyera technika Bunuela musi się wydać przeciętna; to tak, jakby w roku 1912 jakiś malarz żądał, aby Picasso oddawał na płótnach kawałek gazety, miast go po prostu nakleić. Jeżeli Bunuel intryguje Eisensteina, to jest to problem czysto freudowski. Sprawa kompleksu ręki, drzwi. Jego film musiał zaszokować Rosjanina, ponieważ stanowi szczyt ostentacji indywidualizmu: otwarta rana, pośladki Jean-jacquesa, akta policyjne, karta z wynikiem odczynu Wassermana.

Bunuel mógłby na to odrzec, iż POTIOMKIN jest filmem dokumentalnym i że świadczy zarazem o samym Eisensteinie, ponieważ w tym filrnie masy wciela ją sią jakby w jednego człowieka, który nie przestaje jednak wyrażać samego siebie. Dokumenty tworzy się zawsze, a każde dzieło jest wytworem okoliczności. Nie sposób tego uniknąć. Ale należy przyznać, że jednym z licznych osiągnięć Eisensteina jest właśnie fakt, iż POTIOMKIN sprawia wrażenie, jak gdyby nigdy nie był przez nikogo nakręcony i przez nikogo grany.

(1930) Poznałem Eisensteina. Miałem rację. Te mordercze schody wymyślił on w ostatniej chwili. Owe schody prowadzą w głąb rosyjskiej historii. Aleksander Dumas, Michelet, Eisenstein - to jedyni prawdziwi historycy.
Tragiczne fakty nabierają z czasem wymowy nic nie znaczących obscenicznych anegdotek, anonimowych gadek, co, przechodząc z ustdo doskonalą swą formę ust, ażeby potem stać się historiami-wzorcami jakiejś rasy. Historiami żydowskimi, historiami marsylskimi.

List z "Columbia". - Jeżeli po okresie mej rekonwalescencji zechcę nagrywać wiersze, będę unikał wiernych zapisów, fotografii brzmienia mojego głosu....
Jeszcze jeden problem. Rozwiązanie go utorowałoby drogę szeregowi zadziwiających możliwości związanych z płytami, które stały się niemal narządami słuchu, miast być tylko zwyczajnymi fotografiami dla ucha.
Improwizacja rozmieszczenia słów, nastrój wzruszenia, przypadkowe zbitki słów nader ważkich, z dźwiękami orkiestry z dancingu, upomnikowany przypadek, słowem - sposób na pochwycenie nagości w pułapkę, sposób na wytworzenie tego, co ostateczne; sposób bezwzględnie nowy i absolutnie niezdatny do wykorzystania, gdyż każdego wieczoru należałoby płacić swą własną osobą.
Unikać poematów w stylu ŚPIEWÓW GREGORIAŃSKICH, wybrać natomiast wiersze z OPERE te na tyle odporne, iż będą mogły obejść się bez gestu, bez twarzy, bez człowieczego fluidu, te które będą mogły stawić czoło szalonym instrumentom: trąbce, bębnowi i saksofonowi.

Mówić cicho, blisko mikrofonu. Przystawić sobie mikrofon do szyi. Sądzę, że dzięki temu sposobowi jakikolwiek w miarę mile brzmiący głos zdołałby przewyższyć Szaliapina czy Carusa.

Nagrać płyty ponownie. Zmienne szybkości, które stały się czymś normalnym.
Niebiańskie głosy.

Ważne jest, żeby głos nie przypominał mojego głosu, ale żeby maszyna wytworzyła głos ciepły, nowy, twardy i nieznany, powstały w trakcie mojej z nią współpracy.
Ot, choćby POPIERSIE, deklamowane, wykrzyczane poprzez filtr maszyny, niczym przez szczeliny jakiejś antycznej maski, poprzez starożytność.
Skończyć z ubóstwem maszyn, ani też nie traktować ich jako artefaktów.
Nawiązać z nimi współpracę.

Holenderski kapitan Vosterloch spotkał na Ziemi Ognistej tubylców o niebieskawym odcieniu skóry, porozumiewających się przy pomocy gąbek zdolnych zatrzymać "dźwięk i mówiący głos".
W ten sposób, że ilekroć zapragną oznajmić coś komuś albo li też naradzić się na znaczną odległość, mówią z bliska do jednej z owych gąbek, a rychło potem ślą je przyjaciołom, którzy, ledwo je tylko do rąk swych dostaną, wyżymają z nich słowa na podobieństwo wody i za sprawą tegoż to właśnie jakże zdumiewającego środka wiedzą o wszystkim, co tylko tamci przekazać im umyślili".
Kurier Prawdziwy (kwiecień 1632)

Przywodzi to na myśl roślinę, którą Fogar odkrył w głębi wód (IMPRESJE AFRYKAŃSKIE), zdolną przechowywać wizerunki. Z jakąż przyjemnoscią oklaskiwałoby się Strawińskiego, zarejestrowanego na policzkach jego sąsiadów.

Jeżeli wprawia was w zdumienie jakaś osoba, która zda się być wyższa nad to, czym powinna za sprawą swego wy kształcenia, poziomu rozwoju, środowiska i przyjaciół, jest rzeczą prawdopodobną, iż macie właśnie do czynienia palaczem.

Robię wszystko, abym dniem i nocą przestawał się pocić. Opium się mści. Nie lubi, aby jego sekrety wychodziły na jaw.

Zdanie z pewnego snu: Dajcie pierw szeństwo tej oto bombonierce.

Dziś rano ptaszki się weselą.
Zapomniałem już o poranku, o ptakach.

ćwierć, ćwierć, ćwierć!
ćwierć, ćwierć, ćwierć!
ćwierć, ćwierć, ćwierć,
ćwiartka okna błękitem zasnuta,

ćwierć, ćwierć, ćwierć,
ćwierćnuty jaskółek na drutach,
ćwierć, ćwierć, ćwierć
mili lotu, poza kraty klatki,

ćwierć, ćwierć, ćwierć,
szachownica jak miasta kwartały,
ćwierć, ćwierć, ćwierć ziarenka,
podział doskonały,
ćwierć, ćwierć, ćwierć,
ćwierć - to całość,
świergocą dziś ptaki!

Chłopiec z hotelu La Poste w Montargis zrywał się skoro świt, budzony (ćwierć!ćwierć! ćwierć!) przez ptaki. Uwijał się pośród kratownicy chodnikowych płyt (ćwierć! ćwierć!) zraszając wodą wielkie czwórdzielne (ćwierć! ćwierć! ćwierć!) donice z kwiatami. Potrafił świsnąc, co tylko zechciał, taki z niego kos. I to bez żadnego instrumentu, bez cienia kalamburu.
SZEFOWA: Anzelmie, gwizdnij coś. Niech pan Cocteau zobaczy, jak się to robi.
Zapisuję dosłownie przejrzyste absurdy porannej półdrzemki.

Tej nocy, po raz pierwszy od rozpoczęcia kuracji, miałem długi, niezwykle barwny sen, pełen silnych doznań, brzemiennych wyrazistą atmosferą. Będąc pod wpływem narkotyku, usiłowałem przywołać cień scenariusza tego snu, owej konstrukcji, którą on wypełniał. Dzisiaj pamiętam już niemal całość, zaludnioną zarówno prawdziwymi, jak i urojonymi postaciami; zdołałem również odtworzyć domniemane rozmowy z kobietami, których nie znam, a które wszak powinienem był poznać. Była wśród nich także Mary Garden.

Co się tyczy filmu według Meaulnesa: sen ten zaczerpnął jeden ze swych epizodów nie z rzeczywistości, ale z pewnego innego, niegdysiejszego snu, o którym przypomniałem sobie śniąc ów epizod po raz wtóry. Potraktowałem zatem mój sen jako rzeczywistość przepowiedzianą przez sen.

Wątki snów, zamiast stopić się w jedno na jakimś nocnym ekranie i rychło się ulotnić, znaczą siecią głębokich żyłkowań - niczym gładź agatu - niespokojne zakątki naszego ciała. Istnieje coś jakby kształtowanie człowieka poprzez sen. Nakłada się on na wszelkie inne rodzaje. O kimś, bezustannie kształtowanym przez sen, można by rzec, iż przeżył nader dogłębnie wszelkie akty swego okrucieństwa. Tym bardziej, że nie sposób owych snów klasycznych, tych pierwszych, jakie nawiedzają dzieciństwo, uznać za naiwne; są one niczym Atrydzi i czerpią siły z tragedii.
Gagi z filmu amerykańskiego. Montaż filmów. Sen, miast wyświetlać swe okrutne gagi - montuje film w nas samych i pozostawia go nam. A później gagi mogą posłużyć również przy innych montażach.

Żywy język snu, martwy język przebudzenia... Trzeba go komentować, tłumaczyć.

Dopytuję się uczniów Freuda o wymowę snu, który - począwszy od dziesiątego roku życia - nawiedzał mnie kilka razy na tydzień. Rzecz ustała dopiero w roku 19l2.
Mój ojciec, który już nie żył, był nadal pośród żywych. Stał się teraz papugą z Pre-Catelan, jedną z papug, których wrzask kojarzy mi się ze smakiem mleka z pianką. W tym śnie moja matka i ja chcieliśmy zasiąść przy stole fermy Pre-Catelan, łączącej kilka innych ferm z tarasem ogrodu aklimatyzacyjnego, gdzie przebywały papugi kakadu. Wiedziałem, że moja matka wie, ale nie wie, że i ja wiem o tym, i byłem przeświadczony, iż zapewne gubi się w domysłach, którym z tych ptaków stał się teraz mój ojciec, a także z jakiej przyczyny zamienił się w ptaka. Budziłem się we łzach na widok jej twarzy, pragnącej wydusić z siebie choćby cień uśmiechu.

Zdarza się często, iż młodzi cudzoziemcy piszą do poetów przepraszając zarazem, że tak źle ich odczytują i że tak słabo znają nasz język. To ja ich przepraszam, że piszą w jakimś odrębnym języku, miast posługiwać się prostymi znakami, zdolnymi na przykład wzbudzić miłość.

Skandal w Rzymie. - Skarby Piusa i kradzieże ptaków. - Do tego dzieci porwane przez anioły. - Anioły porywaczami dzieci. - Poeci oszukują anioły Ptaki stają pod zarzutem lekkości. - Dowodzą tego Leonardo i Paolo di Dono.

Tylko ptak mógłby się zdobyć na malowanie PROFANACJI HOSTII. Tylko ptak byłby na tyle czysty, na tyle samolubny i na tyle okrutny.

List Corota: "Dziś rano największą przyjemność sprawiło mi obejrzenie pewnego mojego obrazka. Nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, ale w sumie był uroczy i jakby namalowany przez ptaka".

G. Apollinaire, kiedy był ranny i przebywał w gmachu Ministerstwa Kolonii, w sali pełnej fetyszów, pisząc do mnie list i kończąc go słowami: Wyjawi mi pan wowczas wsąstkie swoje plany, Mówić będziemy także o Europie, Azji i o przeróżnych bogach, tych nasąch poddanych, Bogach służących kornie nam, królom poezji umieścił również w nagłówku chorągiewkę opatrzoną dewizą: "Ptak śpiewa dzięki swym pazurom".

I jeszcze ten oto ustęp z LOCUSA SOLUSA:

Przejrzysty dym, zrodzony w mózgu śpiącego, ukazywał - podpostacią sennego marzenia - jedenastu młodzieńców nieziemskiej, niemal przezroczystej kuli, która, zda się służąc za cel władczym wzlotom białej gołębicy, słała ku ziemi lekki kontur cienia, spowijający ciało martwego gołębia. *

WSPOMNlENlA Z MAS DE FORGUES.

Paw, iście hiszpańskim gestem, składa swój pierzasty wachlarz. Opuszcza teatr unosząc wraz z sobą swe okrutne spojrzenie, powleczone barwną emalią oblicze, swą szmaragdową pierś i pióropusz. Jego monarszy tren przykuwa oszołomiony wzrok zgromadzonej ciżby. Stojąc na skraju kamiennych schodów dumnie przyzywa swojego szofera.

Znam rzeźby Giacomettiego, tak mocnc i tak lekkie, że można by mówić o śniegu, przcchowującym na swej powierzchni ptasie ślady.

KTO PŁACI SWOJE DŁUGI.

W tej niewdzięcznej epoce chciałbym napisać książkę o przejawach wdzięczności. Wśród wielu zasług Gide'a należy wymienić również i tę, która mnie ukształtowała, formując na nowo mój charakter pisma.
Kierując się podszeptami bujnej młodości, wypracowałem sobie bowiem własną manierę kreślenia liter. To jakże zmanierowane pismo, być może nawet ciekawe jako obiekt badań grafologów, nie pozostało bez wpływu na mą osobowość. Podkędzierzawiałem jak mogłem misternym kędziorkiem wielkie kędziory moich dużych j. I wreszcie pewnego dnia Gide, wychodząc ode mnie, stojąc już w drzwiach i próbując przełamać własne zakłopotanie, wypowiedział te oto słowa: "Radziłbym jednak panu uprościć to swoje j." W ówczas dopiero pojąłem, jak żałosny gmach chwały próbujemy niekiedy wznosić na fundamencie naszej młodości i młodzieńczych zapałów. Uratowała mnie resekcja tego nieszczęsnego kędziorka. Nie poszczędziłem wysiłków, aby przywrócić sobie dawny sposób pisania i - przy pomocy charakteru pisma - odzyskałem utraconą naturalność.

Strzeżcie się swego pisma, domykajcie litery, stawiajcieje w szyku zwartym; nie piszcie t, które mogłoby zostać Poczytane za d.
Szczyt braku elegancji: nieczytelny podpis.

Któregoś dnia, gdy będąc u Picassa wypisywałem właśnie jakiś adres, Pablo spojrzał na mnie i stwierdził z jakimś szczególnym uśmieszkiem: "Ach! więc ty też?" Byłem w trakcie łączenia rozstrzelonych przeze mnie wcześniej liter nazwiska. Picasso wie o wszystkim; o tym również wiedział.

Pisarz kształtuje mięśnie swojego ducha. Ten trening nie dopuszcza jednak chwil wolnych od zajęć, jak w sporcie. Wymaga znoszenia cierpień, porażek, trudów, okresów żałoby i godzin bezsenności; wszystkich owych ćwiczeń przeciwstaw nych do tych, jakie rozwijają ciało.

Błąd sukcesu szatana u intelektuali stów. Bóg i prostaczkowie! Otóż bez szatana Bóg nigdy nie zyskałby sobie szerokiego ogółu. Poeta mógłby Mu to wypomnieć jako przejaw słabości.

Jeśli chodzi o studia nad dialektami dzikich, zabawiam się czasami wyobrażaniem sobie jakiegóś przekładu dzieł Prousta, gdzie tylko jedno słowo mogłoby określać i zazdrość, która polega na..., jak i tę, która polega na... Byłyby tam całe stronice zredukowane do jednej zaledwie linijki, gdzie - powiedzmy - zwrot swe miałby wyrażać zdanie w stronę Swanna.

Przekonałem się, iż zasada niegromadzenia wycinków z gazet, a tym samym zdania się wyłącznie na przypadek, gdy chodzi o kontakt z ważnymi recenzjami, to prosta droga do poważnych nietaktów. Ale jeśli w liczących się recenzjach również nie ma ani cienia taktu, jeżeli ich autorzy nie zabiegają o to, iżby przeczytał je artysta, o którym tam mówią, a którego skądinąd traktują w ten sposób, jakby już był martwy, nasz własny nietakt pozbawia nas tylko omówień powierzchownych, nigdy zaś poważnych studiów.

Niewytłumaczalna doniosłość poezji. Poezji uważanej poniekąd za algebrę.
Przede wszystkim porusza ona naj bardziej nawet zatwardziałe dusze; dusze, które powinny gardzić nią niczym luksusem, i to najgorszym ze wszystkich. Gdyby mi dowiedziono, iż skażę się na śmierć, jeśli nie spalę ANIOŁA HEURTEBISE - być może uczyniłbym temu zadość.
Gdyby mi dowiedziono, że skażę się na śmierć, jeżeli nie dorzucę - lub też nie odejmę - jednej sylaby do linijki wiersza, wówczas bym nie posłuchał, wytrwałbym w odmowie i- zgodził się na śmierć.

Kiedy widzę, jak wszyscy ci artyści, którzy najsampierw głosili pogardę wobec środowiska, bowiem nie byli jeszcze przez nie akceptowani, później, już po czterdziestce, wpadają w zwykły snobizm, wówczas winszuję sobie, iż miałem szczęście wkroczyć w to środowisko w wieku lat szesnastu, aby już osiągnąwszy lat dwadzieścia pięć mieć go powyżej uszu.

Na korzyść opium. Opium antywielkoświatowego. Wyjąwszy niektóre osoby aktywne i tryskające zdrowiem, opium niweczy wszelkie upodobania do życia w towarzystwie.
Przypominam sobie dokładnie (wówczas jeszcze nie paliłem) ów wieczór, kiedy podjąłem decyzję, aby więcej nie wychodzić z domu, zyskując również dowód, że artyści "światowi" deklasują się.
Było to w ambasadzie brytyjskiej. Ambasadorowa wydawała przyjęcie na cześć księcia Walii.
Biedny książę. W mundurze, w botfortach, czerwienił się i, przestępując z nogi na nogę w jakimś niedźwiedzim tańcu, miętosił wciąż mundurowy pas koalicyjny i zwieszał głowę. Był sam, pod żyrandolem, pośród rozległej tafli lśniącego parkietu. Tłumy zaproszonych zbliżały się tylko do pewnej, zda się dokładnie wyznaczonej linii, jedynie osoby mające być przedstawione mogły wkroczyć na połyskliwą przestrzeń wspomnianego kręgu. Damy składały głęboki ukłon, wycofując się później na poprzednie pozycje. Natomiast ledwie paru mężczyzn dostąpiło zaszczytu. I nagle ambasador, Lord D.,., zbliżył się do mnie, chwycił za kołnierz i powlókł - zupełnie bezwolnego - ku następcy tronu, traktując niczym kość rzucaną brytanowi, wypowiadając przy tym te właśnie słowa: "On zdoła jakoś Waszą Wysokość zabawić".
Wyznam, iż nie celuję w błyskawicznych ripostach. Dobry pomysł przychodzi mi zwykle zbyt późno i bardzo się tym trapię. Tym razem jednak miałem wprost cudowny refleks. Książę przyglądał mi się uważnie, pełen zakłopotania. zacząłem go wypytywać o przeróżne sprawy.
Niewątpliwie taki przypadek zdarzył mu się po raz pierwszy w życiu. Toteż mi odpowiadał, całkiem osłupiały, łagodny, jak baranek.
Nazajutrz Reginald Bridgeman, osobisty sekretarz Lorda D., mający później zostać liderem labourzystów, domosł mi, iż cała ambasada zachodziła w głowę, co też miało oznaczać to przesłuchanie następcy tronu. Wytłumacz im - powiedziałem - że po grubiańskim postępku waszego ambasadora nie pozostało mi już nic innego, jak tylko poddać księcia dokładnym badaniom, ażeby wreszcie zrozumiał, że ma do czynienia z równym [sobie] (Książę zapewne uznał to za błazenadę, mającą uzasadnić słowa ambasadora).
Tego samego dnia skreśliłem parę listów z prośbą, aby zrezygnowano z mego uczestnictwa w podobnych imprezach, a mój frak cisnąłem w pokrzywy.

X. odmawia przyjęcia krzyża. I po cóż ta odmowa, jeżeli samo dzieło fakt ów zastępuje? Jedyna rzecz, jaką można by się pysznić, to fakt stworzenia dzieła w taki sposób, aby nikt nigdy nie wziął pod uwagę możności oficjalnego narodzenia naszych trudów.
Wiele dziwacznych pomysłów w sferze mody wzięło się stąd, iż jakaś sławna niewiasta lub mąż próbowali po prostu przysłonić swą ułomność.

List anonimowy to również gatunek epistolarny. Otrzymałem zaledwie jeden i był on podpisany.

Artyści i czasopisma odkryli w roku 1929 fotografie, robione pod-czymś, nadczymś, na opak, które nas zachwyciły i posłużyły nam już w roku 1914.

Afisze, witryny i luksusowe wydania robią wszystko, co mogą, aby na wielką skalę stworzyć wrażenie bałaganu, ot, choćby takiego, jaki panował w moim pokoju przy ulicy Anjou, pokoju, który w roku 1916 zyskał rangę legendy. Jakoś tego nie dostrzegałem. Bałagan ten był dla mnie stanem rozpaczliwym, acz normalnym.
Ciekawe jest obserwować ten mały światek, któremu wciąż się wydaje, iż bardzo wiele ma do powiedzenia, i wyobraża sobie ponadto, że epoki mają swój konkretny kres.
"Uff, powiada snob roku 1929, nareszcie można do woli fotografować sobie stare dekoracje i umieszczać pod spodem napis "Nowy Jork" albo wystawiać zwykły gazowy palnik i nadawać mu tytuł "Studium nagości". Albo też prezentować wespół chińskie tortury i mecz piłki nożnej.
Wreszcie do tego doszliśmy. Chociaż nie bez trudu. Wiwat studio! - nie rozumiejąc, że te prywatne igraszki stają się z czasem własnością publiczną i że inni również skrycie się do nich przygotowują.

Wokół poetów zamieszkujących szklany dom rodzą się legendy. Jeśli się ukrywają, jeśli mieszkają w jakiejś nieznanej piwnicy, publiczność dochodzi do wniosku: "Ukrywasz się, chcesz, byśmy uwierzyli, iż tam jednak coś jest, podczas gdy nie ma niczego".
Natomiast patrząc przez ściany szklanego domu wszyscy snują przypuszczenia:
"Twoje zbyt jawne gesty na pewno coś skrywają. Oszukujesz nas, zwodzisz". I wszyscy zaczynają wówczas fantazjować, zniekształcać, interpretować, poszukiwać, znajdować, upatrywać symboli albo mistyfikować.
Osoby, które zbliżają się do mnie i odkrywają ten sekret, są pełne oburzenia; nie mogą pojąć korzyści płynącyeb z absurdalnej legendy.
Kiedy mnie palą na stosie, palą tylko manekin, nie będący wcale moją podobizną. Zła opinia winna być otaczana znacznie większą miłością i większym luksusem niż kapryśna tancerka.
W ten właśnie sposób tłumaczą piękne zdanie, jakie zawarł w pisanym do mnie liście Max Jacob: Nie trzeba szukać sławy z racji swych osiągnięć.
Przedśmiertna sława może posłużyć jednej tylko sprawie: już po naszej śmierci pomoże dziełu na debiut "pod dobrym nazwiskiem.

Ponieważ upoważniłem Louisa Moysesa - który wart jest wszelkiej pomocy iżby wykorzystał tytuły moich utworów jako nazwy na szyldach, ludzie są teraz przekonani, że zawiadują barami, których już nawet teraz nie odwiedzam ze względu na moje przyzwyczajenia i stan zdrowia. Kiedyś byłem raz w "WlELKlM ODWROClE", natomiast "STRASZNE DZlECI" znam tylko z fotografii. Jednakże ludzie kojarzą owe miejsca ze mną; nocni włóczędzy rozpoznają mnie tam, a policjanci wpisują w swoich kartotekach: "Właściciel "WOŁU NA DACHU" w wolnych chwilach (sic!) poeta". O słodka Francjo! I pomyśleć, że wszędzie za granicą hołubiono by mnie, fetowano i nie szczędzono by pochlebstw. Moje lenistwo, cóż za szlachetny styl; mój patriotyzm trzyma mnie jednak w tej niewdzięcznej Francji. Prawdą jest jednakowoż, że Paryż należy do tych nielicznych stolic, gdzie nie wypowiedziało się jeszcze wojny nikotynie.
Jeden z moich przyjaciół mieszkał niedyś w berlińskim hotelu "Adlon". Wieczorem, w restauracji, ktoś poprosił go o ogień. "Czy, mieszka pan może w "Adlonie". Tak, a skąd pan wie? - Bo jestem tam windziarzem".
I zaraz też, ciągnął mój przyjaciel, wokół mego stolika wytworzyła się pustka.
takie są rezultaty polityki kraju, który pragnie przemocą rozprawić się z nikotyną. Wokół mego stolika trwała odtąd pustka: nie zjawił się tu nikt więcej, ani kobieta, ani mężczyzna, ani nawet windziarz. Jednym słowem - pustka. Wkrótce chyba wytworzymy geniusz odarty z wszelkiej sztuki i traktowany na podobieństwo nikotyny. To prawie tak jak w Rosji, gdzie ostatnią deską ratunku dla jakiegoś, powiedzmy, Eisensteina będzie złożenie wszystkich jego odkryć w dziedzinie kinematografii na karb majaków sennych. "To tyko sen! Przecież to tylko sen!" A więc mało znaczący przejaw indywidualizmu.

Każdy z etapów życia przeżywałem tak gwałtownie i tak żywiołowo, iż niektóre z nich w ogóle wymknęły mi się z pamięci. Ot, tylko jakiś przedmiot, jakaś osoba, która wywarła podówczas bardziej znaczący wpływ, szamoczą się w mych wspomnieniach. Skąd on się właściwie wziął?
A ona skąd się wzięła? Szukam. Nie mogę odnaleźć. Dekoracja. Zniknęła. Nie mówię, tu rzecz jasna, o wielkich aktorach i o wielkich dekoracjach dramatu.

PAN TESTE TO NIE VALERY

Pan Teste bardzo chciałby poznać ową bezludną wyspę, którą ja zamieszkuję od dzieciństwa i z której nie zdołam się już wymknąć.
Niekiedy przychodzi aż na sam brzeg, włóczy się tu i tam, stara się przezwyciężyć śmiertelną mgiełkę snu, którą wyparowują z siebie pierwsze drzewa. Zdarza się to zazwyczaj w porze poobiedniej, wówczas gdy Pani Teste obserwuje, jak on - wciąż siedząc - pozostawia w fotelu zaledwie jakąś wielką, nieważną i bezkształtną masę, która ani na chwilę nie przerywa palenia.
Jeślibym się poważył na jakiś krok szaleńczy - ja, człowiek środowiska ujrzałbym go w oddali, opartego o drzewo, jakże podobne do jego kolumny z Opery.
Lecz opuszczenie środowiska wyspy przeraża mnie, a poza tym - po co? Jego pycha nie pozwoliłaby mu zniżyć się nawet do tego, aby udawał, że rozmawia z tubylcami. Zresztą - mówię innym językiem.
Ponadto kiepsko znam tę wyspę. Przywykłem do niej. Toleruję ją. Byłby mi zatem potrzebny punkt widzenia jakiegoś turysty, jakiegoś Pana Teste, ale jakiś tam Teste nie będzie w stanie jej zgłębić.

(Październik 1929)
NIEUZASADNIONE

Lafcadio uważa, iż zabija bezzasadnie. Otóż wyrzuca za drzwi to, co zawsze zwykł wyrzucać przez okno, pewien gatunek rzeczy, który jego gatunek wręcz odrzuca i którego nie może zaakceptować nawet pod groźbą kary śmierci.
Lafcadio, który wyrzuca z wagonu F., sprawia wrażenie, jak gdyby przeglądał się w lustrze przedziału kolejowego, wpijał sobie paznokcie w nozdrza i próbował przy tym usunąć czyjąś obumarłą tuszę. Wyobrażam go sobie już po tym akcie higieny i kokieterii (zabójstwa), jak znowu siada, przeciera ręce i strąca prztyczkiem jakiś mały pyłek z klapy swej nowej marynarki. (1930).

Opium jest nieczułe. Po zakończonym leczeniu wracają znów wszystkie utrapienia, które wpierw kładłem na karb pobytu w klinice, a które ono jakoś łagodziło.
Przypominam też sobie, że takie same kłopoty dręczyły mnie już kiedyś, wtedy gdy jeszcze wcale opium nie znałem. (1930).

Pewnego dnia, gdy udałem się na ulicę Hennera, mijając La Bruvere, gdzie pod numerem 45 upłynęła moja młodość - w budynku, którego pierwsze piętro zajmowali dziadkowie, a my antresolę (parter, złożony z wozowni i przedsionka, zawierał jeszcze tylko pokój do nauki, z oknami na dziedziniec i drzewa ogrodu Pleyel), postanowiłem wreszcie stłumić w sobie niepokój, jaki zazwyczaj nakazywał mi przebiegać tę ulicę tak, jakbym był głuchy i ślepy. Brama wjazdowa pod numerem 45 była lekko uchylona, przemknąłem więc pod jej sklepieniem. Patrzyłem właśnie w zdumieniu na drzewa dziedzińca, na którym dzielilem zwvkle lato pomiędzy rower i dekoracje teatru marionetek, gdv nagle podejrzliwa dozorczvni, wychynąwszy z niezamurowanego okienka na poddaszu - zapytała, co ja właściwie tu robię. Kiedy odrzekłem, iż chciałem tylko rzucić okiem na dom mego dzieciństwa, stwierdziła: "Bardzo się panu dziwię". Opuściła okienko, zeszła do mnie, zmierzyła badawczym wzrokiem i, nie ulegając żadnym argumentom, niemal mnie przy tym nie wyrzuciła, zamknąwszy drzwi z trzaskiem brammę. Ów dźwięk, echo odległej kanonady, rozbudził we mnie natłok nowych wspomnień.

Po tym niepowodzeniu wyobraziłem sobie, iż przemierzam moją ulicę - począwszy od rogu Blanche aż po numer 45 z zamkniętymi oczyma i po omacku wyciągam rękę w stronę domów i latarń, jak to zwykle robiłem wracając ze szkoły.

Doświadczenie to nic mi właściwie nie dalo; doszedłem bowiem do wniosku, że bylem wówczas znacznie mniejszy i że moja ręka sięga teraz wyżej, nie napotykając dawnych wypukłości. Lecz jeszcze raz powtórzyłem ten sam manewr.
Wskutek zwykłej różnicy poziomów i za sprawą zjawiska zbliżonego do tego, jakie towarzyszy przebieraniu igły, po nierównościach rowka płyty gramofonowej, wydobyłem dźwięki muzyki wspomnień i przypomniałem sobie wszystko: moją pelerynę, gładź skóry mojej teczki, imię kolegi siedzącego obok i nazwiska mych nauczycieli; pewne zdania, mniej więcej takie same jak te, które zwykłem wypowiadać, marmurkową okładkę mego dzienniczka, barwę głosu dziadka, woń jego brody, tkaniny sukien ciotki i mamy; przyjmujących gości w każdy wtorek.

Zastanawiam się, jakim właściwie cudem ludzie piszą o życiu poetów, skoro sami poeci nie byliby w stanie opisać własnego żywota. Zbyt wiele w nim tajemnic, zbyt wiele prawdziwych kłamstw, nazbyt dużo spraw zagmatwanych.
Bo cóż można powiedzieć o burzliwych przyjaźniach, które trzeba przeplatać miłością, a które mimo wszystko są czymś zupełnie innym? O granicach pomiędzy przyjaźnią i miłością, o tych obszarach serca, na których królują nieznane zmysły, zupełnie niepojęte dla ludzi żyjących w masie?
Daty zachodzą na siebie, plączą się lata. Topnieją śniegi, stopy rwą się do lotu i wcale nie znaczą śladów.

Przestrzeń, w jakimś stopniu, odgrywa rolę czasu. Jest to już pewien krok wstecz. Cudzoziemiec, który ocenia nasz charakter w oparciu o naszą twórczość, osądza dzieło według nas samych.

Marzę, aby dane mi było napisać kiedyś jakiegoś EDYPA I SFINKSA, rodzaj tragikomicznego prologu do KRÓLA EDYPA, poprzedzonego w dodatku zdrową farsą z udziałem żołnierzy, widma, reżysera i kobiety. Stworzyć spektakl zmierzający od farsy do bezmiaru tragedii, urozmaicony odtwarzaniem moich płyt i jednym żywym obrazem: EDYP ZAŚLUBIA JOKASTĘ albo ZARAZA W TEBACH.

W SZEŚĆ TYGODNI PO ZERWANIU Z NARKOTYKIEM

Od sześciu tygodni odzyskuję stopniowo zdrowy wygląd i siłę w nogach (Jouhandeau zwrócił mi uwagę na szczególne zjawisko: moje ręce nadal jeszcze wyglądają nie najlepiej). Stwierdzam, iż od tygodnia nie mogę już pisać o opium. Już go nie potrzebuję. Palenie opium oddala się coraz bardziej. Pisząc o nim musiałbym chyba zmyślać.

Eliminowałem więc opium przy, pomocy atramentu, nadto - już po eliminacji oficjalnej - dokonała się jeszcze inna, ta typu półoficjalnego, w ramach której, dzięki mej woli pisania i rysowania, mój plan ucieczki zdołał przyoblec się w ciało. Rysunki i zapiski, których wartość, mym zdaniem, polegała tylko na szczerości, a które również wydawały mi się lekarstwem i formą dyscypliny nerwowej, stały się wiernym wykresem ostatniego etapu kuracji. Gorycz i żółć poprzedzają jakąś upiorną substancję, która wyparowałaby pewnie, nie zostawiając żadnych innych śladów prócz głębokiej depresji, gdyby nie skanalizowało jej w pewien sposób pióro, użyczając i objętości i konturów.
Oczekiwanie na etap ukojenia, ażeby móc swobodnie robić te notatki, byłoby równoznaczne z próbą ponownego przeżycia stanu niepojętego, i to w momencie, kiedy organizm wyzbył się już podobnych doznań. Nie przywiązując nigdy najmniejszej wagi do scenerii, traktując przy tym opium jako rodzaj lekarstwa, nie odczuwałem cierpienia widząc, jak znika cała moja scena. To, czego się wyrzekamy, jest dla innych - tych, którzy wobrażają sobie, iż dekoracja odgrywa jakąś rolę - jedynie martwą literą. Życzyłbym sobie, by ten mój reportaż zajął właściwe miejsce pomiędzy broszurami z zakresu medycyny a literaturą na temat opium. Mógłby posłużyć jako rodzaj przewodnika dla nowicjuszy, którzy w powolności działania narkotyku nie potrafią dostrzec jednego z najbardziej niebezpiecznych przejawów szybkości.

Pierwszy wyjazd samochodem. Pojechałem do Komisji Teatralnej przy Komedii Francuskiej, odczytać im GŁOS LUDZKI. Mały mroczny pokój, pełen portretów Racine'a, Moliera i Rachel. Zielony dywan. Lampka godna sędziego śledczego.
Członkowie Komisji słuchają, przybierają pozy niczym z jakiegoś słynnego obrazu, ot, coś w stylu IKS OCZYTUJE GŁOŚNY DRAMAT ZETA. Naprzeciw mnie - sam szef Komisji. Za nim - jakiś Burgrabia z siwą brodą.
"Dlaczego powierza pan tę sztukę akurat Komedii Francuskiej?" Pytanie, które zadają mi bez przerwy. Jest ono absurdalne. Poza tym, że Komedia Francuska jest takim samym teatrem jak każdy inny, lepiej utrzymanym i pełnym złoceń, co ją jakoś wyróżnia, i nawiedzanym przez publiczność bardziej spragnioną wzruszeń niż sensacji - scena jej jest jedynym miejscem, gdzie można wystawić utwór z prawdziwego zdarzenia.
Sztuka bulwarowa zmieniła adres. Gości teraz na scenach zwanych awangardowymi. Publiczność poszukuje tam ekscytującej brawury, a odniesiony sukces i tak nie pozwala dyrektorom nic zmieniać i podjąć próby grania godziwych utworów.
Dawny teatr awangardowy został obecnie zastąpiony studiem kinematografu, który zdetronizował niegdysiejszą sztukę bulwarową. Pozostający jeszcze przy życiu mistrzowie tej sztuki próbują jakoś odmłodzić jej kanony.
Mówiąc krótko, ponieważ nowe teatry są wypełnione po brzegi, a ich publiczność oczekuje wszystkiego z wyjątkiem nowości, czyniąc tym samym modę zupełnie niemodną, i ponieważ Paryż wzdraga się przed obyczajem, polegającym - w Niemczech - na graniu dodatkowych, zaledwie godzinnych sztuk po spektaklu właściwym, tylko Komedia Francuska zdolna jest wystawiać wszelkie krótkie utwory jako intermedia. We wszystkich innych teatrach wystawia się je zazwyczaj jako jednoaktówki, grane przed główną sztuką wieczoru.

Śmierć zadana teatrowi przez film udźwiękowiony, czyli renesans prawdziwego teatru.
Ów teatr, który wydawał się nazbyt osobliwy, zbyt wyjątkowy, aby móc się utrzymać przy życiu, przeżyje jako jedyny, ponieważ nic innego nie byłoby w stanie zająć jego miejsca. Każda forma czysta jest niezastąpiona. Niezastąpione kontury, barwy i urok ludzkiego ciała, mieszanina sztuczności i naturalności.
Teatr sztuk bulwarowych stanie się z czasem udoskonalonym filmem dźwiękowym. Jednoaktówka, ów jeden akt, szybki, zwarty, dobry... I gdzież by go można wystawić, jeśli nie w Komedii Francuskiej, trzymającej się jeszcze przeżytków epoki, w której przyjęcia i królewskie balety dopuszczały jedynie krótkie formy sceniczne?

Jednoaktówka odnajdzie swe miejsce pomiędzy klasycznym filmem Chaplinowskim i filmem dźwiękowym. Ten rodzaj programów, zawierających ponadto najlepsze numery rodem z music-hallu, utworzy podwaliny przyszłej Komedii Francuskiej. Teatr tego typu radziłbym założyć w dzielnicy zdolnej być zapleczem nowej publiczności, widowni dzielnicowej, do której przyłączy się potem publiczność złożona ze snobów i prawdziwych miłośników (Montparnasse). Chcę również dodać, że teatr ten powinien być prosty, utrzymany w tonacji czerwieni i złota, zaopatrzony w doskonałe oświetlenie i kadrę młodych maszynistów, zdolnych dorównać wszystkim windom i scenom obrotowym świata.

Moje dzieciństwo: czerwone Juliusze Verne'y o złoconych brzegach, Robert Houdin, popiersia, woskowe świece i jarmarczne sztuczki.
Komedia Francuska. Popiersia, balustrady, aksamity, draperie, rampa. Istny cud! Ognisty miecz, który dzieli świat fikcji od naszego świata, i dostojna kurtyna, która powinna raczej odsłaniać cele śmierci, grupy historycznych postaci w Muzeum Grevin, okrutne farsy Moliera i przeznaczenie Atrydów.
GŁOS LUDZKI - to sztuka nieestetyczna, sztuka siły wyrazu, zwrócona przeciwko estetom, przeciw snobom i przeciwko młodym (tym największym snobom), zdolna wzruszyć jedynie tych, którzy nie oczekują niczego i niczego z góry nie przesądzają.
Zmusić innych do stwierdzenia: To nie w stlu Cocteau. Dlaczego on to właściwie napisał?
Taki to a taki mógłby to zrobić równie dobrze, może nawet lepiej, jako że jest zręczniejszy.
Podbić prawdziwą publiczność, tę, jaką można spotkać wyłącznie w Komedii Francuskiej i w Bobino. Pełna kasa, komplet na widowni. Bisy. To nie cała publiczność domaga się szoku, należy szokować elitę.
Wywoływać skandal przy pomocy banału, wejść do repertuaru, utrzymać się na afiszu. W roku 1930 byłoby rzeczą niewybaczalną wywołać taki skandal jak w 1917, w przypadku PARADY a potem zejść z afisza.

Zmusić do stwierdzenia: Toż to prawdziwy Bataille! - ludzi biorących jakiś pejzaż Corota za płótno d'Harpigniesa.

Być inoże pomysł umieszczenia na scenie tylko jednej osoby wyrósł z mego dzieciństwa. Widywałem moją matkę, jak w sukni z dekoltem wybierała się do Komedii Francuskiej. Mounet-Sully grał w STRAJKU KOWALI, wystawionym po ZAGADCE d'Hervieu. Wygłaszał swój monolog w otoczeniu grupy statystów. sędziów, żandarmów, przysięgłych. Marzyłem o takim teatrze, lecz nie podejrzewałem, że jest on tak bliski teatrowi marionetek, wskutek swojej pozłotki i innych cech widowiska. Zastanawiałem się, jak jeden tylko aktor może grać całą sztukę. Źródło nowości staje się bardzo trudne do zidentyfikowania, z chwilą kiedy epoka zmusza nas do odarcia go z cech dziwactwa.

Jakże łatwo jest stanąć nagle ramię w ramię z publicznością, wykonując niezbyt elegancki zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, lecz jakże trudno osiągnąć ten stan, w którym krzywa naszej twórczości przywiedzie nas do idealnego punktu przecięcia, miejsca pracy geniuszy podobnych Szekspirowi czy Charlie Chaplinowi.
Zaczynamy już podejrzewać, co stanie się główną i typową śmiesznostką roku 1930. I tak jak rok 1900 zapisal się jako epoka pirografii, modern-stylu, Pałacu Lodowego, powolnego walca i cake-walka, 1930 będzie epoką kontrastów, kontrastów na wzór Hugo i Balzaka, epoką, w której filmy montażowe - między innymi arcydzieło gatunku: MELODIA ŚWIATA utrzymują wyżyny swych lotów. Wszystkie owe kontrasty myśli rodzą się z kontrastów formy. Sześcianu i kuli.
Nie jestem w stanie napisać żadnej sztuki li tylko po to, aby wystawić ją dla lub przeciw czemuś. Winszuję sobie natomiast, iż pewien drzemiący w poecie odruch sprzeciwu, pewien duch przekory, może mi pod powiedzieć sztukę jedności akcji, statyzmu, całkowitego przeciwstawienia się panującym obecnie synkopom jazzu i kinematografu.

Moim przyszłym dziełem będzie film.

Kwiecień 1939. Chciałem odpowiedzieć krytykom, wykorzystać swoisty okres braku zgorzknienia, znaleźć punkt oparcia w powodzeniu utworu napisanego właśnie z myślą o powodzeniu. Dzwoni do mnie Tristan Bernard: Niech pan kupi Dziennik.
I oto na pierwszej stronie widzę odpowiedź, której udzielenie zostało mi oszczędzone:
Jednoaktówka Jeana Cocteau GŁOS LUDZKl wprawia naszych poczciwych sędzi6w w niemałe przerażenie. A przecież jako ludzie raczej łagodni i raczej dobroduszni z natury byliby gotowi udać się z autorem w kierunku, w którym ich zdaniem od początku zmierzał. Tyle że autor znienacka wyprowadził ich w pole. Jego sztuka, prosta, acz głęboka, ukazała prawdę, której się nie spodziewano, do jakiej nikt właściwie nie przywykł: prawdę dziewiczą. Znawcy wręcz zamarli w niemym osłupieniu na widok tej, zda się, sztuki złota, która - rzec by można nie jest przyjmowana jako pieniądz tylko dlatego, że jest zbyt mało wytarta.

O SŁODKA FRANCJO..,

Autorzy dramatyczni trafiają do Stowarzyszenia Autorów w oparciu o ilość aktów zawartych w ich sztukach.
Nagrywałem GŁOS LUDZKI:
SEKRETARKA: Komedia Francuska... Ilość aktów.
JA: Jeden. żałuję bardzo, ale tylko jeden!
SEKRETARKA: No... Zawsze to tak, jakby pan był już jedną nogą w domu.

STRASZNE DZIECI powstały pod wpływem natrętnej myśli o Make Believe (SHOW BOAT). Ci, którym się ta książka podoba, powinni również kupić sobie płytę, a później odczytać rzecz ponownie, słuchając zarazem nagrania.

Jako człowiek wyleczony, czuję się dziwnie pusty, biedny, zniechęcony i chory. Waham się. Pojutrze wychodzę z kliniki. Wychodzę, ale dokąd? Trzy tygodnie temu odczuwałem coś na kształt radości, wypytywałem M. o ilości metrów ponad poziom morza, o małe hoteliki pogrążone w śniegu. Miałem wyjść. Tymczasem miała wyjść ta książka.
Miała wyjść ta książka, która w przyszości wyjdzie, jak mówią księgarze. To nie ja... ja mógłbym nawet zdechnąć, ona Się z tego śmieje... Zaczyna się wciąż ta sama farsa, a my, jak zawsze, dajemy się na nią nabrać.
Trudno byłoby w jakiś sposób przewidzieć książkę powstałą w ciągu siedemnastu dni. Mógłbym przypuszczać, że chodziło o mnie samego.

Praca, która mnie wysysa, potrzebowała opium. Wymagała, ażebym je rzucił.
Jeszcze raz dałem jej się wystrychnąć na dudka. Zastanawiałem się więc: powrócę do palenia czy nie? Nie ma się po co stroić w lekceważące miny, mój drogi poeto. Powrócę do palenia, jeśli zażąda tego moja praca.

Śniegowa kula Dargelosa była niezwykle twarda.
Obecnie, ilekroć tylko to odczytywałem, tylekroć mi mówiono: "Tam, w środku, był kamień". Wątpię. Miłość wyposaża nas w dar jasnowidzenia. Czyżby cerard odgadł rzecz jak należy. Nie wiedziałem, że książka otwiera się za sprawą białej kuli, a zamyka wraz z czarną i że obydwie kule przesłał tu Dargelos. Przemyślany wyraz instynktownego zmysłu równowagi.
Często ludzie, którzy twierdzą, iż podobają im się STRASZNE DZIECI, mówią mi: "Ale z wyjątkiem tych ostatnich stron".
Tymczasem owe strony powstały najwcześniej, zapisały się pewnej nocy w mej głowie. Wstrzymałem oddech, zamarłem w bezruchu, niczego nie notowałem. Zawisłem ukrzyżowany pomiędzy lękiem, żeby ich nie zapomnieć, i obawą, iż muszę napisać książkę, która będzie ich godna.

Oto wiersz, który stanowił dla mnie punkt wyjścia, już po tym, jak otrzymałem w darze ostatnie strony książki.

KOLEGA*

Cios marmurowej pięści, zwykła bryła śniegu,
A w jednej chwili wygwieździł mu serce,
Zrosił gwiazdami bluzę i postać zwycięzcy,
Zwycięzcy w czerni, niczym nie osłonionego.

Stał wzęc w bezruchu, całkiem oniemiały,
W kryjówce samotności - orzechy w pozłotce,
Ostrokrzew, bose stopy pod pękiem jemioły
Wygwieżdżony, jak czarna gładź tablicy szkolnej.

Tak, to zdarza się często, że u ławy szkolnej
Cios pięści cię dosięgnie i usta rozkrwawi

Kolega został nagrany na jednej stronie płyty firmy Columbia. Był on również wykorzystany w filmie ŻYCIE POETY, którego produkcję zaczęto w kwietniu, a ukończono we wrześniu 1930 roku.

Cios pięści, jakże twardy, cios śnieżki rzuconej,
Który tak nagłe piękno serca ci ujawni.
Saint-Cloud, luty 1929

Notatki z roku 1929 i 1930 - Roquebrune,


POSŁOWIE

Jean Cocteau (l889 Maison-Lafitte 1963 Milly-la-Foret) powiedział kiedyś: "Chciałbym być Paganinim różnych hobby". Stał się nim rzeczywiście. Poeta przede wszystkim, był także dramatopisarzem, scenarzystą, librecistą, reżyserem filmowym i teatralnym, aktorem, scenografem, malarzem, rysownikiem, choreografem. Nie było niemal dziedziny sztuki, w której nie spróbowałby swoich sił, zazwyczaj z powodzeniem, a jego poetycka wrażliwość i wyobraźnia jakże często dostarczała nowych skojarzeń i olśnień, odsłaniając nowe przestrzenie. Że jednak wszystko to robił z pozorną łatwością i wirtuozerią, przez wiele dziesięcioleci nie traktowano go serio, uważając za szarlatana lub żartownisia.

Zresztą, zanim w roku 1955 obleczono go w zielony strój człollka Akademii Francuskiej i nikt już nie mógł wątpić w jego szacowność, zdziwienie i niedowierzanie budziły właśnie owe nieustanne zmiany rejestrów, instrumentów i form.
Cocteau od czasu swego młodzieńczego debiutu w 1906 przez kilka dziesięcioleci był w centrum wielu prób i poszukiwań. Zaprzyjaźniony z bardzo wybitnymi twórcami epoki, lansował nowe mody, prezentował oryginalne przedsięwzięcia, krzyżował różne tendencje.
Był kolejno naśladowcą klasycyzmu, futurystą, dadaistą, nadrealistą, ale nie dał zamknąć się w żadnym z tych kierunków. Szalenie uwrażliwiony i niezwykle uzdolniony, jeśli idzie o rozpoznawanie owych tendencji, bezbłędnie je podejmował i jakby "komercjalizował". To on wylansował powszechną w dwudziestoleciu międzywojennym modę na starożytny mit, on także włączając się w ruch surrealistów (z którym zresztą szybko zerwał, co zapewniło mu daleko posuniętą nieżyczliwość, a nawet nielojalne ataki tej grupy), poprzez swoje filmy zawładnął wyobraźnią poszerzającego się kręgu odbiorców.
Był postacią wyjątkowo mitotwórczą. Budził zaciekawienie i stał się uosobieniem poety swoich czasów. Własny mit, który sam stworzył lub jawnie mu nie przeczył, po części zdyskredytował wszechstronnie utalentowanego i wciąż poszukującego artystę - choć wiele jego pomysłów i odkryć przetrwało do dziś.
Całą swoją działalność iiteracką i artystyczną określał mianem poezji. Oprócz liryki poezją były jego powieści: Tomasz Oszust (Thomas Fimposteur), 1923; Potomak (Le Potomak), 1924; Straszne dzieci (Les enfants terribles), 1929.

Straszni rodzice (Les parents terribles), 1938; twórczość teatralna: Orfeusz (Orphee), 1926; Masąna piekielna (La machine infernale), 1932; a nawet pisma krytyczne i eseistyczne (Le rappel a fordre, 1926, La difficulti de fetre, Opium, 1931), wreszcie filmy: (Krew poety, 1932; Piękna i bestia, 1945; śmierć Orfeusza, 1960), a także grafika i malarstwo.
Taka kwalifikacja twórczości pozostawała w zgodzie z jego widzeniem świata i koncepcją życia, które poezję czyniły esencją bytu. Poezja była jedyną racją, w jaką nigdy nie przestał wierzyć, której wiernie służył i która fascynowała go aż do śmierci. Mówił: "Jestem kłamstwem, które zawsze mówi prawdę". Tak właśnie widział swoje powołanie poety.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności dosyć wcześnie wyruszył na poszukiwanie skarbu poetyckiego, prawdy. Jego zdaniem poezja nie mieściła się ani w świecie zewnętrznym, ani w abstrakcji, Iecz w głębiach duszy samego poety. Tę tajemnicę starał się pewno jedno z bardziej osobistych dzieł poety, zapis chwil rzeczywistego życia, ale także życia uczuciowego, duchowego oraz pewna synteza poglądów. Bardzo osobliwy "ślad podróży, której wyprze się pamięć".
Cocteau zażywał opium przez całe prawie życie. Po raz pierwszy sięgnął po ten narkotyk po śmierci przyjaciela i adepta, Raymonda Radigueta (1903-1923}, autora Opętania i Balu u hrabiego d'Orgel, swego duchowego syna. Wytrącony zupełnie z równowagi tą śmiercią szukał pomocy w opium. Późniejsze "nawrócenie się" na chrześcijaństwo zapewne przyhamowało te praktyki, ale nie doprowadziło do ich zupełnego porzucenia. Zresztą w tekście napisanym już po odrzuceniu chrześcijańskich rygorów, w Liście do Jacquesa Maritaina, nie wahał się Cocteau wychwalać zalet opium.
Narkotyk ten był ważnym elementem jego świata. Jak sam powiedział, paląc opium "miał złudzenie, że żyje". Kilka ważnych utworów napisanych w okresie ostrej narkomanii, m.in. poemat Anioł Heurtebise i tom wierszy Opera o czym wspomina w Opium - zrodziło się właśnie z "nie kończącego się snu trwającego pół sekundy", a wywołanego zatruciem narkotycznym. Psychiczna katastrofa i rozstrój przychodziły później.
16 grudnia 1928 roku udał się Cocteau do luksusowej prywatnej kliniki przy avenue Pozzo di Borgo w Saint-Cloud na drugą z kolei kurację odwykową. Koszta leczenia pokrywała jego wieloletnia niezawodna przyjaciółka i wspomożycielka, Coco Chanel. Dzięki hojności panny Chanel poeta miał tam arcyluksusowe warunki, świetną opiekę, a także możliwość pracy. Na leczeniu przebywał aż do wiosny, kiedy to fundatorka, stwierdziwszy po powrocie z podróży, że poeta jest w doskonałej formie, przerwała kosztowną terapię. Okres, jaki Cocteau spędził w zakładzie w Saint-Cloud, był dla niego niezwykle owocny.
Oprócz zbioru Opium, którego wydanie w 1931 wywołało pewien skandal, napisał tam także w ciągu siedemnastu zaledwie dni powieść Straszne dzieci.
Prowadzone przez ponad trzy miesiące zapiski, które w wydaniu książkowym uzupełniono o kilka innych not, wspomnień oraz rysunki z tego samego okresu, stanowiły ,,lekarstwo i formę dyscypliny nerwowej", będąc "wiernym wykresem kuracji".

Autor kończy jednak te wyznania pozbawionym radości sformułowaniem: "Jako człowiek wyleczony czuję się dziwnie pusty, biedny, zniechęcony i chory...". Nie jest bynajmniej przekonany o skuteczności swej kuracji.
Za wadę tego "wilkołaka-opium", któremu zawdzięczał "najpiękniejsze chwile", uważa jednak to, iż " wpędza w chorobę", choć przecież nadaje "kształt temu, co bezkształtne", i "utrzymuje poziom wrażliwości". Prawdziwe "tortury wynikają z powrotu - pod prąd - do życia". W tekście znalazło się jednak zdanie, określające cały absurd sytuacji opiumisty: "Bez opium wszelkie plany, małżeństwa lub podróże, wydawałaby mi się czymś równie szalonym, jak pomysł kogoś, kto wypadając przez okno pragnąłby jednocześnie zawrzeć znajomość z lokatorami mieszkań, obok których przelatuje".
Spisane przez jean Cocteau "dowody do sprawy opium" - narkotyku o bardzo starej tradycji i rekwizytu pewnej artystycznej pozy - bywają miejscami co najmniej dwuznaczne.
Opisy cierpień narkomana, których autor oddać nie czuje się zresztą na siłach, przeplatają się tu z uwagami na temat sztuki, płci, młodości, wspomnienia poety uwikłane w tragiczną sytuację ustępują miejsca rozważaniom estetycznym, a narkotyczne rojenia - trzeźwej ocenie własnej sytuacji psychicznej. To kolejny szkic do autoportretu. Jeszcze jedna kreacja artysty. Jeszcze jedna z masek, których tak chętnie i z takim mistrzostwem używał - niby przylegająca do twarzy, ale oddająca jakby cudzy grymas.

Wanda Błońska


tytuł oryginału: opium. journal d'une desintoxication
wydanie papierowe: 20 tys egz, wydawnictwo literackie kraków 1990
ocr, korekta, wytłuszczenie kluczosłów itd- bujnos

Kategorie

Komentarze

pycha

A czy oglądał ktoś "Orfeusza" Jeana Cocteau ?

Uwielbiam tego poetę i jego słynne powiedzenie: "Jestem kłamstwem, które zawsze mówi prawdę" Warto też poszukać i obejrzeć kilka frestów namalowanych przez Jean Cocteau choć ciężko na nie trafić.

Zajawki z NeuroGroove
  • Bad trip
  • Szałwia Wieszcza

Słoneczko, drzewka, ptaszki i tak dalej. Nastawienie- w moim przypadku strach, nie ukrywam. Ale i lekka nadzieja. Gdyby jej nie było, oddałbym woreczek z Divnorum jakimś biednym dzieciom.

Okazja do konfrontacji ze strachem nadarzyła się szybciej niż myślałem. Dlatego właśnie piszę dzisiaj drugi raporcik. Ten będzie krótszy, za co chwała niech będzie światu. Gdyby szałwia trzymała dłużej, mógłbym teraz siedzieć zapłakany w kaftanie.

  • Ayahuasca
  • Ruta stepowa

Pusty salon meblowy, będący jeszcze wcześniej restauracją. Noc, brak światła, muzyka Carbon Based Lifeforms.

14.05.2008

Jest to wspomnienie podróży, którą odbyłem jakoś w styczniu tego roku. Było to najsilniejsze psychodeliczne doświadczenie, jakiego miałem okazję doświadczyć. 

  • Szałwia Wieszcza

Nazwa substancji: Salvia Divinorum


Doświadczenie: Ziele (bardzo często), Hasz (kilka razy), Gałka (2 razy i nigdy więcej), kiedyś alkohol (nie za często)


Dawka i sposób uzycia: 2 duże liście, metoda "kulki"


Set & setting: Łąka, letnie popołudnie (15 - 18 godz), dwie osoby. Oczekiwaliśmy mocnych doznań, ale przynajmniej ja byłem jakoś szczególnie nieprzekonany.




  • Odrzucone TR
  • Pierwszy raz
  • Tramadol

wielki luz, wieczór w pokoju przed komputerem

To był poniedziałek, wieczór w swoim pokoju przed lapkiem gadając z kolegami przez Skype i grając w gry.

godz: 22:00 - łyknąlem 4 tabletki Poltram Retard 100, które znalazłem w domowej apteczce. Siedziałem przed kompem, gadałem z kolegami ale nie mówiłem im że jestem po tramadolu i czekałem na wejście.